Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
42 osoby interesują się tą książką
Alaska, Moosetown – mała miejscowość u podnóża gór, gdzie losy dwóch skrajnie różnych osób splatają się w nieoczekiwany sposób.
Sky Thompson, radosna i optymistyczna dziewczyna, skrywa pod maską wesołości swoje smutki i marzenie o powrocie do zawodowego łyżwiarstwa figurowego. Sammael Cole, mroczny i tajemniczy mężczyzna, który nigdy nie zaznał miłości, znajduje ukojenie w jeździe na łyżwach.
Przypadek sprawia, że Sky dostrzega umiejętności Sammaela i postanawia zbliżyć się do niego, nie zdając sobie sprawy z konsekwencji. Czy ciepło i optymizm Sky będą w stanie rozjaśnić mrok w sercu Sammaela? Czy nauczy go miłości do drugiej osoby i siebie samego?
Sparkle & Shadow, czyli Iskierka i Cień, to historia o ogromnej pasji, nadziei i dwóch zupełnie odmiennych światach. Czy można naprawić to, co pozornie jest nie do naprawienia? Przekonaj się, jak potoczą się losy Sky i Sammaela w tej poruszającej opowieści o miłości i odwadze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tych autorek w Wydawnictwie WasPos
CYKLPĘTLA TAJEMNIC
Nie zbliżaj się #1 – A.P. Mist
Nie oddalaj się #2 – A.P. Mist
Nie poddawaj się #3 – A.P. Mist
CYKL QUEEN OF MUERTE
Queen Of Muerte. Tom 1 – Natalia Kulpińska
Queen Of Revenge. Tom 2 – Natalia Kulpińska
POZOSTAŁE POZYCJE
Jej wszyscy mężczyźni – A.P. Mist
Serce pierwszego kontaktu – A.P. Mist
Zaginiona – A.P. Mist
Córka dziekana – A.P. Mist
Zamknij oczy – A.P. Mist
Ciebie tu nie ma – Natalia Kulpińska
Sparkle&Shadow – A.P. Mist, Natalia Kulpińska
W PRZYGOTOWANIU
Nieposłuszny – A.P. Mist(luty 2025 r.)
Nigdy, może, zawsze – Natalia Kulpińska (marzec 2025 r.)
Tamtej deszczowej nocy – A.P. Mist(maj 2025 r.)
Zatańcz ze mną – Natalia Kulpińska (czerwiec 2025 r.)
Lonely Letters – A.P. Mist(sierpień 2025 r.)
Paper birds – Natalia Kulpińska (wrzesień 2025 r.)
Szept przeszłości– A.P. Mist(październik 2025 r.)
Trzy kroki we mgle – Natalia Kulpińska (listopad 2025 r.)
Wszystkie pozycje dostępne również w formie e-booka
Copyright © by A.P. Mist, Natalia Kulpińska, 2024Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie bez zgody Autora oraz Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Dominika Surma
Korekta: Aneta Krajewska
Projekt okładki: Patrycja Kiewlak
Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Ilustracje wewnątrz książki: © by pngtree.com
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek/[email protected]
Wydanie I – elektroniczne
Wyrażamy zgodę na udostępnianie okładki książki w internecie
ISBN 978-83-8290-619-6
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32
Rozdział 33
Rozdział 34
Rozdział 35
Rozdział 36
Epilog
Prolog
Sky
Zimowe Igrzyska Olimpijskie w Pjongjang
Rozgrzewałam nogi w oczekiwaniu na naszą kolej. Nie czułam zdenerwowania, byłam absolutnie pewna, że zdobędziemy złoto. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, nasz układ był doskonale wyćwiczony, a każda figura niepowtarzalna i spektakularna. Tu nie było miejsca na porażkę.
– Gotowa? – W drzwiach szatni stanął mój partner. – Rozwalimy ich.
– Gregory, nikogo nie będziemy rozwalać – parsknęłam. – Pamiętasz? Gracja i lekkość. Pokonamy ich subtelnie i z klasą.
– Skończyłaś? – zaśmiał się.
– Jeszcze tylko mowa motywacyjna i możemy iść – droczyłam się.
Wiedziałam, jak Greg nie znosił tych przemów, którymi raczyli nas trenerzy. Twierdził za każdym razem, że jego głupie gadanie nie miało absolutnie żadnego wpływu na nasz sukces. Mnie z kolei rozpalały serce i dodawały otuchy. Cóż, to że byliśmy idealnymi parterami na lodzie, nie oznaczało, że zgadzaliśmy się we wszystkim.
Tego dnia odczuwałam dziwny spokój. Jakby z góry było nam narzucone zwycięstwo, a nasz występ był jedynie formalnością. Przysłowiową wisienką na torcie. Wszystko było, jak należy. Porządna rozgrzewka, piękna przemowa, cudowne stroje i my, gotowi na sukces.
– Jesteś najpiękniejsza – szepnął mi na ucho Greg, kiedy staliśmy już na środku lodowiska w oczekiwaniu, aż rozbrzmi nasza piosenka. – Zobaczysz, zapamiętają nas na długo.
Przymknęłam na chwilę oczy. Robiłam tak przed każdym wystąpieniem.
Zaklinałam rzeczywistość, odmawiając w głowie swoją własną, cichą modlitwę.
Przygasły główne światła, zapaliły się reflektory. Zapadła cisza, by po chwili rozproszyła ją muzyka, porywając nas tym samym do zmysłowego tańca. Naszego autorskiego, nad którym pracowaliśmy kilkanaście tygodni. Dopracowanego do perfekcji.
Ufałam Gregory’emu i jego sile. Poddawałam się wszelkim trudnym figurom, bo wiedziałam, że mogę na niego liczyć. Dbał o mnie, troszczył się i nigdy nie doprowadził do jakiegoś poważnego upadku. Był perfekcjonistą, dlatego każdy nasz ruch musiał być idealny, wyważony. W naszym układzie nie było miejsca na błędy, bo byliśmy skazani na sukces.
Cały świat dookoła nas przestał istnieć. Nie widziałam publiczności, nie słyszałam głośnych oklasków i wiwatów. W tej chwili byliśmy tylko my. Kiedy wykonaliśmy niemal cały układ bez najmniejszej wpadki i zawahania, w duchu cieszyłam się, że pierwsze miejsce na podium jest na wyciągnięcie ręki. Byłam pewna zwycięstwa.
Serce załomotało mi w piersi, gdy zbliżaliśmy się do ostatniej, finałowej i zarazem najtrudniejszej figury. Greg zawsze zwracał uwagę na odpowiednie napięcie ciała, pilnował wyprostowanych rąk i ganił mnie, kiedy nie było perfekcyjnie.
Na chwilę nasze spojrzenia się skrzyżowały, a na ustach zagościł delikatny, porozumiewawczy uśmiech. Wstrzymałam oddech, pozwoliłam się wyrzucić w powietrze, obracając się trzykrotnie wokół własnej osi. Wylądowałam bezbłędnie, po czym Greg chwycił mnie do ostatniej pozy, unosząc wyprostowaną i napiętą jak struna ponad swoją głowę.
Szeroki uśmiech, łzy wzruszenia w oczach, ostatnie brzmienie muzyki, gromkie brawa, zachwyt i… ból. Niewyobrażalny, obezwładniający całe ciało ból, którego źródła nie byłam w stanie zlokalizować. Paraliżujący, pozbawiający tchu.
Pisk w uszach, ciemność zalewająca oczy, czyjeś głosy nad głową i potworny harmider na widowni. Tylko tyle zdołałam zarejestrować, nim zostałam wyniesiona przez ratowników medycznych na noszach. Słyszałam żałosne wycie, nie zdając sobie sprawy, że wydobywało się z mojego gardła.
Upadłam.
Nie wiedziałam, co się właściwie działo. Jakim cudem znalazłam się na tym zimnym lodzie? Jak mój partner mógł mnie upuścić w takim momencie? Przecież ćwiczyliśmy to setki razy, byliśmy bezbłędni.
Ocknęłam się w jakimś jasnym pomieszczeniu i dopiero po dłuższej chwili uzmysłowiłam sobie, że znajdowałam się w szpitalnej sali. Moje ręce oplatały liczne wężyki, a nad głową wisiały kroplówki. Otaczało mnie kilka maszyn, a każda z nich wydawała inny, nieprzyjemny dla ucha dźwięk. Nagle dostrzegłam tuż nad swoją twarzą mamę. Jej zapłakane oczy wyrażały więcej niż jakiekolwiek słowa.
– Tak mi przykro, kochanie… – szepnęła, nim kolejny raz zanurzyłam się w ciemności.
Budziłam się i zasypiałam, aż w końcu odzyskałam świadomość na dobre, ale to, co na mnie czekało, sprawiło, że zapragnęłam zasnąć i już nigdy się nie obudzić.
Dowiedziałam się, że podczas upadku uszkodziłam kręgosłup. Lekarze określili cudem to, że będę mogła chodzić. Mówili o prawdziwym szczęściu, lecz nie zdawali sobie sprawy, że największą tragedią dla mnie był brak możliwości powrotu na lodowisko. Już nigdy nie będę jeździć…
Kiedy wymieniali wszystkie obrażenia, jakie odniosłam, nawet nie słuchałam. Dopiero silne bóle migrenowe, będące skutkiem wstrząśnienia mózgu, gruba, kilkunastocentymetrowa blizna po operacji kręgosłupa i to, że każdy mój ruch wymagał pomocy innych, uzmysłowiły mi, jak było źle. Wtedy zaczęłam wierzyć w słowa medyków – już nigdy nie poczuję wolności na lodowisku.
Byłam niczym Frankenstein. Okaleczona, pokiereszowana, pozornie poskładana w całość. Lecz czy istniało coś, co złożyłoby moją duszę tak bardzo złamaną przez odebranie marzeń? Straciłam karierę, którą miałam na wyciągnięcie ręki, i w najgorszy możliwy sposób przekonałam się, że nic nie jest dane nam na zawsze, a spełnione marzenia mogą w ułamku sekundy przeistoczyć się w koszmar.
Rozdział 1
Sky
Pięć lat później
– Nie zawiozę cię dzisiaj do domu, dasz sobie radę sama? – zapytał Timmy, który czasami odwoził mnie po zakończonej rehabilitacji, żebym nie szła sama po zmroku. – Dzwoniła moja matka i pilnie muszę jej w czymś pomóc. Wiesz, jaka jest i ile się będę musiał nasłuchać, jeśli do niej nie pojadę. – Przewrócił ostentacyjnie oczami.
– Jestem dużą dziewczynką – odparłam z rozbawieniem, a zaraz potem jęknęłam z bólu, kiedy kolejnymi ćwiczeniami dosłownie łamał mnie wpół. – Aua! Ty mi pomagasz czy chcesz zafundować mi ponowne złamanie?
Już dawno straciłam wiarę w to, że kiedykolwiek moje ciało ulegnie poprawie i wrócę do wyczynowej jazdy na lodzie, ale nie on. Nie mój przyjaciel, który z uporem maniaka dwa razy w tygodniu próbował postawić mnie na nogi i doprowadzić do jako takiej sprawności.
– Nie lubię, jak wracasz po ciemku. Tym bardziej że zmieniłem gabinet i nowy jest oddalony spory kawałek od twojego domu.
– Rozeznanie w terenie też posiadam i to całkiem niezłe. Nie zgubię się we własnym mieście. Przestań się martwić. – Zaśmiałam się, zaciskając zęby, by jakoś dotrwać do końca tych tortur.
Mój organizm od dawna nie funkcjonował jak u zdrowej osoby.
Bóle związane z wypadkiem wielokrotnie spędzały mi sen z powiek, trzymając w bezlitosnym uścisku do samego rana, dopóki nie odgoniłam ich delikatnymi ćwiczeniami i rozciąganiem. Rozdzierające skórę, palące niczym ogień, które tłumiłam głośnym płaczem w poduszkę nie raz, nie dwa. Właściwie sama straciłam rachubę i przestałam liczyć, bowiem wpędziłoby mnie to jedynie w otchłań rozpaczy. Pogodziłam się z własnym losem, oswoiłam wroga, ugłaskałam go na tyle, by jakoś się z nim dogadywać. Toksyczny to związek, ale to byłam ja, moje ciało. Taka się stałam i musiałam siebie zaakceptować.
– A jeśli spotkasz na drodze niedźwiedzia albo łosia? – Głos Tima wyrwał mnie z nieprzyjemnych wspomnień i lawiny przemyśleń. Mentalnie się właśnie spod niej wygrzebywałam, tuszując wszystko delikatnym uśmiechem. Jak zawsze.
– Cóż – wzruszyłam nieznacznie ramionami, bowiem wciąż leżałam na stole do masażu – mam nadzieję, że do takiej konfrontacji nie dojdzie. Kiepski ze mnie biegacz. Fast food ze mnie żaden, więc nie byłabym satysfakcjonującą ucztą.
– Sky… – westchnął przyjaciel, narzucił na mnie ręcznik i odwrócił się, żebym mogła bez skrepowania usiąść. – Skończyliśmy na dziś – dodał radosnym głosem. – Robisz postępy.
– Szkoda, że ich nie widzę – odparłam, zwieszając nogi na dół. Według stałych zaleceń nie podejmowałam prób, by wstawać od razu, żeby znów nie stracić równowagi i nie wylądować na szafie czy innym biednym meblu, który miał nieszczęście stanąć na mojej drodze. Krążenie po intensywnym masażu i katorżniczych ćwiczeniach musiało się unormować.
Mimowolnie powiodłam dłonią do swoich pleców i przesunęłam palcami po długiej odstającej bliźnie na kręgosłupie. Pamiątka po operacji. Nienawidziłam jej. Wstydziłam się jej, dlatego mogłam pomarzyć o bluzeczkach odsłaniających brzuch i plecy. Bikini również odpadało, a gdy byłam zmuszona iść na basen, co również było elementem rehabilitacji, za każdym razem wkładałam jednoczęściowy strój, zasłaniający całe plecy. Niełatwo było go znaleźć, ale w końcu się udało.
– Długo nic z tym nie robiłaś. Nie naprawimy cię podczas kilku spotkań. Potrzeba miesięcy…
– Albo wieczności – burknęłam pod nosem, przerywając mu. – Pogodziłam się z tym, że jestem wybrakowana. Naprawdę. Przerobiłam to w głowie setki razy.
– Dokonamy tego, zobaczysz – zapewniał gorliwie.
– Musisz już iść. – Zerknęłam ostentacyjnie na zegarek, ześlizgnęłam się na podłogę i podreptałam za parawan, gdzie na krześle leżała złożona w kosteczkę gruba bluza i termoaktywny podkoszulek. Naciągnęłam pośpieszne ubrania, po czym sięgnęłam po grubą kurtkę.
Zimy na Alasce były naprawdę nieznośne i dawały w kość, lecz ja przywykłam do nich i szczerze mówiąc, nie zamieniłabym tego miejsca na żadne inne na świecie. Widoki rekompensowały każdy chłód, a zażyłość mieszkańców żyjących w Moosetown1, była jedyna w swoim rodzaju i niepodważalnie należała do unikatowych. Sposób bycia tych ludzi koił, rozgrzewał, napawał spokojem.
To nie tak, że wszyscy się tu znali, bo jednak nasze miasteczko było zbyt duże, lecz w kręgu, w którym się obracałam, czuliśmy się jak rodzina. Kiedy zmarła moja babcia, zostawiając swoją ukochaną kwiaciarnię, ludzie, którzy darzyli ją sympatią, pomogli mi przejąć stery, usamodzielnić się i nie pozwolić, by pamięć po Elizabeth Thompson przepadła wraz z zamknięciem pokrywy trumny.
Pożegnałam się z przyjacielem i wyszłam w mroźny wieczór, pachnący okolicznym lasem i górami.
Świeży śnieg chrzęścił mi pod butami, umilając każdy krok. Wiatr ustał, więc mimo siarczystego mrozu było naprawdę przyjemnie.
Wciągnęłam w płuca zimne powietrze, a na moje usta wypłynął delikatny uśmiech. Wątłe światło latarni ulicznych, które lata świetności miały już dawno za sobą, wyznaczało mi kierunek. Nie było późno, ale zmierzch zapadał naprawdę szybko, co skutkowało krótkimi dniami. Właściwie latarni mogłoby nie być, bo niebo rozjaśniała pełnia księżyca.
Przechodząc nieopodal dzikiego jeziora, od którego dzieliła mnie sporej wielkości skarpa, krzaki oraz pojedyncze drzewa, dostrzegłam światełko migoczące na zamarzniętej tafli. Myśląc, że moja wybujała fantazja płatała mi figle, przyspieszyłam kroku, by jak najszybciej znaleźć się w domu. Mieszkałam w niewielkim mieszkaniu, które również odziedziczyłam po babci. Dziadek zmarł kilka miesięcy przed moim wypadkiem. Pamiętałam, jak mówiłam, że był moim aniołem stróżem i gdy go zabrakło, nie było komu mnie chronić.
Wzrok uparcie wędrował w stronę jeziora. Przystanęłam więc, by móc dokładniej przyjrzeć się temu zjawisku. Światełko pojawiało się i znikało. Błądziło po lodzie, zataczało kręgi, ale ani na sekundę nie stawało w miejscu.
Dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że tam był człowiek. Mało tego, on jeździł na łyżwach.
Stałam niczym zahipnotyzowana kobra, której zaklinacz przygrywał melodię na flecie. Świat na chwilę przestał dla mnie istnieć. Liczyła się ta drobna sylwetka w oddali. Ten malutki świetlik tańczący w blasku księżyca.
Chciałam podejść bliżej, przyjrzeć się temu magicznemu pokazowi, poznać osobę, która tak cudownie tańczyła. Bo to był taniec. Harmonijny, spektakularny i przepełniony gracją. Najpiękniejszy, jaki widziałam od dawna.
Znałam drogę na brzeg, ale wiodła bardzo długą ścieżką, dokładającą kilka kilometrów. Powinnam była iść do domu. Dać sobie spokój. Tymczasem przyspieszając kroku, ruszyłam jak zaczarowana, by poznać tajemniczą postać.
Zakazano mi biegać, by nie obciążać kręgosłupa niepotrzebnymi wstrząsami, więc najszybciej, jak tylko dało się iść, pokonywałam metr po metrze, zaglądając co chwilę w poszukiwaniu światełka. Było tam cały czas. Nie znikało. Dawało popis swoich umiejętności, mamiąc mnie z każdym kolejnym obrotem i podskokiem.
To, co właśnie robiłam, było lekkomyślne, ale nie zastanawiałam się nad konsekwencjami i tym, że będę musiała pokonać tak długi dystans, żeby wrócić. Ktoś jeździł na łyżwach, po ciemku i to na jeziorze. Robił to niczym zawodowiec, więc byłabym głupia, gdybym jego lub jej nie poznała.
Włączyłam latarkę w swoim smartfonie, by oświetlić sobie drogę, do której nie docierał blask miejskich lamp ani księżyca, schowanego teraz za strzelistymi drzewami. Wolałam nie pośliznąć się i nie upaść, bo to mogłoby nieść katastrofalne skutki dla mojego kręgosłupa.
Na miejscu, chwilę po dotarciu, czekało na mnie rozczarowanie. Ten ktoś odjechał na drugi brzeg, gdzie wsiadł do samochodu i zwyczajnie odjechał. Cała moja gonitwa była na marne, a ja ze smutku i złości przysiadłam na chwilę na powalonym drzewie i głęboko westchnęłam.
Poczułam się jak dziecko, któremu odebrano wymarzony, gwiazdkowy prezent. Byłam tak blisko, a jednocześnie zbyt daleko, by zawołać lub przyjrzeć się bliżej. Byłam jedynie w stanie dostrzec, że tajemniczym Świetlikiem był mężczyzna. Sporych rozmiarów sylwetka z pewnością nie należała do kobiety.
Światełko zgasło, a ja siedziałam otępiała i zawiedziona tak długo, aż usłyszałam jakiś szmer w krzakach za moimi plecami. Zerwałam się z trwogą z miejsca, bo mimo wszystko wolałabym nie stać się posiłkiem dla żadnego zwierzęcia, i ruszyłam w drogę powrotną, oglądając się co jakiś czas za siebie.
Przysięgłam sobie, że następnym razem przyjadę w to miejsce samochodem.
Będę robiła to tak długo, aż znów spotkam tajemniczego Świetlika. Tak go właśnie nazwę. Świetlik.
Rozmarzyłam się, wyobrażając sobie siebie samą, jak wykonuję misterne figury na lodzie. Moją widownią byłyby góry, które w milczeniu oceniałyby moje wyczyny.
A co, jeśli nie otrzymam szansy, by poznać tego tajemniczego i bez wątpienia zdolnego człowieka? Potrząsnęłam głową, by odgonić zalewające mój umysł myśli i pomimo szybkiego tempa, które powinno mnie rozgrzać, poczułam chłód. Gorący prysznic spokojnie sobie z tym poradzi. Nic jednak już nie będzie w stanie ugasić płomienia, który rozpalił się w moim sercu. Jakby zapłonęła we mnie iskierka nadziei.
Nie wiem, dlaczego tak bardzo zafascynowała mnie tamta osoba. Dlaczego nie odwróciłam głowy i nie odeszłam we właściwym kierunku?
Kiedy dotarłam z powrotem do miasteczka, odetchnęłam z ulgą, a mijające mnie samochody i ludzie dodawali otuchy, że już nic mi nie groziło.
Telefon w kieszeni mojej kurtki zawibrował, a na ekranie wyświetliło się imię przyjaciela.
– Sprawdzam, czy żyjesz – powiedział z rozbawieniem, a w tle usłyszałam szczekającego psa jego mamy. Wciąż u niej był.
– Żaden niedźwiedź mnie nie chciał – odpowiedziałam, uśmiechając się z powodu jego troski.
– Dlaczego słyszę samochody? Nie dotarłaś jeszcze do domu?
– Wybrałam dłuższą drogę, chciałam się przejść – skłamałam, przygryzając wargę.
– Nocą w niemalże dwudziestostopniowym mrozie? Prosta droga do złapania jakiegoś zapalenia płuc – mruknął niezadowolony, a ja poczułam się jak niesforne dziecko, wymykające się spod kontroli rodziców. – Wiem, że nie lubisz naszych ćwiczeń, ale nie wykpisz się od nich – dodał już nieco bardziej rozluźniony.
– Nic mi nie będzie, ale dziękuję, że mój los nie jest ci obojętny.
– Nigdy nie był – odpowiedział z takim ciepłem w głosie, że moje głupie serce zareagowało jakimś trzepotem.
Nie, nic mnie z nim nie łączyło i nie było nawet mowy, by połączyło. Znaliśmy się od lat. Był dla mnie bardziej odpowiednikiem brata niż chłopaka. Ceniłam jednak każdy przejaw dobroci u drugiego człowieka, bowiem naszemu światu daleko było do ideału. Dlatego starałam się otaczać wyłącznie życzliwymi ludźmi, którzy pchaliby ze mną ten wózek dobra.
– Wchodzę już do domu – oznajmiłam, przekręcając klucz w drzwiach. – Cała i zdrowa. Niczego sobie nie odmroziłam. Dla pewności zaraz wejdę pod strumień gorącej wody.
– Grzeczna dziewczynka. Widzimy się za trzy dni? – zapytał, jakbym miała nagle zmienić swoje plany. A przecież widywaliśmy się regularnie już od kilku miesięcy. Dzisiaj pierwszy raz w nowym gabinecie.
– Bo pomyślę, że sprawia ci radość znęcanie się nade mną.
Odwiesiłam kurtkę na wieszak w szafie, zdjęłam buty i opadłam ciężko na kanapę, zerkając na zdjęcie uśmiechniętej babci, które stało na komodzie pod ścianą.
– A ty naiwnie myślałaś, że chcę ci pomóc? Oczywiście, że robię to jedynie dla zaspokojenia moich mrocznych fantazji. Wyłącznie dlatego zostałem rehabilitantem – odparł z ironią w głosie, na co ja zwyczajnie wybuchnęłam śmiechem.
– Jesteś okropny.
Lubiłam te nasze przekomarzanie się. Byliśmy w tym mistrzami i ktoś z boku mógłby odnieść wrażenie, że się nie lubimy. Kochaliśmy się jak rodzeństwo, a Tim był dla mnie niezwykle ważny.
– Bądź grzeczna, stosuj się do moich zaleceń, ćwicz codziennie i nie wybieraj się na zbyt długie, samotne spacery, bo już nigdy nie puszczę cię samej. Uczepię ci jakąś kulę u nogi i ci się odechce.
– Spadaj! – prychnęłam, chichocząc, i się rozłączyłam.
Znów do głowy wpadł mi tajemniczy Świetlik i nie mogłam pozbyć się tego obrazu, póki nie zasnęłam. Ale nawet, gdy zamknęłam oczy, tańczył mi pod powiekami, coraz bardziej wzbudzając moją fascynację i chęć poznania go.
Wrócę tam. Wrócę i dowiem się, kim on jest.
1Nazwa miasteczka została stworzona przez autorki na potrzeby powieści.
Rozdział 2
Sammael
– Niech to jasny szlag – warczałem pod nosem, kiedy w pośpiechu zrzucałem ze stóp łyżwy. Byłem wściekły, bo omal nie zostałem nakryty przez jakieś wścibskie coś… Sądząc po drobnej sylwetce, musiał to być jakiś ciekawski dzieciak. Tylko co robił po zmroku w tych chaszczach? Wątpię, że mógł to być jakiś kłusownik czy myśliwy. Nigdy wcześniej nikogo takiego tam nie spotkałem.
Zdarłem z głowy latarkę czołową i rzuciłem wściekle na siedzenie pasażera. Mój wóz wydał z siebie nieprzyjemny dźwięk, zanim silnik się uruchomił. Skrzywiłem się i ruszyłem, wpadając w drobny poślizg.
Przed dom dojechałem w przeciągu godziny, ale moje zdenerwowanie nie zelżało. Udawało mi się jeździć w ukryciu przez lata, a teraz byłem zmuszony znaleźć sobie inne miejsce. Nie miałem wątpliwości, że ten intruz mnie widział, bo latarka skierowana niemal wprost w moje oczy oznaczała, że mnie obserwował. Tylko po co?
Wysiadłem z samochodu i jak zwykle ukryłem łyżwy w bagażniku, po czym dodatkowo nakryłem kocem. Czasem sam siebie pytałem, po co to robię. Dlaczego ukrywam jedyną rzecz, która niesie ukojenie? Ale po chwili zawsze przychodziły brutalne wnioski – mój ojciec, który wpajał mi przez całe życie, że pasje są dla rozpieszczonych gówniarzy, a dla takich jak ja pozostaje wyłącznie ciężka praca. Nie wspominając o czymś tak babskim jak jazda po lodzie.
Leniwie powłócząc nogami wszedłem po drewnianych, skrzypiących stopniach na werandę. W normalnych okolicznościach jeszcze byłbym na lodzie, a teraz nie miałem pojęcia, co ze sobą zrobić.
Zrzuciłem z ramion płaszcz, buty kopnąłem gdzieś w kąt i poszedłem do kuchni. Rozejrzałem się bezmyślnie po pomieszczeniu i ciężko westchnąłem. W mojej głowie wciąż pojawiał się intruz kręcący się przy jeziorze.
Moose Lake nie było niczyją prywatną własnością, więc to na pewno nie był nieznany mi właściciel, który postanowił mnie przegonić. Nikt o zdrowych zmysłach nie zapuszcza się w okolice jeziora w środku zimy i po zmroku, żeby nie spotkać jakiegoś głodnego zwierzęcia. Wobec tego kto okazał się tak bezmyślny?
Na to pytanie parsknąłem pogardliwie pod nosem. Sam nie byłem do końca normalny, skoro pojawiałem się tam głównie w nocy albo o świcie. Gdyby pożarł mnie jakiś zwierz, pewnie nikt nawet by się nie zorientował. Syn starego Cole’a był przecież niewidzialny. Nie istniał…
Ostatecznie wyjąłem z lodówki piwo i poczłapałem do pokoju. Rozsiadłem się na kanapie, a zziębnięte nogi położyłem na stoliku. Cisza, która panowała w domu odziedziczonym po ojcu, była zupełnie inna niż ta, której doświadczałem na lodzie.
Kiedy wkładałem na stopy łyżwy i otaczały mnie wyłącznie góry, to właśnie ta cisza, przerywana odgłosami rozcinanego przez płozy lodu, brzmiała jak wolność. Moja własna. Jedyna, jaką miałem.
Spojrzałem na wiszące na ścianie ślubne zdjęcie rodziców. Moja mama była piękna, a ta fotografia to jedyna pamiątka po niej. Gdyby nie zdjęcie, które znalazłem na strychu po śmierci starego, nie wiedziałbym nawet, jak wyglądała. A ojciec… Ojciec po prostu był. A może i nawet nie.
– Zdrówko, piekielny tatuśku – mruknąłem i uniosłem butelkę z piwem, po czym wziąłem kilka dużych łyków.
Nie wiedziałem, dlaczego wzięło mnie na jakieś chore przemyślenia. Z pewnością przyczyną było bezczynne siedzenie, podczas gdy mógłbym robić to, co dotychczas na stałe było wpisane w rytm mojego dnia.
Nie spostrzegłem nawet, kiedy zasnąłem. Obudził mnie potworny ziąb panujący w domu. Skostniały pozbierałem się z kanapy. W kominku był już wyłącznie popiół, więc nawet nie liczyłem, że z kranu poleci ciepła woda.
Przekląłem pod nosem i pocierając dłońmi ramiona, dowlokłem się do swojego pokoju. Zmieniłem ubranie i udałem się do łazienki. Spojrzałem zmęczonym wzrokiem w swoje odbicie w lustrze, obmyłem twarz lodowatą wodą i wróciłem na parter.
Prędko zaparzyłem kawę i wypiłem niemal od razu, parząc sobie język, ale rozgrzewając się na tyle, że przestałem drżeć. Nie miałem czasu, by rozpalać na nowo w kominku, bo tego dnia przypadała rocznica śmierci mamy i jak co roku chciałem pojechać po kwiaty, a później na cmentarz.
Jako dzieciak często chodziłem tam na piechotę, w tajemnicy przed ojcem, który mówił, że nie jestem godny tego, żeby stawać nad jej grobem. Zbierałem wówczas kwiaty w ogrodzie, który zapuścił tak, że tylko nieliczne zdołały przetrwać. Nie wiedziałem, czy je lubiła, ale czasem wyobrażałem sobie ją dbającą o rabaty kwiatowe, sadzącą warzywa. Musiała być dobra i ciepła. Taka była w moich wyobrażeniach.
Narzuciłem na ramiona płaszcz, włożyłem ciężkie buty i zasłoniłem nos i usta chustą.
Wyszedłem na zewnątrz i zrobiłem kwaśną minę, widząc swojego starego grata. Nie było mnie stać na nic nowego i tylko to, że sam nauczyłem się naprawiać samochody, sprawiło, że to blaszane gówno jeszcze jeździło.
Zanim silnik się rozgrzał i postanowił w końcu zadziałać, z rury wydechowej wydobyły się kłęby dymu. Wstyd, że jako mechanik samochodowy jeździłem czymś takim. Nie miałem wielu zleceń na zbliżający się tydzień, dlatego postanowiłem po południu zajrzeć do niego, żeby rzeczywiście się nie rozpadł.
Włączyłem ogrzewanie, które też już wydawało ostatnie tchnienia, i w końcu wyruszyłem w stronę centrum Moosetown. Musiałem przejechać wzdłuż całego miasteczka, by dotrzeć do cmentarza. Unikałem pojawiania się w nim zbyt często, zakupy robiłem raz w miesiącu, a jeśli zachodziła taka potrzeba, dokupywałem drobne rzeczy w małym sklepiku, oddalonym od mojego domu kilkaset metrów.
Nie lubiłem ludzi, ich oceniających spojrzeń albo prób, żeby ze mną rozmawiać. Na co to komu? Fałszywe uśmiechy, poklepywanie po plecach i udawane uprzejmości przyprawiały mnie o mdłości. Naprawiałem ich samochody w ciszy, a gdy je oddawałem, ograniczałem się do minimum, by wyjaśnić, co się zepsuło i ile mają mi zapłacić.
Dojechałem do ścisłego centrum i zmrużyłem oczy na widok tych wszystkich ludzi i przejeżdżających samochodów. Zacisnąłem szczęki i jednocześnie pięści, po czym udałem się do kwiaciarni, w której każdego roku kupowałem dla mamy bukiet kwiatów.
Popchnąłem drzwi, a nad moją głową rozbrzmiał dźwięk dzwonka. Przewróciłem oczami i biorąc głęboki oddech, podszedłem do lady, za którą w przeciągu kilku sekund z pewnością pojawi się starsza kobieta. Rozejrzałem się jeszcze prędko, żeby nie spędzić w tym miejscu zbyt wiele czasu i mieć już wybrany bukiet.
Coś się zmieniło, jakby przeprowadzono remont. Teraz kwiaty stały w szklanych wazonach zamiast plastikowych wiadrach, a oprócz nich pojawiły się regały z jakimiś zbieraczami kurzu.
Nogi same poniosły mnie w kierunku jednego z nich. Wziąłem w dłoń szklaną kulę i potrząsnąłem. Małe figurki jeżdżące na miniaturowym lodowisku obsypał sztuczny, błyszczący śnieg i drobinki brokatu.
– Obrzydliwy kicz – burknąłem i odłożyłem bibelot na miejsce.
Odwróciłem się ponownie w stronę lady, za którą nadal nie było miłej staruszki, która chyba jako jedyna potrafiła sprawić, że kąciki moich ust drgały. Dużo mówiła, ale przekonała mnie do siebie tym, że gdy zadawała jakieś pytanie, a ja zdecydowałem się odpowiedzieć, ona autentycznie mnie słuchała.
Znała moich rodziców, a dodatkowo moja sytuacja nie była jej obca, choćby z tego względu, że jej mąż był dyrektorem liceum, które cudem i z jego pomocą udało mi się skończyć.
Już po chwili usłyszałem kichnięcie i drobne kroki, a zaraz potem ujrzałem wychodzącą z zaplecza młodą, zasmarkaną blondynkę. Zmrużyłem oczy i zlustrowałem ją od góry do dołu.
– Och, bardzo pana przepraszam, ale strasznie się przeziębiłam. Mam nadzieję, że nie musiał pan długo cze… – Nie dokończyła, ponieważ powstrzymałem ją ruchem ręki i wskazałem na gotowy bukiet kolorowych kwiatów. Pociągnęła kilka razy nosem i kontynuowała swoją paplaninę: – Piękne, prawda? – zaświergotała tak, że z trudem powstrzymałem się przed kolejnym przewróceniem oczami. – Wie pan, że alaskańskie piwonie są niezwykle sławne na całym świecie? Zbiory przypadają na…
Kolejny raz machnąłem ręką, żeby się zamknęła, doprawiając to gniewnym spojrzeniem. Ile kosztowałoby, gdybym płacił ludziom za milczenie?
Wyjąłem kwiaty z wazonu, zerknąłem na cenę i zanim zdążyła w ogóle podejść, położyłem na ladzie banknot, po czym prędko opuściłem budynek.
Zachodziłem w głowę, co robiła w kwiaciarni ta irytująca gaduła i gdzie podziała się pani Elizabeth.
W dalszą trasę ruszyłem rozgniewany, ale to było uczucie, do którego przywykłem. Odkąd sięgałem pamięcią, towarzyszył mi wyłącznie gniew. Najpierw ten kierowany we mnie przez ojca, a później ten, który zakorzenił we mnie i pielęgnował tak długo, aż zmarł.
Gniew. Nie żal, nie smutek, a właśnie gniew stał się moim jedynym sprzymierzeńcem. To on sprawiał, że nie czułem bólu, hartował mnie, kształtował. Czasem wpędzał w kłopoty, ale finalnie wychodziłem z różnych opresji obronną ręką.
Zatrzymałem się na ośnieżonym parkingu nieopodal zardzewiałej bramy cmentarza. Wziąłem w ręce bukiet i wysiadłem z samochodu. Wolną ręką otworzyłem bagażnik i wyjąłem z niego małą miotełkę i metalową łopatkę, żeby odśnieżyć pomnik.
Popchnąłem skrzypiącą furtkę i ruszyłem przed siebie. Do grobu mamy dotarłbym z zamkniętymi oczami. Natomiast szerokim łukiem omijałem miejsce, w którym został pochowany ojciec. Jako ten zły, wyrodny syn, nie zgodziłem się, żeby spoczął w tym samym miejscu, co mama. Nie chciałem być zmuszony do odwiedzania również jego, nie chciałem obcować z nim, nawet kiedy był martwy i zjedzony przez robaki.
Stanąłem przed ośnieżonym nagrobkiem i ukląkłem na świeżym, białym puchu.
– Cześć, mamo – szepnąłem, a moje gardło ścisnęło się tak, jak za każdym razem, kiedy do niej przychodziłem. Zmiotłem świeżą pokrywę śnieżną, a lód, który utworzył się pod nią, zeskrobałem tak, żeby było widać napis.
Ukochana ŻonaGrace Cole
Nie ukochana matka. Żona. Nawet nie wziął pod uwagę tego, że mogłaby być moją ukochaną mamą. Bo nie zasłużyłem. Bo zmarła przeze mnie. Nie miała okazji stać się matką, nie otrzymała szansy.
– Przepraszam – wydusiłem i położyłem kwiaty na ziemi. – Nie tak miało być.
Kiedyś, gdy byłem jeszcze naiwnym szczeniakiem, wyobrażałem sobie, że mi odpowiada. Że siedzimy sobie na cholernej trawie i gawędzimy o tym, jak minął nam dzień. I chyba właśnie te wyimaginowane rozmowy pozwalały mi przetrwać.
Żyłem w poczuciu winy, wszak to przeze mnie leżała w grobie. Zmarła, sprowadzając mnie na ten parszywy świat, i zostawiła z kimś, kto może i był zdolny do miłości do niej, ale nie do tego, żeby kochać własne dziecko. Z biegiem lat uznałem, że coś takiego nie istnieje. Nie ma takich naiwnych uczuć, to tylko mrzonka, którą karmi się głupie nastolatki.
Mróz szczypał moje dłonie, ale nie dbałem o to. Od zawsze, kiedy przypadała rocznica śmierci mamy, spędzałem w tym miejscu przynajmniej godzinę. Bo czym był ten czas w porównaniu z tym, ile go straciliśmy?
Czasem mówiłem, choć częściej milczałem. Niebywałe, ile nauk tyrana wprowadzałem w życie. To właśnie on wpoił mi, że należy milczeć. Milczeć, kiedy on mówił, milczeć, kiedy bił, milczeć zawsze. Nie istnieć. Nie rzucać się w oczy. Nie podchodzić pod rękę.
Spodnie namokły mi od śniegu, a zbierające się nad moją głową chmury zwiastowały, że wkrótce nadejdzie śnieżyca. Za dzień lub dwa.
Spędziłem tak jeszcze jakiś czas, po czym podniosłem się zziębnięty i rozejrzałem po cmentarzu. Gdzieś w oddali jakiś staruszek odśnieżał grób, pewnie swojej żony. Przy bramie kręcił się zarządca cmentarza, który musiał mieć ze sto lat, bo odkąd sięgałem pamięcią, zawsze był tak samo stary, a gdzieś w oddali słychać było odgłosy samochodów.
– Przyjadę niedługo, obiecuję – zapewniłem i powolnym krokiem skierowałem się do bocznego wyjścia z cmentarza. Nie chciałem przechodzić obok zarządcy, bo znów raczyłby mnie jakimiś opowieściami i próbował nakłonić do rozmowy.
Zanim jednak odjechałem, siedziałem jeszcze przez chwilę w odpalonym wozie. Moje myśli błądziły w jakichś nieznanych rejonach, sprowadzały do głowy nieistotne obrazy i wzbudzały wspomnienia, które usilnie wypierałem.
Niespodziewanie w moim umyśle pojawił się intruz znad jeziora. Choć nie znosiłem wścibstwa, którym przesadnie wykazywali się mieszkańcy Moosetown, ja również zacząłem je odczuwać. Bo byłem kurewsko ciekawy, kto postanowił zaburzyć mój spokój.
Ruszyłem do domu, a kiedy dojechałem na miejsce, zobaczyłem stojącego tuż obok warsztatu, trzęsącego się jak galareta, młodego Dylana. Zmrużyłem oczy i spojrzałem na zegarek. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że był cholerny poniedziałek, a gówniarz przyszedł jak zwykle się uczyć.
– Spóźniłeś się – burknął z niezadowoleniem.
– Zdajesz sobie sprawę, smarkaczu, że to ty przychodzisz do mnie, a nie ja do ciebie? Ja się nie spóźniam, to ty przyszedłeś za wcześnie – parsknąłem i zmierzwiłem mu przydługie włosy. Mina mi zrzedła, kiedy popchnąłem go lekko w stronę warsztatu i zauważyłem, że na stopach nie miał traperów, a gumowe klapki. – Co to, kurwa, jest? – zawarczałem gniewnie i otworzyłem dużą bramę. Wpuściłem chłopaka do środka i od razu włączyłem mały piecyk.
– No… No bo… – jąkał się.
– Stary sprzedał twoje buty? – wycedziłem. Dokładnie pamiętałem, że chłopak cieszył się, kiedy dostał ode mnie kilka centów za pomoc w warsztacie i kupił sobie za to wymarzone, ciepłe trapery.
– Potrzebował – bąknął cicho.
– Na chlanie? – prychnąłem z pogardą i wyjąłem z kieszeni portfel. Wyciągnąłem kilka banknotów i wcisnąłem mu w rękę. – Zawiozę cię. Kupisz jeszcze raz i masz z nimi, kurwa, spać, a nie pozwolić, żeby ten gnój je przepił, jasne?
Rozdział 3
Sky
Przekręcając klucz w zamku drzwi od mojego mieszkania, westchnęłam przeciągle i oparłam czoło o chłodną powierzchnię. Pod pachą wciąż trzymałam resztki kwiatów, z których na koniec dnia robiłam sobie bukiet, żeby się nie zmarnowały.
Czułam potworne zmęczenie, ale i niezdrową ekscytację, spowodowaną tym tajemniczym chłopakiem, który wszedł dzisiaj do mojej kwiaciarni.
Ludzie mówili o nim, że to syn starego, wrednego Cole’a. Tylko tyle, bo właściwe widziałam go chyba na oczy drugi raz od wielu lat. Nigdy się nim nie interesowałam, zapominając o jego istnieniu.
Jak widać, jaki ojciec, taki syn. W dodatku chyba był niemową. Zdziczał na tym swoim końcu świata i nie wiedział, jak należy obcować z ludźmi. Gbur. Choć nie lubiłam oceniać ludzi po pozorach.
Z jakichś jednak powodów wrył mi się w głowę i nie mogłam przestać o nim myśleć. Może to przez te jego smutne, tajemnicze i jednocześnie mroczne, brązowe oczy. Było w tym człowieku coś niepokojącego i przyciągającego. Jak drapieżnik wabił do siebie wyglądem, zapachem, ale na pewno nie charakterem. Wpadł, skinął głową na jeden z gotowych bukietów, rzucił banknot na ladę i nie czekając na resztę, wyszedł.
Tyle go widziałam.
W dodatku musiałam się przeziębić na tym moim nieplanowanym spacerze, bo od rana męczył mnie straszny katar.
Pociągnęłam nosem, odkręcając jednocześnie kran w kuchni, by nalać wodę do czajnika. Kochałam smak kawy z ekspresu, ale mój od dłuższego czasu nie działał przez jakąś głupotę, a wiecznie było mi nie po drodze do serwisu, więc raczyłam się obrzydliwym sypanym szatanem, od którego dosłownie mnie wykręcało.
Cała ja.
Drugą porcję wody wlałam do termosu, bo niedługo miałam w planach wyruszyć na polowanie na pewnego niesfornego Świetlika. Nikt w tym cholernym mieście nie mógł jeździć tak dobrze na łyżwach poza zasięgiem mojego wzroku. Tym bardziej że od lat spotykałam samych amatorów.
Kichnęłam głośno i zadrżałam.
Jak tak dalej pójdzie, zamiast na leżance u Tima wyląduję w łóżku z gorączką. Dlatego jak każda odpowiedzialna osoba w takiej sytuacji zamierzałam spędzić kilka godzin na siedzeniu w aucie i wypatrywaniu światełka na środku dzikiego jeziora.
Ból kręgosłupa dzisiaj dawał mi się wyjątkowo we znaki i nie wiedziałam, czy spowodowały to sadystyczne zabiegi przyjaciela, czy zaczynało łamać mnie w kościach na znak nadchodzącej choroby. Nie zamierzałam jednak odpuścić swojej wyprawy. Mało tego, planowałam tam jeździć codziennie, dopóki nie przyłapię owego jegomościa na gorącym uczynku. W samochodzie będę się czuła bezpiecznie i nie odmrożę sobie stóp, jak ostatnim razem.
Opadłam na kanapę, stawiając wcześniej wielki kubek parującego napoju na stoliku. Uśmiechnęłam się do babci. Robiłam tak za każdym razem, gdy spoglądałam na jej fotografię. Ta kobieta rozumiała mnie jak nikt inny i roztaczała wokół siebie tyle ciepła, że dziwiłam się, jakim cudem w naszym miasteczku utrzymywały się śnieg i lód. Ramiona babci chroniły przed wszelkimi troskami, a wypowiadane czułe słowa były niczym zaklęcia dobrej wróżki. Przy niej wszystko było łatwiejsze.
– Mam nadzieję, że jesteś ze mnie dumna. – Powiodłam palcem po brzegu kubka i uśmiechnęłam się czule.
Porcelanowy przedmiot w mojej dłoni był elementem jej ukochanej zastawy deserowej. Tak bardzo chciałam, by jej duch był ciągle obecny w tym mieszkaniu, pomimo przeprowadzonego delikatnego remontu. Wszędzie stały przedmioty, które mi o niej przypominały i ogrzewały serce, gdy tylko znalazły się w zasięgu mojego wzroku.
– Twoja kwiaciarnia działa tak samo prężnie jak za dawnych czasów – kontynuowałam swoją jednostronną rozmowę.
Cicha, sącząca się z włączonego radia muzyka nastrajała mnie nostalgicznie, a gdy zamknęłam oczy, ujrzałam wirującego w blasku księżyca Świetlika. Wyobrażałam sobie, jaki mógł być. Skąd się tam wziął? Kiedy nauczył się tak jeździć?
Zagłębiłam się jeszcze mocniej w marzeniach i niemalże poczułam, jak chwyta mnie za dłoń, przyciąga do siebie i oboje zaczynamy wirować w rytm tylko nam znanej melodii.
Stajemy się jednością. Pozwalam się prowadzić, a serce przyspiesza z ekscytacji.
Poczułam, jak po policzku spłynęła mi łza, a w kolejnej chwili nieznajomy mnie upuścił.
Zerwałam się tak szybko, że wylałam na siebie resztkę kawy, a kubek potoczył się po dywanie pod stolik.
– Cholera! – warknęłam, ocierając wierzchem dłoni mokry policzek. – Moja wyobraźnia wpędzi mnie kiedyś do grobu – dodałam sama do siebie, ruszając do kuchni po ścierkę, żeby wytrzeć to, co narozrabiałam.
Z czułością obejrzałam kubek, który na szczęście był cały. Przebrałam się, zakładając na siebie podwójną warstwę ubrań, i opatulona niczym Eskimos wyruszyłam na polowanie.
– Jaka ofiara, taki myśliwy – mruknęłam pod nosem, przekręcając zapłon w samochodzie.
Rozbawiło mnie, że jedyny wabik, jaki miałam, to kawa.
Cała sytuacja była co najmniej śmieszna, bowiem jechałam po ciemku, sama, by polować na Bogu ducha winnego człowieka, który pewnie miał gdzieś mnie i całe moje istnienie. Sama sobie ciągle zadawałam pytanie, po co tak maniakalnie o nim myślałam. Pewnie dlatego, że kochałam łyżwy ponad wszystko, a sama nie mogłam na nich jeździć. Obserwowanie zawodowców w telewizji też nie było tym samym, co oglądanie tak fascynującego spektaklu na żywo.
Pamiętałam doskonale moment, w którym pierwszy raz włożyłam łyżwy na stopy. Tę chwilę, kiedy nieporadnie stanęłam na lodzie i nie miałam pojęcia, co robić. A później była już tylko wolność. Moim ciałem władała magia i niosła mnie ponad wszystkim. A teraz? Teraz czar prysł. Nie było magii, a wolność zamieniła się w więzienie. Mój duch i to, co dawało mi prawdziwe szczęście, zostały uwięzione w pogruchotanym, zepsutym ciele. Bez szans na uwolnienie.
Dzisiejsze opady dołożyły warstwy nowego śniegu, więc dla bezpieczeństwa założyłam łańcuchy na koła, bowiem droga, którą planowałam się poruszać, była raczej nieuczęszczana. Nie zamierzałam ugrzęznąć gdzieś w zaspie. Na to nie miałam ani czasu, ani zdrowia.
Przez kontuzję nie wolno mi było robić wielu rzeczy. Często musiałam przysiadać lub rozciągać się, więc w każdej wolnej chwili znikałam na zapleczu kwiaciarni, odpieprzając jogę na małym dywaniku. Za każdym razem modliłam się, by jakiś dostawca lub wścibski klient mnie nie dostrzegł. Stąd też moja nadmierna paplanina, gdy tajemniczy gbur wszedł cichaczem do kwiaciarni.
Jakiś czas temu chciałam zdjąć upierdliwy dzwonek, zawieszony przez babcię, bo za każdym razem doprowadzał mnie do szału, gdy ktoś otwierał drzwi, ale finalnie zostawiłam go właśnie po to, by nie zostać przyłapaną podczas dziwacznych ćwiczeń, mających ulżyć mi w bólu.
Zaparkowałam w bezpiecznym miejscu i ruszyłam, przedzierając się przez grube warstwy świeżego, puchatego śniegu, którego nie wiedzieć czemu, napadało tutaj od groma.
Gdyby Tim mnie teraz zobaczył, popukałby najpierw siebie w czoło, a później mnie. Następnie zawiózłby mnie do domu, przykuł do kaloryfera na długim łańcuchu i zakazał wychodzić zapewne do końca życia.
Niestety bez pomocy latarki nie przeszłabym nawet metra, bo krzaki w tym miejscu były wyjątkowo gęste i podstępne. Wytykały wszędzie swoje gałązki, czekając tylko na mój fałszywy krok, bym wpadła twarzą w śnieg.
Ostatecznie przedostałam się na brzeg, zgasiłam światło i wlepiłam wzrok w taflę jeziora, która ku mojemu rozczarowaniu była zupełnie pusta.
Zacisnęłam pięść na gazie pieprzowym, który trzymałam w kieszeni, i ze smutkiem opadłam na dół, kucając tuż przed zamarzniętą wodą.
Wokół panowała cisza tak wymowna, że dosłownie piszczało mi w uszach.
Byłam tu tylko ja i mrok.
Księżyc skrył się dzisiaj za chmurami, jakby dodatkowo chciał utrudnić moje poszukiwania.
Od początku mojej głupiej wyprawy zadawałam sobie pytanie, po co tutaj przyjechałam. Czego tak naprawdę chciałam? Cały mój plan był tak niedorzeczny, że miałam ochotę sama siebie walnąć w łeb. Dosłownie.
Siedziałam jednak niczym zaczarowana, popijając kawę, jakbym była na jakimś letnim pikniku, a nie w totalnej dziczy w kilkunastostopniowym mrozie.
Straciłam poczucie czasu, ale gdy termos świecił już pustkami, a moje palce u nóg znów zaczęły kostnieć, postanowiłam przenieść się do samochodu. Według zegarka w moim telefonie minęła godzina.
Ostatnio o tej porze Świetlik już jeździł. Tylko kto powiedział, że pojawi się drugi raz i że będzie o tej samej porze? Może się spóźniłam? A co, jeśli przyjechałam za szybko?
– Sky! – warknęłam sama na siebie. – Jesteś popieprzoną marzycielką. Wracaj do domu i zajmij się prawdziwym życiem, a jeśli ci się nudzi i szukasz wrażeń, może adoptuj psa!
Pokręciłam sama na siebie głową, zaśmiałam się, jakbym była niespełna rozumu, odpaliłam silnik i ruszyłam w drogę powrotną, zawiedziona i rozczarowana.
Nie mogłam tkwić tam dłużej, ponieważ bardzo wcześnie rano musiałam jechać po cotygodniową dostawę świeżych kwiatów do kwiaciarni, a to wiązało się z pobudką o nieludzkiej godzinie i długą podróżą do innego miasta, oddalonego od naszego o pięćdziesiąt mil. Być może w normalnych warunkach ta odległość nie zrobiłaby na nikim wrażenia, ale to była Alaska, która rządziła się swoimi dzikimi prawami, a drogi pozostawiały naprawdę wiele do życzenia. Przysięgłam sobie jednak, że będę wracać nad jezioro tak długo, aż w końcu go spotkam. Skoro pojawił się tam raz, musiał zjawić się ponownie. A przynajmniej tak sobie wbiłam w tę moją upartą głowę. Coraz bardziej zasmarkana, ale jeszcze mocniej zdeterminowana, co wieczór o tej samej porze wsiadałam w samochód, by znów móc zobaczyć to cudowne światełko. Stało się to niemalże moją obsesją, a dodatkowo, nie wiedzieć czemu, w każdej wchodzącej do kwiaciarni osobie szukałam tych mrocznych, ciemnych oczu, które potrafiły wnikać w głąb duszy. Najzwyczajniej w świecie postradałam rozum.
Timowi nie pisnęłam ani słowa o moich szalonych wycieczkach, zrzucając mój stan zdrowia na klientów, którzy na mnie wiecznie kichają i podają mi pieniądze zakażonymi dłońmi.
– Niedługo święta – powiedział podczas naszej sesji łamania moich kości. – Włodarze miasta chcą na rynku postawić ogromną choinkę i zaangażować mieszkańców do jej dekorowania. Piszesz się na to?
– Jak co roku – odparłam ze śmiechem, bowiem każdy wiedział, jak kochałam ten szczególny czas i że chętnie brałam udział we wszystkich przygotowaniach.
Wzdrygnęłam się i spięłam, kiedy dotknął mojej blizny na plecach. To jedna z niewielu osób, które znały moją historię. Był wówczas na tych felernych zawodach, wszystko widział, gdy wydarzył się wypadek. Podobno podbiegł do mnie jako pierwszy, kiedy leżałam bezwładnie na lodzie, błagając, by ktoś zabrał ode mnie ten ból.
– Spokojnie, przepraszam, powinienem cię uprzedzić – powiedział cichym głosem i powiódł dłońmi wzdłuż kręgów szyjnych, sprawnie omijając je po bokach. – Zapominam, że tego nie lubisz.
– Reaguję jak wariatka – westchnęłam. – Nienawidzę tej blizny. Przypomina mi najgorszy czas w moim życiu. Wstydzę się jej tak bardzo, że czasami zapominam o tym, że akurat ty znasz ją na pamięć.
– To normalne, Sky. Przeżyłaś ogromną traumę.
– Cieszę się, że wciąż przy mnie jesteś i mi pomagasz – odparłam i już więcej nie wracaliśmy do tego tematu.
Zacisnęłam zęby, żeby dotrwać do końca.
Kolejny raz wsiadłam w samochód i pojechałam nad jezioro, by ponownie spotkać się z rozczarowaniem.
Moja uparta natura nie pozwalała mi jednak przestać. Za każdym razem wmawiałam sobie, że jutro się zjawi, i kiedy następnego dnia obiecałam sobie, że to ostatni raz, dojrzałam drobny błysk po drugiej stronie brzegu, a moje serce przyspieszyło.
Rozdział 4
Sammael
Ciekawość poznania tożsamości mojego obserwatora przegrała z chęcią obcowania jedynie z samą przyrodą, a co za tym szło, przełożyłem swoje jazdy na późne godziny nocne, by mieć pewność, że intruz się nie pojawi.
Ostatnio wszystko wkurwiało mnie podwójnie, a kiedy dowiedziałem się, że stary Dylana przechlał buty własnego syna, myślałem, że pojadę do gnojka i go rozwalę.
Szkoda mi tego dzieciaka, bo bardzo przypominał mi mnie samego. Ja nie miałem nikogo, do kogo mógłbym udać się z problemem. Chciałem chociaż nauczyć go zawodu, by mógł jak najszybciej spieprzać z chaty i zacząć żyć na własny rachunek.
Nic mnie tak nie rozczulało i nie łamało i tak pogruchotanego serca, jak niekochane dzieci. Tego nie dało się wytłumaczyć w żaden logiczny sposób, bo o ile dorosłych można było nienawidzić za wygląd, charakter czy czyny, to, kurwa, dzieciaki były niewinne.
– Masz! – Wręczyłem mu nową parę butów, które natychmiast założył. – Powiedz ojcu, że jeśli jeszcze raz je tknie, rozkwaszę mu łeb o ścianę.
Rozpiąłem zamek mojej znoszonej kurtki, bo jakoś nagle zrobiło mi się duszno. Adrenalina pompowała krew w żyłach, rozgrzewając mnie do czerwoności. Do tego byłem zmuszony drugi raz w ciągu krótkiego czasu pojechać do miasta.
Nienawidziłem tego.
– Jesteś w porządku, Sam. Dziękuję – mruknął zmieszany chłopak, spojrzał na stopy, po czym wsiadł na rower i walcząc z bruzdami śniegu, odjechał w stronę domu.
Jego rodzina żyła w skrajnej nędzy. Ja przy nich miałem luksusy, choć tak naprawdę liczyłem każdy cent. Nie przeszkadzało to jednak rodzicom chlać na umór, pozwalając, by dzieciaki chodziły głodne i brudne.
Kurwa, jak dobrze to znałem. Wprawdzie mój stary nie był alkoholikiem, ale w zasadzie akurat ten fakt za wiele w moim życiu nie zmieniał.
Każdego dnia, kiedy próbowałem pojeździć na jeziorze, widziałem na drugim brzegu liche światełko, zapewne ze smartfona, a to oznaczało, że ten ktoś na mnie czekał. Jak można być tak upartą osobą, żeby dzień w dzień przyłazić w taki mróz nad jezioro? Po co, do cholery? A ja jak ten dureń marnowałem paliwo, by zawrócić, bo nie miałem najmniejszej ochoty czekać, aż tamten ktoś się znudzi i odjedzie.
Ktoś chciał być sprytny, ale ja byłem sprytniejszy. Po północy nikomu na pewno nie chciałoby się przyjeżdżać w taką dzicz. Nikomu, oprócz mnie, oczywiście. Tak więc wyglądał mój plan na najbliższe dni.
Całą zimę spędzałem na łyżwach. Byłem samoukiem, co oznaczało godziny ćwiczeń metodami prób i błędów. Oglądałem w internecie przeróżne figury, by później powtarzać je w nieskończoność, kończąc z obdartymi dłońmi i kolanami, bo nie stać mnie było na profesjonalne ochraniacze, kiedy zaczynałem. Teraz już ich nie potrzebowałem, bo właściwie się nie wywracałem.
Krew, pot i łzy towarzyszyły mi dzień w dzień. Później obolały wracałem do domu, udając przed ojcem, że wszystko było w porządku. Kiedy w domu wszystko było zrobione, nie interesował się mną i tym, gdzie jestem i co robię. Mogłem więc potajemnie ćwiczyć na łyżwach, które ukradłem komuś spod miejskiego lodowiska.
Gardziłem sobą z tamtych czasów, ale dzięki temu odnalazłem największą pasję. Nie przeszkodził mi w niej nawet gniew ojca, który, gdy się dowiedział, co robiłem, wyrzucił mi łyżwy z pędzącego samochodu. Wróciłem po nie kilka kilometrów na piechotę i od tamtej pory skrzętnie je chowałem. Robiłem tak zresztą do tej pory, jakbym nadal był tym zahukanym dzieciakiem, któremu nie należy się od życia absolutnie nic.
Nie pchałem się na ten świat, a obrywałem, jakbym zmusił moich rodziców do poczęcia mnie. Zamiast być pamiątką po ukochanej żonie, stałem się dla ojca najgorszym wspomnieniem, którym, w myśl ostatniej woli mamy, miał się opiekować. Nie dał mi umrzeć z głodu, miałem gdzie spać. Można powiedzieć, że zadanie wykonał. O miłości przecież nie było mowy. A śmiem twierdzić, że niektóre psy były traktowane lepiej ode mnie.
Otrząsnąłem się od przykrych rozmyślań, upewniłem, że miałem w bagażniku moje wysłużone łyżwy, i odpalając krztuszący się silnik, ruszyłem przed siebie.
Stwierdziłem, że skoro od kilku dni myliłem intruza i nie zjawiałem się o określonej godzinie nad jeziorem, zwyczajnie dał sobie spokój. Nikt normalny nie sterczałby jak słup soli tylko po to, by spotkać mnie. Komu mogłoby zależeć na kimś tak nijakim i nikomu niepotrzebnym?
Tych kilka dni jazd o późnych porach sprawiło, że oprócz tego, iż byłem piekielnie niewyspany, chodziłem wkurwiony i popełniałem wiele błędów.
Kiedy więc maska remontowanego samochodu omal nie przygniotła mnie pod swoim ciężarem, bo niedokładnie ją zabezpieczyłem, zostawiłem wszystko w cholerę i poszedłem się wyspać, obiecując sobie, że to był ostatni raz.
Jeśli spotkam nad jeziorem znów tę osobę, powiem jej, co myślę, i każę spieprzać z mojego terenu. Byłem tam pierwszy i nie przewidywałem żadnej widowni. Nie jeździłem dla kogoś lub by zbierać pochwały. Robiłem to tylko dla siebie, bo była to jedyna rzecz, która poruszała moje skamieniałe, wypatroszone z wszelkich uczuć serce.
Specjalnie podjeżdżałem od innej strony jeziora, nadrabiając sporo drogi, by mieć pewność, że na pewno nikt mnie nie najdzie. Zbiornik był spory i mimo że było widać go z miasta, nie dało się tak łatwo do niego dostać. Dlatego też wybrałem go na swoje miejsce ćwiczeń. Dla pewności zakładałem jeszcze na twarz bandankę lub sportowy komin, skrywając własną tożsamość, której właściwie się wstydziłem.
Ze starego radia sączyła się energiczna muzyka, która nastrajała mnie na szybką jazdę. Mimowolnie stopa podrygiwała rytmicznie, a głowa bujała się do uderzających basów.
Jedni ludzie po pracy siadali z puszką piwa przed telewizorem, inni spotykali się ze znajomymi czy czytali książki, a ja miałem jezioro, góry i niebo nad głową. Potrafiłem się zatracić w tym na kilka dobrych godzin, zupełnie zapominając o zmęczeniu. Nic dla mnie nie istniało, kiedy tylko płoza łyżwy dotykała lodu.
Dla pewności nie użyłem tym razem latarki, przedzierając się trochę na ślepo przez zaspy i krzaki. Wolałem dmuchać na zimne i w razie czego zwyczajnie zrobić klasyczny odwrót i tym razem, zmienić już na dobre miejsce. Jezior było w naszej okolicy pod dostatkiem, ale to lubiłem najbardziej. Zresztą, cała reszta znajdowała się już naprawdę kawał drogi stąd.
Przez dłuższą chwilę stałem nieruchomo, wpatrując się w drugi brzeg. Nasłuchiwałem jakiegokolwiek podejrzanego dźwięku, wytężałem wzrok w poszukiwaniu ruchu, światła, czegokolwiek.
Dzisiaj w końcu nic takiego nie zauważyłem. Znów byłem zupełnie sam, mogąc się napawać jedynie przyrodą i własnym towarzystwem.
Stojąc już na tafli lodu, założyłem łyżwy, a buty upchnąłem do plecaka. Zawsze tak robiłem, ponieważ dojście do brzegu nie należało do łatwych. Darmo było szukać wygodnych ścieżek zimą, kiedy śnieg co chwilę przykrywał wszystko, tuszując jakiekolwiek ślady obecności, resetując świat od nowa, jakby przywracał go do ustawień fabrycznych.
Gdy byłem już zupełnie pewny swojej samotności, założyłem latarkę na czoło i dałem upust fantazji. Kiedyś się zastanawiałem, co bym zrobił, gdybym się tu zwyczajnie połamał. Zanim ktokolwiek by po mnie przyjechał, mógłbym zamarznąć. Za każdym razem dochodziłem do wniosku, że świat by po mnie nie zapłakał, a ja sam uwolniłbym się od bólu własnej egzystencji i przestał się obwiniać, że marnuję powietrze innym ludziom.
Moje parszywe, mroczne myśli przerwał krzyk. Nieśmiały, niemalże niesłyszalny, ale jednak krzyk, na który zadrżałem. Nie ze strachu czy obawy o ludzkie życie, ale dlatego, że dałem się podejść.
– Ratunku!
Zatrzymałem się w miejscu, wzbijając w górę zdarty niczym na tarce do warzyw lód. Na drugim brzegu zamigotało światełko, jakby ktoś nim do mnie machał, a ja zamarłem, wzbijając oczy ku niebu.
Nie mogłem uwierzyć, że to się działo naprawdę.
– Pomocy?!
Cichy, kobiecy głosik nie wydawał się spanikowany, co dało mi do myślenia, że może nic by się nie stało, gdybym jednak się stąd zawinął, zostawiając ją na pastwę własnej głupoty. Może dostałaby tym samym nauczkę i już nigdy więcej nie nękała mnie swoją natarczywością, bo co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości. Była upierdliwa niczym komary latem.
Odwróciłem się i zrobiłem kilka ruchów, oddalając się od nawołującej mnie istoty.
– Kurwa! – zawarczałem głośno pod nosem, wciągnąłem powietrze i rozpędzając się do naprawdę niebezpiecznej prędkości, ruszyłem w jej stronę. – Nie wierzę, kurwa, nie wierzę!
Zacisnąłem dłonie w pięści, a usta w wąską kreskę, by nie wybuchnąć jeszcze bardziej. Dlaczego nie mogłem sobie zwyczajnie pojeździć, bez zbędnej zabawy w pieprzonego superbohatera, którym nie byłem, a już na pewno być nie chciałem?
Jeszcze mógłbym zawrócić, udawać, że niczego nie widziałem. Co mnie obchodził los jakiejś durnej baby?
A co, jeśli była to niewinna osoba, która tylko przejeżdżała tamtędy zupełnie przypadkiem?
Kiedy jednak kompletnie wbrew sobie podjechałem pod drugi brzeg, zastałem na nim niską i raczej drobną dziewczynę, która pociągała nosem i się do mnie uśmiechała, mrużąc oczy od rażącego światła mojej czołówki. Dzięki temu nie miała szans zobaczyć mojej twarzy. Nie musiała.
– Co tu robisz? – burknąłem niemiło, modląc się, by jak najszybciej się jej pozbyć i wrócić do jazdy.
– Ja… Chyba… – Znów pociągnęła nosem, a ja zacząłem się zastanawiać, czy skądś jej nie znałem. – Moje auto się chyba zepsuło – wyjęczała, na co pozostało mi westchnąć, bo byłem już pewny, że to ta obrzydliwie miła dziewczyna z kwiaciarni, w której ostatnio kupowałem bukiet dla mamy.
Zajebiście…
– A znalazłaś się tu, bo…? – zapytałem wściekły, ani na chwilę nie odwracając strumienia światła, który zmuszał ją do patrzenia w dół lub na boki, a nie na mnie.
– Chciałam poznać tego Świetlika, który tak pięknie jeździ na łyżwach – wyszeptała zmieszana, smarkając głośno w chusteczkę.
– Kogo? – parsknąłem z pogardą pod nosem. – Nie jestem żadnym cholernym świetlikiem, a ciebie w ogóle nie powinno tu być! Co to za pomysł, żeby przyłazić tu dzień w dzień i mnie szpiegować? Nudzi ci się? Nie masz w swoim nudnym życiu niczego ciekawszego do roboty?
– Skąd wiesz, że byłam tu codziennie? – Podniosła na mnie wzrok, ale szybko tego pożałowała. Gdy nie odpowiedziałem na jej pytanie, znów się odezwała. Tym razem już z odczuwalnym żalem w głosie. – Chciałabym stąd pojechać, ale mój samochód nie podziela mojego zdania.
– W takim razie czeka cię wycieczka na piechotę. – Wzruszyłem ramionami i naciągnąłem apaszkę jeszcze wyżej na nos, chcąc się za nią skryć.
Ciekawa sytuacja. Drobna dziewczyna i obcy facet w samym środku cholernej dziczy. Niejeden chciałby to wykorzystać. Ja miałem gdzieś i ją, i to, co się z nią stanie. Nie drgnąłem jednak nawet na milimetr, wpatrując się w coraz to bardziej zakłopotaną dziewczynę, do której zaczynało powoli docierać, że znalazła się w naprawdę nieciekawej sytuacji.
– Nie zostawisz mnie tutaj! – Bardziej stwierdziła, niż zapytała, na co wydałem z siebie mrukliwy dźwięk, tłumiąc tym samym śmiech. – Proszę. Obiecuję, że dam ci spokój.
– Nie zawieram żadnych układów z obcymi.
– Jestem Sky. – Wyciągnęła do mnie rękę, którą zignorowałem, chowając swoje w kieszenie kurtki.
Zaczynało robić mi się zimno, bowiem wyjeżdżając na lód, zakładałem raczej lekkie ubrania, w których nie było mi zbyt gorąco.
Cofnęła dłoń, owijając ramiona wokół własnej talii. Również marzła. Cóż, ten kto kiedyś powiedział, że głupota nie boli, jednak bardzo się mylił. Ta dziewczyna była namacalnym dowodem, że lekkomyślność mogła czasem kosztować zdrowie, a nawet życie.
– Nie obchodzi mnie, jak masz na imię – odpowiedziałem po dłuższej chwili, w której żadne z nas nie ruszyło się nawet na milimetr. – Jednak żeby się ciebie pozbyć stąd raz na zawsze, jestem chyba zmuszony ci pomóc. – Westchnąłem, zdjąłem plecak i wyjąłem z niego trapery. Moje plany trafiał szlag, a ja zamiast wyciszyć się i choć trochę pozbyć się wkurwienia, które trawiło mnie od dłuższego czasu, właśnie osiągałem apogeum wściekłości i nienawiści do ludzi.
Rozdział 5
Sky
Stałam jak ta głupia gęś albo raczej jak oskarżony, który oczekuje na wyrok. Mimo to odważyłam się unieść nieco latarkę, żeby móc dostrzec jego twarz.
– Nie świeć mi po oczach – zawarczał gniewnie. – I pokaż to gówno – dodał z rezygnacją i wyciągnął rękę, najprawdopodobniej po kluczyki od mojego auta.
Pomoże mi!
Z entuzjazmem i lekkim drżeniem położyłam kluczyki na jego dużej dłoni, a on szarpnął ręką tak, że odruchowo odskoczyłam. Nie musiałam widzieć jego twarzy, a byłam pewna, że jego wzrok był rozgniewany.
Otworzył drzwi od strony kierowcy i wsiadł, wyrzucając z siebie siarczyste przekleństwa. Zaraz potem zaczął szarpać siedzeniem, żeby odsunąć je do tyłu. Wszak był ode mnie wyższy o głowę, więc miał znacznie dłuższe nogi, co z pewnością nie pomagało zmieścić się za kierownicą samochodu takiego karzełka jak ja.
Nabrałam odwagi, by się zbliżyć, a on w tym samym momencie przekręcił kluczyk.
Silnik wydał z siebie dźwięk porównywalny do kaszlu człowieka w ostatnim stadium raka płuc i zgasł.
Chryste, okropne porównanie. Sky, gdzie podziała się twoja empatia, do cholery?!
– Akumulator – orzekł z wyraźnym niezadowoleniem.
Akumulator!
A tata powtarzał mi niemal codziennie, że powinnam go wymienić, bo lata świetności miał już dawno za sobą. Problem polegał na tym, że nie tylko naprawę ekspresu zostawiałam na później. Akumulatora również nie wymieniłam. Nie miałam czasu na takie przyziemne rzeczy, bo byłam zajęta bujaniem w obłokach i brodzeniu we wspomnieniach!
Boże, dlaczego pokarałeś mnie taką beztroską, a jednocześnie pozbawiłeś zdrowego rozsądku? Ewidentnie, kiedy rozdawali odpowiedzialność, stałam nie w tej kolejce, co trzeba.
– Akumulator – powtórzyłam bezmyślnie. – Co teraz?
– Gdybyś mnie nie szpiegowała i nie siedziała tu z włączonymi światłami i radiem, to pewnie by do tego nie doszło. Teraz czeka cię spacer – odburknął, powtarzając to, co powiedział już wcześniej, i wysiadł z wozu. Zamknął go i oddał mi kluczyki, wciskając mi je gwałtownie w rękę.
– Spacer? – wydukałam.
– A co? Liczysz na to, że przyjedzie tu po ciebie kareta, księżniczko? – zapytał prześmiewczo. – A może książę w lśniącej zbroi?
– Zawsze jesteś taki wredny? – zapytałam, bo autentycznie byłam ciekawa, skąd w nim tyle gniewu i złośliwości.
– Zawsze – syknął i zaczął się oddalać w stronę jeziora.
Ten dupek mówił poważnie! Miał zamiar zostawić mnie samą w tych krzakach i myślał, że rzeczywiście wrócę na piechotę. Oczywiście, mogłabym, gdyby nie to, że czekając na niego, odmroziłam sobie tyłek i kończyny, a kręgosłup w ostatnim czasie doskwierał mi tak bardzo, że ból często pozbawiał mnie tchu.
– A nie mógłbyś mnie odwieźć?! – krzyknęłam do jego szerokich, oddalających się pleców.
– Jak mnie dogonisz, to się zastanowię!
Nie zastanawiając się długo, ruszyłam w pogoń za nieznajomym, który najprawdopodobniej był moją ostatnią deską ratunku, potykając się czasem o wystające spod śniegu gałęzie. Nie mieściło mi się w głowie, jak można być takim pozbawionym ludzkich odruchów gburem.
Ciężko dysząc, zrównałam z nim krok i zatrzymałam się gwałtownie przy brzegu zamarzniętego jeziora. On z kolei wszedł na lód pewnie, nie oglądając się za siebie.
– Na co czekasz? – zapytał i odwrócił się tak, że teraz szedł tyłem.
– Nie wejdę na jezioro – powiedziałam, a on się zatrzymał.
– A jak chcesz dostać się tam? – prychnął i wskazał drugi brzeg. – Skoro mam cię odwieźć, to…
– Nie wejdę na lód – powiedziałam głośno i stanowczo. – To niebezpieczne.
Nieoczekiwanie zbliżył się w kilku krokach i złapał mnie za przedramię, próbując wciągnąć na zamarzniętą taflę.
– Nie! Zwariowałeś?! – krzyczałam. – Nie wejdę, nie rozumiesz?! – Zapierałam się nogami i próbowałam wyszarpnąć ramię z jego silnego uścisku. – Nie wejdę! – ryknęłam, a po moich policzkach potoczyły się łzy.
Nagle mnie puścił, przez co omal nie upadłam.
– Jesteś jakąś wariatką – prychnął. – Wobec tego siedź tu i czekaj. Przywiozę kable i odjedziesz swoją karocą – dodał i ruszył dalej.
W osłupieniu patrzyłam na oddalającą się, męską sylwetkę, zastanawiając się, co tu się właśnie wydarzyło. Wiedziałam, że moje głupie nocne wyprawy w końcu przyniosą jakieś konsekwencje, ale myślałam, że będzie to raczej zapalenie płuc, a nie konfrontacja z kimś, kogo miałam za uroczego Świetlika, a okazał się wrednym Burczkiem.
Tak, zmienił przydomek. Burczał wciąż pod nosem, więc to określenie pasowało do niego zdecydowanie bardziej. Uroku nie było w nim za grosz.
Kolejny raz się zatrzymał, zdjął z ramion plecak, do którego uprzednio schował łyżwy, i usiadł na zamarzniętej tafli. Po niedługiej chwili wstał i ruszył dalej. Tym razem szybko, gładko i z niezwykłą finezją. Znów hipnotyzował swoimi ruchami, mamił swoim wdziękiem. To, jak sprzeczne uczucia we mnie wywoływał, było niepokojące. Kiedy miał na stopach łyżwy, stanowił dla mnie cud, a kiedy je zdejmował i odzywał się z jawną wrogością, stawał się kimś, kogo w normalnych okolicznościach bym unikała.
Łudziłam się, że nie kłamał, mówiąc, że wróci z kablami, dlatego poszłam powoli do auta i zamknęłam się w nim od środka. W dalszym ciągu wolałam nie zostać kolacją dla żadnego zwierzęcia. Choć z drugiej strony nie miałam pojęcia, czy ten utalentowany łyżwiarz nie był jakimś psychopatą, który mnie zamorduje i zaserwuje niedźwiedziom na pożarcie, żeby nie zostawić żadnych śladów zbrodni.
Przesunęłam swój fotel tak, żeby powrócił do poprzedniego ustawienia, i oparłam czoło o zimną kierownicę. Tylko moja własna głupota i obsesja, by poznać tajemniczego łyżwiarza, sprawiły, że znalazłam się w takim położeniu.
Mogłabym zadzwonić do taty, żeby po mnie przyjechał, ale nie chciałam go martwić. Już dość trosk przysporzyłam jemu i mamie. Odkąd doszło do wypadku podczas igrzysk pięć lat temu, ciągle się o mnie martwili. Widziałam ten ból w ich oczach, bowiem nie tylko ja coś straciłam. Oni również byli szczęśliwi, kiedy spełniałam swoje marzenia. Kiedy wszystko legło w gruzach, podzielali moje poczucie krzywdy.
Na nic były moje zapewnienia, że się z tym pogodziłam. Tak najwyraźniej musiało być. Może to oznaczało, że powinnam odnaleźć inną pasję. Tylko jaką, skoro w moim przypadku wszelka aktywność fizyczna okupiona była bólem? Szydełkowanie raczej nie wchodziło w grę, bo umarłabym z nudów. Takie zajęcie było ekscytujące niczym wyścigi ślimaków organizowane przez moich rówieśników w podstawówce.
Nie miałam pojęcia, ile minęło czasu, a nie spoglądałam w telefon, żeby i w nim nie padła bateria. Było mi już naprawdę bardzo zimno, dodatkowo dopadała mnie senność. Conocne wypady na dzikie jezioro nie były moim najlepszym pomysłem. Tak naprawdę wykazałam się głupotą.
Dotąd czułam rozczarowanie, bo moje przesiadywanie w tym miejscu było bezowocne, z kolei teraz pojawiało się dlatego, że najprawdopodobniej Burczek wystawił mnie do wiatru. Przyjdzie mi zamarznąć albo w aucie, albo w drodze do miasteczka. Pytanie, która z tych śmierci miała być lepsza.
Wtedy usłyszałam nieprzyjemny ryk silnika, a zaraz potem wnętrze mojego samochodu zostało oświetlone przez tylną szybę. Odwróciłam się, ale przez rażące światło nie byłam w stanie niczego dostrzec.
A może to straż? Myśliwi? Kłusownicy? Moja wybujała wyobraźnia zdecydowanie nie ułatwiała mi życia.
Warczący wóz stanął tuż za moim i przestał wydawać z siebie ten upiorny dźwięk, co najpewniej oznaczało, że jego silnik został wyłączony. Choć bacząc na odgłosy, które wydawał, pomyślałabym raczej, że zdechł. Na amen.