Śnieżna dziewczyna 2: Gra o duszę - Javier Castillo - ebook

Śnieżna dziewczyna 2: Gra o duszę ebook

Castillo Javier

5,0
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

KIEDY DUSZA STAJE SIĘ STAWKĄ W GRZE, NIE MA WYGRANYCH.

Kontynuacja Śnieżnej dziewczyny – superbestsellera Javiera Castillo i hitu Netflixa.

Nowy Jork, 2011. Dziennikarka śledcza Miren Triggs otrzymuje tajemniczą przesyłkę – polaroid przedstawiający zakneblowaną i związaną dziewczynę, z podpisem: „GINA PEBBLES, 2002”.

Wraz ze swoim byłym wykładowcą, Jimem Schmoerem, Miren podąża tropem dziewczyny, jednocześnie zgłębiając inną brutalną zbrodnię, której okoliczności wskazują na powiązania między obiema sprawami. Z przeszłości wyłaniają się mroczne sekrety, a śledztwo wiedzie wprost do najgłębszych zakamarków ludzkiej duszy.

Drugi sezon serialu Śnieżna dziewczyna nakręcony na podstawie Gry o duszę już dostępny na Netflixie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 447

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: El ju­ego del alma
Opieka re­dak­cyjna: AN­DRZEJ STAŃ­CZYK
Re­dak­cja: ELŻ­BIETA PTA­SZYŃ­SKA-SA­DOW­SKA
Ko­rekta: JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA, JO­LANTA STAL, ANETA TKA­CZYK
Pro­jekt okładki: © Net­flix (2025). Used with per­mis­sion
Opra­co­wa­nie okładki i stron ty­tu­ło­wych: ANNA PA­PIER­NIK
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
© 2021, Ja­vier Ca­stillo Pa­ja­res © 2021, Pen­guin Ran­dom Ho­use Grupo Edi­to­rial © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Grze­gorz Ostrow­ski © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08718-3
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ 1

Świt 26 kwiet­nia 2011Mi­ren Triggs

Nie bój się, wszystko kie­dyś się koń­czy.

– Na po­moc! – krzy­czę, do­ty­ka­jąc brzu­cha, po któ­rym spo­mię­dzy że­ber spływa strużka krwi. – Wy­trzy­maj, Mi­ren! – mó­wię ci­cho do sie­bie przez za­ci­śnięte zęby, zdjęta roz­pa­czą. – Wy­trzy­maj, do ja­snej cho­lery!

Myśl szybko. Myśl. Za­wo­łaj ko­goś. Po­proś o po­moc, Mi­ren, za­nim bę­dzie za późno.

Czuję, jak każde ude­rze­nie serca wy­rzuca ze mnie krew ni­czym wy­mio­ciny mo­jej du­szy, którą ze­mdliło na za­krę­tach tej ostat­niej po­dróży. Zro­bi­łam błąd. To już ko­niec.

Nie po­win­nam była tego cią­gnąć.

Na ulicy nie ma ni­kogo oprócz tego, któ­rego kroki stu­kają w ślad za mo­imi. Jego cień, wy­dłu­żony przez świa­tła la­tarni, to ro­śnie, to znów znika: duży, ma­lutki, ol­brzymi, nie­zau­wa­żalny, gi­gan­tyczny, ulotny. Tracę go z oczu. Gdzie on jest?!

– Ra­tunku! – znowu krzy­czę do pu­stej, ciem­nej ulicy, która spo­gląda na mnie po­śród cieni, współ­winna mo­jej śmierci.

Mu­sisz opo­wie­dzieć, co się na­prawdę wy­da­rzyło, Mi­ren. Da­lej, po­spiesz się. No już! Mu­sisz tam do­trzeć.

Nie mam przy so­bie ko­mórki, ale na­wet gdy­bym ją miała, na ja­ką­kol­wiek po­moc by­łoby za późno. Nikt mnie nie ura­tuje, zginę z jego ręki. Każdy, do kogo bym za­dzwo­niła po po­moc, zna­la­złby zwłoki trzy­dzie­sto­pię­cio­let­niej dzien­ni­karki, któ­rej du­szę czter­na­ście lat wcze­śniej za­mie­niła w so­pel lodu jedna zimna, fe­ralna noc.

Świa­tło ulicz­nych la­tarni za­wsze oży­wiało we mnie ból, któ­rego do­świad­czy­łam w 1997 roku. Wspo­mnie­nie mo­ich prze­raź­li­wych krzy­ków w parku, kiedy drżąc, wy­łam i prze­ży­wa­łam nie­da­jącą się wy­ma­zać z pa­mięci traumę, a tamci męż­czyźni się uśmie­chali. Może to wszystko musi się skoń­czyć wła­śnie tak, w mi­ga­ją­cym świe­tle in­nych czar­nych la­tarni, w in­nej czę­ści No­wego Jorku.

Truch­tam, z tru­dem sta­wia­jąc kroki. Każdy jest jak prze­szy­wa­jące mi bok ukłu­cie cienką igłą. Długa, ciemna droga, którą się wlokę, pro­wa­dzi do Roc­ka­way Be­ach, cią­gną­cej się na wprost parku Ja­coba Riisa hen da­leko sze­ro­kiej plaży sma­ga­nej wia­trem, chło­sta­nej ni­gdy nie­na­sy­co­nym oce­anem. O tej go­dzi­nie jest tu pu­sto. Nie za­częło jesz­cze na­wet świ­tać, księ­życ w ostat­niej kwa­drze rzuca smutny blask na ślady stóp na pia­sku. Oglą­dam się za sie­bie i wi­dzę, że oświe­tla także cien­kie, nie­mal czarne smugi krwi, które zo­sta­wiam za sobą z każ­dym kro­kiem. In­spek­tor Mil­ler bę­dzie przy­naj­mniej w sta­nie od­two­rzyć moją ostat­nią drogę. Wła­śnie taka myśl za­prząta głowę ko­muś, kto wkrótce umrze jako ofiara mor­der­stwa: co umoż­liwi iden­ty­fi­ka­cję za­bójcy? Ślady DNA pod pa­znok­ciami, krew zmar­łego w sa­mo­cho­dzie? Kiedy już mnie za­bije, prze­wie­zie mnie w ja­kieś inne miej­sce, że­bym na za­wsze znik­nęła z po­wierzchni ziemi. Zo­staną tylko moje ar­ty­kuły, moja hi­sto­ria, moje lęki.

Do­cie­ram do końca drogi, skrę­cam w lewo i ze zwin­no­ścią, która roz­rywa mi włókna mię­śni na­ru­szo­nych ostrzem noża, przy­cza­jam się w szcze­li­nie jed­nej z be­to­no­wych bu­dowli opusz­czo­nego Fortu Til­den.

To, co kie­dyś było obiek­tem woj­sko­wym, te­raz jest nie­przy­ja­zną ru­iną na wprost mo­rza, przy plaży w kształ­cie ję­zyka, która zdaje się bro­nić Qu­eens przed za­chłan­no­ścią Atlan­tyku. To tak jak ja: jesz­cze kilka dni temu by­łam nie­stru­dzoną dzien­ni­karką „Man­hat­tan Press”, a te­raz je­stem już tylko dziew­czynką, która krzy­czy ze stra­chu, tym więk­szego, im szyb­ciej bie­gnie on za mną. Tym wła­śnie się sta­łam. Nową wer­sją mo­ich lę­ków. Brudną ścierką, którą świat wy­ciera swoje wsty­dliwe se­krety. Ko­bietą, która zgi­nie z rąk zwy­rod­nialca.

Nikt nie pro­sił mnie o po­moc. Mu­sia­łam przyjść tu sama. Nikt nie bła­gał, że­bym drą­żyła tę sprawę, jed­nak coś we mnie krzy­czało gło­śno, bym szu­kała Giny. Nie wiem, jak mo­głam nie być tego świa­doma. My­ślę, że mu­sia­łam na nowo... po­czuć się mar­twa.

Po­la­roid. To od niego wszystko się za­częło. Zdję­cie Giny... Jak mo­głam być tak na­iwna?

Roz­glą­dam się do­koła w po­szu­ki­wa­niu wyj­ścia i pró­buję po­wstrzy­mać cięż­kie dy­sze­nie, które roz­rywa mi pierś. Sły­szę od­głos jego kro­ków na tle szumu wia­tru. Czuję, jak zia­renka pia­sku ude­rzają o moją skórę, ni­czym zbłą­kane kule w bi­twie, którą wiatr to­czy z plażą.

– Mi­ren! – krzy­czy roz­wście­czony. – Mi­ren! Wyjdź, gdzie­kol­wiek się ukry­łaś!

Kiedy mnie znaj­dzie, to bę­dzie ko­niec. Ale je­śli tu zo­stanę, wy­krwa­wię się na śmierć. Czuję sen­ność. Piesz­czotę nocy. Drgnie­nia du­szy gdzieś w środku, które po­dobno po­ja­wiają się po utra­cie zbyt du­żej ilo­ści krwi. Uci­skam ranę; boli, jakby ktoś wy­pa­lał mi na skó­rze go­rą­cym że­la­zem słowa: „wła­sność ni­czyja”.

Za­my­kam oczy i za­ci­skam zęby, sta­ra­jąc się po­wstrzy­mać ukłu­cia w boku. Znów przy­cho­dzi mi do głowy myśl, którą uzna­łam za nie­do­rzeczną.

Ucie­kaj!

Wy­glą­dam z mo­jej kry­jówki, by spraw­dzić, ja­kie mam szanse. Do­strze­gam ogro­dze­nie od strony parku Riisa. Gdy­bym je po­ko­nała, mo­gła­bym po­biec w stronę do­mów w Roc­ka­way i po­pro­sić tam o po­moc, ale zwoje drutu kol­cza­stego wień­czące ogro­dze­nie w wielu czę­ściach Fortu Til­den nie­chyb­nie roz­ora­łyby mi brzuch.

Mam wra­że­nie, że on jest bli­sko.

Wy­czu­wam nie jego cie­pło, ale jego chłód. Lo­do­wate ciało, nie­ru­chome, kilka kro­ków ode mnie. Na pewno pa­trzy z po­gardą w kie­runku mo­jej ża­ło­snej kry­jówki. Syn Boży ob­li­zu­jący się na myśl o ba­ranku, któ­rego złoży w ofie­rze.

– Mi­ren! – krzy­czy ko­lejny raz, na­wet bli­żej, niż mo­gła­bym się tego spo­dzie­wać.

Po­peł­niam ko­lejny błąd.

Do­kład­nie w chwili, kiedy chro­pa­wym gło­sem wy­krzy­kuje moje imię, wstaję i pusz­czam się bie­giem, ostatni raz pró­bu­jąc ucze­pić się ży­cia, cho­ciaż wszystko zmie­rza ku koń­cowi: wy­krwa­wiam się, je­stem sama i czuję się co­raz słab­sza.

Z każ­dym kro­kiem co­raz wy­raź­niej jawi mi się ob­raz Giny, jej ra­do­sna twarz, jej bo­le­sna hi­sto­ria. Czuję jej obec­ność tak bli­sko, że mo­gła­bym wy­cią­gnąć rękę i po­gła­dzić twarz tej pięt­na­sto­latki, którą – szczę­śliwa – zwraca w stronę apa­ratu na zdję­ciu opu­bli­ko­wa­nym po jej za­gi­nię­ciu. Dla­czego tego nie prze­wi­dzia­łam?

Sy­tu­acja na­gle się zmie­nia. Po kilku se­kun­dach uświa­da­miam so­bie, że prze­stał mnie ści­gać. Wra­cam do ży­cia, wszystko do­brze się skoń­czy. Opo­wiem hi­sto­rię Giny. Mu­szę to zro­bić.

Uda ci się, Mi­ren.

Je­steś bez­pieczna.

Na noc­nym ho­ry­zon­cie wi­dzę ry­su­jące się w od­dali wie­żowce. W ich po­bliżu za­wsze czuję się jak ka­rze­łek, ale z da­leka wy­glą­dają one jak krysz­ta­łowe ko­lumny błysz­czące ja­kimś pra­daw­nym świa­tłem.

Znów do­strze­gam jego cień. Brak mi sił. Le­dwo po­ru­szam no­gami. Ulica jest pu­sta. Czujny księ­życ zdaje się mó­wić: Je­steś mar­twa, Mi­ren. Za­wsze tak było.

Każdy krok roz­rywa mnie od środka. Każdy krzyk z wnę­trza to­nie w cał­ko­wi­tej obo­jęt­no­ści świata. Tylko da­leki ryk oce­anu wci­ska się od czasu do czasu mię­dzy moje chwiejne kroki, za­głu­sza­jąc mój ciężki od­dech.

– Mi­ren, stój! – wrzesz­czy.

Z tru­dem wlokę się plażą, wal­cząc z żar­łocz­nym pia­chem, który wy­daje się po­że­rać moje stopy. Prze­ska­kuję przez chy­bo­tliwy pło­tek z drewna, ma­jący za­trzy­my­wać pia­sek, i na szczę­ście do­cie­ram do as­fal­to­wa­nej ulicy, gdzie – mię­dzy cen­trum Ne­pon­sit, jed­nej z dziel­nic Roc­ka­way, i plażą – stoi mnó­stwo po­grą­żo­nych w ciem­no­ści do­mów.

Walę pię­ścią w drzwi pierw­szego z nich i pró­buję pro­sić o po­moc, je­stem jed­nak tak bar­dzo zmę­czona, że wy­daję z sie­bie tylko wes­tchnie­nie. Znów za­czy­nam się do­bi­jać, ostat­kiem sił, ale wy­gląda na to, że w tym domu nie ma ni­kogo. Zde­spe­ro­wana od­wra­cam głowę w oba­wie, że on znowu się po­jawi, ale ni­g­dzie go nie wi­dzę. Spo­wija mnie huk mo­rza. Fala składa na nowo frag­menty mo­jej du­szy. Już po wszyst­kim?

Pod­cho­dzę do na­stęp­nego domu, z gan­kiem o za­okrą­glo­nych ko­lum­nach i że­la­zną ba­lu­stradą, a kiedy stu­kam do drzwi ko­łatką i pu­kam, w środku za­pala się świa­tło.

Mój ra­tu­nek.

– Po­mocy! – krzy­czę, od­zy­skaw­szy na­gle siły. – Pro­szę za­dzwo­nić na po­li­cję! Ściga mnie...

Czy­jaś dłoń od­suwa za­słonę za oszkloną czę­ścią drzwi; do­strze­gam za nimi si­wo­włosą sta­ruszkę, na któ­rej twa­rzy ma­luje się nie­po­kój. Gdzie ja ją wcze­śniej wi­dzia­łam?

– Niech mi pani po­może! Bła­gam!

Ko­bieta pa­trzy na mnie, uno­sząc brwi, i po­syła mi nie­wy­raźny uśmiech, który by­naj­mniej nie do­daje mi otu­chy.

– Boże święty, co ci się stało, moje dziecko? – pyta, sta­jąc w otwar­tych drzwiach w bia­łej ko­szuli noc­nej. – Ta rana nie wy­gląda do­brze, moja droga – do­daje cie­płym gło­sem. – Po­win­nam za­dzwo­nić po ka­retkę.

Spo­glą­dam na swój brzuch. Czer­wony stru­mień za­lewa bluzkę od boku aż po samo bio­dro. Obie dło­nie po­krywa moja wła­sna krew, po­bru­dzona jest nią na­wet ko­łatka. Może Jim od­kryje, że tu do­tar­łam, cho­ciaż le­piej, żeby tak się nie stało. Bę­dzie bez­pieczny. Przy­naj­mniej jedno z nas uj­dzie z ży­ciem.

– Nie... nie czuję się do­brze – mó­wię, le­dwo dy­sząc.

Prze­ły­kam ślinę o smaku krwi, za­nim po­dejmę wy­si­łek, by znów coś po­wie­dzieć. Sły­szę jed­nak kroki za ple­cami i wszystko na­biera przy­spie­sze­nia. Nie zdą­ży­łam się na­wet od­wró­cić.

W chwili, gdy sta­ruszka pod­nosi wzrok nad moją głowę, do­strze­gam cień obok fra­mugi, czuję zimno jego dłoni za­kry­wa­ją­cej mi usta i silny uścisk ra­mie­nia, któ­rym mnie obej­muje.

To ko­niec.

W czar­nych oczach sta­ruszki, w mo­jej pu­stej piersi, w ostat­nim tchnie­niu wy­da­wa­nym przez usta za­kryte jego dło­nią czai się śmierć.

Mi­mo­wol­nie przy­po­mi­nam so­bie wszystko.

ROZ­DZIAŁ 2

Fort Til­den23 kwiet­nia 2011Trzy dni wcze­śniejBen Mil­ler

Bie­gnij, sio­stro, za­nim nad­cią­gną po­twory, które nam obie­cano.

In­spek­tor Ben­ja­min Mil­ler za­par­ko­wał sza­rego pon­tiaca z no­wo­jor­ską re­je­stra­cją do­kład­nie na­prze­ciwko ra­dio­wo­zów z za­pa­lo­nymi świa­tłami, na środku drogi grun­to­wej po­ro­śnię­tego krza­kami je­żyn i chwa­stami Fortu Til­den, tu i ów­dzie po­prze­ci­na­nego frag­men­tami ogro­dze­nia.

Na­stała już noc, kiedy za­dzwo­niono do niego na ko­mórkę. Wła­śnie pod­no­sił do ust ka­wa­łek kur­czaka, któ­rego Lisa, jego żona, upie­kła na ko­la­cję. Przy­brała więc zmar­twioną minę, kiedy zo­ba­czyła Bena z te­le­fo­nem przy uchu i usły­szała, jak jego wi­de­lec ude­rza o ta­lerz. Na wi­dok stę­ża­łej na­gle twa­rzy męża jęk­nęła w du­chu, wie­działa bo­wiem, co na­stę­puje po ta­kich te­le­fo­nach.

– My­śli­cie, że to Al­li­son? – za­py­tał in­spek­tor Mil­ler, a po chwili do­dał: – Ro­zu­miem. Gdzie? W For­cie Til­den? Już jadę.

– Mu­sisz tam te­raz je­chać? – za­py­tała Lisa, kiedy zo­ba­czyła, że Mil­ler wstaje od stołu, choć znała już od­po­wiedź.

Prze­szka­dzało jej, że Ben cią­gle jest w pracy, że stała się ona nie­od­łączną czę­ścią jego ży­cia i oso­bo­wo­ści, ale spę­dzili już tyle lat po­grą­żeni w bez­na­dziei zwią­za­nej z cią­głymi za­gi­nię­ciami, że tylko usia­dła przy stole i łyk­nęła wody ze szklanki, cze­ka­jąc nie tyle na jego od­po­wiedź, ile na in­for­ma­cję o przy­czy­nie we­zwa­nia.

– To wy­gląda po­waż­nie, Liso – od­parł. – Pa­mię­tasz Al­li­son Her­nán­dez?

– Je­de­na­sto­let­nią dziew­czynkę z New Jer­sey?

– Nie... tę z Qu­eens. Pięt­na­sto­latkę. Bru­netka, dłu­gie włosy.

– Aaa... ow­szem. To zda­rzyło się w ubie­głym ty­go­dniu, prawda? Zna­leźli ją?

– Tak są­dzą.

– Mar­twą? – za­py­tała Lisa to­nem, który wy­ra­żał wpraw­dzie smu­tek, ale świad­czył też o przy­zwy­cza­je­niu do ta­kich wia­do­mo­ści.

Ben nie od­po­wie­dział. W mil­cze­niu ze­brał swoje rze­czy i po­że­gnał żonę, zdej­mu­jąc z wie­szaka szarą ma­ry­narkę. Cza­sami jego praca koń­czyła się wła­śnie tak: te­le­fo­nem od na­sto­lat­ków czy od pary tu­ry­stów, któ­rzy zo­ba­czyli zwłoki dry­fu­jące w ko­ry­cie rzeki Hud­son albo – jak to miało miej­sce cał­kiem nie­dawno – po­ćwiar­to­wane i ukryte w wa­lizce. W tym ostat­nim przy­padku tech­nicy kry­mi­na­li­styki mu­sieli zre­kon­stru­ować nie tylko prze­bieg wy­da­rzeń, ale także samo ciało.

– Ju­tro jest... – przy­po­mniała mu Lisa.

– Wiem. Wrócę wcze­śnie – od­parł za­smu­cony.

Z Gry­mes Hill miał długą drogę do po­ko­na­nia. Miesz­kał na Sta­ten Is­land, w drew­nia­nym, po­ma­lo­wa­nym na biało domu z nie­bie­skimi okien­ni­cami i wspa­nia­łym ogro­dem, oto­czo­nym mocno za­nie­dba­nym pło­tem. Aby do­stać się do Fortu Til­den, po­je­chał naj­pierw mo­stem Ver­ra­zano-Nar­rows w stronę Bro­oklynu. To­wa­rzy­szył mu nie­prze­rwany stru­mień czer­wo­nych świa­teł. My­ślał o ro­dzi­cach Al­li­son, o tym, jak prze­ka­zać im tę wia­do­mość. Ob­je­chał Bro­oklyn wzdłuż wy­brzeża aż do mo­stu Ma­rine Par­kway, naj­szyb­szej drogi pro­wa­dzą­cej na pół­wy­sep Roc­ka­way. Kiedy był już na mo­ście, zdał so­bie sprawę, że or­szak to­wa­rzy­szą­cych mu do­tąd sa­mo­cho­dów znik­nął, i że wjeż­dża do strefy od­da­lo­nej od zgiełku i stre­sów mia­sta. Pustka, prze­strzeń, duże od­le­gło­ści po­mię­dzy po­szcze­gól­nymi bu­dyn­kami – to był zu­peł­nie inny świat w po­rów­na­niu z oko­li­cami Man­hat­tanu, gdzie czło­wiek czuł się przy­tło­czony. Od­no­sił wra­że­nie, że Roc­ka­way – już od miej­sca, w któ­rym się tam wjeż­dżało – żyje ryt­mem in­nym niż ten, do ja­kiego przy­wykł. Gdy zje­chał z mo­stu, zo­ba­czył znaki wska­zu­jące drogę do Fortu Til­den. Wkrótce skrę­cił w prawo i w po­ło­wie Roc­ka­way Bo­ule­vard, przy zjeź­dzie na drogę grun­tową pro­wa­dzącą do parku Riisa, zo­ba­czył ra­dio­wóz i sto­ją­cych przy nim dwóch po­li­cjan­tów.

– In­spek­tor Mil­ler, Wy­dział Osób Za­gi­nio­nych – przed­sta­wił się, opu­ściw­szy szybę. W po­wie­trzu czuć było słoną wil­goć. – Do­sta­łem te­le­fon w spra­wie dziew­czyny, którą tu zna­le­ziono, w For­cie Til­den. To może do­ty­czyć jed­nego ze śledztw, które pro­wa­dzę.

Po­li­cjanci wy­mie­nili mię­dzy sobą za­tro­skane spoj­rze­nia.

– Gdzie zna­le­ziono ciało? – nie da­wał za wy­graną. – Nie by­wam w tej czę­ści mia­sta. Ktoś wskaże mi drogę?

Niż­szy po­li­cjant ze­brał się na od­wagę i wy­ja­śnił:

– W głębi, za ogro­dze­niem. Cze­kamy na tech­ni­ków. To straszne. Ni­gdy nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­nego.

Zje­chaw­szy na drogę grun­tową, in­spek­tor Mil­ler zo­ba­czył w od­dali bły­ska­jące świa­tła ra­dio­wo­zów pil­nu­ją­cych za­nie­dba­nej be­to­no­wej bu­dowli oto­czo­nej dziką ro­ślin­no­ścią, która cał­ko­wi­cie za­wład­nęła par­kiem. Po­su­wa­jąc się po­woli, by nie uszko­dzić pod­wo­zia pon­tiaca, po­wtó­rzył w my­ślach: Ni­gdy nie wi­dzia­łem cze­goś po­dob­nego.

Ja­kiś po­li­cjant koń­czył wła­śnie za­kła­da­nie ta­śmy, przy­mo­co­wu­jąc jej ko­niec do lu­sterka jed­nego z sa­mo­cho­dów pa­tro­lo­wych, które oświe­tlały re­flek­to­rami po­pa­dły w ru­inę bu­dy­nek po­kryty graf­fiti. Inny, z wło­sami spię­tymi na czubku głowy, roz­ma­wiał z dwoma chłop­cami, mniej wię­cej czter­na­sto­let­nimi, któ­rych bmx-y le­żały przy jed­nym z ra­dio­wo­zów.

Za­nim wy­siadł z sa­mo­chodu, za­brał z sie­dze­nia dla pa­sa­żera teczkę, na któ­rej wid­niał wy­pi­sany czer­wo­nymi li­te­rami na­pis „Al­li­son Her­nán­dez”. Otwo­rzył ją i przez chwilę przy­glą­dał się zdję­ciu na pierw­szej stro­nie: dziew­czyna o ciem­nych, nie­mal czar­nych wło­sach i szpi­cza­stym no­sie z uśmie­chem pa­trzyła w obiek­tyw apa­ratu. Nie mu­siał czy­tać ni­czego na tej stro­nie, znał hi­sto­rię Al­li­son na pa­mięć, nie za­po­mniał na­wet, w co była ubrana, kiedy za­gi­nęła: czarne dżinsy i biały T-shirt z logo Pepsi. Odło­żył teczkę na sie­dze­nie pon­tiaca i po­ka­zał le­gi­ty­ma­cję po­li­cjan­towi, który w mil­cze­niu od­gra­dzał te­ren ta­śmą.

– Gdzie? – za­py­tał Mil­ler.

– Tam, w środku. Pro­szę uwa­żać na za­rdze­wiałe drzwi.

– To oni ją zna­leźli? – Wska­zał ręką dwóch chłop­ców.

Po­li­cjant przy­tak­nął bez słowa.

– Po­wia­do­mi­li­ście ich ro­dzi­ców?

– Już tu jadą. Będą mu­sieli udać się z nami na ko­mi­sa­riat.

– Po­każe mi pan drogę do...

– Wo­lał­bym nie oglą­dać jej po­now­nie, je­śli nie ma pan nic prze­ciwko temu. Mam córkę w jej wieku.

In­spek­tor Mil­ler za­uwa­żył, że dło­nie po­li­cjanta drżą. Fa­cet miał około czter­dzie­stu lat, wy­glą­dał na ta­kiego, który wiele z nich spę­dził, pa­tro­lu­jąc ulice, i dużo wi­dział, a wy­da­wał się prze­sad­nie po­ru­szony, zwa­żyw­szy na jego do­świad­cze­nie. Dzie­wię­cio­mi­lio­nowe mia­sto jest bar­dzo po­my­słowe, je­śli cho­dzi o aran­ża­cję swo­ich tru­pów, dla­tego agenci roz­po­czy­na­jący pracę w po­li­cji szybko uod­par­niali się na­wet na naj­bar­dziej ma­ka­bryczne wi­doki.

– W po­rządku. Gdzie?

– W środku. Są tam już Scott i Car­los. Dru­gie po­miesz­cze­nie po le­wej.

– Da mi pan la­tarkę? – po­pro­sił Mil­ler, wy­cią­ga­jąc rękę.

Po­li­cjant wy­jął la­tarkę zza pa­ska, ale za­nim zdą­żył mu ją po­dać, z ciem­no­ści za drzwiami wy­chy­nął La­ty­nos, sta­ran­nie ostrzy­żony bru­net li­czący so­bie ja­kieś metr sie­dem­dzie­siąt.

– In­spek­tor Mil­ler?! – jego okrzyk zo­stał nieco stłu­miony przez da­leki od­głos ude­rza­ją­cej o coś fali. Od brzegu oce­anu dzie­liło ich około dwu­stu me­trów; wiatr niósł jego szum, jakby to była na­stro­jowa pio­senka. – Są­dzimy, że to Al­li­son. Cze­kamy na tech­ni­ków, żeby po­brali od­ci­ski i DNA dla po­twier­dze­nia.

– Mogę ją zo­ba­czyć? – za­py­tał Mil­ler.

– Czy jest pan czło­wie­kiem re­li­gij­nym? – od­po­wie­dział mu Car­los z wy­ra­zem za­tro­ska­nia na twa­rzy.

– Od kiedy ma to ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie?

– Dziś ma, in­spek­to­rze. Bóg nie bę­dzie za­do­wo­lony z tego, co zro­bili tej dziew­czy­nie.

– Pan jest re­li­gijny?

– Oczy­wi­ście, in­spek­to­rze. Bóg dał siłę mo­jej matce do przej­ścia przez pu­sty­nię i przez gra­nicę, kiedy była ze mną w ciąży, i do tego, by zro­bić ze mnie ko­goś, kim dziś je­stem. Bóg oka­zał mi szczo­drość. Kiedy wrócę do domu, po­ca­łuję żonę i po­mo­dlę się do niego o prze­ba­cze­nie.

Do in­spek­tora Mil­lera do­tarło, że Car­los jest bar­dzo prze­jęty. Po­li­cjant dał mu znak, by po­dą­żył za nim, i ru­szył w stronę wej­ścia do opusz­czo­nej be­to­no­wej bu­dowli. Było to coś w ro­dzaju ma­ga­zynu, nie­mal ru­ina, z kil­koma otwo­rami, za­pewne po oknach, z któ­rych zo­stały je­dy­nie za­rdze­wiałe ramy po­ły­sku­jące czer­wono w świe­tle re­flek­to­rów po­li­cyj­nych aut.

Wy­prze­dziw­szy Mil­lera o kilka kro­ków, Car­los za­nu­rzył się w ciem­ność. Włą­czył la­tarkę, by oświe­tlić wnę­trze pełne ma­lo­wi­deł, gruzu i roz­pru­tych ma­te­racy, z któ­rych oca­lały tylko sprę­żyny.

– Niech pan uważa, gdzie sta­wia stopy – rzu­cił Car­los, po czym wszedł w ja­kiś ko­ry­tarz.

– Dla­czego po­wie­dział pan, że po­prosi Boga o prze­ba­cze­nie? – za­py­tał Mil­ler, idąc za nim.

Car­los za­trzy­mał się na chwilę, od­wró­cił w jego stronę i od­parł po­waż­nym to­nem:

– Bo nie prze­że­gna­łem się przed krzy­żem.

To zda­nie roz­brzmie­wało w gło­wie in­spek­tora przez kilka se­kund, do­kład­nie tyle, ile po­trze­bo­wał Car­los, by skrę­cić w lewo i znik­nąć w otwo­rze, w któ­rym kie­dyś mu­siały być drzwi. Obok le­żał za­rdze­wiały wó­zek na za­kupy. Mil­ler nie spusz­czał z po­li­cjanta wzroku, żeby się nie zgu­bić. Kiedy wszedł do na­stęp­nej sali, ku swo­jemu zdzi­wie­niu stwier­dził, że znaj­duje się w po­miesz­cze­niu znacz­nie więk­szym, niż oce­nił to z ze­wnątrz, i dwu­krot­nie wyż­szym. Świa­tło księ­życa prze­ni­kało przez po­tłu­czone szyby okien pod su­fi­tem. Mil­le­rowi hala wy­dała się ol­brzy­mia, przy­naj­mniej na pod­sta­wie tego, co zdo­łał zo­ba­czyć w ciem­no­ści ro­ze­rwa­nej sno­pem świa­tła z la­tarki Car­losa. Te­raz za­uwa­żył inne świa­tło, tań­czące w głębi, gdzieś w ką­cie.

Ta bar­dziej od­da­lona la­tarka skie­ro­wała się w stronę Mil­lera, ośle­pia­jąc go.

– To Mil­ler, z Wy­działu Osób Za­gi­nio­nych – po­wie­dział Car­los do Scotta, który cze­kał już na in­spek­tora i te­raz oświe­tlał mu drogę, żeby nie wpadł na znisz­czone krze­sła, usta­wione w rów­nych rzę­dach, po dwa­na­ście w każ­dym, zwró­cone przo­dem do ściany w głębi.

– Co to ma być? – za­py­tał zbity z tropu Mil­ler.

– Coś w ro­dzaju ko­ścioła. – Wi­dać było, że Car­los jest do głębi po­ru­szony. – A ona – do­dał drżą­cym gło­sem, kie­ru­jąc la­tarkę w stronę im­po­nu­ją­cej wiel­ko­ści czer­wo­nego krzyża wi­szą­cego na ścia­nie, któ­rego in­spek­tor wcze­śniej nie za­uwa­żył – ona za­stę­puje Boga.

Mil­ler po­czuł, że jego nogi za­pa­dają się w ja­kąś próż­nię. Po­dob­nie za­re­ago­wał jego żo­łą­dek, jakby zie­mia się roz­warła i wcią­gnęła go w cze­lu­ści tak mroczne, jak lęki z jego dzie­ciń­stwa. Wi­dok bez­wład­nego ciała Al­li­son przy­bi­tego do po­ma­lo­wa­nego na czer­wono drewna spra­wił, że serce po­de­szło mu do gar­dła. Na krzyżu wi­siała młoda dziew­czyna o ciem­nych wło­sach, ob­na­żona do pasa; biała za­krwa­wiona szmata za­kry­wała jej bio­dra, stopy miała za­ło­żone jedna na drugą, a ra­miona roz­cią­gnięte na po­zio­mej belce. Ni­gdy nie wi­dział cze­goś po­dob­nego.

Prze­łknął ślinę, po­rów­nu­jąc ob­li­cze o przy­mknię­tych po­wie­kach z uśmiech­niętą Al­li­son na zdję­ciu, które przed chwilą oglą­dał w sa­mo­cho­dzie. Po­łowa tej twa­rzy była za­ma­lo­wana na czarno, ktoś prze­je­chał pędz­lem rów­nież po jej oczach, co przy­wo­dziło na myśl ma­seczkę z farby i nada­wało dziew­czy­nie wy­gląd ko­goś, kto nie chce pa­trzeć. Na pod­ło­dze pod krzy­żem ze­brała się ka­łuża krwi wy­cie­kłej z rany w boku. Głowa na­sto­latki zwi­sała prze­chy­lona, jakby Al­li­son za­snęła na wieki wie­ków.

– Kto to zro­bił?! – wy­krzyk­nął z nie­do­wie­rza­niem w gło­sie.

ROZ­DZIAŁ 3

Nowy Jork23 kwiet­nia 2011Trzy dni wcze­śniejMi­ren Triggs

Kiedy za­sta­wiasz swoją du­szę, wy­grasz czy prze­grasz,ni­gdy nie bę­dziesz taki jak wcze­śniej.

Moja wy­daw­czyni nie mo­gła wprost uwie­rzyć, że rzu­ci­łam się do drzwi księ­garni, by do­go­nić osobę, która zo­sta­wiła dla mnie ko­pertę z tą dziwną fo­to­gra­fią w środku. Chyba nie przy­wy­kła do tego, by au­torki w taki spo­sób opusz­czały spo­tka­nie, pod­czas któ­rego pod­pi­sy­wały swoje książki. Ale ja też nie spo­dzie­wa­łam się, że tak za­re­aguję. Na­gle zda­łam so­bie sprawę, że ciężko od­dy­cham, nie mo­gąc zła­pać tchu, ze stra­chem wy­pa­tru­jąc po­śród pa­ra­soli oczu zdra­dza­ją­cych za­gro­że­nie. Sta­łam się nie­prze­wi­dy­walna na­wet dla sie­bie sa­mej.

To było ostat­nie spo­tka­nie au­tor­skie prze­wi­dziane w umo­wie z wy­daw­nic­twem za­war­tej po tym, jak zgo­dzi­łam się na­pi­sać książkę o mo­ich trwa­ją­cych dwa­na­ście lat po­szu­ki­wa­niach Kiery Tem­ple­ton, trzy­let­niej wów­czas dziew­czynki, która za­gi­nęła w 1998 roku pod­czas pa­rady z oka­zji Święta Dzięk­czy­nie­nia.

Nie­ocze­ki­wane za­koń­cze­nie tych po­szu­ki­wań opi­sa­łam naj­pierw w ar­ty­kule dla „Man­hat­tan Press”, naj­więk­szej ga­zety w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, w któ­rej zresztą pra­co­wa­łam. Nie pla­no­wa­łam książki o Kie­rze, nie my­śla­łam o tym, kiedy jej szu­ka­łam, ale nie po­tra­fi­łam od­rzu­cić pro­po­zy­cji wy­daw­nic­twa. Tekst, dwa­na­ście spo­tkań au­tor­skich w księ­gar­niach, mi­lion do­la­rów. Po­pro­si­łam o urlop w re­dak­cji, by skon­cen­tro­wać się na po­wie­ści, a w cza­sie jej two­rze­nia dry­fo­wa­łam, od­da­la­jąc się nie­stety co­raz bar­dziej od mo­jej ga­zety i od osoby, którą wcze­śniej by­łam. Nie­ocze­ki­wany suk­ces książki cał­ko­wi­cie mnie po­chło­nął; mi­mo­wol­nie da­łam się wcią­gnąć w wir wy­wia­dów i spo­tkań i stra­ci­łam kon­trolę nad wła­snym ży­ciem. My­śla­łam, że szybko wrócę do sie­bie, od po­czątku to pla­no­wa­łam, ale rze­czy­wi­stość i suk­ces od­su­nęły mnie od tego, co tak na­prawdę spra­wiało, że czu­łam się sobą.

W cza­sie je­de­na­stu po­przed­nich spo­tkań za­cho­wy­wa­łam się tak, jak tego ode mnie ocze­ki­wano: dziel­nie wy­ja­śnia­łam szcze­góły hi­sto­rii ma­łej Tem­ple­ton; by­łam miła dla czy­tel­ni­ków, któ­rzy chcieli mieć na­ba­zgrany przeze mnie au­to­graf w książce, i przy­jaź­nie na­sta­wiona do księ­ga­rzy, bo ci z wy­prze­dze­niem wy­dali for­tunę na za­kup dzie­sią­tek ty­sięcy eg­zem­pla­rzy, kró­lu­ją­cych te­raz na wy­sta­wach i na pół­kach księ­garni w ca­łym kraju. Była to obec­nie naj­le­piej sprze­da­jąca się książka w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, ale nie po­tra­fi­łam cie­szyć się tym suk­ce­sem. My­ślę, że w isto­cie nie by­łam i nie chcia­łam być na to przy­go­to­wana. Dla po­łowy pla­nety, dla ca­łego po­ko­le­nia, „Śnieżna dziew­czyna” stała się za­gadką; wszy­scy chcieli po­znać losy Kiery, do­wie­dzieć się, co ją spo­tkało, a przede wszyst­kim czy cier­piała. Tym­cza­sem je­dy­nym cier­pie­niem, ja­kie opi­sa­łam, ja­kim prze­sią­kły stro­nice tej książki, był mój wła­sny ból, i być może to wła­śnie spra­wiło, że na każde z dwu­na­stu spo­tkań au­tor­skich wa­liły tłumy.

Bo nic nie przy­ciąga tak bar­dzo, jak wi­dok ko­goś, kto cierpi. Nie spo­sób ode­rwać od niego wzroku. Płacz cał­ko­wi­cie nas po­chła­nia, dra­mat bie­rze nas we wła­da­nie – i prasa do­brze o tym wie. Na ostat­nie spo­tka­nie au­tor­skie przy­szło tyle lu­dzi, że nie wi­dzia­łam, kto po­ło­żył na stole brą­zową ko­pertę, obok upo­min­ków i in­nych dro­bia­zgów zo­sta­wio­nych dla mnie przez czy­tel­ni­ków.

Kiedy wzię­łam ją do ręki, po­my­śla­łam, że to wy­raz czy­jejś pla­to­nicz­nej mi­ło­ści. Ja­kiś za­ko­chany fan, któ­rego po­nio­sła fan­ta­zja i do­szedł do wnio­sku, że to, co opi­sa­łam w książce, może do­wo­dzić, iż je­stem osobą, z którą mógłby spę­dzić resztę ży­cia. Nic bar­dziej myl­nego. Nie je­stem do­brą to­wa­rzyszką na­wet dla sa­mej sie­bie; mó­wi­łam o tym otwar­cie, bo zna­łam sie­bie le­piej niż kto­kol­wiek inny. To była brą­zowa ko­perta bą­bel­kowa, na któ­rej ktoś na­pi­sał nie­rów­nymi li­te­rami: WCHO­DZISZ DO GRY? W gło­wie wła­ści­cielki księ­garni, która po­ma­gała mi wkła­dać ko­perty i po­darki do torby, na­tych­miast za­świ­tała ro­man­tyczna myśl:

– To z pew­no­ścią ja­kaś pro­po­zy­cja ero­tyczna. Otwórz, po­śmie­jemy się.

Nie za­uwa­ży­łam, by ktoś zo­sta­wił mi ten list pod­czas pod­pi­sy­wa­nia ksią­żek. Co prawda by­łam zbyt po­chło­nięta in­nymi spra­wami, bo wo­kół stołu tło­czyło się mnó­stwo lu­dzi, któ­rzy ro­bili so­bie zdję­cia i roz­ma­wiali, pod­czas gdy ja by­łam skon­cen­tro­wana na au­to­gra­fach i po­dzię­ko­wa­niach za słowa wspar­cia.

Ko­perta wy­warła na mnie dziwne wra­że­nie, nie­mal sły­sza­łam dźwięki mu­zyki za­po­wia­da­jące ja­kiś tra­giczny fi­nał. Krzywe li­tery we WCHO­DZISZ DO GRY? zwia­sto­wały nie­ład, który te­raz za­go­ścił w moim sercu.

– Może ja­kiś zwa­rio­wany wiel­bi­ciel? Po­dobno każdy pi­sarz ta­kich ma – do­dała wła­ści­cielka księ­garni żar­to­bli­wym to­nem.

– Rze­czy­wi­ście pi­smo su­ge­ruje osobę nie­zrów­no­wa­żoną – od­par­łam po­waż­nie.

Te trzy zwy­kłe słowa wy­glą­dały tak, jakby były w sta­nie wy­sa­dzić wszystko w po­wie­trze. Ja­kaś część mnie nie chciała pod­dać się temu wra­że­niu; z ca­łych sił pra­gnę­łam zna­leźć w tej ko­per­cie coś umiesz­czo­nego tam w do­brej wie­rze. W trak­cie spo­tka­nia czu­łam, że ota­czają mnie cie­płe spoj­rze­nia i życz­liwe słowa; moja roz­darta du­sza ucze­piła się tego świa­tła, które wy­da­wało się prze­ciw­wagą dla zbyt po­nu­rego świata.

Ro­ze­rwa­łam ko­pertę i wsu­nę­łam do niej rękę. Nie na­ma­ca­łam ni­czego, co mo­głoby sta­no­wić ja­kie­kol­wiek za­gro­że­nie, tylko zimny, gładki pa­pier. Kiedy go wy­ję­łam, zo­ba­czy­łam zdję­cie z po­la­ro­ida, ciemne i źle wy­ka­dro­wane, przed­sta­wia­jące po­stać, któ­rej wi­dok zmro­ził mnie i wpra­wił w osłu­pie­nie. Po­środku – pa­trząca w obiek­tyw za­kne­blo­wana blon­dynka, znaj­du­jąca się w czymś, co wy­glą­dało na wnę­trze fur­go­netki. Na dol­nym bia­łym mar­gi­ne­sie ktoś skre­ślił tym sa­mym nie­dba­łym cha­rak­te­rem pi­sma: GINA PEB­BLES, 2002.

Kiedy wy­pa­try­wa­łam na ulicy ko­goś, kto mógłby być au­to­rem tego pod­pisu, na­dal czu­łam przy­pływ ad­re­na­liny i pul­so­wa­nie w pal­cach, w któ­rych – prze­ra­żona – trzy­ma­łam zdję­cie. Pa­dało, jak to zwy­kle bywa w naj­gor­szych mo­men­tach, co po­krzy­żo­wało mi plany. Z nieba spa­dały ma­leń­kie kro­ple, które przy­po­mi­nały łzy. Ja­kieś dwa­dzie­ścia pa­ra­soli za­sła­niało mi wi­dok po obu stro­nach chod­nika; ten ob­raz spra­wił, że znów ogar­nęło mnie uczu­cie sa­mot­no­ści, któ­rego do­świad­cza­łam od czasu do czasu, cho­ciaż ota­czali mnie lu­dzie.

Trudno jest po­czuć wspar­cie ze strony in­nych, kiedy wszy­scy cho­dzą z wy­soko pod­nie­sio­nymi gło­wami, nie­zdolni spu­ścić wzrok i po­pa­trzeć na nas, któ­rzy czoł­gamy się przy­tło­czeni na­szymi kosz­ma­rami.

– Co jest, Mi­ren? – usły­sza­łam do­cho­dzący z da­leka głos mo­jej wy­daw­czyni, Mar­thy Wi­ley.

Nie od­po­wie­dzia­łam.

W od­dali do­strze­głam męż­czy­znę z dziew­czynką w czer­wo­nym płasz­czyku. Pa­mię­ta­łam ją. Kilka mi­nut wcze­śniej stała przede mną w księ­garni, wy­po­wia­da­jąc słowa, które na­dal roz­brzmie­wały mi w gło­wie: „Jak będę do­ro­sła, chcę być taka jak ty i chcę od­naj­dy­wać wszyst­kie za­gi­nione dzieci”.

Po­bie­głam za nimi, wy­mi­ja­jąc mo­kre ciała i płasz­cze. Czu­łam, że mój swe­ter na­siąka wodą, po­cząw­szy od ra­mion, jakby kro­ple desz­czu były ma­leń­kimi kost­kami lodu, które się na mnie roz­pusz­czały.

– Za­cze­kaj­cie! – krzyk­nę­łam.

Kilka osób od­wró­ciło się w moją stronę, ale tylko na chwilę, by zdać so­bie sprawę, że to nic waż­nego. Znasz to uczu­cie? Tę obo­jęt­ność, po­śród któ­rej pły­niemy ulicą? Gdy­bym za­wo­łała o po­moc, re­ak­cja by­łaby taka sama. Każdy żyje we wła­snym pie­kle i tylko nie­liczni ry­zy­kują próbę, by to­wa­rzy­szyć in­nym w ich cier­pie­niu.

Na­gle zo­ba­czy­łam, że męż­czy­zna i dziew­czynka w czer­wo­nym płasz­czyku za­trzy­mują się na rogu ulicy i cze­kają pod czar­nym pa­ra­so­lem na pod­jeż­dża­jącą wła­śnie tak­sówkę.

– Zo­sta­wi­li­ście...?! – wrza­snę­łam zdy­szana, kiedy wresz­cie do nich do­bie­głam.

Prze­stra­szona dziew­czynka od­wró­ciła się w moją stronę. Męż­czy­zna, za­pewne jej oj­ciec, spoj­rzał na mnie za­nie­po­ko­jony.

– Co się stało?! – za­py­tał, nie ro­zu­mie­jąc, o co cho­dzi. Ob­jął córkę, jakby chciał ją ochro­nić.

Drzwi tak­sówki były otwarte; męż­czy­zna i dziew­czynka za­mknęli już pa­ra­sol i w stru­gach desz­czu cze­kali na moją od­po­wiedź.

Spoj­rze­nie dziew­czynki ode­brało mi mowę. W jej oczach do­strze­głam lęk, ja­kiś we­wnętrzny nie­po­kój. Roz­ma­rzony wy­raz jej oczu, kiedy po­da­wała mi książkę do pod­pi­sa­nia, te­raz znik­nął, za­mie­nia­jąc się w coś, co nie wy­wo­ły­wało we mnie uczu­cia dumy.

– Zo­sta­wi­li­ście...? – po­sta­no­wi­łam nie koń­czyć py­ta­nia, wy­glą­dało na to, że od­po­wiedź sama się zna­la­zła. – Chcia­łam po­wie­dzieć – wy­co­fa­łam się, czu­jąc, jak deszcz za­lewa mi ciało i gasi na­dzieję. – Ta ma­lutka zo­sta­wiła drobny upo­mi­nek prze­zna­czony dla spe­cjal­nego go­ścia tego spo­tka­nia – po­wie­dzia­łam, by uspo­koić dziew­czynkę. Mu­siała mieć osiem albo dzie­więć lat. – Za­po­mniała go za­brać – do­da­łam, wyj­mu­jąc z kie­szeni dłu­go­pis, któ­rym pod­pi­sy­wa­łam książki.

Jej oj­ciec spoj­rzał na mnie za­kło­po­tany. Wy­glą­dał tak, jakby zda­wał so­bie sprawę, że coś mnie trapi. Nie lu­bię, kiedy moje emo­cje są aż tak czy­telne, ale cza­sami musi wyjść na jaw, kim na­prawdę je­stem. Męż­czy­zna i dziew­czynka wsie­dli do tak­sówki w mil­cze­niu. Zo­ba­czy­łam to w jego oczach. Po­czu­łam, co chciał mi po­wie­dzieć: „Co za dzi­waczka!”.

Za­trza­snął drzwi i po­dał kie­rowcy ja­kiś ad­res.

– Weź dłu­go­pis, ma­leńka – na­le­ga­łam przez otwartą szybę, świa­doma, że to moja de­spe­ra­cja wy­wo­łała prze­strach wi­doczny w jej oczach. – To dla cie­bie. Kie­dyś bę­dziesz sławną dzien­ni­karką.

Dziew­czynka bez słowa wy­cią­gnęła rękę i cien­kimi pa­lusz­kami chwy­ciła dłu­go­pis. Miała smutny wy­raz twa­rzy.

– To aż ta­kie ważne dla pani? Mu­simy je­chać. To nie był do­bry po­mysł – po­wie­dział jej oj­ciec.

Cof­nę­łam dłoń, którą opie­ra­łam o szybę. Tak­sówka od­je­chała na pół­noc, jej czer­wone świa­tła roz­pły­nęły się po­śród in­nych sa­mo­cho­dów, tak jak moja na­dzieja, że zna­la­złam roz­wią­za­nie za­gadki. Po­czu­łam, że ciało roz­pada mi się na ka­wałki, choć na ple­cach mia­łam tylko kilka ma­łych blizn.

Za ple­cami usły­sza­łam głos Mar­thy Wi­ley, był tak nie­spo­dzie­wany, że po­czu­łam się, jakby ktoś pchnął mnie szty­le­tem. Mar­tha osło­niła mnie swoim zie­lo­nym pa­ra­so­lem.

– Zwa­rio­wa­łaś, Mi­ren? Nie mo­żesz w taki spo­sób psuć so­bie wi­ze­runku w oczach wła­ści­cieli księ­garni. Ro­zu­miesz? A tym bar­dziej prze­śla­do­wać czy­tel­ni­ków. Osza­la­łaś? To nie­do­pusz­czalne. Po­win­naś...

– Przy­kro mi – po­wie­dzia­łam, żeby Mar­tha się uspo­ko­iła. – Cho­dzi o to, że zdję­cie...

– Po­wód nie ma dla mnie zna­cze­nia, ale cie­szę się, że jest ci przy­kro. Nie będę wię­cej to­le­ro­wać ta­kich za­cho­wań, Mi­ren. Mogę zro­zu­mieć, że je­steś nie­śmiała, i na­prawdę do­ce­niam to, że na spo­tka­niach au­tor­skich sta­rasz się wyjść ze swo­jej strefy kom­fortu, ale w moim in­te­re­sie jest, żeby twoje książki się sprze­da­wały. A twój wi­ze­ru­nek ma na to znaczny wpływ. Nie mo­żesz tak bła­zno­wać. Nie mo­żesz za­cho­wy­wać się jak na­wie­dzona. Ju­tro mamy dwa wy­wiady, je­den w „Good Mor­ning Ame­rica”; mu­sisz być bar­dziej ra­do­sna. Chcę wi­dzieć, jak się śmie­jesz i żar­tu­jesz.

– Wy­wiady? – za­py­ta­łam zmie­szana. – Ja mu­szę wra­cać do re­dak­cji.

– Do re­dak­cji? Sprze­da­jemy wię­cej niż kie­dy­kol­wiek, Mi­ren. Nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić, by ta ma­china się za­trzy­mała.

– W umo­wie mia­łam tylko dwa­na­ście pre­zen­ta­cji po­łą­czo­nych z pod­pi­sy­wa­niem ksią­żek. Ta była ostat­nia.

– Ostat­nia? Zwa­rio­wa­łaś? Mu­sia­łaś osza­leć, nie wi­dzę in­nego wy­tłu­ma­cze­nia. Ta­kie rze­czy wpi­suje się do umowy, żeby zmu­sić au­tora do udziału w pro­mo­cji, ale im wię­cej pre­zen­ta­cji i im częst­sza jego obec­ność w me­diach, tym wię­cej ksią­żek się sprze­daje. W umo­wie wid­nieje też za­pis, że au­tor weź­mie udział we wszyst­kich im­pre­zach mar­ke­tin­go­wych, które wy­daw­nic­two zor­ga­ni­zuje w celu zwięk­sze­nia sprze­daży książki w ciągu roku po jej opu­bli­ko­wa­niu. Książka do­piero wy­szła. To suk­ces. Wszy­scy o niej mó­wią. Wszy­scy chcą cię zo­ba­czyć.

Schy­li­łam głowę i po­pa­trzy­łam na zdję­cie. Prze­sta­łam słu­chać Mar­thy, kiedy za­częła re­cy­to­wać frag­ment umowy.

– Mi­ren! Mó­wię do cie­bie.

– Mu­szę wró­cić do re­dak­cji. Od ja­kie­goś czasu nie czuję, że żyję – po­wie­dzia­łam gło­śno, ale nie do niej.

– Przyj­dzie pora na po­wrót do ga­zety – pod­nio­sła głos. – Te­raz ważne jest, że­byś sku­piła się na ju­trzej­szym wy­wia­dzie. My­śla­łaś już o tym, w co się ubie­rzesz?

Nie mo­głam ode­rwać wzroku od wy­stra­szo­nych oczu Giny na po­la­ro­ido­wym zdję­ciu, gdzie ze­brały się kro­pelki desz­czu ry­wa­li­zu­jące mię­dzy sobą o to, która pierw­sza spły­nie do brzegu fo­to­gra­fii. Prze­ra­żona twarz, szmata za­ty­ka­jąca jej usta, uło­że­nie ra­mion jakby ręce miała zwią­zane na ple­cach, ja­sne włosy.

– To z po­wodu tego zdję­cia? Żart w złym gu­ście. Któ­ryś z two­ich fa­nów chciał wy­sta­wić cię na próbę i mu się udało. Za­po­mnij o tym. Dziś wie­czo­rem idziesz do domu, bie­rzesz prysz­nic, od­po­czy­wasz, a ju­tro przy­jeż­dżam po cie­bie. Nie roz­cza­ruj mnie, Mi­ren. Dużo po­sta­wi­li­śmy na tę opo­wieść.

Do­strze­głam rękę, którą unio­sła, żeby za­trzy­mać tak­sówkę, a chwilę póź­niej za­pisz­czały koła ha­mu­ją­cego obok nas sa­mo­chodu.

– Wsia­daj. Ja­koś cię wy­tłu­ma­czę przed wła­ści­cielką księ­garni. Co za wstyd! Ju­tro o ósmej je­stem u cie­bie.

Otwo­rzyła drzwi sa­mo­chodu. Pod­nio­słam wzrok znad fo­to­gra­fii i po­pa­trzy­łam na Mar­thę Wi­ley, ubraną w czarny ko­stium, trzy­ma­jącą zie­lony pa­ra­sol, wska­zu­jącą mi z po­ważną miną wnę­trze tak­sówki.

– Na co cze­kasz? – za­py­tała nie­przy­jem­nym to­nem.

By­łam prze­mo­czona. Zimny deszcz wy­dał mi się rów­nie nie­zno­śny jak po­mysł, że­bym wsia­dła do tak­sówki, a na­stęp­nego dnia – uma­lo­wana – roz­ma­wiała na oczach ca­łego kraju o mo­jej opo­wie­ści i o Kie­rze Tem­ple­ton. Wes­tchnę­łam z re­zy­gna­cją i zro­bi­łam krok w stronę sa­mo­chodu. Nie prze­wi­dy­wa­łam, że wpadnę w taki młyn, kiedy zgo­dzi­łam się o Kie­rze na­pi­sać. Nie my­śla­łam, że od­dalę się od wszyst­kiego, czym ży­łam.

– Cie­szę się, że po­szłaś po ro­zum do głowy – po­wie­działa Mar­tha. – Sprze­damy mi­liony ksią­żek. Mi­liony! No i mam do­brą wia­do­mość, któ­rej ci jesz­cze nie prze­ka­za­łam. Za­ła­twi­łam, że wy­wiad z tobą prze­pro­wa­dzi sama Oprah. Oprah! Nie wy­zna­czono jesz­cze ter­minu, ale to praw­dziwa bomba. To bę­dzie try­umf, Mi­ren!

Po­now­nie spu­ści­łam głowę, wpa­tru­jąc się w zdję­cie Giny. Taka słaba. Taka kru­cha. Taka bez­bronna. Jej spoj­rze­nie było moim. Jej oczy wo­łały o po­moc. Czu­łam, że mu­szę ją zna­leźć.

Za­trzy­ma­łam się rap­tow­nie, ob­ra­ca­jąc w stronę Mar­thy, i oznaj­mi­łam:

– To była ostat­nia pre­zen­ta­cja. Od­wo­łaj wszystko, co zor­ga­ni­zo­wa­łaś.

Pa­ra­sol pra­wie wy­padł jej z rąk, tak bar­dzo była zdu­miona, ale szybko od­po­wie­działa na moje lek­ce­wa­że­nie jej pracy:

– Chyba nie słu­cha­łaś tego, co mó­wi­łam – pod­nio­sła głos roz­gnie­wana. – Ju­tro o ósmej u cie­bie. Prze­stań pleść głu­poty.

– Ja już skoń­czy­łam, Mar­tho.

– Że co, pro­szę?

– Je­śli bę­dziesz chciała ze mną po­roz­ma­wiać, wy­ślij ma­ila.

– W umo­wie jest wy­raź­nie...

– Gówno mnie ob­cho­dzi umowa – prze­rwa­łam jej sta­now­czym to­nem i my­ślę, że to jesz­cze bar­dziej ją roz­wście­czyło.

– Jak śmiesz?

– Że­gnaj, Mar­tho – znów jej prze­rwa­łam, bo wła­śnie so­bie uświa­do­mi­łam, że ona tego nie­na­wi­dzi.

Od­wró­ci­łam się i bez słowa zo­sta­wi­łam ją na desz­czu.

– Mi­ren! Wróć i wsiądź do tak­sówki!

Drża­łam, ale nie o sie­bie. O Ginę. Kto­kol­wiek zo­sta­wił mi ko­pertę z jej fo­to­gra­fią, dał mi dwa po­wody do mo­jego bez­czel­nego za­cho­wa­nia: ra­to­wa­nie sie­bie sa­mej i – kto wie – może także Giny. W od­dali sły­sza­łam po­krzy­ki­wa­nia Mar­thy; tembr jej głosu przy­po­mi­nał płacz roz­ka­pry­szo­nego nie­mow­laka.

– Je­steś skoń­czona, Mi­ren! Sły­szysz mnie?!

Jesz­cze bar­dziej pod­nio­sła głos, choć prze­cież wy­da­wało się to nie­moż­liwe.

– Kom­plet­nie skoń­czona! – wy­krzyk­nęła ostatni raz, bo chwilę póź­niej skrę­ci­łam za róg i stra­ci­łam ją z pola wi­dze­nia.

Ciężko od­dy­cha­łam. By­łam zde­ner­wo­wana. Znowu czu­łam na­trętne mro­wie­nie w pal­cach rąk. Przy­sta­nę­łam rap­tow­nie i da­łam się po­nieść emo­cjom. Naj­pierw łzy. Po­tem wąt­pli­wo­ści.

– Kto cię przy­niósł, Gino? – rze­kłam do zdję­cia. – Gdzie je­steś?

Wtedy nie wie­dzia­łam jesz­cze, że próba od­po­wie­dzi na te dwa pro­ste py­ta­nia przy­spie­szy se­rię dra­ma­tycz­nych wy­da­rzeń.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki