44,90 zł
KIEDY DUSZA STAJE SIĘ STAWKĄ W GRZE, NIE MA WYGRANYCH.
Kontynuacja Śnieżnej dziewczyny – superbestsellera Javiera Castillo i hitu Netflixa.
Nowy Jork, 2011. Dziennikarka śledcza Miren Triggs otrzymuje tajemniczą przesyłkę – polaroid przedstawiający zakneblowaną i związaną dziewczynę, z podpisem: „GINA PEBBLES, 2002”.
Wraz ze swoim byłym wykładowcą, Jimem Schmoerem, Miren podąża tropem dziewczyny, jednocześnie zgłębiając inną brutalną zbrodnię, której okoliczności wskazują na powiązania między obiema sprawami. Z przeszłości wyłaniają się mroczne sekrety, a śledztwo wiedzie wprost do najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy.
Drugi sezon serialu Śnieżna dziewczyna nakręcony na podstawie Gry o duszę już dostępny na Netflixie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 447
ROZDZIAŁ 1
Świt 26 kwietnia 2011Miren Triggs
Nie bój się, wszystko kiedyś się kończy.
– Na pomoc! – krzyczę, dotykając brzucha, po którym spomiędzy żeber spływa strużka krwi. – Wytrzymaj, Miren! – mówię cicho do siebie przez zaciśnięte zęby, zdjęta rozpaczą. – Wytrzymaj, do jasnej cholery!
Myśl szybko. Myśl. Zawołaj kogoś. Poproś o pomoc, Miren, zanim będzie za późno.
Czuję, jak każde uderzenie serca wyrzuca ze mnie krew niczym wymiociny mojej duszy, którą zemdliło na zakrętach tej ostatniej podróży. Zrobiłam błąd. To już koniec.
Nie powinnam była tego ciągnąć.
Na ulicy nie ma nikogo oprócz tego, którego kroki stukają w ślad za moimi. Jego cień, wydłużony przez światła latarni, to rośnie, to znów znika: duży, malutki, olbrzymi, niezauważalny, gigantyczny, ulotny. Tracę go z oczu. Gdzie on jest?!
– Ratunku! – znowu krzyczę do pustej, ciemnej ulicy, która spogląda na mnie pośród cieni, współwinna mojej śmierci.
Musisz opowiedzieć, co się naprawdę wydarzyło, Miren. Dalej, pospiesz się. No już! Musisz tam dotrzeć.
Nie mam przy sobie komórki, ale nawet gdybym ją miała, na jakąkolwiek pomoc byłoby za późno. Nikt mnie nie uratuje, zginę z jego ręki. Każdy, do kogo bym zadzwoniła po pomoc, znalazłby zwłoki trzydziestopięcioletniej dziennikarki, której duszę czternaście lat wcześniej zamieniła w sopel lodu jedna zimna, feralna noc.
Światło ulicznych latarni zawsze ożywiało we mnie ból, którego doświadczyłam w 1997 roku. Wspomnienie moich przeraźliwych krzyków w parku, kiedy drżąc, wyłam i przeżywałam niedającą się wymazać z pamięci traumę, a tamci mężczyźni się uśmiechali. Może to wszystko musi się skończyć właśnie tak, w migającym świetle innych czarnych latarni, w innej części Nowego Jorku.
Truchtam, z trudem stawiając kroki. Każdy jest jak przeszywające mi bok ukłucie cienką igłą. Długa, ciemna droga, którą się wlokę, prowadzi do Rockaway Beach, ciągnącej się na wprost parku Jacoba Riisa hen daleko szerokiej plaży smaganej wiatrem, chłostanej nigdy nienasyconym oceanem. O tej godzinie jest tu pusto. Nie zaczęło jeszcze nawet świtać, księżyc w ostatniej kwadrze rzuca smutny blask na ślady stóp na piasku. Oglądam się za siebie i widzę, że oświetla także cienkie, niemal czarne smugi krwi, które zostawiam za sobą z każdym krokiem. Inspektor Miller będzie przynajmniej w stanie odtworzyć moją ostatnią drogę. Właśnie taka myśl zaprząta głowę komuś, kto wkrótce umrze jako ofiara morderstwa: co umożliwi identyfikację zabójcy? Ślady DNA pod paznokciami, krew zmarłego w samochodzie? Kiedy już mnie zabije, przewiezie mnie w jakieś inne miejsce, żebym na zawsze zniknęła z powierzchni ziemi. Zostaną tylko moje artykuły, moja historia, moje lęki.
Docieram do końca drogi, skręcam w lewo i ze zwinnością, która rozrywa mi włókna mięśni naruszonych ostrzem noża, przyczajam się w szczelinie jednej z betonowych budowli opuszczonego Fortu Tilden.
To, co kiedyś było obiektem wojskowym, teraz jest nieprzyjazną ruiną na wprost morza, przy plaży w kształcie języka, która zdaje się bronić Queens przed zachłannością Atlantyku. To tak jak ja: jeszcze kilka dni temu byłam niestrudzoną dziennikarką „Manhattan Press”, a teraz jestem już tylko dziewczynką, która krzyczy ze strachu, tym większego, im szybciej biegnie on za mną. Tym właśnie się stałam. Nową wersją moich lęków. Brudną ścierką, którą świat wyciera swoje wstydliwe sekrety. Kobietą, która zginie z rąk zwyrodnialca.
Nikt nie prosił mnie o pomoc. Musiałam przyjść tu sama. Nikt nie błagał, żebym drążyła tę sprawę, jednak coś we mnie krzyczało głośno, bym szukała Giny. Nie wiem, jak mogłam nie być tego świadoma. Myślę, że musiałam na nowo... poczuć się martwa.
Polaroid. To od niego wszystko się zaczęło. Zdjęcie Giny... Jak mogłam być tak naiwna?
Rozglądam się dokoła w poszukiwaniu wyjścia i próbuję powstrzymać ciężkie dyszenie, które rozrywa mi pierś. Słyszę odgłos jego kroków na tle szumu wiatru. Czuję, jak ziarenka piasku uderzają o moją skórę, niczym zbłąkane kule w bitwie, którą wiatr toczy z plażą.
– Miren! – krzyczy rozwścieczony. – Miren! Wyjdź, gdziekolwiek się ukryłaś!
Kiedy mnie znajdzie, to będzie koniec. Ale jeśli tu zostanę, wykrwawię się na śmierć. Czuję senność. Pieszczotę nocy. Drgnienia duszy gdzieś w środku, które podobno pojawiają się po utracie zbyt dużej ilości krwi. Uciskam ranę; boli, jakby ktoś wypalał mi na skórze gorącym żelazem słowa: „własność niczyja”.
Zamykam oczy i zaciskam zęby, starając się powstrzymać ukłucia w boku. Znów przychodzi mi do głowy myśl, którą uznałam za niedorzeczną.
Uciekaj!
Wyglądam z mojej kryjówki, by sprawdzić, jakie mam szanse. Dostrzegam ogrodzenie od strony parku Riisa. Gdybym je pokonała, mogłabym pobiec w stronę domów w Rockaway i poprosić tam o pomoc, ale zwoje drutu kolczastego wieńczące ogrodzenie w wielu częściach Fortu Tilden niechybnie rozorałyby mi brzuch.
Mam wrażenie, że on jest blisko.
Wyczuwam nie jego ciepło, ale jego chłód. Lodowate ciało, nieruchome, kilka kroków ode mnie. Na pewno patrzy z pogardą w kierunku mojej żałosnej kryjówki. Syn Boży oblizujący się na myśl o baranku, którego złoży w ofierze.
– Miren! – krzyczy kolejny raz, nawet bliżej, niż mogłabym się tego spodziewać.
Popełniam kolejny błąd.
Dokładnie w chwili, kiedy chropawym głosem wykrzykuje moje imię, wstaję i puszczam się biegiem, ostatni raz próbując uczepić się życia, chociaż wszystko zmierza ku końcowi: wykrwawiam się, jestem sama i czuję się coraz słabsza.
Z każdym krokiem coraz wyraźniej jawi mi się obraz Giny, jej radosna twarz, jej bolesna historia. Czuję jej obecność tak blisko, że mogłabym wyciągnąć rękę i pogładzić twarz tej piętnastolatki, którą – szczęśliwa – zwraca w stronę aparatu na zdjęciu opublikowanym po jej zaginięciu. Dlaczego tego nie przewidziałam?
Sytuacja nagle się zmienia. Po kilku sekundach uświadamiam sobie, że przestał mnie ścigać. Wracam do życia, wszystko dobrze się skończy. Opowiem historię Giny. Muszę to zrobić.
Uda ci się, Miren.
Jesteś bezpieczna.
Na nocnym horyzoncie widzę rysujące się w oddali wieżowce. W ich pobliżu zawsze czuję się jak karzełek, ale z daleka wyglądają one jak kryształowe kolumny błyszczące jakimś pradawnym światłem.
Znów dostrzegam jego cień. Brak mi sił. Ledwo poruszam nogami. Ulica jest pusta. Czujny księżyc zdaje się mówić: Jesteś martwa, Miren. Zawsze tak było.
Każdy krok rozrywa mnie od środka. Każdy krzyk z wnętrza tonie w całkowitej obojętności świata. Tylko daleki ryk oceanu wciska się od czasu do czasu między moje chwiejne kroki, zagłuszając mój ciężki oddech.
– Miren, stój! – wrzeszczy.
Z trudem wlokę się plażą, walcząc z żarłocznym piachem, który wydaje się pożerać moje stopy. Przeskakuję przez chybotliwy płotek z drewna, mający zatrzymywać piasek, i na szczęście docieram do asfaltowanej ulicy, gdzie – między centrum Neponsit, jednej z dzielnic Rockaway, i plażą – stoi mnóstwo pogrążonych w ciemności domów.
Walę pięścią w drzwi pierwszego z nich i próbuję prosić o pomoc, jestem jednak tak bardzo zmęczona, że wydaję z siebie tylko westchnienie. Znów zaczynam się dobijać, ostatkiem sił, ale wygląda na to, że w tym domu nie ma nikogo. Zdesperowana odwracam głowę w obawie, że on znowu się pojawi, ale nigdzie go nie widzę. Spowija mnie huk morza. Fala składa na nowo fragmenty mojej duszy. Już po wszystkim?
Podchodzę do następnego domu, z gankiem o zaokrąglonych kolumnach i żelazną balustradą, a kiedy stukam do drzwi kołatką i pukam, w środku zapala się światło.
Mój ratunek.
– Pomocy! – krzyczę, odzyskawszy nagle siły. – Proszę zadzwonić na policję! Ściga mnie...
Czyjaś dłoń odsuwa zasłonę za oszkloną częścią drzwi; dostrzegam za nimi siwowłosą staruszkę, na której twarzy maluje się niepokój. Gdzie ja ją wcześniej widziałam?
– Niech mi pani pomoże! Błagam!
Kobieta patrzy na mnie, unosząc brwi, i posyła mi niewyraźny uśmiech, który bynajmniej nie dodaje mi otuchy.
– Boże święty, co ci się stało, moje dziecko? – pyta, stając w otwartych drzwiach w białej koszuli nocnej. – Ta rana nie wygląda dobrze, moja droga – dodaje ciepłym głosem. – Powinnam zadzwonić po karetkę.
Spoglądam na swój brzuch. Czerwony strumień zalewa bluzkę od boku aż po samo biodro. Obie dłonie pokrywa moja własna krew, pobrudzona jest nią nawet kołatka. Może Jim odkryje, że tu dotarłam, chociaż lepiej, żeby tak się nie stało. Będzie bezpieczny. Przynajmniej jedno z nas ujdzie z życiem.
– Nie... nie czuję się dobrze – mówię, ledwo dysząc.
Przełykam ślinę o smaku krwi, zanim podejmę wysiłek, by znów coś powiedzieć. Słyszę jednak kroki za plecami i wszystko nabiera przyspieszenia. Nie zdążyłam się nawet odwrócić.
W chwili, gdy staruszka podnosi wzrok nad moją głowę, dostrzegam cień obok framugi, czuję zimno jego dłoni zakrywającej mi usta i silny uścisk ramienia, którym mnie obejmuje.
To koniec.
W czarnych oczach staruszki, w mojej pustej piersi, w ostatnim tchnieniu wydawanym przez usta zakryte jego dłonią czai się śmierć.
Mimowolnie przypominam sobie wszystko.
ROZDZIAŁ 2
Fort Tilden23 kwietnia 2011Trzy dni wcześniejBen Miller
Biegnij, siostro, zanim nadciągną potwory, które nam obiecano.
Inspektor Benjamin Miller zaparkował szarego pontiaca z nowojorską rejestracją dokładnie naprzeciwko radiowozów z zapalonymi światłami, na środku drogi gruntowej porośniętego krzakami jeżyn i chwastami Fortu Tilden, tu i ówdzie poprzecinanego fragmentami ogrodzenia.
Nastała już noc, kiedy zadzwoniono do niego na komórkę. Właśnie podnosił do ust kawałek kurczaka, którego Lisa, jego żona, upiekła na kolację. Przybrała więc zmartwioną minę, kiedy zobaczyła Bena z telefonem przy uchu i usłyszała, jak jego widelec uderza o talerz. Na widok stężałej nagle twarzy męża jęknęła w duchu, wiedziała bowiem, co następuje po takich telefonach.
– Myślicie, że to Allison? – zapytał inspektor Miller, a po chwili dodał: – Rozumiem. Gdzie? W Forcie Tilden? Już jadę.
– Musisz tam teraz jechać? – zapytała Lisa, kiedy zobaczyła, że Miller wstaje od stołu, choć znała już odpowiedź.
Przeszkadzało jej, że Ben ciągle jest w pracy, że stała się ona nieodłączną częścią jego życia i osobowości, ale spędzili już tyle lat pogrążeni w beznadziei związanej z ciągłymi zaginięciami, że tylko usiadła przy stole i łyknęła wody ze szklanki, czekając nie tyle na jego odpowiedź, ile na informację o przyczynie wezwania.
– To wygląda poważnie, Liso – odparł. – Pamiętasz Allison Hernández?
– Jedenastoletnią dziewczynkę z New Jersey?
– Nie... tę z Queens. Piętnastolatkę. Brunetka, długie włosy.
– Aaa... owszem. To zdarzyło się w ubiegłym tygodniu, prawda? Znaleźli ją?
– Tak sądzą.
– Martwą? – zapytała Lisa tonem, który wyrażał wprawdzie smutek, ale świadczył też o przyzwyczajeniu do takich wiadomości.
Ben nie odpowiedział. W milczeniu zebrał swoje rzeczy i pożegnał żonę, zdejmując z wieszaka szarą marynarkę. Czasami jego praca kończyła się właśnie tak: telefonem od nastolatków czy od pary turystów, którzy zobaczyli zwłoki dryfujące w korycie rzeki Hudson albo – jak to miało miejsce całkiem niedawno – poćwiartowane i ukryte w walizce. W tym ostatnim przypadku technicy kryminalistyki musieli zrekonstruować nie tylko przebieg wydarzeń, ale także samo ciało.
– Jutro jest... – przypomniała mu Lisa.
– Wiem. Wrócę wcześnie – odparł zasmucony.
Z Grymes Hill miał długą drogę do pokonania. Mieszkał na Staten Island, w drewnianym, pomalowanym na biało domu z niebieskimi okiennicami i wspaniałym ogrodem, otoczonym mocno zaniedbanym płotem. Aby dostać się do Fortu Tilden, pojechał najpierw mostem Verrazano-Narrows w stronę Brooklynu. Towarzyszył mu nieprzerwany strumień czerwonych świateł. Myślał o rodzicach Allison, o tym, jak przekazać im tę wiadomość. Objechał Brooklyn wzdłuż wybrzeża aż do mostu Marine Parkway, najszybszej drogi prowadzącej na półwysep Rockaway. Kiedy był już na moście, zdał sobie sprawę, że orszak towarzyszących mu dotąd samochodów zniknął, i że wjeżdża do strefy oddalonej od zgiełku i stresów miasta. Pustka, przestrzeń, duże odległości pomiędzy poszczególnymi budynkami – to był zupełnie inny świat w porównaniu z okolicami Manhattanu, gdzie człowiek czuł się przytłoczony. Odnosił wrażenie, że Rockaway – już od miejsca, w którym się tam wjeżdżało – żyje rytmem innym niż ten, do jakiego przywykł. Gdy zjechał z mostu, zobaczył znaki wskazujące drogę do Fortu Tilden. Wkrótce skręcił w prawo i w połowie Rockaway Boulevard, przy zjeździe na drogę gruntową prowadzącą do parku Riisa, zobaczył radiowóz i stojących przy nim dwóch policjantów.
– Inspektor Miller, Wydział Osób Zaginionych – przedstawił się, opuściwszy szybę. W powietrzu czuć było słoną wilgoć. – Dostałem telefon w sprawie dziewczyny, którą tu znaleziono, w Forcie Tilden. To może dotyczyć jednego ze śledztw, które prowadzę.
Policjanci wymienili między sobą zatroskane spojrzenia.
– Gdzie znaleziono ciało? – nie dawał za wygraną. – Nie bywam w tej części miasta. Ktoś wskaże mi drogę?
Niższy policjant zebrał się na odwagę i wyjaśnił:
– W głębi, za ogrodzeniem. Czekamy na techników. To straszne. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Zjechawszy na drogę gruntową, inspektor Miller zobaczył w oddali błyskające światła radiowozów pilnujących zaniedbanej betonowej budowli otoczonej dziką roślinnością, która całkowicie zawładnęła parkiem. Posuwając się powoli, by nie uszkodzić podwozia pontiaca, powtórzył w myślach: Nigdy nie widziałem czegoś podobnego.
Jakiś policjant kończył właśnie zakładanie taśmy, przymocowując jej koniec do lusterka jednego z samochodów patrolowych, które oświetlały reflektorami popadły w ruinę budynek pokryty graffiti. Inny, z włosami spiętymi na czubku głowy, rozmawiał z dwoma chłopcami, mniej więcej czternastoletnimi, których bmx-y leżały przy jednym z radiowozów.
Zanim wysiadł z samochodu, zabrał z siedzenia dla pasażera teczkę, na której widniał wypisany czerwonymi literami napis „Allison Hernández”. Otworzył ją i przez chwilę przyglądał się zdjęciu na pierwszej stronie: dziewczyna o ciemnych, niemal czarnych włosach i szpiczastym nosie z uśmiechem patrzyła w obiektyw aparatu. Nie musiał czytać niczego na tej stronie, znał historię Allison na pamięć, nie zapomniał nawet, w co była ubrana, kiedy zaginęła: czarne dżinsy i biały T-shirt z logo Pepsi. Odłożył teczkę na siedzenie pontiaca i pokazał legitymację policjantowi, który w milczeniu odgradzał teren taśmą.
– Gdzie? – zapytał Miller.
– Tam, w środku. Proszę uważać na zardzewiałe drzwi.
– To oni ją znaleźli? – Wskazał ręką dwóch chłopców.
Policjant przytaknął bez słowa.
– Powiadomiliście ich rodziców?
– Już tu jadą. Będą musieli udać się z nami na komisariat.
– Pokaże mi pan drogę do...
– Wolałbym nie oglądać jej ponownie, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu. Mam córkę w jej wieku.
Inspektor Miller zauważył, że dłonie policjanta drżą. Facet miał około czterdziestu lat, wyglądał na takiego, który wiele z nich spędził, patrolując ulice, i dużo widział, a wydawał się przesadnie poruszony, zważywszy na jego doświadczenie. Dziewięciomilionowe miasto jest bardzo pomysłowe, jeśli chodzi o aranżację swoich trupów, dlatego agenci rozpoczynający pracę w policji szybko uodparniali się nawet na najbardziej makabryczne widoki.
– W porządku. Gdzie?
– W środku. Są tam już Scott i Carlos. Drugie pomieszczenie po lewej.
– Da mi pan latarkę? – poprosił Miller, wyciągając rękę.
Policjant wyjął latarkę zza paska, ale zanim zdążył mu ją podać, z ciemności za drzwiami wychynął Latynos, starannie ostrzyżony brunet liczący sobie jakieś metr siedemdziesiąt.
– Inspektor Miller?! – jego okrzyk został nieco stłumiony przez daleki odgłos uderzającej o coś fali. Od brzegu oceanu dzieliło ich około dwustu metrów; wiatr niósł jego szum, jakby to była nastrojowa piosenka. – Sądzimy, że to Allison. Czekamy na techników, żeby pobrali odciski i DNA dla potwierdzenia.
– Mogę ją zobaczyć? – zapytał Miller.
– Czy jest pan człowiekiem religijnym? – odpowiedział mu Carlos z wyrazem zatroskania na twarzy.
– Od kiedy ma to jakiekolwiek znaczenie?
– Dziś ma, inspektorze. Bóg nie będzie zadowolony z tego, co zrobili tej dziewczynie.
– Pan jest religijny?
– Oczywiście, inspektorze. Bóg dał siłę mojej matce do przejścia przez pustynię i przez granicę, kiedy była ze mną w ciąży, i do tego, by zrobić ze mnie kogoś, kim dziś jestem. Bóg okazał mi szczodrość. Kiedy wrócę do domu, pocałuję żonę i pomodlę się do niego o przebaczenie.
Do inspektora Millera dotarło, że Carlos jest bardzo przejęty. Policjant dał mu znak, by podążył za nim, i ruszył w stronę wejścia do opuszczonej betonowej budowli. Było to coś w rodzaju magazynu, niemal ruina, z kilkoma otworami, zapewne po oknach, z których zostały jedynie zardzewiałe ramy połyskujące czerwono w świetle reflektorów policyjnych aut.
Wyprzedziwszy Millera o kilka kroków, Carlos zanurzył się w ciemność. Włączył latarkę, by oświetlić wnętrze pełne malowideł, gruzu i rozprutych materacy, z których ocalały tylko sprężyny.
– Niech pan uważa, gdzie stawia stopy – rzucił Carlos, po czym wszedł w jakiś korytarz.
– Dlaczego powiedział pan, że poprosi Boga o przebaczenie? – zapytał Miller, idąc za nim.
Carlos zatrzymał się na chwilę, odwrócił w jego stronę i odparł poważnym tonem:
– Bo nie przeżegnałem się przed krzyżem.
To zdanie rozbrzmiewało w głowie inspektora przez kilka sekund, dokładnie tyle, ile potrzebował Carlos, by skręcić w lewo i zniknąć w otworze, w którym kiedyś musiały być drzwi. Obok leżał zardzewiały wózek na zakupy. Miller nie spuszczał z policjanta wzroku, żeby się nie zgubić. Kiedy wszedł do następnej sali, ku swojemu zdziwieniu stwierdził, że znajduje się w pomieszczeniu znacznie większym, niż ocenił to z zewnątrz, i dwukrotnie wyższym. Światło księżyca przenikało przez potłuczone szyby okien pod sufitem. Millerowi hala wydała się olbrzymia, przynajmniej na podstawie tego, co zdołał zobaczyć w ciemności rozerwanej snopem światła z latarki Carlosa. Teraz zauważył inne światło, tańczące w głębi, gdzieś w kącie.
Ta bardziej oddalona latarka skierowała się w stronę Millera, oślepiając go.
– To Miller, z Wydziału Osób Zaginionych – powiedział Carlos do Scotta, który czekał już na inspektora i teraz oświetlał mu drogę, żeby nie wpadł na zniszczone krzesła, ustawione w równych rzędach, po dwanaście w każdym, zwrócone przodem do ściany w głębi.
– Co to ma być? – zapytał zbity z tropu Miller.
– Coś w rodzaju kościoła. – Widać było, że Carlos jest do głębi poruszony. – A ona – dodał drżącym głosem, kierując latarkę w stronę imponującej wielkości czerwonego krzyża wiszącego na ścianie, którego inspektor wcześniej nie zauważył – ona zastępuje Boga.
Miller poczuł, że jego nogi zapadają się w jakąś próżnię. Podobnie zareagował jego żołądek, jakby ziemia się rozwarła i wciągnęła go w czeluści tak mroczne, jak lęki z jego dzieciństwa. Widok bezwładnego ciała Allison przybitego do pomalowanego na czerwono drewna sprawił, że serce podeszło mu do gardła. Na krzyżu wisiała młoda dziewczyna o ciemnych włosach, obnażona do pasa; biała zakrwawiona szmata zakrywała jej biodra, stopy miała założone jedna na drugą, a ramiona rozciągnięte na poziomej belce. Nigdy nie widział czegoś podobnego.
Przełknął ślinę, porównując oblicze o przymkniętych powiekach z uśmiechniętą Allison na zdjęciu, które przed chwilą oglądał w samochodzie. Połowa tej twarzy była zamalowana na czarno, ktoś przejechał pędzlem również po jej oczach, co przywodziło na myśl maseczkę z farby i nadawało dziewczynie wygląd kogoś, kto nie chce patrzeć. Na podłodze pod krzyżem zebrała się kałuża krwi wyciekłej z rany w boku. Głowa nastolatki zwisała przechylona, jakby Allison zasnęła na wieki wieków.
– Kto to zrobił?! – wykrzyknął z niedowierzaniem w głosie.
ROZDZIAŁ 3
Nowy Jork23 kwietnia 2011Trzy dni wcześniejMiren Triggs
Kiedy zastawiasz swoją duszę, wygrasz czy przegrasz,nigdy nie będziesz taki jak wcześniej.
Moja wydawczyni nie mogła wprost uwierzyć, że rzuciłam się do drzwi księgarni, by dogonić osobę, która zostawiła dla mnie kopertę z tą dziwną fotografią w środku. Chyba nie przywykła do tego, by autorki w taki sposób opuszczały spotkanie, podczas którego podpisywały swoje książki. Ale ja też nie spodziewałam się, że tak zareaguję. Nagle zdałam sobie sprawę, że ciężko oddycham, nie mogąc złapać tchu, ze strachem wypatrując pośród parasoli oczu zdradzających zagrożenie. Stałam się nieprzewidywalna nawet dla siebie samej.
To było ostatnie spotkanie autorskie przewidziane w umowie z wydawnictwem zawartej po tym, jak zgodziłam się napisać książkę o moich trwających dwanaście lat poszukiwaniach Kiery Templeton, trzyletniej wówczas dziewczynki, która zaginęła w 1998 roku podczas parady z okazji Święta Dziękczynienia.
Nieoczekiwane zakończenie tych poszukiwań opisałam najpierw w artykule dla „Manhattan Press”, największej gazety w Stanach Zjednoczonych, w której zresztą pracowałam. Nie planowałam książki o Kierze, nie myślałam o tym, kiedy jej szukałam, ale nie potrafiłam odrzucić propozycji wydawnictwa. Tekst, dwanaście spotkań autorskich w księgarniach, milion dolarów. Poprosiłam o urlop w redakcji, by skoncentrować się na powieści, a w czasie jej tworzenia dryfowałam, oddalając się niestety coraz bardziej od mojej gazety i od osoby, którą wcześniej byłam. Nieoczekiwany sukces książki całkowicie mnie pochłonął; mimowolnie dałam się wciągnąć w wir wywiadów i spotkań i straciłam kontrolę nad własnym życiem. Myślałam, że szybko wrócę do siebie, od początku to planowałam, ale rzeczywistość i sukces odsunęły mnie od tego, co tak naprawdę sprawiało, że czułam się sobą.
W czasie jedenastu poprzednich spotkań zachowywałam się tak, jak tego ode mnie oczekiwano: dzielnie wyjaśniałam szczegóły historii małej Templeton; byłam miła dla czytelników, którzy chcieli mieć nabazgrany przeze mnie autograf w książce, i przyjaźnie nastawiona do księgarzy, bo ci z wyprzedzeniem wydali fortunę na zakup dziesiątek tysięcy egzemplarzy, królujących teraz na wystawach i na półkach księgarni w całym kraju. Była to obecnie najlepiej sprzedająca się książka w Stanach Zjednoczonych, ale nie potrafiłam cieszyć się tym sukcesem. Myślę, że w istocie nie byłam i nie chciałam być na to przygotowana. Dla połowy planety, dla całego pokolenia, „Śnieżna dziewczyna” stała się zagadką; wszyscy chcieli poznać losy Kiery, dowiedzieć się, co ją spotkało, a przede wszystkim czy cierpiała. Tymczasem jedynym cierpieniem, jakie opisałam, jakim przesiąkły stronice tej książki, był mój własny ból, i być może to właśnie sprawiło, że na każde z dwunastu spotkań autorskich waliły tłumy.
Bo nic nie przyciąga tak bardzo, jak widok kogoś, kto cierpi. Nie sposób oderwać od niego wzroku. Płacz całkowicie nas pochłania, dramat bierze nas we władanie – i prasa dobrze o tym wie. Na ostatnie spotkanie autorskie przyszło tyle ludzi, że nie widziałam, kto położył na stole brązową kopertę, obok upominków i innych drobiazgów zostawionych dla mnie przez czytelników.
Kiedy wzięłam ją do ręki, pomyślałam, że to wyraz czyjejś platonicznej miłości. Jakiś zakochany fan, którego poniosła fantazja i doszedł do wniosku, że to, co opisałam w książce, może dowodzić, iż jestem osobą, z którą mógłby spędzić resztę życia. Nic bardziej mylnego. Nie jestem dobrą towarzyszką nawet dla samej siebie; mówiłam o tym otwarcie, bo znałam siebie lepiej niż ktokolwiek inny. To była brązowa koperta bąbelkowa, na której ktoś napisał nierównymi literami: WCHODZISZ DO GRY? W głowie właścicielki księgarni, która pomagała mi wkładać koperty i podarki do torby, natychmiast zaświtała romantyczna myśl:
– To z pewnością jakaś propozycja erotyczna. Otwórz, pośmiejemy się.
Nie zauważyłam, by ktoś zostawił mi ten list podczas podpisywania książek. Co prawda byłam zbyt pochłonięta innymi sprawami, bo wokół stołu tłoczyło się mnóstwo ludzi, którzy robili sobie zdjęcia i rozmawiali, podczas gdy ja byłam skoncentrowana na autografach i podziękowaniach za słowa wsparcia.
Koperta wywarła na mnie dziwne wrażenie, niemal słyszałam dźwięki muzyki zapowiadające jakiś tragiczny finał. Krzywe litery we WCHODZISZ DO GRY? zwiastowały nieład, który teraz zagościł w moim sercu.
– Może jakiś zwariowany wielbiciel? Podobno każdy pisarz takich ma – dodała właścicielka księgarni żartobliwym tonem.
– Rzeczywiście pismo sugeruje osobę niezrównoważoną – odparłam poważnie.
Te trzy zwykłe słowa wyglądały tak, jakby były w stanie wysadzić wszystko w powietrze. Jakaś część mnie nie chciała poddać się temu wrażeniu; z całych sił pragnęłam znaleźć w tej kopercie coś umieszczonego tam w dobrej wierze. W trakcie spotkania czułam, że otaczają mnie ciepłe spojrzenia i życzliwe słowa; moja rozdarta dusza uczepiła się tego światła, które wydawało się przeciwwagą dla zbyt ponurego świata.
Rozerwałam kopertę i wsunęłam do niej rękę. Nie namacałam niczego, co mogłoby stanowić jakiekolwiek zagrożenie, tylko zimny, gładki papier. Kiedy go wyjęłam, zobaczyłam zdjęcie z polaroida, ciemne i źle wykadrowane, przedstawiające postać, której widok zmroził mnie i wprawił w osłupienie. Pośrodku – patrząca w obiektyw zakneblowana blondynka, znajdująca się w czymś, co wyglądało na wnętrze furgonetki. Na dolnym białym marginesie ktoś skreślił tym samym niedbałym charakterem pisma: GINA PEBBLES, 2002.
Kiedy wypatrywałam na ulicy kogoś, kto mógłby być autorem tego podpisu, nadal czułam przypływ adrenaliny i pulsowanie w palcach, w których – przerażona – trzymałam zdjęcie. Padało, jak to zwykle bywa w najgorszych momentach, co pokrzyżowało mi plany. Z nieba spadały maleńkie krople, które przypominały łzy. Jakieś dwadzieścia parasoli zasłaniało mi widok po obu stronach chodnika; ten obraz sprawił, że znów ogarnęło mnie uczucie samotności, którego doświadczałam od czasu do czasu, chociaż otaczali mnie ludzie.
Trudno jest poczuć wsparcie ze strony innych, kiedy wszyscy chodzą z wysoko podniesionymi głowami, niezdolni spuścić wzrok i popatrzeć na nas, którzy czołgamy się przytłoczeni naszymi koszmarami.
– Co jest, Miren? – usłyszałam dochodzący z daleka głos mojej wydawczyni, Marthy Wiley.
Nie odpowiedziałam.
W oddali dostrzegłam mężczyznę z dziewczynką w czerwonym płaszczyku. Pamiętałam ją. Kilka minut wcześniej stała przede mną w księgarni, wypowiadając słowa, które nadal rozbrzmiewały mi w głowie: „Jak będę dorosła, chcę być taka jak ty i chcę odnajdywać wszystkie zaginione dzieci”.
Pobiegłam za nimi, wymijając mokre ciała i płaszcze. Czułam, że mój sweter nasiąka wodą, począwszy od ramion, jakby krople deszczu były maleńkimi kostkami lodu, które się na mnie rozpuszczały.
– Zaczekajcie! – krzyknęłam.
Kilka osób odwróciło się w moją stronę, ale tylko na chwilę, by zdać sobie sprawę, że to nic ważnego. Znasz to uczucie? Tę obojętność, pośród której płyniemy ulicą? Gdybym zawołała o pomoc, reakcja byłaby taka sama. Każdy żyje we własnym piekle i tylko nieliczni ryzykują próbę, by towarzyszyć innym w ich cierpieniu.
Nagle zobaczyłam, że mężczyzna i dziewczynka w czerwonym płaszczyku zatrzymują się na rogu ulicy i czekają pod czarnym parasolem na podjeżdżającą właśnie taksówkę.
– Zostawiliście...?! – wrzasnęłam zdyszana, kiedy wreszcie do nich dobiegłam.
Przestraszona dziewczynka odwróciła się w moją stronę. Mężczyzna, zapewne jej ojciec, spojrzał na mnie zaniepokojony.
– Co się stało?! – zapytał, nie rozumiejąc, o co chodzi. Objął córkę, jakby chciał ją ochronić.
Drzwi taksówki były otwarte; mężczyzna i dziewczynka zamknęli już parasol i w strugach deszczu czekali na moją odpowiedź.
Spojrzenie dziewczynki odebrało mi mowę. W jej oczach dostrzegłam lęk, jakiś wewnętrzny niepokój. Rozmarzony wyraz jej oczu, kiedy podawała mi książkę do podpisania, teraz zniknął, zamieniając się w coś, co nie wywoływało we mnie uczucia dumy.
– Zostawiliście...? – postanowiłam nie kończyć pytania, wyglądało na to, że odpowiedź sama się znalazła. – Chciałam powiedzieć – wycofałam się, czując, jak deszcz zalewa mi ciało i gasi nadzieję. – Ta malutka zostawiła drobny upominek przeznaczony dla specjalnego gościa tego spotkania – powiedziałam, by uspokoić dziewczynkę. Musiała mieć osiem albo dziewięć lat. – Zapomniała go zabrać – dodałam, wyjmując z kieszeni długopis, którym podpisywałam książki.
Jej ojciec spojrzał na mnie zakłopotany. Wyglądał tak, jakby zdawał sobie sprawę, że coś mnie trapi. Nie lubię, kiedy moje emocje są aż tak czytelne, ale czasami musi wyjść na jaw, kim naprawdę jestem. Mężczyzna i dziewczynka wsiedli do taksówki w milczeniu. Zobaczyłam to w jego oczach. Poczułam, co chciał mi powiedzieć: „Co za dziwaczka!”.
Zatrzasnął drzwi i podał kierowcy jakiś adres.
– Weź długopis, maleńka – nalegałam przez otwartą szybę, świadoma, że to moja desperacja wywołała przestrach widoczny w jej oczach. – To dla ciebie. Kiedyś będziesz sławną dziennikarką.
Dziewczynka bez słowa wyciągnęła rękę i cienkimi paluszkami chwyciła długopis. Miała smutny wyraz twarzy.
– To aż takie ważne dla pani? Musimy jechać. To nie był dobry pomysł – powiedział jej ojciec.
Cofnęłam dłoń, którą opierałam o szybę. Taksówka odjechała na północ, jej czerwone światła rozpłynęły się pośród innych samochodów, tak jak moja nadzieja, że znalazłam rozwiązanie zagadki. Poczułam, że ciało rozpada mi się na kawałki, choć na plecach miałam tylko kilka małych blizn.
Za plecami usłyszałam głos Marthy Wiley, był tak niespodziewany, że poczułam się, jakby ktoś pchnął mnie sztyletem. Martha osłoniła mnie swoim zielonym parasolem.
– Zwariowałaś, Miren? Nie możesz w taki sposób psuć sobie wizerunku w oczach właścicieli księgarni. Rozumiesz? A tym bardziej prześladować czytelników. Oszalałaś? To niedopuszczalne. Powinnaś...
– Przykro mi – powiedziałam, żeby Martha się uspokoiła. – Chodzi o to, że zdjęcie...
– Powód nie ma dla mnie znaczenia, ale cieszę się, że jest ci przykro. Nie będę więcej tolerować takich zachowań, Miren. Mogę zrozumieć, że jesteś nieśmiała, i naprawdę doceniam to, że na spotkaniach autorskich starasz się wyjść ze swojej strefy komfortu, ale w moim interesie jest, żeby twoje książki się sprzedawały. A twój wizerunek ma na to znaczny wpływ. Nie możesz tak błaznować. Nie możesz zachowywać się jak nawiedzona. Jutro mamy dwa wywiady, jeden w „Good Morning America”; musisz być bardziej radosna. Chcę widzieć, jak się śmiejesz i żartujesz.
– Wywiady? – zapytałam zmieszana. – Ja muszę wracać do redakcji.
– Do redakcji? Sprzedajemy więcej niż kiedykolwiek, Miren. Nie możemy sobie pozwolić, by ta machina się zatrzymała.
– W umowie miałam tylko dwanaście prezentacji połączonych z podpisywaniem książek. Ta była ostatnia.
– Ostatnia? Zwariowałaś? Musiałaś oszaleć, nie widzę innego wytłumaczenia. Takie rzeczy wpisuje się do umowy, żeby zmusić autora do udziału w promocji, ale im więcej prezentacji i im częstsza jego obecność w mediach, tym więcej książek się sprzedaje. W umowie widnieje też zapis, że autor weźmie udział we wszystkich imprezach marketingowych, które wydawnictwo zorganizuje w celu zwiększenia sprzedaży książki w ciągu roku po jej opublikowaniu. Książka dopiero wyszła. To sukces. Wszyscy o niej mówią. Wszyscy chcą cię zobaczyć.
Schyliłam głowę i popatrzyłam na zdjęcie. Przestałam słuchać Marthy, kiedy zaczęła recytować fragment umowy.
– Miren! Mówię do ciebie.
– Muszę wrócić do redakcji. Od jakiegoś czasu nie czuję, że żyję – powiedziałam głośno, ale nie do niej.
– Przyjdzie pora na powrót do gazety – podniosła głos. – Teraz ważne jest, żebyś skupiła się na jutrzejszym wywiadzie. Myślałaś już o tym, w co się ubierzesz?
Nie mogłam oderwać wzroku od wystraszonych oczu Giny na polaroidowym zdjęciu, gdzie zebrały się kropelki deszczu rywalizujące między sobą o to, która pierwsza spłynie do brzegu fotografii. Przerażona twarz, szmata zatykająca jej usta, ułożenie ramion jakby ręce miała związane na plecach, jasne włosy.
– To z powodu tego zdjęcia? Żart w złym guście. Któryś z twoich fanów chciał wystawić cię na próbę i mu się udało. Zapomnij o tym. Dziś wieczorem idziesz do domu, bierzesz prysznic, odpoczywasz, a jutro przyjeżdżam po ciebie. Nie rozczaruj mnie, Miren. Dużo postawiliśmy na tę opowieść.
Dostrzegłam rękę, którą uniosła, żeby zatrzymać taksówkę, a chwilę później zapiszczały koła hamującego obok nas samochodu.
– Wsiadaj. Jakoś cię wytłumaczę przed właścicielką księgarni. Co za wstyd! Jutro o ósmej jestem u ciebie.
Otworzyła drzwi samochodu. Podniosłam wzrok znad fotografii i popatrzyłam na Marthę Wiley, ubraną w czarny kostium, trzymającą zielony parasol, wskazującą mi z poważną miną wnętrze taksówki.
– Na co czekasz? – zapytała nieprzyjemnym tonem.
Byłam przemoczona. Zimny deszcz wydał mi się równie nieznośny jak pomysł, żebym wsiadła do taksówki, a następnego dnia – umalowana – rozmawiała na oczach całego kraju o mojej opowieści i o Kierze Templeton. Westchnęłam z rezygnacją i zrobiłam krok w stronę samochodu. Nie przewidywałam, że wpadnę w taki młyn, kiedy zgodziłam się o Kierze napisać. Nie myślałam, że oddalę się od wszystkiego, czym żyłam.
– Cieszę się, że poszłaś po rozum do głowy – powiedziała Martha. – Sprzedamy miliony książek. Miliony! No i mam dobrą wiadomość, której ci jeszcze nie przekazałam. Załatwiłam, że wywiad z tobą przeprowadzi sama Oprah. Oprah! Nie wyznaczono jeszcze terminu, ale to prawdziwa bomba. To będzie tryumf, Miren!
Ponownie spuściłam głowę, wpatrując się w zdjęcie Giny. Taka słaba. Taka krucha. Taka bezbronna. Jej spojrzenie było moim. Jej oczy wołały o pomoc. Czułam, że muszę ją znaleźć.
Zatrzymałam się raptownie, obracając w stronę Marthy, i oznajmiłam:
– To była ostatnia prezentacja. Odwołaj wszystko, co zorganizowałaś.
Parasol prawie wypadł jej z rąk, tak bardzo była zdumiona, ale szybko odpowiedziała na moje lekceważenie jej pracy:
– Chyba nie słuchałaś tego, co mówiłam – podniosła głos rozgniewana. – Jutro o ósmej u ciebie. Przestań pleść głupoty.
– Ja już skończyłam, Martho.
– Że co, proszę?
– Jeśli będziesz chciała ze mną porozmawiać, wyślij maila.
– W umowie jest wyraźnie...
– Gówno mnie obchodzi umowa – przerwałam jej stanowczym tonem i myślę, że to jeszcze bardziej ją rozwścieczyło.
– Jak śmiesz?
– Żegnaj, Martho – znów jej przerwałam, bo właśnie sobie uświadomiłam, że ona tego nienawidzi.
Odwróciłam się i bez słowa zostawiłam ją na deszczu.
– Miren! Wróć i wsiądź do taksówki!
Drżałam, ale nie o siebie. O Ginę. Ktokolwiek zostawił mi kopertę z jej fotografią, dał mi dwa powody do mojego bezczelnego zachowania: ratowanie siebie samej i – kto wie – może także Giny. W oddali słyszałam pokrzykiwania Marthy; tembr jej głosu przypominał płacz rozkapryszonego niemowlaka.
– Jesteś skończona, Miren! Słyszysz mnie?!
Jeszcze bardziej podniosła głos, choć przecież wydawało się to niemożliwe.
– Kompletnie skończona! – wykrzyknęła ostatni raz, bo chwilę później skręciłam za róg i straciłam ją z pola widzenia.
Ciężko oddychałam. Byłam zdenerwowana. Znowu czułam natrętne mrowienie w palcach rąk. Przystanęłam raptownie i dałam się ponieść emocjom. Najpierw łzy. Potem wątpliwości.
– Kto cię przyniósł, Gino? – rzekłam do zdjęcia. – Gdzie jesteś?
Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że próba odpowiedzi na te dwa proste pytania przyspieszy serię dramatycznych wydarzeń.