Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co haluszki mówią o słowackiej duszy?
Kto i dlaczego tęskni za Czechosłowacją?
Czy Janosik to polski, czy słowacki bohater?
Słowacja kojarzy się z pięknymi szlakami w Tatrach, basenami termalnymi i tanim (do niedawna) alkoholem. Jednak równie często uznaje się ją za „tę drugą”, mniej atrakcyjną siostrę Czech, a słowackim symbolom przypisuje się czeski rodowód. Choć wydaje nam się, że Słowaków znamy doskonale i najłatwiej nam się z nimi dogadać, mówiąc wolno i wyraźnie po polsku, to okazuje się, że ten niewielki kraj po drugiej stronie Tatr kryje przed nami wiele tajemnic. Słowacka kuchnia pewnie niejednego zadziwi (zupa pomidorowa na słodko?). Zaskoczy nas przekonanie Słowaków, że to właśnie ich język jest słowiańskim esperanto. No i kto by się spodziewał, że Słowacy mieli aspiracje, żeby podbijać kosmos?
Łukasz Grzesiczak udowadnia, że Słowacja to niedoceniany kraj o ciekawej historii, rozmawia z mieszkańcami o polityce, języku, pieniądzach i słowackich kompleksach, pokazuje ciekawe zaułki Bratysławy i podpowiada, jak najlepiej poznać naszych południowych sąsiadów.
Właśnie teraz warto dowiedzieć się więcej o Słowacji. Tak mało wiemy o tych sąsiadach – tak dalekich, tak bliskich. A kraj jest dziś niewątpliwie na zakręcie. Książka Grzesiczaka wprowadzi nas w najważniejsze słowackie sprawy.
Agnieszka Holland
To prawdziwy drybling Grzesiczaka – na tak niewielu stronach opowiedzieć tak wiele i z takim biglem: o szaleństwach słowackiej polityki, o kompleksach wobec „starszych braci” Czechów, o niezwykłej dynamice młodego narodu „z tamtej strony” Tatr. Nie jest to portret przesadnie pochlebny, ale za to jest dowcipny – i prawdziwy. Pod lekkim i ostrym piórem wytrawnego znawcy Słowacja jawi się jako najbardziej pokręcony – to eufemizm – kraj Europy Środkowej.
Aleksander Kaczorowski
Nie Czecho-, a Słowacja. Łukasz Grzesiczak pisze zajmująco o kraju, o którym wydaje nam się, że wiemy wszystko, a tak naprawdę wiemy bardzo niewiele. Słowacja od kuchni rozumianej dosłownie i w przenośni. Slovak Pub, fazuľová s klobásou, artyści, miasta, literaci i uzurpatorzy, piosenki i Zuzana Čaputová (zazdro!). A wreszcie: „Polak, Słowak – dwa bratanki”, bo – jak dowiadujemy się z tej książki – tak w istocie powinno brzmieć słynne powiedzenie. Braterstwo zobowiązuje, do lektury również.
Łukasz Maciejewski
Co robią kosmonauta i Apacz w Słowacji? Brzmi jak początek dobrego żartu, ale to wstęp do opowieści o tym małym wielkim kraju. Autor zabiera nas w podróż przez dzieje, krajobrazy i kulturę Słowacji, odkrywając przed nami, jak fascynujące może być to, co bliskie i pozornie dobrze nam znane.
Diana Chmiel
Bardziej lubię książki niż ludzi
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 238
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiemy, że wiele podróży zaczyna się w domu, w zaciszu wygodnego fotela z książką w dłoni. Dlatego stworzyliśmy serię podróżniczą, w której dzielimy się osobistymi opowieściami o miejscach bliskich i dalekich. Wydajemy książki pełne lokalnych smaków i niezapomnianych zapachów. Przybliżamy kulturę, język i historię danego kraju. Poruszamy tematy zaangażowane społecznie i politycznie, a jednocześnie pokazujemy codzienne życie mieszkańców oraz niezwykłe miejsca, których nie znajdziecie w przewodnikach.
Dzięki naszym książkom każdy dzień jest podróżą.
W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:
Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji
Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach
Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc
Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija
Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki
Mikołaj Buczak Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii
Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony
Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino
Damian Hadaś Alaska. Przystanek na krańcu świata
Katarzyna Łoza, Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy
Izabela Nowek, Albania. W szponach czarnego orła
Sylwia Izabela Schab, Dania. Tu mieszka spokój
Zuzanna Cichocka, Słowenia. Mały kraj wielkich odległości
WSTĘP
Moja czechofilia, czyli bezkrytyczna miłość do Czech i tamtejszej kultury, rozpoczęła się od prognozy pogody oglądanej w czeskiej telewizji TV Nova. Wszystko za sprawą erotyczno-meteorologicznego programu Počasíčko, na który jako nastolatek czekałem przed zaśnięciem. W mojej rodzinnej Dąbrowie Górniczej w latach dziewięćdziesiątych bez większych problemów oglądaliśmy czechosłowacką, a potem czeską telewizję. Języki czeski i słowacki nie przeszkadzały nam w oglądaniu amerykańskich hitów filmowych, śledzeniu relacji sportowych czy przeglądaniu czeskiej telegazety (Teletextu), z której czerpaliśmy wtedy informacje o sukcesach Andre Agassiego, Gorana Ivaniševicia czy Crvenej Zvezdy Belgrad, która po rzutach karnych pokonała Olympique Marsylia w finale Pucharu Europy w 1991 roku.
Z punktu widzenia mojej fascynacji Czechami najważniejsza była jednak prognoza pogody. I nie ma tu znaczenia fakt, że nigdy nie rozumiałem, skąd w ludziach potrzeba odgadywania poziomu jutrzejszego zachmurzenia. W wypadku programu Počasíčko to nie opady atmosferyczne i temperatura grały bowiem najważniejszą rolę. W kilkuminutowej audycji emitowanej tuż przed północą pojawiała się naga modelka, która w trakcie ubierała się stosownie do prognozy pogody na najbliższy dzień. Gdy oczekiwano upałów, wkładała zwiewną sukienkę, a gdy czeskie ziemie miały zostać skute mrozem, otulała się ciepłym kożuchem. Jeśli nadciągały opady, jej stylizację uzupełniał parasol. Zaryzykuję stwierdzenie, że w latach dziewięćdziesiątych Počasíčko było ważnym elementem czeskiej soft power, który zaraził czechofilstwem większość moich kolegów mieszkających na południu Polski – wszędzie tam, gdzie docierał sygnał czeskiej telewizji.
Stosunkowo szybko stałem się więc czechofilem, za to słowakofilem – miłośnikiem Słowacji, jej kultury i historii – nie stałem się chyba nigdy. I nie zmienia tego nawet fakt, że z czasem i ten kraj pokochałem, mam tam wielu znajomych, a także przyjaciół, Bratysława jest zaś być może jedynym miastem, dla którego bez większego żalu mógłbym porzucić Kraków.
W czasach nastoletnich, a później studenckich każda przeczytana książka Milana Kundery, Bohumila Hrabala, Jiříego Grušy czy Josefa Škvoreckiego, każdy obejrzany film Věry Chytilovej czy Miloša Formana, a także historie o defenestracji praskiej, operacji Anthropoid czy Ludmile Javorovej pogłębiały moją fascynację Czechami, podczas gdy Słowacja wciąż pozostawała mi obojętna. Kojarzyła się z niedrogimi wówczas wyjazdami w słowackie góry, alkoholem tańszym niż w Polsce i językiem, który zdawał mi się bardziej zrozumiały niż czeski. Wstyd mi to dziś pisać, ale zdaje się, że na przełomie XX i XXI wieku do wizyty na Słowacji zachęcał mnie przede wszystkim fakt, że korona słowacka była zdecydowanie tańsza od czeskiej, a ceny w obu państwach pozostawały zbliżone.
Doskonale pamiętam też, że kiedy przyjaciel moich rodziców poślubił Alenę, Słowaczkę spod Popradu, rozumiałem ją zdecydowanie lepiej niż Czechów z Brna, gdzie kiedyś zatrzymałem się w drodze do Budapesztu. Zresztą z kilka lat ode mnie starszym Števem, bratem Aleny, spędziliśmy rodzinne wakacje nad Jeziorem Turawskim, a fakt, że mówiliśmy różnymi językami, nie sprawiał nam żadnego kłopotu. W zasadzie Števo niczym się nie różnił od moich kolegów z osiedla hutniczego w Dąbrowie Górniczej – nie licząc może jednego incydentu, kiedy poprosił moją mamę o posłodzenie zupy ogórkowej, ponieważ wydawała mu się niejadalna. Dzięki temu zajściu nie byłem zaskoczony, kiedy po latach w słowackim Namiestowie (Námestovo) kelner przyniósł mi naprawdę słodką zupę pomidorową. Warto się na to przygotować przed wizytą w tradycyjnej słowackiej restauracji.
Zamek w Bratysławie po odnowieniu fasady robi wrażenie
Jeśli dobrze pamiętam, Namiestowo i całą Orawę odwiedziłem przy okazji stypendium rządu Republiki Słowackiej, dzięki któremu spędziłem inspirujący rok w Instytucie Politologii Słowackiej Akademii Nauk (SAV) w Bratysławie. Mieszkałem wówczas w kampusie SAV w bratysławskiej Patronce, w pobliżu stacji Bratislava-Železnánej studienka, na terenie przepięknego parku, gdzie mieszkańcy Bratysławy chętnie spędzają czas na łonie natury. Tam w wolnym czasie grillowaliśmy i piliśmy słowackie wino albo piwo, rozmawiając o polityce, literaturze oraz hokeju – oczywiście pierwszeństwo (jak winno być w towarzystwie ludzi kulturalnych) przypadało temu ostatniemu. Przy okazji jednego ze spotkań zapytałem polskiego dyplomatę, którego nazwisko pominę, jak to się stało, że wylądował w Bratysławie, a nie w Pradze. W przypływie szczerości, a może w ramach żartu – odczytanie jego intencji utrudnił mi zdradliwy burčiak[1] – odpowiedział, że placówka na Słowacji zdawała się po prostu bardziej dostępna niż oblegane stanowisko w Czechach.
Dziś, z perspektywy czasu, myślę, że ów dyplomata uchwycił coś, co dobrze określa słowackie DNA – kompleksy i ciągłe porównywanie się z innymi, w tym konkretnym przypadku z Czechami. Rozumiem zresztą te odczucia. Pamiętam, że podczas studiów zapisałem się na lektorat z języka słowackiego, bo akurat uniwersytet nie oferował nauki czeskiego. Może – podobnie jak cytowany dyplomata – ubiegałem się o stypendium rządu słowackiego, bojąc się stanąć do rywalizacji o stypendium w Pradze? Z pewnością gdy starałem się o Wyszehradzkie Rezydencje Literackie, Bratysława znalazła się na mojej liście rezerwowej – za Pragą. Ostatecznie, najpewniej z powodu słabszej kandydatury, znalazłem się na Słowacji.
Słowacja jest trochę jak to mniej kochane dziecko u boku grzeczniejszego, zdolniejszego, sympatyczniejszego, które stało się oczkiem w głowie rodziców. W podobnej sytuacji trudno się cieszyć swoimi sukcesami, a głowę zajmuje nieustanne pragnienie udowodnienia, że jest się lepszym od innych. Dowód na to stanowi choćby popularny słowacki fake news, czyli wymyślony list profesora Vladimíra Trnki z Instytutu Językoznawstwa im. Ľudovíta Štúra Słowackiej Akademii Nauk, w którym w rzeczywistości nigdy nieistniejący specjalista dowodzi, że język słowacki, obok fińskiego i węgierskiego, należy do najtrudniejszych na świecie. Czym innym była szalona misja wysłania w kosmos słowackiego kosmonauty Ivana Belli? Jak wyjaśnić akcję protestacyjną, którą słowacki dziennik rozpętał po przeniesieniu produkcji bezalkoholowego napoju winogronowego Vinea ze Słowacji do Czech?
Nad Bratysławą góruje zamek – odbudowany w latach pięćdziesiątych XX wieku gmach, w którym mieści się Muzeum Historyczne (Historické múzeum SNM), będące częścią Słowackiego Muzeum Narodowego (Slovenské národné múzeum) w Bratysławie. Podczas jednej z wizyt w tym być może najnudniejszym muzeum, jakie odwiedziłem w życiu, moją uwagę przykuło wydane w 2015 roku opracowanie Slovensko v dobe Etruskov[2] [Słowacja w czasach Etrusków]. Pisząc tę książkę, starałem się zrozumieć, dlaczego zamieszkiwany przez utalentowanych ludzi nowoczesny kraj w samym środku Europy, członek NATO i Unii Europejskiej, jedyny kraj Grupy Wyszehradzkiej, który wprowadził euro, żyje w cieniu kompleksów, które prowadzą do promocji takich publikacji.
NIEZNOŚNY CIĘŻAR KUCHNI I TRADYCJI
Vinea już nie jest taka jak kiedyś – tak zatytułowano artykuł opublikowany wiosną 2009 roku w „SME”, jednym z najpopularniejszych słowackich dzienników. Nasi sąsiedzi byli zaniepokojeni zmianą ich narodowej dumy – vinei. To produkowany z winogronowego moszczu bezalkoholowy napój, który przypomina w smaku gazowane wino, obecnie dostępny w wersji białej, czerwonej i różowej.
Winnymi całego zamieszania byli rzecz jasna Czesi.
Produkcję napoju Vinea rozpoczęto jeszcze w Czechosłowacji. W 1973 roku, na zlecenie Ministerstwa Rolnictwa, jego skład opracował słowacki enolog docent inżynier Ján Farkaš. Napój miał konkurować z imperialistyczną coca-colą. Produkcję rozpoczęto w miejscowości Pezinok leżącej na północ od Bratysławy, u podnóża Małych Karpat, kawałek od miasta Modra uchodzącego za jedną ze stolic słowackiego winiarstwa. Sekretem receptury vinei był ponoć kwiat bzu. W czasach komunizmu gazowany napój z winogron z sukcesami eksportowano do USA, przez co w kraju produkcji był trudno dostępny. Vinea przetrwała upadek komunizmu oraz podział Czechosłowacji i nadal z powodzeniem gasiła pragnienie, stając się – obok piwa Zlatý Bažant czy wafelków Horalky (w Polsce sprzedawanych pod nazwą Góralki) – słowacką dumą narodową. Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku Vinea została sprzedana producentowi kofoli, firmie, która swoją główną siedzibę ma w Czechach. Czesi przenieśli zaś fabrykę vinei z Małych Karpat do niewielkiej wsi Rajecká Lesná w północnej Słowacji, niedaleko granicy z Polską. Dla fanów vinei tego było już za wiele.
„Nowa vinea jest słodsza i bardziej sztuczna” – pisała na forum internetowym jedna z miłośniczek napoju po przejęciu marki przez Czechów. Słowaccy dziennikarze nie mogli pozostać wobec tego obojętni. Ówczesna rzeczniczka prasowa firmy, Lenka Koprivňanská, tłumaczyła, że napój jest produkowany według dawnej receptury, wciąż nie zawiera sztucznych barwników, aromatów ani substancji słodzących. Zmieniła się jedynie woda, na bazie której powstaje vinea. Te zapewnienia nie przekonały jednak specjalistów, a przede wszystkim – miłośników gazowanego bezalkoholowego wina.
Puszka słowackiego dobra narodowego
Nim Czesi przenieśli fabrykę, Gabriela Vojteková, była technolog odpowiedzialna za produkcję vinei, w rozmowie z dziennikarzem „SME” przekonywała, że zmieniono także technologię produkcji napoju. Zamiast świeżego kwiatu czarnego bzu Czesi wykorzystują ekstrakt, co może wpływać na smak. Głos zabrał także Jozef Kováč, zięć Jána Farkaša, wspomnianego już wynalazcy vinei. Kováč jest technologiem produkcji wina i wieloletnim nauczycielem w średniej szkole winiarsko-owocowej w miejscowości Modra. Po godzinach zięć twórcy vinei prowadzi niewielką winnicę na zboczu Małych Karpat. Jozef również uważa, że vinea zmieniła się na gorsze: nie jest już tak świeża i winogronowa, a jej smak stracił naturalność. Kováč przekonuje, że nowy napój nie ma w sobie elegancji wina pozbawionego alkoholu. „Dawniej, gdy pijąc vineę, zamknąłeś oczy i zapomniałeś na chwilę o bąbelkach, zdawało ci się, że pijesz wino. Cudowne wino. Tego już nie ma”[3] – tłumaczył Kováč na łamach gazety „SME”. Jego zdaniem przyczyną różnic w smaku może być inna odmiana moszczu winogronowego, z którego powstaje napój. Pierwotnie vinea była produkowana ze szczepu Müller-Thurgau, czyli, jak zapewne wiedzą koneserzy wina, jednej z pierwszych na świecie odmian winorośli wyhodowanych przez botanika, szwajcarskiego doktora Hermanna Müllera. Czesi – zdaniem niektórych ekspertów – nie trzymali się w tym zakresie tradycyjnej receptury. Słowaccy konsumenci byli pewni, że odkąd produkcja vinei przeszła w czeskie ręce, ich ukochany napój smakuje gorzej.
Jedna z winnic u podnóża Małych Karpat
Redakcja „SME” postanowiła sprawdzić, czy to prawda. Najpierw vinea z zakładów w miejscowości Pezinok i drugi napój, wyprodukowany już przez Kofolę, trafiły do Państwowego Urzędu ds. Weterynarii i Żywienia (Štátna veterinárna a potravinová správa Slovenskej republiky), gdzie zbadało je pięć specjalistek. Porównały smak, barwę i zapach. Szefowa laboratorium Jana Jančovičová stwierdziła, że nie znaleziono żadnych różnic w smaku.
Zupełnie innym wynikiem zakończył się test, w którym w redakcji „SME” wzięło udział dziesięcioro wielbicieli bezalkoholowego napoju winogronowego. Jak donosi dziennik, aż dziewięciu testujących poddanych ślepej próbie (nie wiedzieli, jaki napój piją) wskazało na różnicę między klasyczną i czeską vineą. Tylko dwie osoby były jednak w stanie poprawnie wskazać, w którym z kubków jest „stara” vinea.
Bryndzowe haluszki – niektórzy jedzą je tylko raz
Choć vinea szybko zyskała rangę dobra narodowego i, jak widać, wciąż wzbudza silne emocje, częścią słowackiej tradycji kulinarnej jest od niedawna. Sercem tej tradycji są natomiast bryndzowe haluszki (bryndzové halušky). To nieodłączny element słowackiej kultury, który odgrywa rolę tak istotną jak piwo i Szwejk w Czechach. Z tą różnicą, że Mariusz Szczygieł potrafi publicznie przyznać, że nad czeskie piwo przedkłada wino, co w oczach Czechów nie podważyło jego kompetencji, a popularny tłumacz z języka czeskiego i słowackiego, były dyplomata i dziennikarz Andrzej S. Jagodziński, nie lubi Przygód dobrego wojaka Szwejka i nie przeszkadza mu to uchodzić za znawcę kultury naszych południowych sąsiadów. Jeśli zaś chodzi o haluszki, osobiście nie poznałem słowacystów, którzy publicznie mówiliby z obrzydzeniem o niewielkich kluseczkach z mąki i ziemniaków podawanych z bryndzą (owczym serem), smażonym boczkiem, skwarkami i słoniną. Tymczasem z prywatnych rozmów wiem, że niektórzy fascynaci słowackiej kultury haluszków wręcz nie znoszą (i nie mam tu na myśli jedynie wegetarian). Być może to czas na mój haluszkowy coming out – również nie należę do wielbicieli tego specjału.
Nie jest to łatwe, bo być na Słowacji i nie zjeść haluszków to jak podróżować po Polsce i nie wpaść na pomnik Jana Pawła II. Powszechny stereotyp głosi, że zrobić haluszki potrafi każda Słowaczka. Wiele gospodyń ma swoje sekretne przepisy na to danie, a fora internetowe są pełne dyskusji dotyczących tego, która jego wersja jest bardziej tradycyjna i przez to bardziej „słowacka” od innych. W całym kraju co roku odbywają się specjalne zawody w robieniu i jedzeniu haluszków. Do najpopularniejszych tego typu imprez należy Halušky FEST, który w 2019 roku odbył się już po raz dwudziesty piąty w niewielkiej wsi Turecká w pobliżu Bańskiej Bystrzycy. Późniejsze edycje uniemożliwiła pandemia COVID-19.
Tak jak Paweł Dunin-Wąsowicz, warszawski wydawca i odkrywca talentu Doroty Masłowskiej, rzekomo chełpił się, że przez lata nie był w Krakowie, tak ja próbowałem zdobyć uznanie swoich bratysławskich znajomych tym, że nigdy nie byłem w Slovak Pubie. Złamałem się wreszcie pod naporem żądań gości odwiedzających mnie w słowackiej stolicy. Znajomi stwierdzili, że do Slovak Pubu iść muszą, by spróbować – a jakże – podawanych tam haluszków. Przekonywali też, że być w Bratysławie i nie iść do Slovak Pubu to jak odwiedzić Rzym i nie zobaczyć papieża. Ostatecznie jednak wizyty w Slovak Pubie przy ulicy Obchodnej w samym centrum słowackiej stolicy absolutnie nie żałuję i polecam ją każdemu, kto szybko chciałby pojąć, co w słowackiej duszy gra.
Slovak Pub chwali się na swojej stronie internetowej, że „nie jest wyłącznie jednym z najstarszych i największych pubów w Bratysławie, lecz także jednym z najpopularniejszych. W ciągu swojej dwudziestoletniej historii stał się ulubionym miejscem słowackiej młodzieży, a jednocześnie turystycznym zjawiskiem. Jeśli szukacie niezobowiązującego miejsca z przyjemną atmosferą w samym sercu Bratysławy, Slovak Pub to miejsce dla Was”[4]. Na pierwszym piętrze budynku przy Obchodnej znajduje się wielka restauracja podzielona na sale, których zwiedzenie może stanowić ekspresowy kurs słowackiej historii.
Zanim jednak przejdę do opisu sal, dodam kilka słów o menu. Dominują w nim dania tradycyjnej kuchni serwowane w obfitych porcjach. Królują bryndzowe haluszki podawane w kilku wariantach: z boczkiem, z boczkiem i oscypkiem, z kiełbasą, z owczym serem i boczkiem – te ostatnie, będące wersją najbardziej klasyczną, zajmują zaś miejsce szczególne. Ostatnim razem, kiedy zajrzałem do Slovak Pubu (przyznaję, że było to stosunkowo dawno), nie kosztowały więcej niż dziesięć euro, co w słowackiej stolicy nie jest wygórowaną kwotą. Oczywiście haluszki nie muszą być nudne, ciężkie i tłuste, a kulinarni rewolucjoniści podają je także w nietradycyjny sposób. Na przykład na słodko, łącząc kluseczki z twarogu z malinami i startym piernikiem. W food truckach coraz częściej można kupić na przykład marchwiowe haluszki z bryndzą, dyniowe haluszki z serem czy haluszki z bardzo popularnym na Słowacji czosnkiem niedźwiedzim.
Bryndza – tradycyjny owczy ser, którym zajadają się Słowacy
W Slovak Pubie króluje jednak klasyka. Sekretem tradycyjnych haluszków jest bryndza. To miękki ser podpuszczkowy, kiedyś wytwarzany z mleka owczego, dziś najczęściej z owczego i krowiego (przy czym to pierwsze musi stanowić przynajmniej połowę surowca). Słowacka bryndza to produkt chroniony prawem Unii Europejskiej. Może być ona produkowana jedynie ze słowackiego mleka, a jej niezwykłe walory biorą się ponoć z charakteru miejscowych pastwisk, które – jak dowodzi słowacki resort rolnictwa – cechują się większą bioróżnorodnością niż pastwiska alpejskie. „Szwajcarzy są dumni ze swojego ementalera, Włosi z parmezanu, Francuzi z roqueforta, my na Słowacji słusznie jesteśmy dumni z bryndzy”[5] – napisano na oficjalnej stronie ministerstwa.
Według oficjalnych danych słowackiego Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi (Ministerstvo pôdohospodárstva a rozvoja vidieka SR) Słowak każdego roku spożywa średnio 0,6 kilograma bryndzy. Do wyprodukowania takiej ilości sera potrzeba mniej więcej 2,3 litra owczego mleka. U naszych sąsiadów hoduje się niemal 330 tysięcy owiec, które każdego roku – jak skrupulatnie wylicza ministerstwo – mogą wyprodukować 13,5 tysiąca ton mleka. Roczna produkcja bryndzy na Słowacji wynosi około czterech tysięcy ton. Mnożąc średnie spożycie bryndzy przez liczbę Słowaków, można łatwo policzyć, że około 20 procent słowackiej produkcji bryndzy wytwarza się z myślą o eksporcie.
Odnoszę wrażenie, że haluszki i bryndza w pewnym sensie reprezentują istotę słowackości. Popularny dziennikarz i krytyk kulinarny Robert Makłowicz w rozmowie opublikowanej w serwisie „Krytyki Politycznej” przekonywał, że „kuchnia słowacka jest kuchnią wybitnie wiejsko-ludową, w dodatku pasterską”[6]. Całkiem słusznie dodawał, że „bryndzowe haluszki, bryndzové pirohy, strapaczka – to są wszystko dania głodu, czyli biedoty, które weszły do kanonu słowackości”[7]. Pamiętajmy, że bryndzę wytwarza się właśnie z mleka owiec wypasanych na górskich halach.
Serdeczność i otwartość ludzi oraz łatwość porozumienia się były tym, co w pierwszej kolejności ujęło mnie w Słowacji, z czasem jednak zainteresowała mnie ona z zupełnie innych powodów. Zobaczyłem w niej szybko modernizujący się kraj, młode społeczeństwo, rodzące się elity polityczne i kulturalne. Miałem poczucie (być może niesłuszne), że gdy w Polsce najważniejsze dyskusje już dawno się zakończyły, a elity dawno okrzepły, słowackie państwo rodziło się niejako na moich oczach. Czułem tam niewiarygodną energię i chęć do działania. Dostrzegałem u naszych południowych sąsiadów szanse, których nie miało moje pokolenie urodzone w Polsce podczas stanu wojennego. Fascynowała mnie również Bratysława, bliskość Wiednia, przepływający przez stolicę Dunaj, który wnosił oddech, świeżość, przestrzeń. Czułem siłę przyciągania miasta będącego niepodzielnym centrum kulturalnym, politycznym, społecznym i naukowym Słowacji. Choć w dyskusji o Słowacji staram się odwoływać raczej do badań i faktów, a nie anegdotycznych przykładów i osobistych doświadczeń, w trakcie rozmów o słowackiej duszy zawsze przypominam sobie grupę, z którą w Bratysławie uczyłem się języka angielskiego. Jak być może sami zauważyliście, nauka języka obcego zbliża – po kilku ćwiczeniach konwersacyjnych jesteście w stanie powiedzieć sporo o życiu rodzinnym, marzeniach, karierze zawodowej czy poglądach zupełnie obcych wam ludzi, z którymi rozmawiacie w trakcie zajęć. To, co usłyszałem podczas tamtych lekcji, nieco kontrastowało z moim dotychczasowym spojrzeniem na Słowację i Słowaków.
Wejście do słynnego Slovak Pubu
Moi bratysławscy koledzy i koleżanki z kursu językowego marzyli o przeprowadzce w góry, życiu na łonie przyrody, stadku owiec i domu z kominkiem u podnóża Tatr. Spostrzeżenia, których dokonałem podczas tych zajęć, zostały potwierdzone w analizach ekspertów zajmujących się Słowacją. „Kult przyrody rozciąga się na wszystkie regiony Słowacji leżące między Dunajem a Tatrami. Dominuje krajobraz sielankowy, przedstawiający Słowację jako krainę arkadyjską, ziemię cudownych łąk i pól, zasobną w zwierzynę i winną latorośl, kraj ludu śpiewnego i skromnego, pracowitego i wiernego obyczajom swoich przodków”[8] – tłumaczy profesor Radosław Zenderowski. Popularny politolog zwraca także uwagę, że to właśnie Tatry i dziką przyrodę wykorzystali budziciele narodowi do tworzenia słowackiego mitu w XIX stuleciu. Wysokie góry miały być symbolem potęgi Słowacji – w opozycji do madziarskich nizin. Nic więc dziwnego, że w 2009 roku, wraz z wejściem Słowacji do strefy euro, to właśnie tatrzański szczyt Krywań jako symbol suwerenności narodu słowackiego trafił na monety o wartości jednego, dwóch i pięciu centów.
Wiejsko-ludowa twarz Słowacji znalazła swoje odbicie w jednej z sal Slovak Pubu – Kolibie. Jest to znane także w języku polskim określenie schronienia w górach, najczęściej w postaci pasterskiego szałasu. Sala Koliba jest, co podkreślają założyciele restauracji, dumą Slovak Pubu. Tworzy ją oryginalny dwustuletni dom ze wsi Hybie w regionie liptowskim w północnej Słowacji, który został rozmontowany i niemal w całości złożony w pubie. Całości dopełniają zdjęcia prezentujące hodowlę słowackich owiec i produkcję tradycyjnych słowackich przetworów mleczarskich.
Instytuty odpowiedzialne za promocję Słowacji za granicą, w tym w Polsce, uporczywie zapraszają nas na wystawy zdjęć słowackich krajobrazów, pokazy filmów o Tatrach i degustacje słowackiego jedzenia. Nie pozostaje to bez wpływu na wizerunek Słowaków – także w naszym kraju. W 2014 roku nakładem wydawnictwa Agora ukazała się powieść sensacyjna polskiego dziennikarza Tomasza Pruska zatytułowana K.I.S.S. Jej akcja rozgrywa się w świecie białych kołnierzyków, z nowoczesną Warszawą pełną korporacji kontrastują tu zaś słowackie Tatry. Grupa polskich znajomych postanawia wejść na Gerlach, najwyższy szczyt Słowacji. Towarzyszy im Martin, słowacki przewodnik oraz lekarz o silnym uścisku, który – a jakże – niczym góral z reklamy piwa Tatra potrafi okiełznać dziką przyrodę i wszelkie niebezpieczeństwa.
W rzeczywistości Słowakom wcale nie jest aż tak daleko do świata warszawskich biurowców. Otwarty w 2022 roku na warszawskiej Woli wieżowiec Varso Tower – kiedy piszę te słowa, jest on najwyższym budynkiem w Polsce i w całej Unii Europejskiej – został zbudowany przez słowacką firmę HB Reavis, podobnie jak wzniesiony w miejscu starej zajezdni autobusowej Gdański Business Center na Muranowie.
Kolejnym pomieszczeniem Slovak Pubu nawiązującym do słowackiej tożsamości narodowej jest Sala Janosika – słowackiego zbójnika, który zabierał bogatym, a oddawał biednym. Tak, słowackiego, choć dla niektórych czytelniczek i czytelników z Polski może to być zaskoczenie. Juraj Jánošík to słowacki (a nie polski!) bohater narodowy pochodzący ze wsi Terchová w północno-zachodniej Słowacji, w pobliżu granicy z Polską. Choć Janosik był Słowakiem, to napadał także w Polsce, co więcej – część jego zbójnickiej bandy stanowili Polacy. Cytowany już profesor Radosław Zenderowski tłumaczy, że w słowackiej kulturze Janosik z ludowego zbójnika zmienił się w nieustraszonego mitycznego bohatera:
W konsekwencji tych zabiegów przylgnął do Janosika długi szereg epitetów, takich jak: obrońca uciśnionych, mściciel krzywd, antyfeudalny bojownik, apostoł wolności, niezwyciężony bohater itp. Postać Janosika służy do konstruowania tradycyjnie romantycznego obrazu Słowaków, przedstawiającego ich jako naród niewinny i szczery, bardziej uczuciowy niż inne, który od tysiąca lat jest ciemiężony i z tego powodu cierpi[9].
W polskiej kulturze Janosik jest bohaterem folkloru, w słowackiej ma status bohatera narodowego.
Pomnik Juraja Jánošíka w Terchovej
W Slovak Pubie nie brak również pomieszczenia poświęconego słowackim pisarzom i poetom. Otrzymało ono nazwę Sali Poetyckiej. W centralnym miejscu widnieje tam wiersz żyjącego w XIX wieku Janka Matúški. Fragment tego utworu po latach stał się tekstem słowackiego hymnu (wcześniej był częścią hymnu Czechosłowacji). Nad Tatrou sa blýska, czyli Nad Tatrami się błyska, to opowieść o narodzie, który długo był pogrążony we śnie, w końcu jednak przebudziły go błyskawice nad Tatrami. Słowacka konstytucja stanowi, że hymnem są dwie pierwsze zwrotki pieśni, które w polskim tłumaczeniu brzmią:
Nad Tatrą się błyska, gromy dziko biją,
Hej, powstańmy, bracia, wszak się one stracą,
Słowacy ożyją!
Ta Słowacja nasza dotąd twardo spała,
Ale echa gromu wstrzęsły zręby domu,
Ona się zerwała[10].
Jeśli wierzyć, że hymny mówią wiele o narodach, Nad Tatrami się błyska to opowieść o uśpionym narodzie szukającym swojej tożsamości, który – w co wierzy podmiot liryczny – przebudzi się gdzieś w Tatrach, wysoko ponad ziemią. Pełen energii, nadziei i wiary hymn Słowaków różni się więc od hymnów ich sąsiadów – Czechów i Węgrów. Czesi w swoim hymnie Gdzie mój dom – w którym na przekór dość powszechnemu stereotypowi o zlaicyzowanym narodzie znajduje się odwołanie do Boga – chwalą czeską przyrodę i przekonują, że ich dom jest po prostu wśród Czechów. W węgierskim hymnie Boże, zbaw Węgrów zostały natomiast wyliczone porażki Węgrów, które zawróciły ich z drogi wielkości. Wzywają więc Boga, by zlitował się nad nimi i przestał ich już karać.
W Sali Poetyckiej Slovak Pubu króluje zatem wiejsko-ludowe oblicze Słowacji, choć przecież słowacka literatura oferuje znacznie więcej. Można by tam uhonorować rewelacyjnego, wciąż żyjącego (publikowanego również po polsku w przekładach Zbigniewa Macheja i Franciszka Nastulczyka) poetę Ivana Štrpkę, lirycznego indywidualistę oraz współzałożyciela poetyckiej grupy Samotni Biegacze (Osamelí bežci). Urodzony w 1944 roku Štrpka był nominowany do przyznawanej w Gdańsku nagrody Europejski Poeta Wolności, a jego twórczość fascynuje także młodych artystów, w tym muzyków (w Appendiksie poświęconym słowackiej muzyce odsyłam do wykonania Imagine Johna Lennona z tekstem Štrpki).
Przeciwny biegun poetyckiej estetyki reprezentował zmarły w 2009 roku Milan Rúfus. Media w Bratysławie pisały o nim jako o „księciu słowackiej poezji” i przypominały, że był najpoważniejszym słowackim kandydatem do Literackiej Nagrody Nobla. W oczach wielu słowacystów Rúfus uchodzi za poetę poszukującego sensu ludzkiego życia, poetę-filozofa, którego twórczość reprezentuje wysokie wartości ideowe, moralne i estetyczne, pełna jest do tego symboliki biblijnej i chrześcijańskiej. Być może nie świadczy to o mnie najlepiej, ale osobiście nie mogłem przekonać się do jego wierszy przesiąkniętych słowackim folklorem i patosem. W chwili śmierci poety mieszkałem w Bratysławie i pisywałem relacje ze Słowacji. Kraj naszych południowych sąsiadów nie ma w Polsce zbyt dobrej prasy – rodzime media o Słowacji informowały i informują oszczędnie, zwykle ograniczając się do opisów tragedii, relacjonowania wypadku polskich turystów w słowackiej części Tatr lub sensacyjnych tekstów o Słowakach gwałcących barany.
Na chwilę zmieniło się to właśnie na przełomie lat 2008 i 2009, kiedy redaktorzy z Polski byli zainteresowani tematem wejścia Słowacji do strefy euro. Oczekiwali wtedy tekstów o tym, czy Słowacy są dumni z euro i czy wprowadzenie europejskiej waluty przyczyniło się do wzrostu cen. W tym okresie ciekawy wydawał im się też kryzys energetyczny na Słowacji, który nastąpił po tym, jak Rosjanie zakręcili kurek z gazem. Po śmierci Milana Rúfusa zaproponowałem popularnemu polskiemu dziennikowi tekst o tym poecie. Niespodziewanie moja propozycja zyskała akceptację i zamówiono u mnie sporej objętości artykuł. Byłem zaskoczony – wcześniej na prawo i lewo opowiadałem, że polskie media traktują informacje o Słowacji po macoszemu. Później okazało się, że ten tekst nie został opublikowany w dziale dotyczącym kultury, ale na stronie z nekrologami. Pamiętam, że dostałem za niego wyższe honorarium niż za analizy dotyczące współczesnej słowackiej polityki.
Oczyma wyobraźni widzę też w Sali Poetyckiej skandalizującego Petera Pišťanka, autora soczystej (dostępnej także w polskim tłumaczeniu Olgi Stawińskiej) powieści Rivers of Babylon, która na Słowacji zdobyła status kultowej. Jeśli macie przeczytać w życiu tylko trzy słowackie powieści, koniecznie weźcie pod uwagę Rivers of Babylon. Do tego dorzuciłbym Wiklinowe fotele Dominika Tatarki (przeł. Zdzisław Hierowski) i Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) Pavola Rankova (przeł. Tomasz Grabiński). To lista, którą testowałem – z powodzeniem – na znajomych niezbyt zaangażowanych w poznawanie słowackiej kultury, za to ceniących dobre książki.
Rivers of Babylon zaczyna się opisem kotłowni i starego palacza pragnącego odejść na emeryturę. Dyrekcja hotelu Ambassador, w którego piwnicy znajduje się kotłownia, każe mu najpierw znaleźć zastępstwo. Stary Donáth[11] zgarnia więc wieśniaka, który właśnie przyjechał do miasta z nadzieją na zarobek. Rácz, bohater powieści, przyjmuje ofertę i szybko orientuje się, że od jego pracy zależy nie tylko komfort hotelowych gości, lecz po części także zadowolenie klientów ekskluzywnych sklepów, mieszczących się po drugiej stronie ulicy. Wystarczy przykręcić kurek, by ktoś pojawił się u niego z propozycją łapówki w zamian za ciepły grzejnik. W ten sposób antypatyczny cham wkrótce dorabia się dużych pieniędzy i staje się szefem hotelu, ale jednocześnie stoi na czele brutalnej organizacji przestępczej. Żeni się z odpowiednią kobietą i z mafiosa przeistacza się w członka elity miasta i kraju, mającego wpływ na politykę. Jego postać może symbolizować dziki kapitalizm pierwszych lat po transformacji ustrojowej – mimo że, jak zauważa Peter Darovec, dużą część powieści Pišťanek napisał wcześniej, wykazując się niebywałą intuicją, zmysłem obserwacji i zdolnością przewidywania społecznych przemian[12]. W ramach ciekawostki dodam, że fragmenty Rivers of Babylon ukazały się w latach dziewięćdziesiątych na łamach polskiego czasopisma „Erotyka w Życiu i Literaturze”, które obok pornograficznych ilustracji i zdjęć publikowało również przekłady literatury światowej.
Wiklinowe fotele Dominika Tatarki to powieść nieco starsza, która może być szczególnie bliska polskim czytelnikom i czytelniczkom. Jest to bowiem zapis historii, którą wiekowy mężczyzna opowiada wczasowiczce poznanej nad Bałtykiem. Wszystko zdarzyło się w Paryżu tuż przed wybuchem II wojny światowej, już po zajęciu Czechosłowacji przez Hitlera. Młody Słowak – w którym komentatorzy dopatrują się samego Tatarki, także studiującego na Sorbonie – przyjeżdża do stolicy Francji na stypendium. Wiklinowe fotele to być może najpiękniejsza znana mi powieść o niespełnionej miłości dwojga ludzi – przybysza z prowincjonalnej Europy Środkowej i pięknej Francuzki, wspólnie spędzających czas na spacerach po Paryżu i rozmowach w wiklinowych fotelach z widokiem na Sekwanę. Główny bohater Bartłomiej Slziczka nie potrafi się jednak pozbyć swojej środkowoeuropejskości, w duchu pozostając biednym przybyszem z gorszego świata. Nie umie tego ukryć nawet przy pomocy otrzymanego prezentu – pięknego szala modnego wśród paryżan. Pozostaje intruzem w miejscu, do którego nie pasuje, walcząc o miłość, której nie może zdobyć.
Tatarka uchodzi za jednego z najwybitniejszych słowackich pisarzy. Początkowo skuszony wizją komunizmu, z czasem stał się opozycjonistą i podpisał Kartę 77, czyli manifest demokratycznej opozycji, co nie było powszechne na Słowacji. Upadku komunizmu jednak nie dożył – umarł w 1989 roku. Do jego najważniejszych książek, obok opisywanych tu Wiklinowych foteli, należy powieść Republika proboszczów, w której rozprawia się ze słowacką kolaboracją z Hitlerem. Powieść, nigdy niewydana w Polsce (choć wielu słowacystów w prywatnych rozmowach zdradza, że została przetłumaczona na język polski), do dziś wzbudza na Słowacji kontrowersje, co może wskazywać, że historyczne traumy naszych sąsiadów nie zostały przepracowane. Wiklinowe fotele nie znalazły się również w serii książek Tatarki, która w 2009 roku została wznowiona przez słowackie wydawnictwo Artforum. Tajemnicą poliszynela jest fakt, że na jej ponowne wydanie nie zgadzają się spadkobiercy praw do książek nieżyjącego pisarza.
Spośród trzech wymienionych przeze mnie powieści książka Pavola Rankova Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) jest najlepiej znana w Polsce. Urodzony w 1964 roku Rankov należy do średniego pokolenia słowackich prozaików. Jeszcze w latach dziewięćdziesiątych otrzymał prestiżową Nagrodę im. Ivana Kraski, przyznawaną debiutującym słowackim autorom. Krytycy literaccy porównywali wówczas jego debiutancki zbiór opowiadań S odstupom času [Z perspektywy czasu] do twórczości Borgesa i Cortazara. Za wydaną po słowacku w 2008 roku książkę Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej) został nagrodzony Europejską Nagrodą Literacką, Nagrodą Czytelników dziennika „SME” oraz Nagrodą Fundacji Banku Tatra. Po ukazaniu się polskiego przekładu autor książki i tłumacz Tomasz Grabiński zostali w 2014 roku wyróżnieni Angelusem, czyli przyznawaną we Wrocławiu Literacką Nagrodą Europy Środkowej.
Pierwszą książką Rankova wydaną w języku polskim był zbiór opowiadań zatytułowany Bratysława jest mała – warto o nim wspomnieć ze względu na trafny tytuł i opisaną w jednym z opowiadań historię polskich studentek, które przyjechały do Bratysławy na spotkanie z nieco zmęczonym życiem słowackim pisarzem. Bohaterki odwiedzają stolicę Słowacji wbrew powszechnemu w Polsce, a w mojej ocenie niezwykle krzywdzącemu i niesprawiedliwemu stereotypowi, wedle którego Bratysława nie jest interesującym miastem i w najlepszym razie zasługuje na godzinny spacer w drodze do Wiednia (miasta są od siebie oddalone o mniej więcej siedemdziesiąt kilometrów).
Akcja powieści Zdarzyło się pierwszego września (albo kiedy indziej)