Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zobacz, jak królowie stają się wyrzutkami, a kochankowie wrogami w drugiej części cyklu Szepty zębów.
Fe zdaje sobie sprawę, że członkowie rodziny królewskiej nie słyną z dotrzymywania obietnic. Ma jednak nadzieję, że książę Jasimir potraktuje poważnie swoją przysięgę i będzie chronił jej ukochaną kastę Wron. Wkrótce każda pomoc będzie na wagę złota…
Śmierć króla Surimira daje początek bezlitosnej walce królowej Rhusany o tron. Kobieta jest gotowa posłużyć się nawet śmiercionośną zarazą, by wzmocnić swoje wpływy i zjednoczyć naród przeciwko Wronom. Fe musi połączyć siły z dawnymi sojusznikami, by stawić czoła śmiertelnie niebezpiecznej armii królowej, powstrzymać zarazę i ujawnić tajemnice Rhusany.
Jednak dziedzictwo Wron również jest pełne sekretów, które mogą je ocalić lub przeciwnie – sprowadzić katastrofę na cały świat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 490
ROZDZIAŁ PIERWSZY
TYSIĄC PODBOJÓW
Fe zanadto się guzdrała z podrzynaniem dziewczynie gardła.
Nie chodziło o samą czynność; w ciągu trzech tygodni od objęcia władzy nad swoim stadem Wron udzieliła już litości nie raz i nie dwa. Księżyc temu Tavin powiedział jej, że zabijanie, choć nigdy nie powinno, z czasem przychodzi jednak łatwiej. Pod ostrzem jej stali życie zakończyło już zbyt wielu ludzi, by mogła udawać, że w stwierdzeniu Sokoła nie ma ani krzty prawdy.
Teraz cały ambaras powodowała młoda grzesznica.
Kiedy Fe weszła do baraku kwarantanny, dziewczyna siedziała na posłaniu; miała ciemne oczy o władczym spojrzeniu i mocno zaciśnięte wargi, których linia skojarzyła się Fe z widzianą przed chwilą belką blokującą od zewnątrz drzwi. Pozbawione rękawów lniane giezło było dobrze skrojone, ale zbyt zwyczajne jak na jedyną córkę pawiej gubernatorki; czarne włosy miała zaplecione w czysty, lśniący warkocz, który jeszcze nie zdążył się postrzępić ani zmatowieć od potu gorączki. Na jej kolanach spoczywał na poły rozpostarty zwój pergaminu. Przez płócienne zasłony w oknach przenikało akurat tyle prawie południowego słońca, aby dało się przy nim czytać.
Fe zgadywała, że młoda Pawica jest mniej więcej w jej wieku, bliżej siedemnastu niż szesnastu wiosen. Mimo to na jej skroniach wykwitały już delikatne kręgi ciemniejących żył, dość blade, by uznać, że mają ledwie kilka godzin, lecz na tyle wyraźne, by stwierdzić, że także samej dziewczynie zostało ledwie kilka godzin.
A właściwie kilka minut, odkąd przyszła po nią Fe.
Fe na ogół trafiała na grzeszników, gdy ci bredzili w malignie, byli oszołomieni, niekiedy już martwi; mór nigdy nie pozwalał żadnej duszy wyśliznąć się ze swoich szponów, przy okazji odzierając ofiary z resztek godności. Nigdy dotąd żaden grzesznik nie obserwował Fe takim wzrokiem, jakby była wilczycą przechadzającą się zbyt blisko pastwiska.
Powinna była pewnie zostać w masce. Zdjęła ją jednak.
Powinna była dobyć złamanego miecza. Pozostawał jednak u jej boku.
Powinna była kazać Pawiczce zamknąć oczy. Zamiast tego wskazała skinieniem głowy zwój i zapytała:
– Co tam czytasz?
Pawiczka wyprostowała się na posłaniu, mrużąc oczy, i wydęła wargę.
– Nieważne. I tak nie umiesz czytać. – Rzuciła Fe mały mieszek, w którym coś cicho zagrzechotało. – Masz. Spraw się szybko i czysto.
Mieszek wypełniały mleczaki, a gdy Fe wzięła w palce jeden z nich, jego iskra odezwała się w jej kościach śpiewem głośnym i ostrym. Niemi Navali szo Sakar, oznajmiła, córka…
Fe wyszarpnęła dłoń z mieszka. Ząb należał do samej Niem… do młodej grzesznicy; będzie hałasował, póki jego właścicielka nie umrze. Inne zęby w mieszku siedziały cicho, ale Fe wychwyciła wśród nich pieśń pawich wiedźm. Umierająca córka gubernatorki wręczała jej łapówkę.
– Nie tak to działa – oświadczyła, uwiązując mieszek u pasa – ale powiedzmy, że to napiwek.
– Zróbże już to, po co przyszłaś.
Fe wzruszyła ramionami, równocześnie odsłaniając poły płaszcza, i dobyła oburącz przypiętych na obu biodrach mieczy. Jeden był od Tavina, młodego Sokoła, którego zostawiła za sobą: piękny krótki miecz wykuty z najdoskonalszej stali, połyskujący z pozorną skromnością w przyćmionych promieniach słońca. Drugi ledwie zasługiwał na miano miecza: była to stara, wysłużona klinga, złamana w połowie długości, zakończona nierównymi szczerbami. Miecz wodza Wron, dobry jedynie do udzielania litości. Ten dostała od tatka, którego wkrótce też będzie musiała zostawić za sobą.
Nie miała ochoty nad tym dumać. Wyciągnęła przed siebie oba miecze i zapytała:
– Który wolisz?
Szurając nogami, podeszła o krok bliżej, żeby poszarzała nagle na twarzy Pawiczka mogła lepiej się przyjrzeć… i żeby ona sama mogła przyjrzeć się lepiej. Litery na zwoju ułożyły się dla niej w słowa; dzięki jej regularnym ćwiczeniom czytania działo się to coraz szybciej.
– Aha. Tysiąc podbojów. To okropna szmira.
Marszcząc gniewnie brwi, Pawiczka porwała zwój z kolan.
– No jasne, że tak uważasz. Nie spodziewałabym się po Wronie krzty gustu.
– Jestem przy podboju mniej więcej… dwusetnym? – powiedziała Fe, cedząc słowa. – Na tysiąc? Na razie Wrony są opisywane wyłącznie jako brudni złodzieje i półgłówki. Albo potwory. Uczony Sharivi zdaje się za to myśleć, że Pawie sikają ambrozją, więc rozumiem, że może ci się to podobać.
– Bo taka jest prawda – zasyczała grzeszniczka. – Pawie urodziły się, żeby rządzić. Was Przymierze stworzyło za karę.
Fe słyszała to już wcześniej; pewnie większości mieszkańców Saboru wydawało się to oczywiste. Członkowie każdej innej kasty rodzili się z przyrodzonym darem przekazanym im przez martwych bogów, takim jak żurawi talent do wykrywania łgarstw czy wróbla zdolność do umykania czyjejś niechcianej uwadze. Wierzono, że wręcz żyją wśród nich martwe bóstwa na nowo urodzone w założonych przez siebie kastach, jak w przypadku wiedźm i czarowników Żurawi, którzy potrafili wyciągnąć prawdę z kłamcy, albo wiedźm Wróbli, potrafiących zupełnie zniknąć komuś z oczu.
Martwi bogowie odmówili jednak przyrodzonego daru Wronom. Ich wiedźmy i czarownicy potrafili tylko wykradać przyrodzone dary z kości innych kast, i tylko dopóki w kościach tych pozostawał ślad zakończonego życia. Zaś jako przedstawiciele i przedstawicielki jedynej kasty odpornej na mór grzeszników Wrony trudniły się podrzynaniem gardeł i zbieraniem zwłok.
Fe nie miała wątpliwości, że w związku z tym wszystkim szlachetnie urodzonej Pawicy życie Wrony musi wydawać się karą. Większość Saboru wierzyła, że martwi grzesznicy odradzają się w kaście Wron, aby odpokutować za wszelkie zbrodnie, przez które ściągnęli na siebie mór.
A jednak…
Fe przykucnęła na klepisku, kładąc miecze między sobą i Pawiczką.
– Zabawne, bo gdyby się tak zastanowić, którą z nas Przymierze darzy w tej chwili przychylnością… – Postukała się palcami w policzek. – Pewnie na ten temat bym się z uczonym Sharivim poróżniła.
Fe oczekiwała, że Pawiczka odpowie jej szyderstwem, jakoś się odetnie.
Niemi tymczasem zamknęła tylko oczy i uniosła dłoń do wykwitu piętna grzeszników na swojej twarzy. Łamiącym się głosem odrzekła:
– Chyba… chyba masz rację.
Fe poczuła w dołku maleńki, zimny supełek – zawiązek poczucia winy. A jakże, gardziła tą delikatną, czystą dziewczyną – nie tylko dlatego, że tamta wzgardziła nią pierwsza. Mimo wszystko tylko jedna z nich miała wyjść stąd żywa.
Tatko powiedziałby jej, żeby przestała zwlekać.
Bieda napomniałaby ją, żeby się nie bawiła jedzeniem.
Fe spytała jednak:
– Wiesz, dlaczego Przymierze cię wybrało?
Pawiczka zacisnęła wargi. Jej palec drżał, kiedy wskazywała nim miecz Sokoła.
– Chcę ten.
– Bogacze zawsze wolą ten ładniejszy – stwierdziła w zadumie Fe. – Nie odpowiedziałaś mi.
– Zakończże to już – prychnęła dziewczyna.
Fe podniosła Tysiąc podbojów i zaczęła zwijać je w rulon.
– To już z pięć lat, odkąd Wrony ostatnio przeszły przez włości gubernatorki Sakar, hę? – Pergamin w jej dłoniach wydał z siebie wyjątkowo zadziorny trzask. – Słyszałam, że ostatnie stado nie wyszło stąd żywe. W każdym razie w większości.
Pawiczka milczała.
– Jeden chłopiec przeżył. Inna Wrona-wódz go znalazła, przyprowadziła do mojego tatka. Na imię miał Huncwot.
Miał. Dwa księżyce temu próbował uciec przed życiem Wrony. Dwa księżyce temu zginął na schodach innego pawiego pałacu.
O tym, co się stało z pierwszym stadem Huncwota, tatko opowiedział Fe, kiedy wystarczająco podrosła. Sam Huncwot wspomniał jej o tym tylko raz.
– Powiedział mi, że do ich obozowiska przyszła bogata dziewczynka. Pozwolili jej obejrzeć stos pogrzebowy, założyć maskę, zobaczyć miecz wodza, bo nie odmawia się komuś z kasty Pawi, nawet komuś tak małemu… A później tej nocy ta sama dziewczynka przywiodła wprost do ich obozu Szlachtę Oleandra.
Dłonie Pawiczki zacisnęły się w pięści na jej nieskazitelnie białej lnianej koszuli. Na przedramieniu zaczął jej właśnie wykwitać kolejny tatuaż piętna grzeszników.
Większość mieszkańców Saboru wolała wierzyć, że Przymierze chce, by karano Wrony. Według Fe Przymierze nie miało z tym nic wspólnego; ludzie sami wyznaczali się na namaszczonych przez nie katów.
Niemi Navali szo Sakar zwróciła na Fe spojrzenie roziskrzonych gniewem oczu.
– Zrobiłabym to znowu.
Fe uśmiechnęła się do niej beznamiętnie całym kompletem zębów, zatykając Tysiąc podbojów za pas.
– Pewnikiem dlatego też Przymierze cię wzywa. Połóż się. – Dziewczyna ani drgnęła, więc Fe ostentacyjnie uniosła w dłoni sokoli miecz. – Nie mogę równocześnie panować nad klingą i nad tobą.
Pawiczka legła z powrotem na posłanie.
Jej twarz zrosiły krople potu.
– Będzie bolało?
Fe miała dotąd okazję przyglądać się tysiącom istnień, duchom śmigającym jak bystre płotki przez jej umysł, kiedy wyciągała ich przyrodzone dary z dawno wyschłych zębów. Widywała życie królów i wyrzutków, kochanków i wrogów, zdobywców i złodziei. Jedni kończyli we krwi, inni w ciszy. Niektórych własną ręką dobijał tatko, poderżnięciem gardła udzielając im litości skracającej męki moru grzeszników. Te istnienia i te śmierci widywała częściej od innych.
– Nie – zełgała, przytykając ostrze miecza do gardła grzeszniczki.
Klinga z czystej stali drżała wraz z każdym uderzeniem tętna pod skórą na szyi dziewczyny, coraz silniejszego od gniewu, coraz szybszego od strachu.
Pawiczka wzięła drżący wdech i zerknęła w oczy Fe.
– Wiedz, że dziś w nocy Szlachta Oleandra przyjedzie i po ciebie.
Chciała, by zabrzmiało to jak przysięga. Jak groźba. Jak, nawet w takiej chwili, przypomnienie o tym, które kasty upodobało sobie Przymierze.
Lecz w ten właśnie sposób pokpiła sprawę.
Fe obdarowała ją jeszcze jednym uśmiechem, równie życzliwym i zimnym jak klinga na gardle dziewczyny.
– Niech przyjedzie.
Prawda była taka, że udzielanie litości grzesznikom wcale nie robiło się łatwiejsze samo z siebie.
Czasami jednak oni sami je ułatwiali.
W ciągu ostatnich trzech tygodni Fe nauczyła się nowej praktycznej sztuczki przydatnej w negocjowaniu wiatyku.
Kiedy to tatko podrzynał gardła, zawsze starał się w miarę możności po wszystkim przynajmniej obmyć ręce. Tłumaczył, że bliscy grzeszników brzydzą się krwi, dlatego czasem płacą Wronom więcej, by te odeszły jak najszybciej, ale jej zdaniem równie często lub nawet częściej żałobnicy tylko bardziej kurczowo ściskali kiesy w dłoniach.
Fe nie przejmowała się myciem. Co najwyżej z demonstracyjną powolnością ściągała z rąk uwiązane u łokci pokrwawione szmaty, zanim przedstawiciel rodziny przekaże wiatyk. Nikomu nie uśmiechało się wykładanie monet na dłoń wciąż jeszcze czerwoną i śliską od litości.
I o to chodziło.
Sakarowie wysłali do Fe jakąś Wróblicę odzianą w prosty, choć elegancki strój sługi domu; Wróblicę, której zaczerwienione oczy świadczyły o bliskości ze zmarłą. A zatem nianię dziewczyny. W jednej ręce kobieta ważyła pękatą kiesę pełną wiatykowych naka; drugą wysupływała z niej brzęczące monety, niechętnie odliczając mizerne kilka sztuk.
Bo z wiatykiem tak już było – czego Fe doświadczała od lat – że ktoś zawsze próbował ich przy nim okpić.
Czasami działo się tak, bo ludzie sądzili, że Wrony nie umieją rachować i nie zmiarkują, że je oszukano. A czasami, bo ludzie chcieli, by Wrony zmiarkowały, że je oszukano, co miało im przypominać, że nadal nie mogą żądać uczciwej zapłaty bez stąpania po cienkim lodzie. Fe uznała, że ta Wróblica wykonuje polecenia tak samo jak wiele innych sług, z którymi miała wcześniej do czynienia. Za każdym razem dostawały pękatą kiesę, ale z nakazem przekazania z niej Wronom jak najmniejszej sumy.
Dlatego w ciągu ostatnich kilku tygodni Fe nauczyła się, jak im na to nie pozwalać.
Wróbla niania wzdrygnęła się na widok krwi krzepnącej na rękach dziewczyny, a oczy nabiegły jej łzami. Fe potrząsnęła głową, strząsając z włosów pot. Przez większość Miesiąca Wrony trzymali się terytoriów północnych, ale nawet w tych rejonach pełnia lata oznaczała wilgoć.
– Nie ma się czego bać. Możecie wręczyć wiatyk mojemu wiernemu Khodzie.
Fe niemal ujrzała, jak niania rachuje coś w głowie niby na łupkowej płytce; zanim wyszło jej, że Khoda nie jest imieniem Wrony, było za późno. Stał już przed nią smukły wojownik Sokołów o kamiennej twarzy, z wyciągniętą ręką i włócznią zawadiacko wspartą na ramieniu.
Sztuczka, której nauczyła się Fe, polegała na tym, by kazać im wręczać wiatyk komuś, kogo woleliby nie oszukać.
Uwagę Fe przykuł szelest jedwabiów na werandzie nieopodal. Stała tam para Pawi splecionych w kurczowym uścisku, wciąż jeszcze w sypialnianych szatach; ich twarze miały zacięty wyraz. Wróbla sługa podniosła pytające spojrzenie na gubernatorkę i jej męża, akurat kiedy za plecami Fe skrzypnęły drzwi baraku kwarantanny.
Zeszłej nocy mieli jeszcze córkę.
Teraz Dziwadło z Biedą kładli właśnie to, co z niej zostało, zawinięte w pokrwawione płótna, na wozie Wron.
Gubernatorka Sakar wykonała jedno sztywne skinienie brodą, a potem ukryła twarz w rozłożystych jedwabnych rękawach.
Niania głośno przełknęła ślinę. Solidna kiesa pełna naka zadźwięczała jak dzwon, lądując na dłoni Khody.
Fe dosłyszała pogardliwe prychnięcie, choć Dziwadło starało się je stłumić i w końcu zagłuszyło ten odgłos kaszlem. Niecałe trzy księżyce wstecz tego typu dar byłby nie do pomyślenia, więcej, oznaczałby dodatkowe brzemię jako jeszcze jedna z rzeczy, z powodu których zapoluje na nich Szlachta Oleandra. Ale teraz…
Khoda był jednym z pięciorga Sokołów, nie licząc dowódczyni, którzy zgłosili się na ochotnika do ochrony stada Fe, kiedy będzie ono odpowiadać na zwiastuny moru. Odkąd towarzyszyła im sokola eskorta, zdarzały się osobliwe cuda. Mało, że ludzie zaczęli płacić stadu uczciwe wiatyki, to jeszcze po raz pierwszy w historii udawało mu się je zachować. Żadni Oleandrzy nie najeżdżali ich obozowiska; żadne posterunkowe Sokoły nie wyduszały z nich łapówek. Wrony Fe zostawiały szczodre dary we wszystkich odwiedzanych chram-azylach, a mimo to wystarczało im zawsze aż nadto na własne potrzeby do następnego wiatyku.
Teraz zaś miały pełną monet kabzę wielkości głowy Fe. I nie potrzebowała nawet wzywać swoich do Tańca o Pieniądz.
– Może być – rzekła Fe, a potem zwilżyła wargi, by odgwizdać rozkaz wymarszu.
– Zaraz! – Wróblica wskazała rulon zatknięty za pasem Fe. – To jest… to był jej ulubiony.
Tysiąc podbojów. Kasty Wspaniałe były w nim piękne i mądre, Kasty Łowcze mężne i prawe, a Feniksy niemal równe bogom.
Wrony natomiast były złodziejami, głupcami i potworami, niczym więcej.
– Spłonie razem z nią – oznajmiła Fe. Niania z wyraźną ulgą rozluźniła ramiona. Fe dodała pod nosem: – Wszyscy na tym zyskamy.
Wróblica zamrugała z zaskoczenia.
– Dlacze…
Fe odgwizdała rozkaz wymarszu i sama długim krokiem wyszła na drogę, zanim kobieta mogła dorachować się czegoś jeszcze.
Znajomy brzęk oznajmił, że kapral Lakima zajęła już wyznaczoną samej sobie pozycję marszową o krok za jej plecami; Sokolica wystukiwała obcasami rytm, jakby odmierzała żarłocznej drodze racje żywnościowe. Początkowo wydawało się to Fe upiorne: skrzypienie wyprawionej skóry, cień żołnierki tuż obok jej własnego cienia. Niemal tak samo wytrącały ją z równowagi pytania kapral Lakimy o rozkazy.
Do tej pory jednak zdążyła już chyba przywyknąć i do obecności Sokolicy, i do jej pytań. Mimo to dziwacznie musiał wyglądać ich kondukt pogrzebowy, ze żwawym chrzęstem maszerujący w pyle żwirowej drogi: drobna, chuda wódz-dziewka w masce o długim dziobie, górujący za jej plecami cień Sokolicy, dziewięć Wron ciągnących wóz z martwą grzesznicą, kolejne trzy Sokoły na końcu kolumny. Tatko i pozostała dwójka Sokołów zostali z drugim wozem stada przy płaskotrakcie.
Nawet drugi wóz zdawał się niedościgłym luksusem. Nigdy wcześniej nie mieli dość dobytku, by drugi wóz miał sens, ani dość ludzi czy zwierząt, by go ciągnąć. Ale przy Sokołach, które trzeba było wyżywić, i obfitych wiatykach sprawy miały się inaczej. Teraz holowali jeden furgon z zapasami, a drugi tylko dla grzeszników.
– Był jakiś kłopot z dziewką? – Głos kapral Lakimy brzmiał niemal równie zgrzytliwie jak żwir drogi.
Fe pokręciła głową.
– Tylko z jej pyskowaniem. Tym już nikomu więcej nie uprzykrzy życia. – Zaczęła skubać spocone troczki maski, bardziej z nerwów niż jakiegokolwiek innego powodu. Maski zdejmą dopiero, gdy pawia rezydencja zupełnie zniknie im z oczu. – Powiedziała, że dziś w nocy zjawią się Oleandrzy.
Kapral Lakima była chyba najbardziej niewzruszonym Sokołem, jakiego Fe dotąd poznała; o dziesięć lat od niej starsza i o półtorej głowy wyższa, nie tyle przestrzegała zasad, co trzymała się ich tak kurczowo, jakby w milczeniu wyzywała każdego, by sprowokował ją do ich naruszenia. Daleko jej było do teatralności komediantów. Kiedy więc Fe dosłyszała pełen irytacji świszczący wydech, zanim kapralka odpowiedziała: „Tak jest, wodzu”, w pierwszej chwili pomyślała, że dobiegł od zwłok na wozie. Takiego sapnięcia spodziewałaby się prędzej po martwej Pawiczce niż po kapral Lakimie.
– Czyś ty właśnie westchnęła? – zapytała z niedowierzaniem.
Lakima zakasłała.
– Mówiła, kiedy dokładnie się zjawią?
– Tylko tyle, że tej nocy. Pewnie mogłam ją dopytać o szczegóły, zanim poderżnęłam jej gardło. Westchnęłaś.
– Ci z nizin cierpią chyba na nadmiar wolnego czasu.
Fe zerknęła ukradkiem za siebie. Lakima miała nieprzeniknioną minę i wzrok utkwiony niewzruszenie w drodze przed sobą, ale pozornie przypadkowa zmarszczka między jej brwiami oznaczała, że kapralka jest rozzłoszczona. Oleandrzy oznaczali długą noc dla niej i jej Sokołów.
Trzy księżyce wstecz, nim jeszcze Wrony Fe przeszmuglowały księcia Jasimira przez pół Saboru, Oleandrzy oznaczaliby dla nich grę w muszle o życie i perspektywę katastrofy. Gdyby to tatkowi ktoś przyrzekł wizytę zamaskowanych jeźdźców, gnałby ze stadem naprzód przez całą noc, nie stając nawet po to, by spalić ciało grzesznika, póki świt nie zerwałby z dróg całunu mroku.
Ale teraz wodzem była Fe. I miała Sokoły. Tatko zaś…
Tydzień temu poprosił ją, by skierowała się na północny zachód, ku Zatoce Kłów, i wtedy zrozumiała, że nadszedł jego czas.
To był kłopot, któremu Sokoły Fe nie mogły zaradzić.
Powiedziała więc tylko Lakimie:
– Może zjawią się wcześnie i będzie po wszystkim jeszcze przed kolacją.
Kapral Lakima uniosła włócznię, salutując. Chwilę zajęło Fe zmiarkowanie, że zrobiła to pod adresem nie jej, lecz Sokołów na posterunku sygnałowym rezydencji nad ich głowami. Kiedy Fe zwróciła wzrok w ich stronę, sokole hełmy błyskawicznie cofnęły się za krawędź platformy na wieżyczce obserwacyjnej. Wciąż jeszcze snuła się nad nią cienka smużka czarnego dymu ze zwiastuna moru, który Sokoły zapaliły, by wezwać tu Wrony.
Sokoli wojownicy nie mogli zapewne pojąć, dlaczego jacyś inni żołnierze z ich kasty chcieliby towarzyszyć Wronom. Na tę myśl Fe nie zdołała powstrzymać złośliwego uśmieszku. Wygrała bezdyskusyjnie swoje Sokoły w sporze z generalissą Dragą, a co ważniejsze, wygrała ochronę Sokołów dla całej kasty Wron, gdy tylko książę Jasimir zasiądzie na tronie. Może ci żołnierze już niedługo sami trafią do eskorty własnego wroniego stada.
Do uszu Fe dochodziły już pogłoski o tym, że następca tronu, książę Jasimir, przeżył mór grzeszników tak samo jak jego legendarna przodkini Ambra, a także opowieści o demonstracyjnym orszaku generalissy Dragi wracającej z Jasimirem do stolicy kraju, Dumosy. Nikt nie wspominał o królowej Rhusanie, ale książę zawsze utrzymywał, że pierwszym jej ruchem podczas przejmowania władzy będzie odsunięcie od niej króla Surimira, ten zaś, jak się zdawało, wciąż jeszcze oddychał.
Wziąwszy pod uwagę, że dowódczyni jego wojsk osobiście prowadziła z powrotem do domu księcia koronnego – tego samego, na którego Rhusana kilkukrotnie próbowała zorganizować zamach – Fe obstawiała, że królowa woli się nie wychylać.
– Dlaczego zabrałaś ten zwój? – zapytała kapral Lakima.
Fe miała na podorędziu mnóstwo odpowiedzi: bo dzięki temu poczuła się lepiej, podrzynając gardło rówieśnicy. Bo ten zwój wmawia arystokratom, że zawsze są prawi, równocześnie tłumacząc Fe, że zawsze będzie potworem. Bo we wspaniałej pawiej rezydencji, którą za sobą zostawiali, nikt nawet nie przypuszczał, że potwory z opowieści i śpiewek Wron zwykle chodzą w jedwabiach.
– I tak by go spalili – powiedziała miast tego wszystkiego. – Przynajmniej popatrzę sobie, jak płonie.
Lakima ponownie zakasłała.
– Aha. Czyli to Tysiąc podbojów.
Fe zrzuciła maskę, kiedy tylko ziemnodukt zaprowadził ich między drzewa, ale nie odrywała wzroku od drogi przed sobą, jedynie co pewien czas zerkając za siebie i upewniając się, że ich śladem nie podąża żaden mściwy żałobnik. Pięć lat może i wystarczyło, by las zarósł miejsce po obozowisku, w którym zginęli ziomkowie Huncwota, a Wrony od małego uczono rozpoznawania najlepszych miejsc na postój, ale Fe nie miała ochoty rozkładać obozu na tej samej pożałowania godnej polanie.
W ogóle nie miała ochoty myśleć o Huncwocie.
Wiedziała tyle, że do zdrady skłonił go strach. Strach przed tym, co czekało go na drodze wodza Wron, strach przed tym, że skończy się to dla niego tym samym, co dla reszty jego ziomków. Nie mogła mieć mu tego za złe.
Ale mogła mieć mu za złe przekonanie, że jedynym jego wyjściem jest zdrada.
Fe poczuła płaskotrakt, jeszcze zanim go zobaczyła. Powietrze stało się gorętsze i bardziej pyliste, ziemnodukt zaczął się wyrównywać, a przez baldachim zieleni nad ich głowami coraz częściej przebijały się sztychy pełnego słońca. W końcu wynurzyli się na szeroką i gładką drogę. Tatko i pozostała dwójka Sokołów chronili się wraz z pełnym zapasów furgonem po drugiej stronie płaskotraktu, w cieniu obrośniętego bluszczem szaleju.
Na widok tatka Fe poczuła znajome ściśnięcie serca, które zdarzyło się jej już nieraz od chwili, kiedy poprosił ją o poprowadzenie stada do Kłów. Potem przyjrzała się jego minie i poczuła jeszcze głębszy frasunek.
Tatko miał osobliwą minę. Fe przypomniała sobie, kiedy widziała ją ostatnio – z aż nazbyt bliska, aż nazbyt wyraźnie: gdy tatko powierzył jej miecz, zęby i księcia i posłał ją wraz z obydwoma paniczami za balustradę mostu w Cheparoku.
Ta mina mówiła, że coś się spaskudziło, i to w taki sposób, że prawdopodobnie nie zdołają już przed tym uciec.
– Co jest? – zawołała Fe, sadząc kroki w poprzek traktu… ale w chwili, gdy wyszła na słońce, zobaczyła sama.
Na lewo od niej horyzont rozmazywała czarna smuga dymu wznosząca się o jakieś pół ligi dalej. Po jej prawej stronie rozwijała się kolejna czarna nić. Za nimi wznosiło się w niebo jeszcze więcej czarnych śladów, kreśląc na południowym niebie pręgi przypominające zęby grzebienia jakiegoś olbrzyma.
Fe widziała dotąd coś takiego tylko dwa razy w życiu, ale doskonale wiedziała, co oznaczają czarne zwiastuny moru rozchodzące się z ligi na ligę.
Mimo zbliżających się do wrót stolicy wojsk księcia Jasimira Rhusana wykonała swój ruch.
Król umarł.
ROZDZIAŁ DRUGI
ZAGRABIONE
Witaj na naszych drogach, kuzynko.
Fe cisnęła na pogrzebowy stos garść soli, po czym cofnęła się o krok przed płomieniami pełgającymi po całunie z trupem Pawiczki i odklepała w myślach szybką modlitwę do Kościożerki, martwej bogini Wron, która przychodzi po ofiary moru. Zgodnie z wiarą większości mieszkańców Saboru młoda grzeszniczka miała się odrodzić w nowym życiu jako Wrona, by odpokutować za wszystko, przez co Przymierze tak szybko zabrało ją z tego świata.
Fe nie wiedziała, czy rzeczywiście tak będzie, ale gdyby było, to szczerze liczyła, że dziewczyna nauczy się być mniej nienawistną jędzą.
– Nie brzmiało to zbyt szczerze – zauważył tatko u jej boku.
Fe mięła w dłoni Tysiąc podbojów. Choć umyła się mydłupinami z solą, światło płomieni i tak malowało jej palce czerwienią na tle bladego, pogniecionego pergaminu.
– Bo nie było szczere.
– Kiedy trafi do nas jako Wrona, będzie brzdącem – przypomniał jej.
– Lepiej niech trafi do stada kogoś innego.
– Fe. – Tatko położył dłoń na jej ramieniu. – To nic nie zmienia.
Nie miał na myśli dziewki na stosie pogrzebowym.
– Król umiera akurat w ostatnim dniu Miesiąca Wrony? Powiedzą, że to przez nas, tatku.
Przeczesał palcami brodę.
– Byliśmy u nich w pałacu dwa księżyce temu. Każdy, kto powie, że to przez nas, będzie tylko szukać nowego pretekstu, żeby winić o coś Wrony. Pewnikiem już i tak jeździ z Oleandrami.
– Ale to się w ogóle kupy nie trzyma. – Fe pokręciła głową. – Jeszcze całe dwa tygodnie do przesilenia, kiedy powinno się jak należy koronować nowego Feniksa. Jas na pewno zdąży dotrzeć do pałacu wcześniej, żeby zająć tron, i to z nim idą wojska. W dodatku pół królestwa myśli teraz, że jest nowym wcieleniem Ambry, zesłanym tu, żeby powieść nas w nowy świetlany wiek… Odkąd to ktoś taki jak Rhusana rwie się do bitki, skoro wie, że może tylko przegrać?
Światło płomieni zamigotało na zabliźnionej rance w miejscu, w którym kiedyś wyrastał mały palec tatka. Stracił go właśnie w takiej bitce, jaką opisywała Fe.
– Ano – przyznał. – Kupy się to nie trzyma, nawet z punktu widzenia królowej. Ale co ty masz z tym zrobić?
– Słucham?
– Jesteś wodzem Wron i od Dumosy dzieli cię całe mnóstwo lig. Co ty masz z tym zrobić?
Fe mięła pergamin w rękach. Znała słowa odpowiedzi aż za dobrze, a jednak tej nocy czuła ich ciężar, jakby to były kajdany.
– Troszczyć się o swoich.
Tatko ścisnął krótko jej ramię i cofnął dłoń.
– Niech sobie królewscy grają z losem w kości. My nie jesteśmy już częścią ich igraszek, a jakkolwiek ich kości upadną, my wciąż będziemy wodzami. Masz swoich, o których musisz się zatroszczyć. A ja chram, którym muszę się zająć.
Fe się wzdrygnęła. Całym sercem chciałaby pognać teraz wprost na południe, do Dumosy, nieważne, ile zębów będzie musiała spalić, by posłać Rhusanę w jej kolejne życie, osadzić Jasa na tronie i wyruszyć na gościńce z Tavinem u boku. Zwłaszcza że wszystko to oznaczałoby, że o tyle dłużej pozostanie z tatkiem.
Tatko miał jednak rację. Wronom potrzebny był każdy dostępny chram-azyl, za to żadnemu stadu nie trzeba było aż dwójki wodzów. Nad Zatoką Kłów czekała strażnica martwego boga – Świadkowidki. Jej opiekun, ktokolwiek nim był, prowadził rejestr wszystkich chramów poświęconych martwym bogom Wron i wiedział, które stoją opuszczone i nieużywane.
Stare Wrony, gdy nie były już w stanie wędrować po gościńcach, dożywały swoich dni w chram-azylu postawionym na grobie jednego z martwych wronich bogów. Dzięki bliskości martwego bóstwa każda Wrona mogła podtrzymywać żar w chramowych zapasach zębów, ukrywając świątynię przed innymi kastami. Czarownik pokroju tatka był zaś w stanie uczynić z chramu miejsce nie do zdobycia. Jasne było, że zostanie przydzielony do tego, w którym się przyda najbardziej.
To Fe miała go tam doprowadzić, a potem zostawić za sobą na dobre.
Zanosiło się, że tymczasem Rhusana będzie pewna swego zwycięstwa. Rhusana, która obiecała, że po objęciu przez nią rządów Szlachta Oleandra będzie mogła do woli polować na Wrony. Rhusana, której sama tylko obietnica przyzwolenia ściągnęła Fe na głowę w ciągu ostatnich trzech księżyców więcej Oleandrów, niż widziała ich przez całe lata. Nawet po tym, gdy już doprowadziła księcia w bezpieczne miejsce.
– A jeśli sprawy się pogorszą? – szepnęła. – A jeśli nie dam rady się o nich zatroszczyć?
– Masz szóstkę Sokołów, Fe – przypomniał z naciskiem tatko. – Dwa miecze. Tysiące zębów Feniksów, żeby wypalić przed sobą czystą drogę. Jeśli coś przemoże to wszystko, to nie w walce, w której byłoby pisane wygrać zwykłej śmiertelniczce.
Fe wiedziała, że to właśnie leży u źródła jej irytacji. Nigdy dotąd żadne stado Wron nie cieszyło się aż taką ochroną, a mimo to nadal miała poczucie, że jej Wrony nie są bezpieczne. Na horyzoncie przed nimi czaiła się burza. Jedyne, co mogła zrobić, to wraz z resztą swoich próbować jej uniknąć.
Dwa księżyce temu stała przed parą pustych stosów pogrzebowych z Huncwotem u boku, zaraz po tym, jak przymusiła księcia koronnego do złożenia przysięgi. Jasimir próbował ją wtedy przekonać, że ratowanie go jest jedyną szansą na przetrwanie Wron, a Huncwot utrzymywał, że to wszystko bzdura.
Teraz znowu stała przed stosem pogrzebowym, tyle że tym razem nie było przy niej Huncwota. Zwiastuny moru mówiły jej, że odszedł ostatni człowiek stojący między tronem i królową Oleandrów. Na razie jednak nie mogła nic na to poradzić.
Ze stosu zaczęła do niej docierać woń palącego się ciała. Fe skrzywiła się i cofnęła o kolejny krok. Ostrzegawczy miauk sprawił, że podskoczyła. Odwróciła się i odkryła za sobą rozciągniętą na ziemi Wymiotkę, szarą pręgowaną kotkę, którą swego czasu wyrwała z królewskiego pałacu.
Jeśli nawet Wymiotka zrozumiała złowieszcze wieści o martwych królach i ponurych gościńcach, nie dawała tego po sobie poznać. Zamiauczała tylko świergotliwie i przekręciła się na wznak, schludnie składając łapki pod brodą.
Fe znała tę sztuczkę aż za dobrze. Tatko jednak przykucnął, by pogłaskać kotkę po białym brzuszku. Momentalnie wczepiła się w jego rękę jak żywy potrzask. Tatko wyszarpnął dłoń, a Bieda za ich plecami zarechotała.
– Powinieneś już wiedzieć, Parchu – odezwała się. Imię tatki wciąż brzmiało dziwnie w uszach Fe, odkąd tylko do niej całe stado zwracało się określeniem „wodzu”. – Kiedy ta bestia odsłania brzuch, to zawsze jest pułapka.
– Ano, przecie wiem – mruknął zrzędliwie tatko. – Pomyślałem tylko, że tym razem będzie inaczej.
Fe zacisnęła mocniej pięść, jeszcze bardziej mnąc w niej Tysiąc podbojów. Pergamin zrobił się lepki od potu. Fe rzuciła go na pogrzebowy stos, dokładnie tak, jak obiecała.
Zadymił i niemal natychmiast zajął się ogniem. Fe wiedziała, jaką wartość mają zwoje, ile czasu i wysiłku zajmuje skrybom Sów kopiowanie takich dzieł jak Tysiąc podbojów i że każdą kopię się ceni, że każdej się strzeże. Uczony Sharivi twierdził w całkowicie zbędnej przedmowie, że nagryzmolone w środku opowieści to szczera prawda. Że ujęta w nich została historia Saboru, potęga jego władców, podłość zdrajców, podwaliny narodu.
Sądząc z tego, co zdążyła przeczytać, Fe szczerze wątpiła, by Sharivi ujął w swym dziele podwaliny czegokolwiek więcej niż krowiego placka. Ostatecznie jednak odkryła, że dał jej mimo wszystko trochę radości: a to dlatego, że wystarczyła chwilka, by z Tysiąca podbojów nie zostało nic prócz dymiących popiołów.
Oleandrzy faktycznie nadjechali jeszcze tej samej nocy.
Wszystko rozegrało się tak samo, jak zawsze przez ostatnie kilka tygodni: najpierw larum podniosła Wymiotka. Kocica nie przepadała za przedstawicielami Szlachty Oleandra, zwłaszcza odkąd przez nich niemal spłonęła żywcem, i od tamtej pory miauczała i stroszyła ogon za każdym razem, gdy wyczuwała tętent kopyt jeźdźców galopujących w dziesięć lub więcej koni po gościńcu. W dodatku wyczuwała go o co najmniej minutę wcześniej niż Fe.
Najpierw więc darła się kotka, a potem w ciemności narastało dudnienie końskich kopyt uderzających o trakt. Wrony zacieśniały krąg wokół obozowego ogniska, ale ani myślały uciekać. Trzy Sokoły stojące akurat na warcie zajmowały pozycje między obozowiskiem i drogą, zaś trójka odpoczywających siadała na posłaniach z włóczniami w zasięgu ręki.
Potem bywało różnie. Raz się zdarzyło, że skonsternowana banda Oleandrów zaproponowała Sokołom pomoc w aresztowaniu Wron. Innym razem jeźdźcy próbowali dyskutować z Lakimą, a potem zaczęli jej grozić, aż w końcu jeden z nich zamachnął się na kapralkę. Zbieranie zębów, które mu wybiła, sprawiło Fe wyjątkową satysfakcję.
Tej nocy Oleandrzy zwolnili, już podjeżdżając do obozowiska, wyraźnie zbici z tropu widokiem czekających na nich włóczni. Przywódca bandy ocenił sytuację spod maski z szorstkiej szmaty i najwyraźniej postanowił poszukać sobie innej rozrywki.
Prawie dwa tuziny konnych przekłusowały obok niezręczną, pełną skrępowania kawalkadą, mamrocząc między sobą i gapiąc się na strażników.
Niegdyś Fe przerażały niebarwione szaty i przyprószone bielą twarze Oleandrów. Teraz miała ogień. Teraz miała stal. Teraz miała Sokoły. Konni ze Szlachty Oleandra wydawali jej się przebranymi dzieciakami, a odjeżdżając, wyglądali bez mała głupio.
Zawsze wiedziała, że tacy jak oni rwą się do bitki tylko wtedy, gdy są pewni zwycięstwa. Nie wiedziała tylko, jakie to uczucie, kiedy uciekają z podkulonym ogonem.
– Myślicie, że się zgubili? – zażartował wsparty na włóczni Khoda. – Mam im wskazać drogę?
– Może taką w przepaść – wymamrotała Fe i znowu zasnęła.
Dotarcie do Zatoki Kłów zajęło im kolejne półtora dnia.
Powiadało się, że w jasny dzień można sięgnąć wzrokiem hen aż do maleńkiej wysepki na najdalszym północno-zachodnim krańcu Saboru, tuż za Rhunadei. Ale jasne dni zdarzały się rzadko nawet latem, więc kiedy wyszli na wznoszące się nad Domarem wzgórze, południowe słońce przebijało się przez zasnuwające niebo chmury okręgiem nie większym niż moneta. Jak okiem sięgnąć, wybrzeże okrywała zasłona ciężkiej mgły – widać było ledwie krawędź wody, za którą tuman pochłaniał całą zatokę. Z oparów wystawały jedynie cienie kruszejących iglic.
Jak głosiła legenda, zanim te wody stały się znane jako Kły, pewien od dawna już nieżyjący gubernator z przerostem ambicji próbował siłą otworzyć zatokę na porządny handel. Mewy, mające przyrodzony dar czytania wiatrów, potrafiły prowadzić zwinne łodzie żaglowe przez mielizny nawet we mgle; zaś przemytnicy, czerpiąc z uświęconej tradycją znajomości labiryntu skał, umieli prześlizgiwać się wśród nich jak płotki przez zęby rekina.
Bezpieczną drogę ciężkim barkom kupieckim mogli jednak zapewnić wyłącznie zdolni do rozkazywania wichrom czarownicy Mew. Jako że w Saborze pozostała ich przy życiu mniej niż setka, rzeczona bezpieczna droga wiązała się z wysoką ceną, której kupcy nie chcieli płacić po to tylko, by dowieźć towary do jakiejś rybackiej mieściny na odludziu, gdzie tubylcy mogli w jedną noc rozebrać im statek na części.
Gubernator żywił przekonanie, że Domarem powinno być perłą w koronie Saboru, równie istotnym portem handlowym na północy kraju jak Cheparok na jego południu. Wierzył też, że uda mu się doprowadzić do tego bez opłacania Mew. Zarządził wybudowanie na dziesiątkach łach tyluż strażnic zaopatrzonych w światła przewodnie, dzięki którym kapitanowie wiedzieli, które miejsca omijać.
Popełnił wszakże fatalny błąd. Światła działały całkiem udatnie nocą, rozjaśniając gęste mgły i wskazując bezpieczne szlaki.
Za dnia jednak nie były warte funta kłaków.
A że gubernator nadepnął na odcisk Mewom, ich czarownicy przestali dla niego pracować. W rezultacie dostojnik musiał się pożegnać z portem handlowym, strażnice skruszały w wystające zębiska ruin, a marzenia gubernatora obróciły się wniwecz, zostawiając po sobie tylko prześmiewczą nazwę Zatoki Kłów. W każdym razie tak głosiła legenda.
Fe wydawało się, że Domarem i tak otacza o wiele za dużo klifów, by dało się z niego stworzyć dobrze działający port handlowy, choć wiedziała też, że taki szczegół nigdy nie powstrzymałby żadnego przekonanego o własnym geniuszu Pawia. Połowa miasta sprawiała wrażenie wyciosanej wprost w skałach urwisk, druga zaś połowa – jakby właśnie ześliznęła się ze skarp i spiętrzyła bliżej linii brzegowej. Przy nabrzeżu roiło się od jolek, okrągłych łodzi o wiklinowym szkielecie obciągniętym skórą i innych łódek pływających pod żaglami barwionymi żywo jaskrawym, wesołym błękitem, jaki upodobały sobie Mewy. Żagle Mew na południu zazwyczaj płowiały od słońca i wody morskiej, lecz tutaj wykorzystywane jako barwnik małże występowały tak licznie, że srebrne piaski aż falowały od przecinających je pręg z pokruszonych muszli w kolorze indygo.
Kiedy zbliżali się do miejskich bram, kapral Lakima zapytała dyskretnie:
– Będziemy was wprowadzać?
Był to rodzaj tańca, który w ciągu ostatnich kilku tygodni doprowadzili niemal do perfekcji, choć nie przyszło im to łatwo. Cały sens istnienia chram-azylów polegał na tym, żeby Wrony – i tylko Wrony – miały miejsca, w których mogły szukać schronienia. Przemycić księcia z jego przybocznym strażnikiem do dwóch czy trzech, jak zrobiła Fe, to było jedno. Wprowadzać jawnie sześciu sokolich żołnierzy do każdego napotkanego chramu Wron – to już była zupełnie inna para sandałów.
Lakima odpowiadała za bezpieczeństwo stada, więc kiedy proszono ją, by odwracała się plecami, gdy Wrony znikały bez żadnej ochrony w tajnych przejściach i ukrytych jarach, reagowała z wyraźnym… ociąganiem. Była więcej niż chętna, by kontynuować lekcje walki mieczem z Fe tam, gdzie przerwał je Tavin, ale nie miała przekonania, że półtorej klingi wystarczy dziewczynie do obrony całego stada.
Którejś nocy jednak natknęli się na więcej upiorskórników Rhusany, odrażających wydrążonych marionetek spreparowanych ze skór martwych ludzi. Stal Sokołów tylko niegroźnie dziurawiła ich wijące się jak piskorz powłoki, ale Fe wystarczyło przywołać przyrodzony dar ognia z jednego z wiszących na jej sznurze zębów Feniksów, by w mig poradzić sobie ze stworami.
Od tej pory Lakima była bardziej skłonna powierzać Fe obronę stada, kiedy odchodziło gdzieś, gdzie Sokoły nie mogły mu towarzyszyć.
Fe nie zdarzyło się jednak wcześniej odwiedzać strażnicy Świadkowidki; bywali tam tylko tatko i Bieda. Zerknęła na nich teraz.
Tatko pokręcił głową i wskazał rozwidlenie dróg na ich szlaku. W stronę urwiska prowadził stamtąd węższy ziemnodukt.
– Przejdziemy się sami.
– Będzie nam łatwiej bez wozu – dodała Fe. – Tatko, Psubrat i Rajfurka, idziemy do chramu. Cała reszta zostaje tutaj i pilnuje rzeczy. Bieda, ty dowodzisz.
– Pelen, Khoda i ja możemy uzupełnić zapasy na posterunku w mieście. – Kapral Lakima rzuciła Fe porozumiewawcze spojrzenie. – Dam ci znać, co słychać w raportach.
Miała na myśli wieści o zgonie króla. Na gościńce nie trafiły dotąd żadne pogłoski na temat oficjalnej przyczyny jego śmierci, co i Fe, i Lakimie wydawało się niepokojące.
– Ano. Spotkamy się z powrotem na tym rozstaju nie później niż o zachodzie słońca. – Fe wyciągnęła z furgonu dwa toboły. Przygotowała je tego dnia rano, napychając do granic możliwości zapasowymi garnkami, suszoną soloną wieprzowiną i innymi rzeczami, które w najbliższym czasie nie miały się im przydać. Nie wypadało zjawić się na grobie Świadkowidki z pustymi rękami. Jeden tobół wręczyła tatkowi, drugi sama zarzuciła na ramiona. Potem machnęła ręką w stronę ziemnoduktu. – Prowadź, tatku.
– Cudowny dzień na spacery – rzuciła wesoło Rajfurka, biorąc pod ramię Psubrata. Ten uśmiechnął się równie szeroko jak jego siostra bliźniaczka. Oboje od dwudziestu paru lat nie ustawali w wysiłkach, by tylko nieliczni potrafili odróżnić ich od siebie: tak samo przycinali włosy, naśladowali nawzajem swoją wymowę, nawet ubierali się najidentyczniej, jak mogli. Dotychczas udało im się nabrać Lakimę trzykrotnie, a resztę Sokołów nie mniej niż siedemkroć.
Psubrat okręcił sobie loczek wokół palca.
– Muszę przyznać, wodzu, schlebia mi, że wybrałaś nas sobie do towarzystwa. To wręcz optymistyczne z twojej strony.
– Mimo wszelkich waszych starań oboje już dość długo utrzymujecie się przy życiu – zauważyła Fe. Nie było tajemnicą, dlaczego chce mieć dodatkowych pomocników podczas wizyty w chramie: strażnica Świadkowidki była jedną z trzech największych świątyń poświęconych zmarłym bogom Wron, należało zatem dobrze znać drogę do niej i pilnować jej jak oka w głowie. W każdym stadzie ktoś zawsze winien wiedzieć, jak ją odnaleźć. – Po mojemu, jeśli ta droga ma bezpiecznie przetrwać w czyjejś pamięci, to pewnie w waszej.
– Psubrat ani chybi wystawi bezpieczeństwo tej pamięci na jakąś próbę – zaznaczyła przeciągle Rajfurka. – Jak myślisz, Parchu, dokąd to wyśle cię strażniczka?
Tatko podrapał się po łysinie. Przejmował się bardziej, niż Fe się dotąd wydawało.
– Czarowników posyła się do ich własnych chramów, w każdym razie tak mi mówił mój dawny wódz. Obaczymy.
Fe poczuła, że po tych słowach ciarki przebiegły jej po grzbiecie. Tatko wierzył, jak wiele osób, że po swojej śmierci tysiąc bogów narodziło się na nowo jako czarownicy i czarownice, aby stanąć na czele założonych przez siebie kast. Co do samej Fe jednak, zbyt często potykała się o własne nogi, by do końca uwierzyć, że też była kiedyś boginią.
Niepokojąca prawda zaś wyglądała tak, że na myśl o tym dziewczyna czuła się, jakby stała na brzegu oceanu w bezksiężycową noc – jakby miała przed sobą coś straszliwego, rozległego i niewidocznego, coś, co ryczy, czyhając tylko, by połknąć ją całą w okamgnieniu, gdy tylko na krok ruszy się ze stałego lądu.
Wkrótce opuścili ziemnodukt i znaleźli się na dobrze wydeptanej ścieżce, która wiła się wśród wąskich czarnych sosen i przypominających poduszki kęp trawy o ostrych źdźbłach, rozwidlając się raz po raz.
– W dół – poradził tatko pozostałej trójce. – Zawsze wybierajcie odnogę idącą w dół.
W końcu ścieżka doprowadziła ich do zatoczki otoczonej ścianami bazaltowych klifów.
To, że dotarli na grób Świadkowidki, Fe zrozumiała, gdy tylko musnęła sandałem piasek na plaży. Jego jaśniejsze pasma wciąż jeszcze upstrzone były okruchami węgla drzewnego pozostałymi po ogniskach pierwszej nocy Miesiąca Wrony, a nawet gdyby zignorowała ich świadectwo, pomruk kościanej magii pod stopami był zbyt znajomy, aby go przeoczyć. Tatko pewnym krokiem pomaszerował ku wielkiemu kopcowi głazów zwieńczonych skorupami błyszczących czarnych małży, który prawie tonął w białej pianie rozbijających się na nim fal. Gdy Fe wspinała się nań w ślad za tatkiem, wibracja, którą reagowały jej własne kości, powoli zamieniała się w tłumiony ryk.
Tatko doszedł do krawędzi głazów i postąpił o krok przed siebie. Właściwie powinien był wpaść wprost w burzącą się pod nim kipiel i skończyć zmiażdżony między falami przyboju a bazaltem skał.
Zamiast tego zniknął.
– Czyli to tak się ukrywa strażnicę – domyślił się Psubrat.
Fe też zmusiła się do zejścia ze skał. Jak należało się spodziewać, trafiła nogą na lite kamienie i w jednej chwili przebiła się przez całun osłaniającej chram magii. Tam, gdzie przed chwilą szalała woda, teraz wznosiło się więcej bazaltowych skał, tworzących podstawę wieży Świadkowidki.
Inaczej niż nędzne wieże, którymi były najeżone wody Kłów, ta mogła szczycić się nie czterema, lecz aż ośmioma bokami, była też wyższa, solidniejsza i starsza niż którakolwiek z gubernatorskich ruin. Wiele ze starożytnych ornamentów zdobiących ściany strażnicy nadszarpnęły ząb czasu i morze, ale najbardziej intrygującymi ocaleńcami były cegły sterczące z każdego jej rogu. Ułożono je tak, by wystawała co druga z nich, jednak słona woda i sztormy starły je, nadając im kształt obłych muszli, tak że wyglądały teraz jak osiem niemożliwej długości kręgosłupów ciągnących się aż po sam szczyt wieży. Powierzchnię budowli znaczyły jak blizny po ospie okna wycięte w kształt ośmioramiennych gwiazd, wpuszczające do środka światło, lecz nic niezdradzające.
Fe domyślała się, że spod szczytu wieży sięgnęłaby pewnie wzrokiem aż po samą Dumosę. Jako bóg Świadkowidka przybierała postać małej żebraczki, która dostrzegała wszystkie złe uczynki i zdawała z nich relację Przymierzu, by to mogło je osądzić. Pewnikiem do tego właśnie celu potrzebowała strażniczej wieży takiej jak ta. A jeśli faktycznie zaczęła relacjonować Przymierzu wszystkie występki Dumosy, to nie dziwota, że zdążyła umrzeć na długo, zanim mogła taką wieżę opuścić.
Rozległ się jękliwy zgrzyt, od którego Fe aż podskoczyła. Żelazne odrzwia u podnóża wieży rozpękły się ukośnie, a obydwie ich połowy rozsunęły się, chowając za murem budowli. W wejściu stała mała dziewczynka, nie więcej niż siedmioletnia, bosa i ubrana jedynie w za dużą luźną sukienkę z wronięczyny. Jej włosy, związane niedbale z tyłu, opadały na jej brązową twarz ciemnymi kosmykami; świdrowała Fe dwojgiem czarnych oczu.
Tatko odchrząknął.
– Kuzynko, przyszliśmy zobaczyć się ze strażnicz…
Dziewczynka wskazała ręką wprost na Fe.
– Jak się zowiesz?
Fe zachwiała się i omal nie upadła na ławicę małży.
– Co?
– W tym życiu – uzupełniła dziewczynka, zakładając ręce na piersi, i powtórzyła: – Jak się zowiesz?
Fe rzuciła okiem na tatka, lecz ten wzruszył tylko ramionami, równie zdumiony jak ona.
– Fe – odparła.
– Fe. Ty pierwsza. – Dziewczynka obróciła się w progu i ruszyła do środka.
– Ja tu nie… – wyrwało się Fe, akurat kiedy o głazy, na których stała, rozbiła się fala, obryzgując ją od stóp do głów wodą morską i pianą. – Przyszliśmy tu w sprawie nie mojej, tylko tatka.
Dziewczynka wychyliła głowę zza framugi. Spojrzała na tatka, mrugając, po czym ponownie znikła.
– Gen-Mara, Posłaniec. Możemy pomówić za chwilę.
– Będziesz doglądać chramu Gen-Mary? – domyśliła się Rajfurka, klepiąc tatka po plecach. Gaje Gen-Mary były drugim z największych chram-azylów. – To mi dopiero miejsce warte osiedlenia.
– Posłaniec ma objąć swój własny chram – rozległ się głos małej z głębi wieży. – Wszyscy zaczekajcie w środku… wszyscy prócz ciebie, Fe czy Sebiri, czy jak się tam teraz zowiesz. Ty chodź ze mną.
– To ma być strażniczka? – wyszeptał Psubrat.
Tatko powoli pokręcił głową. Fe nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w życiu miał oczy większe niż teraz.
– Chłopcze… to Świadkowidka.
I Psubrat, i Rajfurka zaklęli jednocześnie, zarówno z szacunkiem, jak i z fantazją. Fe zastygła w bezruchu jak przymarznięta do skały. W jej głowie szalał chaos. Przecież nie przyszli tutaj z jej powodu. Cokolwiek się działo, nie było jej pisane się z tym mierzyć, jeszcze nie.
Tatko trącił ją lekko.
– Śmiało, dziewczyno.
Wokół niej huczał ocean.
– Ale, tatku…
– Lepiej nie każ martwemu bogu czekać – poradził, a potem długim krokiem ruszył do wnętrza wieży. Fe nie miała innego wyjścia niż pójść w ślad za nim.
W środku wszystko wyglądało zupełnie inaczej, niż się spodziewała. Światło wpadające przez otwarte okna ukazywało osadzone wzdłuż ścian koła, krążkowe bloki i dźwignie, a także półki zasypane zwojami i stosami pergaminów. W większości chramów stał posąg martwego boga, na którego grobie osadzono daną świątynię, i choć wieża Świadkowidki nie należała do wyjątków, to najwyraźniej jej nowsze wcielenia uznały, że posąg może posłużyć bardziej praktycznym celom. Prymitywna kamienna rzeźba małej żebraczki trzymała teraz w wyciągniętych rękach drewniane deski, na których mieściły się zakurzone dzbany, nierówno złożone koce i bele wronięczyny. Między palcami posągu rozwieszono sznury na pranie, które wyglądało, jakby wyschło tydzień temu i po prostu zostało zapomniane.
Gdy Wrony całą czwórką znalazły się w środku, Fe usłyszała kolejne skrzypnięcie i trzask – a potem ukośne żelazne wrota zatrzasnęły się za nimi. Maleńka postać przemknęła do spoczywającego na ziemi drewnianego podestu o szerokości i długości furgonu Wron. Do każdego rogu platformy były przymocowane grube liny, pnące się wzwyż i znikające wśród cieni nad ich głowami.
Świadkowidka wskazała na platformę i rozkazała:
– Właź.
Fe przełknęła gulę w gardle i wstąpiła na deski.
Świadkowidka również na nie wskoczyła i przerzuciła jakąś dźwignię. Fe usłyszała pod sobą szum wody, a zaraz potem ku jej zaskoczeniu platforma zaczęła się wznosić.
– Niczego nie ruszajcie! – krzyknęła Świadkowidka do pozostałych. – Jak już musicie siadać, to na podłodze.
Schody, na oko stosunkowo łatwe do pokonywania, wiły się nieśpieszną spiralą stopni wokół murów wieży. Kiedy winda mijała jeden poziom po drugim, Fe ujrzała piętro zasłane od końca do końca siennikami, pewnikiem z myślą o stadach odwiedzających wieżę; na innym znajdowały się najwyraźniej zapasy wiatyków, największe, jakie kiedykolwiek widziała. Kolejny poziom był w całości przeznaczony na bezmiar zakurzonych dzbanów pełnych zębów – głównie wróblich, do ukrywania strażnicy, i pawich, do tkania w jej miejscu iluzji. Na tym piętrze Fe rozbolały jej własne zęby, które zaśpiewały w odpowiedzi, i poczuła ulgę, kiedy zostało ono w tyle.
– Kto zbudował ci tutaj windę wodną? – spytała, przytrzymując się jakiegoś powrozu i próbując nie patrzeć w dół.
– Ja sama – odparł krótko martwy bóg-dziewczynka.
Fe spojrzała wymownie w górę na wszystkie liny, które zdawały się ciągnąć przez całą wieżę aż do samego jej szczytu.
– Nie pomyślałabym, że jesteś na to dość duża.
– Kiedyś byłam. Osiemnaście żyć temu spadłam po wewnętrznych schodach wieży i zginęłam. W następnym życiu potraktowałam transport priorytetowo. A czasu mi nie brak. – Zmarszczyła czoło, spoglądając przez mijane okno w kształcie gwiazdy, za którego obrysem prześliznęło się Domarem. – Byłam bogiem pamięci. Od chwili, gdy się rodzę, pamiętam wszystko, z każdego życia i ze wszystkich wcześniejszych, Huwim czy też Diablę, czy też Fe.
– Wszystko poza moim imieniem – mruknęła Fe.
– Nosiłaś wiele imion – odparowała Świadkowidka. – Nosiłaś wiele żyć. Siedemnaście żyć temu to ty zepchnęłaś mnie ze schodów. – Zadarła głowę i spojrzała na Fe tkwiącymi w dziecięcej buzi oczami staruszki. – Widzisz? Jeśli teraz mnie zepchniesz, pociągnę cię za sobą.
Fe widziała tylko tyle, że stąd, gdzie były teraz, spadałyby bardzo długo. Mocniej zacisnęła dłonie na linie.
– Dziś nie mam ochoty zabijać martwego boga.
– Nie miałaś też, kiedyśmy rozmawiały trzy ostatnie razy. – Świadkowidka uśmiechnęła się uśmiechem równocześnie zmęczonym, uroczym i morderczym. – Za każdym z tych trzech razy byłaś Wroną.
– Za każdym z tych trzech razy?
Platforma zrównała się ze szczytem schodów i Świadkowidka zeskoczyła z niej bez odpowiedzi. Fe poszła w ślad za nią.
– Za każdym z tych trzech razy? – powtórzyła. – Jestem wiedźmą. Jeśli… jeśli wszyscy jesteśmy na nowo narodzonymi martwymi bogami, to czy i ja nie byłam bogiem Wron?
– Zaiste, czy nie jesteś?
Świadkowidka powiodła ją po pięciu stopniach w górę i wprowadziła do komnaty, która ledwo zasługiwała na to miano. Rozciągała się na całą szerokość wieży, ale w jej kamiennych ścianach powycinano tak wiele ośmioramiennych gwiazd, że przypominały sito. W szczelinach gwizdał wiatr, a z zaciągniętego chmurami nieba do pomieszczenia wlewało się słabe światło, nadając mu nieziemski grafitowy blask.
– To, czym byłaś, niespecjalnie się liczy – rzekła Świadkowidka, kierując się ku stercie wytartych poduszek, na których zaraz usiadła. – Liczy się to, co z sobą nosisz. Po pierwsze zatem: co zostawisz w moich wiatykowych zapasach?
Fe zdjęła z pleców tobół i usadowiła się obok niego.
– Jedzenie, sprzęt do gotowania… Tatko ma drugi tobół z resztą rzeczy…
– Wezmę zęby. – Świadkowidka wskazała na sakwę zatkniętą za pasem Fe.
Serce dziewczyny na chwilę zamarło. Miała nagłe straszliwe przeczucie, ku czemu to zmierza, ale mimo wszystko drżącymi palcami rozwiązała troczki sakwy. Była piękna, zrobiona z wytłaczanej skóry, z wewnętrznymi kieszeniami i przegródkami, które pomagały Fe utrzymywać zęby w porządku, żeby nie musiała ich szukać po niezliczonych mniejszych sakiewkach. Sakwę tę podarował jej Tavin przed jej odejściem z Trikovoi. Miała pewien szczególny czar zaszyty w sekretnym zakamarku: jeden z jego własnych mleczaków. Zachowała je jego matka.
W swoich najczarniejszych chwilach, kiedy Fe wątpiła, czy jeszcze kiedyś ujrzy Tavina, sięgała po ten ząb i tlącą się w nim iskrę, by przekonać się, że może jeszcze odnaleźć swojego Sokoła.
– Nie ten – uprzedziła Świadkowidka, gdy Fe opuszkami palców bezwiednie zbłądziła teraz ku mleczakowi. Wskazała największą przegrodę, w której znajdowały się zęby Feniksów. – Te.
Fe nie umiała powstrzymać żachnięcia.
– O co chodzi? – spytała Świadkowidka. – Przecież ich nie używasz.
W uszach Fe zawyło tysiąc różnych odmów. Zapewniają nam bezpieczeństwo. To dzięki nim się nas boją. Zasłużyłam na nie.
Potrzebuję ich.
Krzywy uśmiech Świadkowidki zdradzał, że ta doskonale wie, o co prosi. A to tylko bardziej rozzłościło Fe.
– I-ile? – wycedziła przez zęby, rozsupłując wskazaną kieszeń.
– A ile możesz odżałować? – skontrowała Świadkowidka. – Masz dwa miecze, szóstkę Sokołów, tysiące ogniozębów. Ile ci wystarczy?
Fe znieruchomiała.
Martwy bóg-dziewczynka nachylił się bliżej; przenikliwe spojrzenie nie pasowało do jego dziecięcej twarzyczki.
– Prawda jest taka, że wciąż zbytnio gustujesz w tym swoim ogniu. Zażądałaś wszystkich feniksowych zębów królestwa. Uwolniło cię to od trosk? Wzięłaś sobie stal Sokoła. Wystarczyło ci to? Wymogłaś na księciu przysięgę, która miała odmienić cały Sabor. Czujesz się bezpieczna?
W wieży świszczał wiatr. Fe chwyciła mocniej sakwę i w odpowiedzi spojrzała Świadkowidce prosto w oczy.
– Żadna Wrona nie jest bezpieczna, póki Rhusana dąży do zdobycia tronu.
– Ale nie chodzi tylko o Rhusanę, prawda? – spytała Świadkowidka.
Fe poczuła, jak na te słowa coś ściska ją w środku, a w głębi umysłu usłyszała szept martwej Pawiczki: Was Przymierze stworzyło za karę.
– A gdy na tronie zasiądzie książę? Czy wtedy wyrzekniesz się swoich ogniozębów? – naciskała Świadkowidka. – Czy to ci wystarczy?
– Wiesz dobrze, że nie – warknęła Fe, zanim zdążyła się opanować. – A jakże, nie chodzi o samą Rhusanę, tylko o konnych, którzy jeżdżą w jej imieniu. Którzy wiedzą, że będzie im na to pozwalać. O wszystkich myślących sobie, że Wrony to nic innego jak grzesznicy, których można gnębić do woli. Czemu mieliby myśleć inaczej? To ty pamiętasz wszystko aż od zarania dziejów, więc powiedz mi: dlaczego bogowie stworzyli nas takimi? Dlaczego Wrony nie mają własnego przyrodzonego daru?
Świadkowidka odchyliła się w tył, mrużąc oczy równie triumfalnie jak Wymiotka trzymająca w pazurach złapaną mysz.
– A kto powiedział, że go nie macie? – zapytała.
Na jedną straszną chwilę Fe zrozumiała aż nadto dobrze, co czuje taka mysz.
– C-co? – wyjąkała.
– Za każdym razem się tym gryziesz – powiedziała niemal ze smutkiem Świadkowidka. – Myślisz, że jeśli chcesz więcej, to ci to umniejsza, tymczasem chcesz po prostu tego, co zostało zagrabione. Masz rację! Rhusana to nie największa z twoich trosk. To tylko najnowszy złodziej na tronie.
Fe wlepiła w nią wzrok.
– Czekaj. Zapomnij o Rhusanie. Miałyśmy przyrodzony dar?
Świadkowidka pogroziła jej palcem.
– Zapomnij o Rhusanie, a znów tylko umrzesz i nigdy nie zdążysz tu na czas w swym kolejnym życiu.
– Dosyć. – Fe nie miała pojęcia, czy serce łomocze jej z wściekłości, czy z zachwytu, ale wiedziała, co teraz ma nad nią władzę. – Cała reszta Saboru myśli, że nie mamy im do zaoferowania nic prócz podrzynania gardeł grzesznikom. A ty mi mówisz, że przez cały ten przeklęty czas wiedziałaś, że mamy jakiś przyrodzony dar?
– Nie możesz…
– Kiedy ty siedziałaś w swojej wieży, Wrony ginęły! – Fe zerwała się na równe nogi, a zęby Feniksów zagrzechotały o bazaltową posadzkę. W każdym swoim oddechu czuła gorycz wspomnień o wszystkich stosach, które zapaliła dla swoich bliskich, od matki począwszy. – A tobie nie chciało się, bo ja wiem, powiedzieć komukolwiek o naszym przyrodzonym darze aż do teraz?
– Nic by to nie zmieniło.
– POWIEDZ TO MOJEJ MAMIE! – wrzasnęła Fe.
– Naprawdę liczę, że tym razem mnie nie zabijesz – oznajmiła Świadkowidka. – Dopiero co wreszcie urosłam na tyle, żeby uruchamiać windę bez stołeczka.
Ręce trzymane przez Fe wzdłuż boków same zacisnęły się w pięści.
– Jeśli nie zaczniesz zaraz mówić jaśniej…
– Mówiłam, w każdym razie o stołeczku. – Świadkowidka westchnęła. – Proszę, najjaśniej, jak mogę ci to rzec: A jakże, my, Wrony, miałyśmy przyrodzony dar. Został zagrabiony. A jeśli chcesz go odzyskać, będziesz musiała dotrzymać swej przysięgi.
Fe na te słowa zamarła.
– Mojej… mojej przysięgi? Mojej przysięgi przed Przymierzem?
– Ano.
– Książę Jasimir jest bezpieczny ze swoją ciotką – przypomniała Fe, czując mętlik w głowie. – Doprowadziłam go do jego sojuszników. Dwukrotnie, jeśli dokładnie liczyć. Z naszej strony przysięga została dotrzymana.
A jeśli – jakimś cudem – nie została…?
To tatko związał się przysięgą z księciem. A przysięga złożona przed Przymierzem szła w ślad za człowiekiem z jednego życia w kolejne, dopóki się nie dopełniła.
– Dlaczego to nie wystarczyło? – chciała wiedzieć Fe.
– Sama mi powiedz. Szóstka Sokołów, dwa miecze i wszystkie feniksowe zęby królestwa, i nawet to ci nie wystarcza. – Świadkowidka rozwiązała swój koński ogon i jęła dzielić długie czarne włosy na pasma, by zapleść je w warkocz. – Dotrzymaj przysięgi, a odnajdziesz swój przyrodzony dar. Wcześniej nic z tego. Jaśniej rzec nie mogę.
– Ale co jest tym darem?
– A… – Świadkowidka po raz kolejny błysnęła swoim strasznym uśmiechem. – Gdybym ci powiedziała, to byłoby nieuczciwe.
– Nie dalej jak pół godziny temu wyjawiłaś tatkowi, że jest Gen-Marą.
Bóg w ciele dziewczynki pokręcił głową.
– Gen-Mara nie uchybił swoim obowiązkom od setek lat. Czego nie mogę powiedzieć o tobie.
– Już rozumiem, dlaczego wciąż cię zabijam – mruknęła Fe, wpychając zęby na powrót do swojej sakwy. Gdy podniosła wzrok na Świadkowidkę, ta siedziała z wyciągniętą ręką.
– Prosiłam o zęby – przypomniała.
– A ja spytałam, jakiż to przyrodzony dar mam dla nas odnaleźć. Widzi mi się, że obie obejdziemy się smakiem.
Chichot Świadkowidki był jeszcze gorszy niż jej uśmiech.
– Och, ależ mi tego brak, ciebie i mnie. To było okrutne: umieścić w tobie taką iskrę, ale zakazać ci kochać ogień. – Skinęła dłonią. – Chcę dwanaście, dla wodzów, którzy przyjdą do mnie w czasie następnego księżyca. Wszyscy wiemy, że nadciąga burza; jedynie głupiec czeka z szukaniem schronienia na pierwsze błyskawice.
Z tym trudno było dyskutować. Fe odliczyła tuzin zębów Feniksów, czując, że każdy z nich ciąży jej na sercu jak ołów.
Tuzin zębów, których już nie użyje do obrony swoich.
Tuzin zębów, których zamiast ciebie użyją inni wodzowie, przypomniał jej w myślach jej własny głos wodza.
Uwierało ją, że jeszcze trzy księżyce temu nie wiedziała, jak to jest dotykać feniksowego zęba, a teraz ledwie umiała się z którymś rozstać.
Mimo wszystko upuściła je na wyczekującą rękę martwego boga-dziewczynki. Świadkowidka zamknęła dłoń.
Spojrzała Fe prosto w oczy z nagłą przenikliwością.
– Nie mogę opowiedzieć ci twej własnej historii, mały boże. Raz za razem, w każdym kolejnym życiu ponosisz klęskę, a największą wtedy, kiedy mówię ci prosto z mostu, czego masz szukać. Ale to właśnie dlatego Przymierze potrzebuje Wrony do odegrania twojej roli, rozumiesz? Twój przyrodzony dar, twoja przysięga – to prawdy, których nikt nie może ci dać. Musisz odnaleźć je sama.
– A Rhusana? – burknęła Fe. – Możesz powiedzieć mi cokolwiek o niej? Czy raczej mam się wybrać w jakąś wewnętrzną podróż, by odkryć to, co mi pisane, i dać Rhusanie przedwcześnie wpędzić nas wszystkich do grobów?
Świadkowidka poczęła układać zęby w elegancki stosik.
– Tylko tyle: Rhusana karmi potwora, który co dzień rośnie, a ona co dzień wmawia sobie samej, że kontroluje jego zęby. Jeśli ty jej nie zniszczysz, ona zniszczy Sabor. Choć muszę przyznać, że jeśli szukasz swego grobu, to z pewnością znajdziesz go w pałacu.
Fe zmarszczyła brwi. Jej cierpliwość do zagadek się wyczerpała.
– Liczyłam raczej na coś w rodzaju: „Oto jak zamierza wymordować Wrony”.
– Przecież już wiesz jak. – Świadkowidka przechyliła głowę. – Na dole czeka na ciebie jakiś młodzieniec. Nie jest Wroną.
Najstraszliwsze jak dotąd pytanie wyrwało się Fe, zanim zdołała je powstrzymać:
– A ja nią jestem?
Świadkowidka zamrugała.
– A kimże innym mogłabyś być?
– Przez półtora księżyca przemycałam przez Sabor jednego i pół księcia. Obaj odgrywali Wrony – powiedziała Fe. – Nosili to, co my, jedli to, co my, i chodzili po tych samych, co my, drogach, ale nie zrobiło to z nich Wron. Czymś się od nich różnię?
– A jakże. – Świadkowidka wstała i otrzepała się z kurzu. – Jesteśmy martwymi bogami. A ty… ty idziesz, gdzie cię wezwą. Chodź, ten młodzieniec musi z tobą pomówić.
Podeszła razem z Fe do platformy, ale nie weszła na nią, tylko pociągnęła za kolejną wbudowaną w mur dźwignię.
– Kiedy zjedziesz na dół, przyślij tu Gen-Marę. Dźwignia jest przy urnie z wróblimi zębami.
Deski zadrżały. Fe przemknęło przez głowę, że może Świadkowidka postanowiła mimo wszystko ją zabić, zanim ona zaatakuje pierwsza. Po chwili jednak platforma zaczęła obniżać się równo i stabilnie.
– Fe.
Podniosła oczy. Świadkowidka stała na krawędzi schodów, odprowadzając ją wzrokiem.
– To dar – powiedział martwy bóg-dziewczynka. – Coś ku pamięci. Nie jesteś tym, kim byłaś.
Zanim jednak Fe zdążyła spytać, co to znaczy, Świadkowidka zniknęła tam, skąd przyszła.
Kiedy platforma zatrzymała się na dole, czekali tam Bieda i Khoda z twarzami ściągniętymi troską. Ich niepokój udzielał się wszystkim: tatkowi, Psubratowi, Rajfurce, a w końcu i Fe. Cokolwiek wymagało wpuszczenia Sokoła do strażnicy Świadkowidki, zwiastowało tragedię.
– Prze… przepraszam – wyjąkał Khoda – ale musimy jak najszybciej wracać na gościńce. Królowa obwinia was o śmierć króla.
Najgorszą rzeczą nie było dla Fe ani zaskoczenie, ani wściekłość, choć jedno i drugie zmroziło ją aż do kości. Najgorsze było to, że w głębi duszy zawsze wiedziała, że do tego dojdzie. Oczywista sprawa, że Rhusana wymyśliła sposób, by zwalić winę na Wrony.
Mimo to zapytała:
– Jak to? Tamtej nocy, gdy byliśmy w pałacu, widziały to setki świadków. Król nie wyściubił do nas nosa, nie chciał nawet popatrzeć, jak wywozimy Jasimira.
– To nieważne – rzekła Bieda, potrząsając ponuro siwiejącymi lokami. – Jej Królewska Mość ręczy swoim słowem… że król zmarł od moru grzeszników.
ROZDZIAŁ TRZECI
ZĘBY I MAGNOLIE
Kiedy tam byliśmy, z Dumosy dotarł umyślny sokół. – Kapral Lakima przeciągnęła wierzchem dłoni po zroszonym potem policzku. Nawet na płaskotrakcie, w palącym popołudniowym słońcu, odmawiała zdejmowania hełmu. – Jej Królewska Mość twierdzi, że to wy sprowadziliście mór do pałacu.
Fe zmarszczyła brwi, patrząc na zakurzoną drogę. Jak tylko tatko skończył ze Świadkowidką, zgarnęli resztę Wron i omalże wypadli na płaskotrakt. Tatko miał rację: skoro Rhusana próbowała obwiniać Wrony, potrzebowali ilu się tylko dało działających chram-azylów, zaś ten poświęcony Gen-Marze był z nich wszystkich największy.
– Gówno prawda – mruknął Khoda i chyba dopiero poniewczasie połapał się, że dowódczyni idzie tuż obok. – Znaczy… przepraszam, pani kapral. To brzmi jak… jak…
– Gówno prawda – dopowiedziała usłużnie Fe. – Dobrześ to ujął. Co zrobili z ciałem króla?
– Jak utrzymuje Jej Królewska Mość, dziś o świcie jego najwierniejsi słudzy spalili go, po czym sami rzucili się na stos. Jak twierdzi, nie trzeba im było żadnych Wron.
Fe roześmiała się szorstko, po czym rozkaszlała się, zaczerpnąwszy nagły haust pyłu drogi.
– Łajno pierwszego sortu. Gdyby zmarł od moru przedwczoraj i czekaliby ze spaleniem go aż do dziś, połowa pałacu paradowałaby teraz z piętnem grzeszników. – Przymierze uczyniło z moru grzeszników szczególny rodzaj kary: zaraza rozprzestrzeniała się szybko i daleko dopiero po śmierci jej ofiary.
– Może naciskają na nią przywódcy Szlachty Oleandra – dodał tatko. – Pewnie się frasują, że książę jest tak bliski objęcia tronu.
Fe potknęła się, ale odzyskała równowagę.
– Ja… jasne – rzekła szybko, bagatelizując temat. Zwiewali ze strażnicy w takim pośpiechu, że nie miała czasu opowiedzieć tatkowi o przysiędze, którą oboje uważali za dotrzymaną, a teraz nie czuła się na tę opowieść dość odważna. – Rhusana właśnie dała wszystkim grodom pretekst do wyrzucania nas.
Lakima zerknęła za siebie przez ramię i powiedziała ciszej:
– Jakikolwiek ma powód, mierzy także w ciebie. W raporcie stało, żeby strzec się Wrony noszącej zęby Feniksów.
– Próbuje spowolnić Jasa, żeby tracił czas, usiłując nas odnaleźć – powiedziała Fe, drapiąc się po brodzie. – Jak myślisz, dokąd zdążył dotrzeć?
– Według ostatniego raportu orszak z księciem kroczył płaskotraktem nad Winoroślą, dwa dni temu mijał Lumilar. Jeśli się pośpieszymy, ruszając wprost na południe, powinniśmy przeciąć mu drogę przed końcem tygodnia.
Fe zastanowiła się. Świadkowidka uprzedziła ją, że nie odnajdzie swojego przyrodzonego daru, dopóki nie dotrzyma przysięgi. Co jeszcze mogła zrobić, skoro nie dopełniło jej przekazanie księcia jego ciotce? Już raz straciła bliskich, by dotrzymać przyrzeczenia; czegóż więcej jeszcze ją ono pozbawi?
Co mu wystarczy?
– Doprowadzimy tatka do jego chramu – powiedziała. – Potem spróbujemy dogonić orszak, a jeśli ładnie poproszę, może Draga zachowa dla mnie choć część zębów królowej.
Do świątyni Gen-Mary dotarli dwa dni później rano, choć Fe nie od razu się zorientowała, że są już na miejscu.
Kiedy wodzem był tatko, nigdy nie został wezwany ze swoim stadem do żadnego chwilowo opuszczonego chramu, a i Fe nie zdarzyło się to jeszcze w jej krótkiej karierze wodza. Każdy chram, jaki dotąd odwiedziła, brzęczał i śpiewał w jej kościach, gdy tylko się doń zbliżała, ale wszystkie miały własnego strażnika, który mieszkał na terenie świątyni, dbając o to, by zęby nie zasnęły.
Nim minęło pół czasu do południa, tatko zwolnił, chwycił Fe pod łokieć i mrużąc oczy, spojrzał na jedno ze wzgórz. Z płaskotraktu Fe widziała jedynie czubki drzew, niemal uginające się pod ciężarem ciemnozielonych liści.
– Tu gdzieś powinien być ziemnodukt – powiedział tatko. Coś zmieniło się w jego ogorzałej twarzy, jakby tylko po części był obecny na tym świecie. Aż zanadto kojarzyło jej się to ze Świadkowidką.
Fe gwizdnęła, nakazując postój. Co prawda nie widziała rozwidlenia, ale to jeszcze nie znaczyło, że go tam nie ma. Podobnie jak w przypadku strażnicy, chram Gen-Mary stanowił miejsce zbyt cenne, by ryzykować, że napatoczy się tam byle ściekarz.
– Rajfurko, Dziwadło, pomóżcie nam szukać.
Mogła sobie darować zawracanie im głowy błądzeniem po omacku; już kilka minut później tatko sam znalazł drogę. Ze zmarszczonym czołem przystanął przy gęstwinie parasoloproci, po czym położył dłoń na sękatym pniu magnolii. W chwilę później Fe poczuła przemieszczanie się i drżenie iskier pawich zębów. Część zarośli zniknęła i ukazała się za nimi gładka, choć solidnie wydeptana ziemna droga. Skraj ścieżki wyznaczała kolejna magnolia; Fe ujrzała, że do pni obu drzew ciasno przywiązano pękami pnączy po glinianym dzbanie. Dzbany wibrowały pieśnią pawich powabów.
Kapral Lakima dała znak swoim żołnierzom i odezwała się:
– Gdyby ktoś pytał, stanęliśmy tu na popas na… Jak długo wam zejdzie?
Tatko wzruszył ramionami.
– Byłem tu raz, przed laty. Powiedziałbym, że godzinę, nie więcej niż dwie.
– A zatem popas na spóźnione śniadanie. – Lakima ruszyła w stronę gościńca. Przystanęła i obejrzała się na tatka. – Więcej się nie zobaczymy, prawda?
– Najpewniej – odpowiedział. Przytknął do swych warg zwiniętą w pięść prawą dłoń, po czym wyciągnął ją ku kapralce. Był to gest pozdrowienia znajomych, ale i pożegnania przyjaciół.
Na początku, kiedy Sokoły Lakimy dołączyły do stada Fe, jeszcze przez tydzień nie korzystały z tego samego furgonu z zapasami, co Wrony. Rozumiała dlaczego; na pozór chodziło o strach przed morem, który tylko Wron się nie imał, ale na głębszym poziomie był to strach przed czymś innym. Widziała już kiedyś podobny taniec, gdy Tavin i Jasimir popełniali gafy dwa księżyce wcześniej, ale i tak ją to bolało.
Teraz, w czwartym dniu Miesiąca Feniksa, kapral Lakima ucałowała kostki swojej dłoni i bez wahania uścisnęła rękę tatka.
– Niechaj ci los sprzyja, Parchu – powiedziała. – Raduj się spoczynkiem.
– Spróbuję. – Tatko zwolnił uścisk dłoni. – Dbaj o moją dziewczynkę, hę?
Lakima posłała mu pełne powagi skinienie głową.
– Rozkaz, wodzu.
Tatko po raz ostatni, choć Fe starała się o tym nie myśleć, poprowadził ich ziemnoduktem. Droga wiła się, wiodąc głębiej w las i wznosząc się przy tym lekko w górę. Fe nie czuła żadnych wibracji, nie licząc tych w dzbanach z zębami, które zostawili za sobą, ale im dalej szli, tym grubsze pnie drzew i szersze liście wyrastały przed nimi, aż niemal przestała widzieć cokolwiek prócz zieleni. W powietrzu zaczął się unosić słaby, ale czysty, jakby cytrynowy aromat – wkrótce też zaczęła z każdym krokiem tatka wyczuwać szczególny rodzaj drżenia, niby ton bicia jakiegoś odległego dzwonu. Znała ciche wrzenie chram-azylów, ale to – to było coś innego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki