Sprzątacz - Mark Dawson - ebook + audiobook

Sprzątacz ebook i audiobook

Mark Dawson

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

John Milton to artysta w swoim fachu. Do perfekcji opanował sztukę zabijania. Nic więc dziwnego, że z jego usług chętnie korzysta brytyjski rząd. Gdy MI6 lub wojsko nie są w stanie skutecznie zlikwidować wrogów państwa, wysoko postawieni politycy wynajmują Miltona. Człowieka od brudnej roboty. 

Lecz mężczyznę ostatnio nękają koszmary, w których duchy przeszłości powracają ze zdwojoną siłą. Najemnik postanawia zerwać z dotychczasowym życiem. W ramach zadośćuczynienia za dawne grzechy pragnie pomagać ludziom napotkanym na swojej drodze.

Milton trafia na East End w Londynie. Tam poznaje młodą matkę – Sharon Warriner. Jej syn Elijah wsiąka w środowisko miejscowych gangów. Najemnik obiecuje zająć się tą sprawą – chce wyrwać chłopaka z rąk niebezpiecznych przestępców i tym samym naraża się londyńskiemu półświatkowi. Jakby tego było mało, rząd brytyjski postanawia pozbyć się Miltona i wysyła za nim płatnego zabójcę…

„Sprzątacz” to nie lada gratka dla fanów takich postaci jak Jack Reacher. Mark Dawson, niczym Lee Child, skonstruował pełen zwrotów akcji, trzymający w napięciu do ostatniej strony thriller, który zadowoli nawet najbardziej wymagających czytelników.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 316

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 55 min

Oceny
4,2 (63 oceny)
35
13
10
3
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
solo81

Nie oderwiesz się od lektury

Całkiem fajne , jest potencjał , czuje ze się rozkręci ,lektora bym tylko zmienił ( nie było zle , ale szału również ) , ale Reacher to to nie jest … .
20
Zhang

Z braku laku…

Do Lee Childa mudaleko. Przy okazji crack to nie kokaina… Ech.
10
Jacek-P

Nie polecam

Nie dotarłem do końca, nie dałem rady. Oklepane treści i schematy postępowania, zero zaskoczenia akcją. Jeśli ktoś lubi zabić czas, to jak najbardziej, do tego się nadaje.
00
stefania1956

Nie oderwiesz się od lektury

wciągająca
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna. Trochę naciągane ,że płatny zabójca nagle zmienia się w dobrego człowieka. Ale ogólnie czyta się dobrze i cieszę się ,że będzie następna część.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: The Cle­aner

Co­py­ri­ght © Mark Daw­son, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Krzysz­tof Grze­go­rzew­ski

Ko­rekta: Aneta Iwan

ISBN 978-87-0237-625-8

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Dla pań D., F.D. i S.D.

PROLOG

Pa­nu­jący na pro­wa­dzą­cej przez las dro­dze błogi spo­kój pod­kre­ślały ćwier­ka­nie pta­ków w ko­ro­nach drzew i szmer gór­skiego stru­mie­nia. Ro­ute fo­re­sti­ère de la Combe d’Ire była wą­ska i wy­bo­ista, miej­scami nie mi­nę­łyby się dwa sa­mo­chody. Z obu jej stron ro­sły gę­ste so­snowe lasy, za­snu­wa­jące prze­strzeń nad jezd­nią wil­got­nym mro­kiem, roz­pra­sza­nym przez cie­płe świa­tło słońca wszę­dzie tam, gdzie wy­cięto drzewa. Nad li­nią lasu roz­cią­gały się za­mglone stoki ma­sywu Mon­ta­gne du Char­bon, skalne że­bra bie­gły w dół wśród buj­nej ro­ślin­no­ści. Droga pro­wa­dziła ostroż­nie zbo­czem góry, skrę­ca­jąc ostro w lewo i w prawo, cza­sem pod ką­tem stu osiem­dzie­się­ciu stopni naj­bez­piecz­niej­szą trasą w górę. Raz po raz prze­ci­nała stru­mień: tu­tej­sze mostki zo­stały zbu­do­wane ze sta­rych czer­wo­nych ce­gieł zwią­za­nych ty­leż roz­pa­da­jącą się za­prawą, co wil­got­nymi po­ro­stami, które kur­czowo się ich trzy­mały. Mo­stek znaj­do­wał się obok nie­wiel­kiego ogro­dzo­nego miej­sca ozna­czo­nego jako par­king, choć w tym wy­padku tro­chę na­gięto fakty, była to bo­wiem za­toczka wcięta w zbo­cze, le­d­wie miesz­cząca cztery sto­jące cia­sno auta.

Miej­sce ci­che i ustronne, jakby świat ze­wnętrzny zo­stał za za­mknię­tymi drzwiami.

Mil­ton za­par­ko­wał tam swoje re­na­ult, po­spo­lite auto z wy­po­ży­czalni; wy­brał je, po­nie­waż ni­czym się nie wy­róż­niało. Wje­chał na par­king ty­łem i wy­sia­da­jąc, po­zo­sta­wił sil­nik na cho­dzie. Pod­szedł do ku­fra, otwo­rzył go i spoj­rzał na to­bo­łek wtu­lony w nie­wielką prze­strzeń na ba­gaże. Od­wi­nął brzegi koca, od­sła­nia­jąc ka­ra­bin sztur­mowy, który po­przed­niej nocy po­zo­sta­wiono w skrzynce kon­tak­to­wej – sub­ka­ra­bi­nek HK53 z tłu­mi­kiem pło­mie­nia, broń czę­sto uży­wana przez SAS, gdy moż­li­wość po­dej­ścia ukrad­kiem do celu była rów­nie ważna jak ra­że­nie oba­la­jące. Mil­ton wy­cią­gnął ka­ra­bi­nek z ba­gaż­nika i wci­snął do zamka nowy dwu­dzie­sto­pię­cio­na­bo­jowy ma­ga­zy­nek. Roz­ło­żył skła­daną kolbę i wy­ce­lo­wał, mie­rząc wzdłuż osi drogi. Stwier­dziw­szy z za­do­wo­le­niem, że broń jest sprawna, ru­szył w stronę mostka i ukrył ją w za­ro­ślach.

Wcze­śniej zro­bił roz­po­zna­nie te­renu i wie­dział, że w kie­runku na pół­noc droga pro­wa­dziła do Sa­int-Jo­rioz, śred­niej wiel­ko­ści ośrodka tu­ry­stycz­nego nad brze­giem je­ziora An­necy. Zjazd na po­łu­dnie pro­wa­dził do ma­łej wio­ski Che­va­line. Jej miesz­kańcy utrzy­my­wali się z rol­nic­twa, ale do­ra­biali, wy­naj­mu­jąc ma­low­ni­cze domy tu­ry­stom, któ­rzy przy­jeż­dżali, by urzą­dzać wy­cieczki pie­sze i ro­we­rowe po oko­licy. Mil­ton za­trzy­mał się w ta­kim wiej­skim domu trzy dni temu i cały po­byt po­świę­cił na re­ko­ne­sans, wy­ru­sza­jąc na ro­we­rze wcze­śnie rano i wra­ca­jąc póź­nym wie­czo­rem. Sta­rał się nie zwra­cać na sie­bie uwagi i poza tymi wy­ciecz­kami prze­by­wał głów­nie w domu.

Dźwięk sil­nika bmw usły­szał na długo przed­tem, za­nim zo­ba­czył sa­mo­chód. Pod­niósł ka­ra­bi­nek i ukrył się za pniem dębu. Był nie­wi­do­czny od strony drogi, a sam wciąż mógł ją ob­ser­wo­wać. Kombi w ko­lo­rze wina je­chało na dru­gim biegu, z lek­kim wy­sił­kiem po­ko­nu­jąc stromy od­ci­nek jezdni. Wy­ło­niło się zza ostrego za­krętu w prawo i świa­tło re­flek­to­rów wy­do­było z mroku le­śną ścieżkę.

Sa­mo­chód zwol­nił i skrę­cił w stronę re­na­ult. Mil­ton wstrzy­mał od­dech, serce za­biło mu szyb­ciej, wsu­nął pa­lec wska­zu­jący za osłonę spu­stu. Kie­rowca bmw za­par­ko­wał obok re­na­ult i zga­sił sil­nik. Mil­ton sły­szał mu­zykę do­la­tu­jącą z wnę­trza auta. Drzwi od strony pa­sa­żera otwo­rzyły się i stłu­miona do­tąd mu­zyka za­brzmiała wy­raź­niej: fran­cu­ski pop jed­no­ra­zo­wego użytku, nie­szko­dliwy dla uszu. Pa­sa­żer po­chy­lił się, po­wie­dział coś ostro do kie­rowcy i mu­zyka umil­kła. Przez chwilę Mil­ton sły­szał je­dy­nie chrzęst żwiru pod sto­pami męż­czy­zny, szmer pły­ną­cej wody i sze­lest li­ści na wie­trze. Za­ci­snął dłoń na ka­ra­binku i sku­pił się na za­cho­wa­niu rów­nego i re­gu­lar­nego od­de­chu.

Drzwi od strony kie­rowcy otwo­rzyły się i z bmw wy­sia­dła wy­soka, śniada ko­bieta.

Mil­ton roz­po­znał oboje. Pa­sa­że­rem był Je­hija al Mo­ussa, a kie­rowcą Sa­mira Nad­żib.

Wy­szedł zza dębu i wy­ce­lo­wał. Prze­łą­czył broń na ogień cią­gły i od­dał se­rię strza­łów. Kule tra­fiły w brzuch ko­biety, prze­szy­wa­jąc wą­trobę i płuca. Nad­żib przy­tknęła dłoń do piersi, na jej twa­rzy od­ma­lo­wała się kon­ster­na­cja, po czym ob­ró­ciła się i upa­dła na bok sa­mo­chodu. Je­hija krzyk­nął, cho­wa­jąc się szybko za au­tem. Mil­ton zro­bił dwa kroki w prawo, by znowu wi­dzieć cel, i wy­pu­ścił ko­lejną se­rię. Na­uko­wiec pró­bo­wał wsiąść z po­wro­tem do sa­mo­chodu; kule na­zna­czyły jego ciało krwawą li­nią bie­gnącą od szyi do kro­cza.

Ka­no­nada nio­sła się przez chwilę wśród drzew. Wy­stra­szone ptaki wy­strze­liły w po­wie­trze, a trze­pot ich skrzy­deł za­brzmiał jak okla­ski. Echo trza­sków uci­chło i chwilę po bru­tal­nym wy­bu­chu prze­mocy znowu za­pa­no­wał spo­kój: wiatr szu­miał w ko­ro­nach drzew, woda pły­nęła ze szme­rem pod most­kiem, a gdzieś z wy­soka do­le­ciał śpiew sło­wika.

Mil­ton się za­wa­hał. Usły­szał ko­lejny dźwięk.

Od­głos zbli­ża­ją­cego się sa­mo­chodu.

Ukry­wa­nie się nie mia­łoby sensu; i tak zdra­dzi­łaby go krwawa scena. Sa­mo­chód wy­ło­nił się z lasu. Było to po­ma­lo­wane na nie­bie­sko re­na­ult mégane z biało-czer­woną jo­dełką na ma­sce. Po­li­cjant w ra­dio­wo­zie mu­siał go od razu zo­ba­czyć, za­trzy­mał się bo­wiem na­gle w od­le­gło­ści pięt­na­stu me­trów.

Mil­ton wy­rzu­cił ma­ga­zy­nek i wci­snął do zamka za­pa­sowy.

Po­li­cjant otwo­rzył drzwi, wy­siadł z auta z ręką na kol­bie pi­sto­letu w ka­bu­rze i za­wo­łał:

– Ar­rét!

Mil­ton nie za­sta­na­wiał się ani przez chwilę. Jego re­ak­cja była za­pro­gra­mo­wana, tak do­brze wy­uczona przez lata walki, że te­raz dzia­łał ma­chi­nal­nie, pod­świa­do­mie, dzięki pa­mięci mię­śnio­wej, bły­ska­wicz­nie i za­bój­czo sku­tecz­nie. Ob­ró­cił ka­ra­bi­nek i po­cią­gnął za spust, pusz­cza­jąc dłuż­szą se­rię. Grad po­ci­sków za­sy­pał ra­dio­wóz, sześć wbiło się w chłod­nicę i ma­skę, a kilka po­zo­sta­łych ude­rzyło w szybę. Po­li­cjant zo­stał tra­fiony w twarz i klatkę pier­siową. Za­to­czył się do tyłu i padł na wznak na zie­mię, gdzie jego ciało przez mo­ment okrop­nie po­dry­gi­wało. Mil­ton pod­szedł z opusz­czoną te­raz bro­nią i wpa­ko­wał męż­czyź­nie kulę w głowę. W końcu po­li­cjant znie­ru­cho­miał.

Po­wró­cił spo­kój okra­szony chrzę­stem odłam­ków szkła, które opa­dły z roz­trza­ska­nej szyby sa­mo­chodu.

Mil­ton prze­szedł do swo­jego re­na­ult po dru­giej stro­nie drogi. Otwo­rzył ba­gaż­nik i za­wi­nął ka­ra­bi­nek w koc, po czym ukrył go sta­ran­nie w skrytce pod ko­łem za­pa­so­wym. Na­cią­gnął la­tek­sowe rę­ka­wiczki i po­zbie­rał wy­rzu­cone łu­ski na­bo­jów. Było ich czter­dzie­ści i wciąż były go­rące w do­tyku. Wrzu­cił je do nie­wiel­kiej to­rebki do­wo­do­wej. Przy­kuc­nął przy ciele Nad­żib, po czym szybko i spraw­nie prze­szu­kał jej ubra­nie. Zna­lazł smart­fon oraz pen­drive i do­ło­żył je do to­rebki.

Ob­szedł sa­mo­chód i po­chy­lił się, żeby uważ­nie się przyj­rzeć al Mo­us­sie. Drzwi bmw były otwarte i gdy pod­niósł wzrok, by zer­k­nąć do środka, uj­rzał wpa­trzoną w niego drobną, bladą twarz. Nie śpie­szył się. Nie było ta­kiej po­trzeby. Twarz na­le­żała do ma­łego chłopca, pię­cio- lub sze­ścio­latka. Skórę i włosy miał ciemne, a ry­sami twa­rzy przy­po­mi­nał ro­dzi­ców. Ku­lił się na pod­ło­dze za fo­te­lem, czoło prze­ci­nała krwawa smuga, jakby zo­stał po­ma­zany farbą. Nie była to jego krew, lecz krew z rany ojca.

Mil­ton się­gnął po sig sau­era, któ­rego no­sił w ka­bu­rze pod pa­chą, mu­snął pal­cami kolbę. Chłop­czyk wy­trzy­mał jego spoj­rze­nie. Twarz miał bladą i drżącą ze stra­chu, ale wzroku nie od­wró­cił. Był dzielny. Prze­nió­sł­szy się pa­mię­cią dwa­dzie­ścia lat wstecz i ty­siąc mil da­lej, Mil­ton po­czuł, że zbiera mu się na wy­mioty. Przy­po­mniał mu się inny chło­piec, w po­dob­nym wieku, z twa­rzą spo­kojną mimo ob­sce­nicz­no­ści jego śmierci.

Zdjął rękę z pi­sto­letu i się cof­nął. De­li­kat­nie prze­cią­gnął zwłoki męż­czy­zny na błot­ni­ste po­bo­cze i wró­cił do kombi.

– Zo­stań tu – po­wie­dział chłopcu. – Po­moc jest w dro­dze.

Za­mknął drzwi kombi. Spraw­dził, czy usu­nął ślady swo­jej obec­no­ści, i za­do­wo­lony wsiadł do re­na­ult, wrzu­cił bieg i od­je­chał.

Skrę­cił na pół­noc, pod górę, i ru­szył w kie­runku je­ziora.

CZĘŚĆ I

SPRZĄ­TACZ

Męż­czy­zna le­żał na łóżku, dłońmi kur­czowo trzy­mał się za serce i raz po raz za­ci­skał zęby. Drżały mu po­wieki, cza­sem ję­czał, wy­po­wia­da­jąc zdła­wio­nym gło­sem słowa, które nie mia­łyby sensu, gdyby w po­bliżu był ktoś, kto by je usły­szał. Jego ciało ze­sztyw­niało od na­pię­cia, pot zra­szał skórę i po­ściel. Te­raz ten sen przy­cho­dził czę­ściej, cza­sami co noc, za­wsze taki sam. Męż­czy­zna le­żał na brzu­chu na cie­płej po­duszce wydm. Słońce bom­bar­du­jące pu­sty­nię bru­tal­nym skwa­rem, od któ­rego po­wie­trze drgało, a góry w od­dali chwiały się jak oglą­dane przez wodę w akwa­rium, było w ze­ni­cie. Ja­łowy kra­jo­braz two­rzyły dłu­gie, cią­gnące się aż po ho­ry­zont po­ła­cie pia­chu. Ro­ślin­ność wy­stę­po­wała wy­łącz­nie przy brze­gach pły­ną­cej z wolna rzeki, któ­rej wody w końcu tra­fiały do Ty­grysu. Po­je­dyn­cza wstęga as­faltu sta­no­wiła je­dyną drogę w pro­mie­niu wielu mil, wiatr na­wie­wał na nią głę­bo­kie zwały pia­sku.

1

Nad­zorca spod zmru­żo­nych po­wiek pa­trzył przez szybę przed­nią ja­gu­ara xjs, gdy zje­chał na pu­sty pas szyb­kiego ru­chu i wy­prze­dził po­ru­sza­jącą się nie­mrawo cię­ża­rówkę z na­czepą. Ubie­głego wie­czoru niebo miało barwę krwa­wej czer­wieni, a kiedy rano wró­ciło słońce, wze­szło na bez­chmur­nym błę­kit­nym nie­bie. W po­ran­nych pro­mie­niach kryło się cie­pło i świa­tło, więc opu­ścił osłonę, by chro­nić oczy. Ra­dio było usta­wione na au­dy­cję To­day i pre­zen­ter za­po­wia­dał ty­dzień upa­łów. O siód­mej, po pro­gno­zie po­gody, nada­wano po­ranne wia­do­mo­ści – głów­nym te­ma­tem było za­strze­le­nie dwojga tu­ry­stów i po­li­cjanta we fran­cu­skich Al­pach. Ofiary zi­den­ty­fi­ko­wano, ale jak do­tąd nie wy­kryto mo­tywu za­bój­stwa. Fran­cu­ski po­li­cjant do­szedł do wnio­sku, że było ono „bez­sen­sowne”.

To aku­rat, po­my­ślał Nad­zorca, nie było prawdą. Za­bój­stwo zde­cy­do­wa­nie miało sens. Ope­ra­cja sta­no­wiła wy­nik dłu­giego i dro­bia­zgo­wego pla­no­wa­nia, sze­ściu mie­sięcy po­świę­co­nych przy­go­to­wy­wa­niu obiek­tów ataku i zy­ska­niu ich za­ufa­nia, a na­stęp­nie ty­go­dni uma­wia­nia spo­tka­nia. Cel zo­stał osią­gnięty z po­wo­dze­niem, lecz ak­cja nie była czy­sta. Po­peł­nione zo­stały dwa błędy, które wy­ma­gały sta­ran­nej ana­lizy, błędy, które wzbu­dziły wąt­pli­wo­ści co do spraw­no­ści wy­ko­na­wcy ope­ra­cji.

Nie­po­ko­jący był fakt, że cho­dziło o Nu­mer Je­den.

Była to ope­ra­cja Nad­zorcy. Do­brze znał obiekty ataku. Je­hija al Mo­ussa pro­wa­dził kie­dyś ba­da­nia ją­drowe. Sa­mira Nad­żib spe­cja­li­zo­wała się w tech­nice mi­kro­fa­lo­wej. Byli mał­żeń­stwem i do nie­dawna oboje pra­co­wali dla irac­kiej Agen­cji Ener­gii Ato­mo­wej. Po upadku Sad­dama Hu­sajna zo­stali zwer­bo­wani przez Irań­czy­ków i z ich po­mocą re­żim Ah­ma­di­ne­żada do­ko­nał po­stę­pów na dro­dze do celu, któ­rym było uzy­ska­nie sta­tusu mo­car­stwa nu­kle­ar­nego. Gdzieś w MI6 uznano, że ta para jest zbyt nie­bez­pieczna, by żyć. De­cy­zja zo­stała za­twier­dzona au­to­ma­tycz­nie w in­nym ano­ni­mo­wym sza­rym ga­bi­ne­cie w sie­dzi­bie rządu, a ich akta zo­stały ozna­czone czer­wo­nym ko­lo­rem i prze­ka­zane do Grupy Pięt­na­stej, która miała się tym za­jąć. Sprawa była ważna i dla­tego Nad­zorca wy­brał do tej mi­sji Nu­mer Je­den.

Gdy zjeż­dżał z au­to­strady w kie­runku cen­trum Lon­dynu, prze­ana­li­zo­wał swoje przy­go­to­wa­nia. Na­ukowcy przy­byli do Fran­cji pod pre­tek­stem za­słu­żo­nych wa­ka­cji. Praw­dzi­wym po­wo­dem po­bytu – oraz wi­zyty w Al­pach – było spo­tka­nie z pra­cow­ni­kiem Ce­zusa, fi­lii Arevy, czo­ło­wego gra­cza na rynku han­dlu cyr­ko­nem. Ten me­tal wy­ko­rzy­sty­wano mię­dzy in­nymi do wy­robu po­włok ochron­nych prę­tów z pa­li­wem ją­dro­wym. Iran po­trze­bo­wał cyr­konu do swo­ich re­ak­to­rów, a Nad­żib i jej mę­żowi po­zwo­lono są­dzić, że ich kon­takt może do­star­czyć go w po­trzeb­nej im ilo­ści. Nie było jed­nak żad­nego pra­cow­nika. I żad­nego cyr­konu. Nie miało też być spo­tka­nia, przy­naj­mniej ta­kiego, na ja­kie li­czyli.

Wjeż­dża­jąc do mia­sta, Nad­zorca wy­bi­jał pal­cami rytm na kie­row­nicy. Nie, po­my­ślał, przy­go­to­wa­nie było nie­na­ganne. Wszyst­kiemu winny był Mil­ton.

Mar­twy gen­darme do­star­czy fran­cu­skiej po­li­cji sil­nej mo­ty­wa­cji do zna­le­zie­nia za­bójcy; za­mor­do­wany zo­stał je­den z nich. Fran­cuzi będą dzia­łać bar­dziej upo­rczy­wie i zma­leje szansa, że zba­ga­te­li­zują śledz­two, gdy urwie się trop. Bo się urwie. Źle to wy­glą­dało, ale jesz­cze gor­szy był ten chło­piec. Dziecko osie­ro­cone przez za­bójcę, ku­lące się ze stra­chu w sa­mo­cho­dzie, gdy przy­glą­dało się mor­dowi na swo­ich ro­dzi­cach. To była beczka pro­chu, a dla prasy po­wód, by wał­ko­wać te­mat w nie­skoń­czo­ność.

Nad­zorca zwol­nił i zje­chał na pod­ziemny par­king w nie­wiel­kim bu­dynku sto­ją­cym na pół­noc­nym brzegu Ta­mizy. Była to po­zba­wiona stylu i wdzięku kon­struk­cja z ce­gieł i be­tonu, wznie­siona w la­tach sześć­dzie­sią­tych. Pię­cio­pię­trowa i ni­jaka. Sa­mo­chód pra­co­wał na ja­ło­wym biegu, gdy drzwi ga­rażu pod­no­siły się ze skrzy­pie­niem zmę­czo­nego me­talu. Na drzwiach wid­niały na­ma­lo­wane dwa słowa: GLO­BAL LO­GI­STICS.

Nad­zorca wje­chał do środka, za­par­ko­wał obok windy i wy­siadł. Nad­je­chała winda, wsiadł do niej i wci­snął gu­zik trze­ciego pię­tra. Gdy po­woli się za­trzy­mała, drzwi roz­su­nęły się z sy­kiem i zna­lazł się w tęt­nią­cej ży­ciem otwar­tej prze­strzeni biu­ro­wej. Ana­li­tycy ga­pili się w mo­ni­tory i stu­kali w kla­wi­sze, ter­ko­tały dru­karki i bez­u­stan­nie dzwo­niły te­le­fony. Nad­zorca prze­szedł wśród tego cha­osu do ko­ry­ta­rza wy­ło­żo­nego gru­bym dy­wa­nem, po­dą­żył nim w prawo i wtedy gwar za nim osłabł do po­ziomu de­li­kat­nego szmeru ludz­kiej ak­tyw­no­ści. Wzdłuż ko­ry­ta­rza znaj­do­wało się kilka obi­tych zie­lo­nym suk­nem drzwi. Wy­brał te na końcu, pchnął skrzy­dło i prze­stą­pił próg.

Da­vid Tan­ner, jego oso­bi­sty se­kre­tarz, pod­niósł wzrok znad kom­pu­tera i po­wie­dział:

– Dzień do­bry, sze­fie. – Tan­ner, po­dob­nie jak Nad­zorca oraz wszy­scy tajni agenci, któ­rzy dla niego pra­co­wali, był kie­dyś żoł­nie­rzem: w pie­cho­cie. Jego ka­rierę za­koń­czyła eks­plo­zja miny pu­łapki na dro­dze pod Ka­bu­lem. Stra­cił prawą nogę po­ni­żej ko­lana oraz szansę na przy­dział do SAS, o który za­bie­gał. Był ła­twym w obej­ściu, po­rząd­nym go­ściem, z któ­rym przy­jem­nie było się na­pić, i z żar­li­wym od­da­niem strzegł do­stępu do swo­jego do­wódcy.

– Dzień do­bry, ka­pi­ta­nie – od­parł Nad­zorca. – Co dzi­siaj w ka­len­da­rzu?

– W po­łu­dnie roz­ma­wia pan z dy­rek­to­rem. Chce otrzy­mać naj­śwież­sze in­for­ma­cje w spra­wie fran­cu­skiego pro­blemu.

– Nie wąt­pię. A Nu­mer Je­den?

– Czeka na pana w środku, sze­fie.

– To świet­nie.

Wszedł do ga­bi­netu. Był to duży po­kój, który za­pew­niał roz­le­gły wi­dok na rzekę. Po­środku znaj­do­wał się stół z kwia­tami w ni­skim wa­zo­nie, a z obu stron ko­minka stały dwa wy­godne fo­tele klu­bowe. Nie było szaf na do­ku­menty ani ni­czego, co wy­glą­da­łoby biu­rowo.

Mil­ton stał przy sze­ro­kim oknie na dru­gim końcu po­koju, pa­ląc pa­pie­rosa i spo­glą­da­jąc na sze­roki łuk Ta­mizy. Nad­zorca za­trzy­mał się przy drzwiach i przy­pa­trzył mu się; Mil­ton był w nie­wy­szu­ka­nym po­pie­la­tym gar­ni­tu­rze, który spra­wiał wra­że­nie dość ta­niego, bia­łej ko­szuli i czar­nym kra­wa­cie.

– Dzień do­bry, Nu­me­rze Je­den – po­wie­dział.

– Dzień do­bry, sze­fie.

– Usiądź.

Ob­ser­wo­wał sia­da­ją­cego w fo­telu Mil­tona. Jego oczy wy­ra­żały nie­ustę­pli­wość. Wy­glą­dał na tro­chę ste­ra­nego, nieco wy­czer­pa­nego. Nad­zorca pa­mię­tał go z cza­sów, gdy wstę­po­wał do służby. Pa­ra­do­wał wtedy w gar­ni­tu­rach z Sa­vile Row, ko­szu­lach Turn­bull & As­ser i za­wsze był nie­ska­zi­tel­nie ucze­sany. Wy­da­wało się, że prze­stał już o to dbać. Nad­zorcy nie ob­cho­dziło, jak wy­glą­dają jego agenci, o ile do­brze wy­ko­ny­wali swoją pracę, a Mil­ton był jego naj­lep­szym czło­wie­kiem; i wła­śnie dla­tego ta naj­now­sza wpadka tak bar­dzo nie­po­ko­iła.

Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. Tan­ner wszedł do ga­bi­netu, nio­sąc tacę z dzban­kiem her­baty i dwiema por­ce­la­no­wymi fi­li­żan­kami. Po­sta­wił tacę na kre­den­sie i upew­niw­szy się, że Nad­zorca nie po­trze­buje ni­czego in­nego, zo­sta­wił ich sa­mych.

Nad­zorca wstał i na­lał her­baty do fi­li­ża­nek, ob­ser­wu­jąc Mil­tona. Nikt nie ubie­gał się o taką pracę, tylko był wy­bie­rany i zgod­nie ze swoim zwy­cza­jem w przy­padku wszyst­kich pra­cu­ją­cych dla niego agen­tów Nad­zorca wy­brał go sam, a po­tem mo­ni­to­ro­wał rok dro­bia­zgo­wego szko­le­nia, które zła­go­dziło jego szorst­kość i przy­go­to­wało do no­wej roli. Chwi­lami Mil­ton wąt­pił, czy się do niej na­daje, a Nad­zorca nie tyle roz­wie­wał te wąt­pli­wo­ści, ile stro­fo­wał go, że w ogóle do­pusz­cza myśl, że osąd jego zwierzch­nika może być błędny. Szczy­cił się tym, że do­sko­nale oce­nia cha­rak­ter lu­dzi, i wie­dział, że Mil­ton bę­dzie ide­al­nym agen­tem wy­wiadu. Oka­zało się, że miał ra­cję. Mil­ton, zgod­nie z przy­ję­tym zwy­cza­jem, roz­po­czął swoją ka­rierę jako Nu­mer Dwa­na­ście, a te­raz, osiem lat póź­niej, wszy­scy jego po­przed­nicy ode­szli i to on stał się Nu­me­rem Je­den.

Mil­ton był spięty. Chwy­cił się po­rę­czy fo­tela tak mocno, że aż po­bie­lały mu kłyk­cie. Nie ogo­lił się, mocno za­ry­so­waną żu­chwę po­kry­wał ciemny, kil­ku­dniowy za­rost.

– Chło­piec? – za­py­tał.

– Z tego, co mo­żemy wy­wnio­sko­wać, zszo­ko­wany, ale poza tym OK. Jak można by się spo­dzie­wać. Jest pod opieką Fran­cu­zów. Chyba jesz­cze z nim nie roz­ma­wiali. Wi­dział cię?

– Tak.

– To mo­głoby być kło­po­tliwe.

Mil­ton zi­gno­ro­wał słowa Nad­zorcy.

– Wie­dział pan?

– O czym?

– Że tam bę­dzie.

– Wie­dzie­li­śmy, że jest we Fran­cji. Nie są­dzi­li­śmy, że za­biorą go na spo­tka­nie.

– I nie za­mie­rzał pan mi po­wie­dzieć, że mogą to zro­bić?

– Nie za­po­mi­naj, z kim roz­ma­wiasz – po­wie­dział ze zło­ścią Nad­zorca. – Czy to by coś zmie­niło?

Mil­ton za­to­pił w nim lo­do­wate spoj­rze­nie.

– Nie ma sensu uda­wać, że chło­piec nie sta­nowi pro­blemu. Ten cho­lerny po­li­cjant rów­nież. Bez nich sprawa by­łaby czy­sta, ale te­raz… Cóż, obaj sta­no­wią nie­wy­ja­śnione wątki i kom­pli­kują sy­tu­ację. Po­wi­nie­neś mi wy­ja­śnić, co się stało.

– Nie ma za wiele do wy­ja­śnia­nia. Trzy­ma­łem się planu. Broń była tam, gdzie miała być. Przy­je­cha­łem przed nimi. Zja­wili się o cza­sie. Wy­eli­mi­no­wa­łem oboje. Gdy ro­bi­łem po­rządki, przy­je­chał ten żan­darm, więc go za­strze­li­łem.

– Za­sady pro­wa­dze­nia ak­cji były ja­sne.

– Rze­czy­wi­ście, sze­fie. Żad­nych świad­ków. Są­dzę, że nie mia­łem wy­boru.

– Nie mia­łeś. Tego nie kwe­stio­nuję.

– Coś pan jed­nak kwe­stio­nuje – za­uwa­żył Mil­ton.

Znowu ude­rzył w ostry ton. Nad­zorca to zi­gno­ro­wał.

– Sam to po­wie­dzia­łeś. Żad­nych świad­ków.

– Cho­dzi o chłopca? Dla­czego go nie za­strze­li­łem?

– Może to bu­dzić nie­smak, ale prze­cież wiesz, jak wy­raź­nie okre­ślamy na­sze za­cho­wa­nie pod­czas ope­ra­cji. – Nad­zorca był spięty. Roz­mowa to­czyła się w nie­prze­wi­dziany dla niego spo­sób, a jego zwy­kle nie za­ska­ki­wano. Mil­to­nowi po­bie­lały ką­ciki ust. Jego nie­bie­skie oczy na­dal pa­trzyły obo­jęt­nie, nie­mal nie­przy­tom­nie.

– Od­kąd dla pana pra­cuję, sze­fie, wi­dzia­łem wiele mar­twych ciał.

Nad­zorca od­po­wie­dział naj­cier­pli­wiej, jak po­tra­fił.

– To oczy­wi­ste, Mil­to­nie. Je­steś za­bójcą. To nie­od­łączna część two­jego fa­chu.

Chyba go na­wet nie sły­szał.

– Nie mogę już dłu­żej uda­wać przed sobą. Po­dej­mu­jemy de­cy­zję o tym, kto żyje, a kto umiera, ale w trak­cie ak­cji nie wszystko jest czarno-białe. Jak pan twier­dzi, za­sady pro­wa­dze­nia ak­cji były ja­sne. Po­wi­nie­nem był go za­strze­lić. Osiem lat temu, gdy za­pi­sa­łem się na... to – słowo to za­brzmiało nieco po­gar­dli­wie – praw­do­po­dob­nie bym go za­strze­lił. Jak do­bry żoł­nierz.

– Ale nie za­strze­li­łeś.

– Nie mo­głem.

– Dla­czego mi to mó­wisz?

– Osiem lat to szmat czasu jak na taką pracę, sze­fie. Nie­wielu w Gru­pie wy­trzy­muje tak długo. A ostat­nio nie by­łem szczę­śliwy. My­ślę, że ni­gdy nie by­łem.

– Nie ocze­kuję tego od cie­bie.

Mil­ton wzbu­rzył się i brnął da­lej.

– Mam krew na rę­kach. Kie­dyś mó­wi­łem so­bie to samo, żeby to uspra­wie­dli­wić, ale to już nie działa. Ten po­li­cjant nie za­słu­żył na śmierć. Chło­piec nie za­słu­żył na utratę ro­dzi­ców. Z po­wodu ja­kie­goś kłam­stwa uczy­ni­li­śmy go sie­rotą, a żonę po­li­cjanta wdową. Nie za­mie­rzam tego wię­cej ro­bić, sze­fie. Skoń­czy­łem.

Nad­zorca wy­ra­żał się ostroż­nie.

– Pró­bu­jesz... zre­zy­gno­wać?

– Może pan to na­zy­wać, jak pan chce. Ja już zde­cy­do­wa­łem.

Nad­zorca wstał. Do­piero po chwili opa­no­wał zde­ner­wo­wa­nie. Za­cho­wa­nie Mil­tona było nie­bez­piecz­nie bli­skie nie­sub­or­dy­na­cji i Nad­zorca, za­miast za­ata­ko­wać, pod­szedł do gzymsu ko­minka i po­pra­wił zdję­cie swo­jej ro­dziny.

– Po co ist­nieje Grupa, Mil­to­nie? – za­py­tał nie­śpiesz­nie.

– Żeby eli­mi­no­wać.

– Wy­ko­ny­wać ro­botę, która jest zbyt brudna, by tknęły ją służby bez­pie­czeń­stwa Jej Kró­lew­skiej Mo­ści.

– Otóż to, sze­fie.

– A twoja praca?

– Je­stem sprzą­ta­czem.

– To zna­czy?

– „Od czasu do czasu rząd Jej Kró­lew­skiej Mo­ści musi usu­wać lu­dzi, któ­rych dal­sze ist­nie­nie stwa­rza ry­zyko dla sku­tecz­nego utrzy­ma­nia po­rządku pu­blicz­nego. Wła­dze po­trze­bują szcze­gól­nie wy­kwa­li­fi­ko­wa­nych pro­fe­sjo­na­li­stów, któ­rzy są go­towi pra­co­wać na pod­sta­wie nie­pi­sa­nego uza­sad­nie­nia, żeby upo­rać się z tymi pro­ble­mami”. Sprzą­ta­czy.

Nad­zorca uśmiech­nął się po­nuro. Ten za­kres obo­wiąz­ków przed­sta­wił Mil­to­nowi, gdy go przed laty wer­bo­wał. Wszyst­kie te neu­tralne eu­fe­mi­zmy, ma­jące uczy­nić przy­dzie­lone obo­wiązki ła­twiej­szymi do przy­ję­cia.

– Do wy­ko­ny­wa­nia ta­kiej pracy po­trzeba lu­dzi szcze­gól­nego ro­dzaju. Jest was tak nie­wielu… co, nie­stety, po­wo­duje, że dość trudno was za­stą­pić. – Zro­bił pauzę. – Wiesz, ile osób dla mnie wy­eli­mi­no­wa­łeś?

Mil­ton od­po­wie­dział bez na­my­słu:

– Sto trzy­dzie­ści sześć.

– Je­steś moim naj­lep­szym sprzą­ta­czem.

– Kie­dyś może nim by­łem. Już nie. Nie mogę tego dłu­żej igno­ro­wać. Nie mogę mil­czeć tylko po to, żeby unik­nąć za­rzutu braku pro­fe­sjo­na­li­zmu. Sam sie­bie okła­muję. Mu­simy zmie­rzyć się z fak­tami, sze­fie. Niech pan to przed­sta­wia jak chce… neu­tra­li­za­cja, eli­mi­na­cja… ale to tylko eu­fe­mi­zmy użyte dla okre­śle­nia tego, co w rze­czy­wi­sto­ści ro­bię. Płacą mi za mor­do­wa­nie lu­dzi.

Ar­gu­menty szefa nie do­cie­rały do Mil­tona.

– „Mor­do­wa­nie”?! – wy­krzyk­nął Nad­zorca. – O czym ty, czło­wieku, mó­wisz? Nie bądź taki de­li­katny. Chcesz mo­ra­li­zo­wać? Wiesz, co się wy­da­rzy, je­śli Irań­czycy skon­stru­ują tę bombę. Wy­buch­nie wojna. Praw­dziwa wojna, przy któ­rej Irak bę­dzie wy­glą­dał jak spa­cer po parku. Zginą ty­siące lu­dzi. Setki ty­sięcy. Usu­nię­cie tych dwojga uczy­niło tę per­spek­tywę tro­chę mniej praw­do­po­do­bną. Oni wie­dzieli, czym ry­zy­kują. Mo­żesz na­zy­wać to mor­der­stwem, ale nie byli nie­wi­niąt­kami, tylko bo­jow­ni­kami.

– A po­li­cjant? Ten chło­piec?

– Nie­for­tunne, lecz ko­nie­czne.

– Szkody uboczne?

Nad­zorca po­czuł, że jest pro­wo­ko­wany. Wes­tchnął i zde­ner­wo­wany od­parł:

– Wła­śnie.

Mil­ton skrzy­żo­wał ręce.

– Przy­kro mi, sze­fie. Skoń­czy­łem z pa­nem. Od­cho­dzę.

Nad­zorca pod­szedł do Mil­tona, okrą­żył go z bli­ska, za­uwa­żył na­pię­cie w ra­mio­nach i za­ci­śnię­tych dło­niach.

– W rze­czy­wi­sto­ści nikt ni­gdy ze mną nie koń­czy. Nie mo­żesz zre­zy­gno­wać. Nie mo­żesz się wy­co­fać. Je­steś mor­dercą, jak twier­dzisz. To wszystko, na czym się znasz. Osta­tecz­nie cóż wy mo­że­cie ro­bić po odej­ściu? Twoje zdol­no­ści są bar­dzo ogra­ni­czone. Czym jesz­cze mógł­byś się zaj­mo­wać? Pra­co­wać z dziećmi? W ja­kimś biu­rze? Nie. Czło­wieku, je­steś nie­wy­kwa­li­fi­ko­waną siłą ro­bo­czą. I ni­czym wię­cej.

– Więc znajdź so­bie in­nego ro­bot­nika.

Nad­zorca ude­rzył pię­ścią w gzyms ko­minka w ge­ście fru­stra­cji.

– Bę­dziesz dla mnie pra­co­wał tak długo, jak długo będę chciał, do cho­lery, albo każę cię znisz­czyć!

Mil­ton wstał, by sta­wić czoła Nad­zorcy. Miał im­po­nu­jącą po­sturę i mro­żące krew w ży­łach spoj­rze­nie, które od­zy­skało dawną ja­sność i lo­do­watą ostrość. Miał oczy za­bójcy i pa­trzył na Nad­zorcę bez­li­to­snym wzro­kiem.

– Chyba skoń­czy­li­śmy, sze­fie, prawda? Nie do­ga­damy się.

– To twoje ostat­nie słowo?

– Tak.

Nad­zorca usiadł za dzie­lą­cym ich te­raz biur­kiem.

– Po­peł­niasz straszny błąd. Je­steś za­wie­szony. Bez prawa do wy­na­gro­dze­nia. Przej­rzę twoje akta, ale kary nie unik­niesz. Wy­ko­rzy­staj ten czas, by roz­wa­żyć swoje sta­no­wi­sko. Nie jest jesz­cze za późno, by na­pra­wić szkody, ja­kie wy­rzą­dzi­łeś so­bie tą idio­tyczną po­stawą.

– Świet­nie, sze­fie. – Mil­ton po­pra­wił kra­wat.

– Mo­żesz odejść.

–Mi­łego dnia sze­fie.

2

Mil­ton zna­lazł bar. Ni­jaki, pu­sty po­kój ho­te­lowy nie przy­padł mu do gu­stu, a zbli­żało się do­piero po­łu­dnie. Kon­fron­ta­cja z Nad­zorcą wy­trą­ciła go z rów­no­wagi; ręce mu się trzę­sły ze zło­ści i stra­chu.

Było to miej­sce z sze­ro­kim pa­no­ra­micz­nym oknem wy­cho­dzą­cym na rzekę. Zna­lazł sto­lik, z któ­rego roz­ta­czał się wi­dok na wodę, bu­dynki na prze­ciw­le­głym brzegu, sta­tek wy­ciecz­kowy oraz barki prze­ci­na­jące fale przy­boju, a nad nimi ogni­ste słońce na ide­al­nie bez­chmur­nym nie­bie. Za­pra­gnął wy­pić po­dwójną whi­sky, po­czuć al­ko­hol, w gło­wie za­częło mu się tro­chę krę­cić. Wie­dział, że je­dyny spo­sób, by prze­stać my­śleć – o wszyst­kim – można zna­leźć na dnie szklanki, ale oparł się temu pra­gnie­niu. Przy­no­sił on krót­ko­trwałą ulgę o dłu­go­trwa­łych na­stęp­stwach. Mil­ton sku­pił się na licz­bie, którą za­cho­wał w pa­mięci – sześć­set dzie­więć­dzie­siąt je­den – i za­miast whi­sky za­mó­wił sok po­ma­rań­czowy. Sie­dział za­my­ślony, ob­ra­ca­jąc szklankę w dłoni i ob­ser­wu­jąc ło­dzie.

Nad ba­rem znaj­do­wał się te­le­wi­zor. Głos był ści­szony, u dołu ekranu prze­su­wały się na­pisy. Od­bior­nik zo­stał usta­wiony na ka­nale z jed­nym z ca­ło­do­bo­wych pro­gra­mów in­for­ma­cyj­nych. Wy­wiad z ja­kimś mi­ni­strem na traw­niku przed par­la­men­tem na­gle za­stą­piło uję­cie za­le­sio­nego gór­skiego kra­jo­brazu z le­cą­cego śmi­głowca. Po­ja­wił się pod­pis wska­zu­jący, że to ob­szar nie­da­leko je­ziora An­necy we Fran­cji. Ka­mera drgnęła i ro­biła na­jazd do­póty, do­póki ekran nie wy­peł­nił się uję­ciem czer­wo­nego bmw. Ka­mera od­je­chała od za­par­ko­wa­nego na ma­łej po­lance po­jazdu i uka­zał się drugi sa­mo­chód, nie­bie­ski z biało-czer­woną jo­dełką. Na błot­ni­stym grun­cie wo­kół obu aut wi­dać było plamy krwi. Na­pisy u dołu ekranu in­for­mo­wały o „ma­sa­krze” i „obu­rze­niu”.

Bar­man po­krę­cił głową.

– Wi­dział pan to?

Mil­ton chrząk­nął.

– Wie pan, że w sa­mo­cho­dzie zna­leźli chłopca?

Mil­ton mil­czał.

– Nie wiem, jak ktoś mógł to zro­bić… za­mor­do­wać ro­dzinę na wa­ka­cjach. Ileż trzeba mieć zim­nej krwi? Moim zda­niem ten chłop­czyk miał szczę­ście. Gdyby ten, kto to zro­bił, go zna­lazł, są­dzę, że ma­lec też zo­stałby za­strze­lony.

Re­por­taż z dzien­nika ustą­pił miej­sca in­nej hi­sto­rii, ale to nie po­mo­gło. Mil­ton do­pił sok i wstał. Mu­siał wyjść.

3

Był tro­chę otu­ma­niony i za­po­mniał, że do biura Nad­zorcy przy­je­chał sa­mo­cho­dem. Wę­dru­jąc bez celu, tra­fił do me­tra. Pe­ron był za­tło­czony. Grupa mło­dych cu­dzo­ziem­ców, tu­ry­stów też błą­ka­ją­cych się bez celu, ze­brała się w po­bliżu rampy pro­wa­dzą­cej na po­wierzch­nię, blo­ku­jąc przej­ście wa­liz­kami i roz­ma­wia­jąc z pod­nie­ce­niem po por­tu­gal­sku. Ich ba­gaże były okle­jone na­lep­kami, które wska­zy­wały na wcze­śniej­sze cele po­dróży. Do­my­ślił się, że to Bra­zy­lij­czycy. Stu­denci. Po­sta­no­wił przejść mię­dzy nimi, żeby po­cze­kać na spo­koj­niej­szym, mniej za­tło­czo­nym końcu sta­cji. Przy sa­mej kra­wę­dzi pe­ronu stała tam sa­motna ko­bieta. Była czarna, miała trzy­dzie­ści parę lat i no­siła uni­form jed­nej z sieci ba­rów szyb­kiej ob­sługi w po­bliżu sta­cji. Wy­glą­dała na zmę­czoną. Spo­strzegł, że pła­cze, jej dolna warga drżała, po po­licz­kach spły­wały łzy. Mil­ton nie miał daru em­pa­tii i gdyby miał ją po­cie­szyć, nie wie­działby, od czego za­cząć, ale nie był tym za­in­te­re­so­wany. Nie dzi­siaj. Miał za dużo na gło­wie. Prze­szedł da­lej.

Znowu czuł się okrop­nie. Był w jesz­cze gor­szym na­stroju niż przed­tem. Za­krę­ciło mu się w gło­wie i osu­nął się na pu­stą ławkę. Za­czął się po­cić, naj­pierw na dło­niach, po­tem na ple­cach, słone kro­ple spły­wały mu z czaszki do oczu i ust.

Przy­po­mniał so­bie uję­cie lasu z te­le­wi­zyj­nego śmi­głowca. W ziemi były trzy pa­liki wy­zna­cza­jące miej­sca, gdzie zna­le­ziono zwłoki. Wie­dział, że po­wi­nien prze­stać, po­my­śleć o czymś in­nym, ale nie po­tra­fił i wkrótce znowu wspo­mi­nał kosz­mar, prze­bły­ski z wcze­śniej­szych lat: zrów­nana z zie­mią wio­ska, bry­zgi krwi na wy­su­szo­nej ziemi, ciało chłopa, pie­przna woń sil­nych ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i mdły odór śmierci. Od­pły­nął od tego wspo­mnie­nia, na­tra­fia­jąc na wszyst­kie inne rze­czy, które zro­bił i wi­dział w służ­bie kró­lo­wej i kraju: ob­skurne po­koje i mroczne ulice, sto trzy­dzie­ści sześć ofiar uło­żo­nych na do­wód jego strasz­nych czy­nów. Strzał w głowę z ka­ra­binu snaj­per­skiego, pchnię­cie no­żem w serce, ga­rota za­ci­śnięta na gar­dle, aż su­chy od­dech ofiary stał się świsz­czący, a po­tem ustał, ciało roz­pacz­li­wie po­dry­gu­jące, a w końcu za­sty­głe w bez­ru­chu. Sto trzy­dzie­ścioro sze­ścioro męż­czyzn i ko­biet sta­wiło mu czoła, oskar­żyło go, na rę­kach miał ich krew.

Gło­śny krzyk wy­rwał go z za­dumy.

Stu­denci spo­glą­dali na pe­ron w jego kie­runku. Ogar­nął to wszystko spoj­rze­niem, ze szcze­gó­łami. Czy to na niego wska­zy­wali? Nie. Obok. Ko­biety nie było na pe­ro­nie. Ko­lejny krzyk i je­den ze stu­den­tów wska­zał na tor. Mil­ton wstał chwiej­nie i uj­rzał, że po­ło­żyła się na szy­nach. Był to oso­bliwy wi­dok. Po­cząt­kowo są­dził, że pew­nie pró­bo­wała pod­nieść coś, co upu­ściła, po­tem jed­nak zdał so­bie sprawę, że po­ło­żyła się w ten spo­sób ce­lowo. Ob­ró­cił się wo­kół osi; ja­rząca się ta­blica cy­frowa in­for­mo­wała, że na­stępny po­ciąg nad­jeż­dża, i wtedy Mil­ton usły­szał ci­che dud­nie­nie wa­go­nów to­czą­cych się na ostat­nim za­krę­cie przed wy­jaz­dem z tu­nelu. Nie było czasu na dy­wa­ga­cje, co zro­bić. Pięt­na­ście me­trów da­lej na mu­rze znaj­do­wał się przy­cisk alar­mowy, Mil­ton wie­dział jed­nak, że nie zdoła do­trzeć do niego w porę, a na­wet gdyby do­tarł, nie było pew­no­ści, czy po­ciąg zdąży się za­trzy­mać.

Ze­sko­czył z pe­ronu na tory.

Prze­stą­pił szynę prą­dową.

Po­ciąg się zbli­żał, z wy­lotu tu­nelu do­le­ciał po­dmuch cie­płego po­wie­trza.

Mil­ton przy­klęk­nął koło ko­biety.

– Nie – po­wie­działa. – Zo­staw mnie w spo­koju.

Wsu­nął jedną rękę pod jej plecy, a drugą pod ko­lana. Była drobna i pod­niósł ją bez trudu. Po­ciąg po­ko­nał ostatni za­kręt, bły­snęły ja­sno re­flek­tory lo­ko­mo­tywy. Roz­legł się na­gły i prze­ni­kliwy dźwięk sy­reny. Mil­ton wie­dział, że ma pięć­dzie­siąt pro­cent szans. Znowu prze­stą­pił trze­cią szynę i wrzu­cił ko­bietę na pe­ron. Ha­mulce po­ciągu wgry­zły się w tar­cze, za­blo­ko­wane koła śli­zgały się po me­ta­lo­wych szy­nach z okrop­nym pi­skiem, gdy Mil­ton uło­żył dło­nie na kra­wę­dzi pe­ronu i sko­czyw­szy, prze­tur­lał się w bok w chwili, gdy lo­ko­mo­tywa prze­je­chała z ję­kiem obok, omal się o niego nie ocie­ra­jąc.

Ob­ró­cił się na plecy i spoj­rzał na łu­ko­waty su­fit. Od­dy­chał w przy­śpie­szo­nym ryt­mie.

Po­ciąg za­trzy­mał się w po­ło­wie pe­ronu. Mo­tor­ni­czy otwo­rzył drzwi i ru­szył sprin­tem ku Mil­to­nowi.

– Nic ci się nie stało, czło­wieku?

– Czuję się świet­nie. Sprawdź, co z nią.

Za­mknął oczy i zmu­sił się do od­dy­cha­nia w nor­mal­nym ryt­mie. Wdech, wy­dech, wdech, wy­dech.

– My­śla­łem, że już po to­bie – mó­wił mo­tor­ni­czy. – My­śla­łem, że roz­jadę was oboje. Co się stało?

Mil­ton nie od­po­wie­dział. Stu­denci ru­szyli po pe­ro­nie i ma­szy­ni­sta skie­ro­wał spoj­rze­nie na nich. Zre­la­cjo­no­wali to, co wi­dzieli, śpiewną ła­maną an­gielsz­czy­zną: jak ta ko­bieta zsu­nęła się z pe­ronu i po­ło­żyła na szy­nach i jak Mil­ton ze­sko­czył za nią i od­cią­gnął ją w bez­pieczne miej­sce.

– Je­steś bo­ha­te­rem, czło­wieku – za­uwa­żył ma­szy­ni­sta.

Mil­ton znowu za­mknął oczy.

Bo­ha­te­rem?

Ro­ze­śmiałby się, gdyby to nie było tak ab­sur­dalne. Za­brzmiało jak kiep­ski żart.

4

Nie­długo po­tem przy­je­chała ka­retka. Gdy sa­ni­ta­riu­sze zaj­mo­wali się ko­bietą, Mil­ton usiadł na ławce obok niej. Wcze­śniej przez pięć mi­nut pła­kała hi­ste­rycz­nie, ale szybko prze­stała i za­nim przy­je­chało po­go­to­wie, sie­działa nie­ru­chomo w mil­cze­niu, wpa­tru­jąc się w duże pla­katy re­kla­mu­jące wa­ka­cje w eg­zo­tycz­nych kra­jach i to­wary bez­cłowe, przy­kle­jone na łu­ko­wa­tej ścia­nie po dru­giej stro­nie to­rów.

Je­den z sa­ni­ta­riu­szy wy­jął z to­rebki ko­biety port­mo­netkę i za­py­tał:

– Masz na imię Sha­ron, ko­chana? – Nie od­zy­wała się. – Daj spo­kój, ko­chana, mu­sisz z nami po­roz­ma­wiać.

Ko­bieta za­cho­wała mil­cze­nie.

– Bę­dziemy mu­sieli ją za­brać – stwier­dził sa­ni­ta­riusz. – Chyba jest w szoku.

– Też po­jadę – rzu­cił Mil­ton.

– Jest pan zna­jo­mym?

Zo­sta­wie­nie jej te­raz by­łoby rów­no­znaczne z po­rzu­ce­niem. Za­czął po­ma­gać i chciał za­koń­czyć za­da­nie. Zo­stawi ją, gdy tylko zjawi się jej ro­dzina.

– Tak – od­parł.

– Chodź, skar­bie. Zba­dajmy cię na­le­ży­cie.

Mil­ton przy­po­mniał so­bie o sa­mo­cho­dzie i je­chał za ka­retką, gdy za­brali ko­bietę do Royal Free Ho­spi­tal. Za­wieźli ją do ustron­nego po­koju i za­pa­rzyli fi­li­żankę her­baty pełną cu­kru.

– Cze­kamy na le­ka­rza – wy­ja­śnili jej. – Wy­pij, dzięki temu po­czu­jesz się le­piej.

– Dzię­kuję – wy­mam­ro­tała.

Sa­ni­ta­riusz zwró­cił się do Mil­tona:

– Może pan z nią zo­stać? Le­karz jest w dro­dze, ale to może po­trwać ze dwa­dzie­ścia mi­nut.

– Tak, oczy­wi­ście.

Usiadł obok łóżka i ob­ser­wo­wał ko­bietę. Za­mknęła oczy i po kilku mi­nu­tach zdał so­bie sprawę, że za­pa­dła w płytki sen. Jej pierś wzno­siła się i opa­dała z każ­dym ła­god­nym od­de­chem. Przyj­rzał się jej. Włosy miała czarne; przy­cięte do karku i roz­ło­żone te­raz na bia­łym płót­nie two­rzyły ramę dla owal­nej twa­rzy. Sze­ro­kie oczy, nie­znacz­nie unie­sione w ką­ci­kach, sub­telne brwi. Skóra miała ide­al­nie cze­ko­la­dowy ko­lor i oprócz szminki na sze­ro­kich, zmy­sło­wych ustach nie no­siła żad­nych śla­dów ma­ki­jażu. Ręce były szczu­płe, a sple­cione po­ni­żej piersi dło­nie małe i de­li­katne. Pa­znok­cie miała ob­gry­zione, czer­wony la­kier po­pę­kany i odłu­pany. Na palcu nie było pier­ścionka. Re­stau­ra­cyjny uni­form miał prak­tyczny szary ko­lor, a spodnie spły­wały od wą­skiej, ale nie chu­dej ta­lii.

Mil­ton po­zwo­lił jej od­po­czy­wać.

5

Obu­dziła się pod wie­czór. Po­cząt­kowo jej ładna twarz była rów­nie spo­kojna jak pod­czas snu, ale to nie trwało zbyt długo; za­snuł ją wy­raz zmie­sza­nia, a po­tem na­gle po­ja­wił się okropny wy­raz pa­niki. Z tru­dem się wy­pro­sto­wała i opu­ściła nogi na pod­łogę.

– Wszystko w po­rządku – po­wie­dział Mil­ton. – Spa­łaś.

– Która go­dzina?

– Szó­sta.

– Jezu Chry­ste! Je­stem bar­dzo spóź­niona. Mój syn… Mu­szę być w domu. – Ro­zej­rzała się spa­ni­ko­wana. – Gdzie my je­ste­śmy?

– W szpi­talu.

– Nie – po­wie­działa, sta­jąc. – Mu­szę być w domu. Mój syn nie bę­dzie wie­dział, gdzie je­stem, nie zje pod­wie­czorku. Nikt się nim nie opie­kuje.

– Był tu le­karz. Chciał z tobą po­roz­ma­wiać. Wróci, gdy się obu­dzisz.

– Nie mogę. A poza tym nic mi nie jest. Wiem, że po­stą­pi­łam głu­pio. Nie za­mie­rzam zro­bić tego znowu. Nie chcę umrzeć. Nie mogę. Je­stem mu po­trzebna. – Spoj­rzała mu w oczy. Miała szczery i uczciwy wy­raz twa­rzy. – Nie mogą mnie tu­taj trzy­mać, prawda?

– Nie są­dzę.

Pod­nio­sła to­rebkę z krze­sła i ru­szyła do drzwi.

– Jak za­mie­rzasz do­stać się do domu?

– Nie wiem. Gdzie je­ste­śmy?

– W Royal Free.

– Hamp­stead? Po­jadę po­cią­giem.

– Po­zwól mi się od­wieźć.

– Nie mu­sisz tego ro­bić. Miesz­kam w Dal­ston. To pew­nie zu­peł­nie nie po dro­dze.

– Nie, nie ma pro­blemu. Miesz­kam tuż za ro­giem… w Is­ling­ton – skła­mał. – To ża­den kło­pot.

Per­so­nel szpi­tala nie krył iry­ta­cji tym, że pa­cjentka wy­pi­suje się ze szpi­tala, nie był jed­nak w sta­nie jej po­wstrzy­mać. Nie do­znała urazu, wy­da­wało się, że my­śli ra­cjo­nal­nie, i nie była sama. Mil­ton za­re­ago­wał na ich od­ru­chowe obawy spo­koj­nym, wład­czym to­nem, któ­remu trudno było prze­ciw­sta­wić ar­gu­menty. Ko­bieta pod­pi­sała oświad­cze­nie, grzecz­nie po­dzię­ko­wała za opiekę i wy­szła za Mil­to­nem ze szpi­tala.

Par­ko­wał w po­bli­skim bu­dynku NCP. Zgar­nął śmieci z fo­tela pa­sa­żera, otwo­rzył drzwi, po­cze­kał, aż Sha­ron wy­god­nie usią­dzie, po czym ru­szył. Skró­tem do­tarł na Vic­to­ria Em­bank­ment. Spoj­rzał ką­tem oka na to­wa­rzyszkę; pa­trzyła nie­ru­cho­mym wzro­kiem przez okno, ob­ser­wu­jąc rzekę. Nie wy­glą­dała na chętną do roz­mowy. Zro­zu­miałe. Włą­czył od­twa­rzacz CD i prze­bie­rał w pły­tach, do­póki nie zna­lazł tej, któ­rej chciał po­słu­chać, skła­danki utwo­rów Boba Dy­lana. Jego prze­ni­kliwy głos wy­peł­nił wnę­trze sa­mo­chodu, gdy Mil­ton przy­śpie­szał, ru­szyw­szy spod świa­teł.

– Dzię­kuję za pod­wie­zie­nie – po­wie­działa na­gle Sha­ron. – Je­stem bar­dzo wdzięczna.

– To ża­den kło­pot.

– Mój syn po­wi­nien być w domu. Bę­dzie chciał zjeść pod­wie­czo­rek.

– Jak ma na imię?

– Eli­jah.

– Ładne.

– Po­do­bało się jego ojcu. In­te­re­so­wał się Bi­blią.

– Ile ma lat?

– Pięt­na­ście. A ty? Masz dzieci?

– Nie – od­parł Mil­ton. – Je­stem sam.

Zmie­nił pas i wy­prze­dził wolno ja­dącą cię­ża­rówkę. Sha­ron mil­czała przez chwilę.

– To z jego po­wodu – wy­znała na­gle. – Dziś rano… To wszystko. Wiem, że to głu­pie, ale nie wie­dzia­łam, co ro­bić. I tak na­prawdę na­dal nie wiem. Je­stem u kresu wy­trzy­ma­ło­ści.

– Co się stało?

Wy­da­wało się, że nie usły­szała py­ta­nia.

– Nie mam ni­kogo in­nego. Je­śli go stracę, nie ma sensu tego da­lej cią­gnąć.

– Może mi o tym opo­wiesz?

Sha­ron spoj­rzała przez okno, za­gry­za­jąc wargę.

– Jak go mo­żesz stra­cić?

Za­ci­snęła zęby. Mil­ton wzru­szył ra­mio­nami i się­gnął do ra­dia.

– Na na­szym osie­dlu działa gang, mło­dzi chłopcy. Miej­scowi. Wszyst­kich za­stra­szają. Ro­bią, co chcą… Wy­wo­łują za­mie­sza­nie, kradną, han­dlują nar­ko­ty­kami. Nikt nie śmie się im prze­ciw­sta­wić.

– A po­li­cja?

Ro­ze­śmiała się z go­ry­czą.

– Do ni­czego się nie na­daje. Nie wejdą na­wet na osie­dle, je­śli nie ma ich przy­naj­mniej sze­ściu. Do­póki są w po­bliżu, sy­tu­acja się tro­chę uspo­kaja, ale gdy tylko od­jeż­dżają, jest tak, jakby ich ni­gdy nie było.

– Co mają wspól­nego z Eli­ja­hem?

– Za­czął się z nimi za­da­wać. Jest jesz­cze chłop­cem i po­win­nam się nim zaj­mo­wać, ale nic nie mogę zro­bić. Za­brali mi go. Wraca do domu bar­dzo późno, prze­stał mnie słu­chać, nie robi tego, co mu każę. Za­wsze sta­ra­łam się dać mu tro­chę swo­body, nie być jedną z tych mam, we­dług któ­rych dzieci ni­gdy ni­czego nie po­tra­fią zro­bić jak na­leży, ale te­raz my­ślę, że chyba po­win­nam była trak­to­wać go bar­dziej su­rowo. Wczo­raj było to samo co za­wsze. Wiem, że wy­myka się z domu póź­nym wie­czo­rem, żeby być z nimi. Nor­mal­nie wy­cho­dzi przez okno swo­jej sy­pialni, więc za­mon­to­wa­łam w nim blo­kadę. Wcho­dzi do po­koju od frontu, a ja mu mó­wię, że ma wra­cać do łóżka. Po­syła mi tylko to swoje spoj­rze­nie i od­po­wiada, że już nie mogę mu mó­wić, co ma ro­bić. Przy­po­mi­nam mu wtedy, że je­stem jego matką i do­póki mieszka pod moim da­chem, musi mnie słu­chać. To chyba roz­sądne, prawda?

– Bar­dzo.

– Więc mówi, że chyba nie­długo prze­sta­niemy miesz­kać pod jed­nym da­chem, że zdo­bę­dzie wła­sne pie­nią­dze i znaj­dzie dla sie­bie ja­kieś lo­kum. Skąd pięt­na­sto­la­tek weź­mie pie­nią­dze na czynsz, je­śli nie z kra­dzieży lub sprze­daży nar­ko­ty­ków? Ru­sza do drzwi, ale naj­pierw musi przejść obok mnie, więc wstaję i go za­trzy­muję. Każe mi zejść z drogi, a gdy nie scho­dzę, mówi, że mnie nie­na­wi­dzi, że to moja wina, że jego oj­ciec od­szedł, a gdy pró­buję spra­wić, żeby się uspo­koił, po pro­stu mnie od­py­cha, otwiera drzwi i wy­cho­dzi. Jest duży jak na swój wiek, wyż­szy ode mnie i silny. Skoro nie chce słu­chać mo­ich po­le­ceń, co mogę zro­bić, żeby go po­wstrzy­mać? Wczo­raj wró­cił do­piero o trze­ciej nad ra­nem, a gdy wsta­łam, żeby pójść do pracy, jesz­cze spał.

– My­śla­łaś o wy­pro­wadzce?

Znowu ro­ze­śmiała się po­nuro.

– Nie wiesz, ja­kie to trudne? Wcze­śniej miesz­ka­li­śmy w schro­ni­sku. Do­póki mój mąż nie za­czął mnie mal­tre­to­wać, miesz­ka­łam w Man­che­ste­rze. Otwo­rzyli to miej­sce dla bi­tych ko­biet; tra­fi­li­śmy tam, gdy do­tar­li­śmy do Lon­dynu. Nie na­rze­kam, ale było prze­peł­nione. Nie nada­wało się do wy­cho­wa­nia mo­jego syna. Za­nim przy­dzie­lili nam miesz­ka­nie, przez wiele mie­sięcy by­łam na za­siłku. Nie masz po­ję­cia, jak trudno by­łoby ich skło­nić do prze­nie­sie­nia nas gdzieś in­dziej. Nie. Utknę­li­śmy tu­taj.

Zro­biła pauzę, znowu ga­piąc się na sa­mo­chody.

– Od­kąd miesz­kamy na osie­dlu, mamy kło­poty. Co­dzien­nie mar­twię się o Eli­jaha. Co­dzien­nie.

Mil­ton za­czął się za­sta­na­wiać, czy może ja­koś im po­móc.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa Sha­ron. – Opo­wia­dam ci o swo­ich pro­ble­mach, a na­wet nie wiem, jak masz na imię.

Mil­ton nie­mal od­ru­chowo chciał uciec się do swo­jego wy­szko­le­nia i dłu­giej li­sty fał­szy­wych toż­sa­mo­ści, ale się po­wstrzy­mał. Jaki to miało sens? Nie miał już na to ochoty. Kłam­stwa nie by­łyby do­brym punk­tem wyj­ścia, je­śli pra­gnął po­móc tej ko­bie­cie.

– Je­stem John – od­parł. – John Mil­ton.

Do­je­chał do skrzy­żo­wa­nia z Whi­te­cha­pel Road i skrę­cił.

– Prze­pra­szam, że cią­gle ga­dam. Na pewno masz wła­sne pro­blemy. Nie po­trze­bu­jesz wy­słu­chi­wać o mo­ich.

– Chciał­bym po­móc.

– To miło z two­jej strony, ale nie ro­zu­miem, jak mógł­byś to zro­bić.

– Może mógł­bym z nim po­roz­ma­wiać?

– Nie je­steś z po­li­cji, prawda?

– Nie.

– Ani z po­mocy spo­łecz­nej?

– Nie.

– Nie chcę być nie­grzeczna, pa­nie Mil­ton, ale nie znasz Eli­jaha. Jest uparty. Czemu miałby się przej­mo­wać tym, co mu po­wiesz?

Mil­ton zwol­nił, gdy do­jeż­dżali do sznura wlo­ką­cych się po­jaz­dów.

– Po­tra­fię być prze­ko­nu­jący.

6

Nad­zorca za­żą­dał akt Mil­tona z ar­chi­wum, a gdy już mu je do­star­czono, za­mknął się w ga­bi­ne­cie z dzban­kiem her­baty oraz cy­ga­rem i roz­ło­żył przed sobą pa­piery. Kiedy za­czy­nał, było późno, słońce już dawno za­szło i ciemne wody Ta­mizy iskrzyły się od­bi­tymi świa­tłami biu­row­ców na dru­gim brzegu rzeki. Za­pa­lił cy­garo i za­czął szu­kać w tych do­ku­men­tach wska­zówki, która mo­głaby wy­ja­śnić na­głą i nie­ty­pową de­cy­zję Mil­tona.

Ich roz­mowa go za­nie­po­ko­iła. Mil­ton za­wsze był jego naj­lep­szym sprzą­ta­czem. Za­wsze pre­zen­to­wał pe­łen pro­fe­sjo­na­lizm. Utrzy­my­wał ostry re­żim tre­nin­gowy, dzięki któ­remu do­rów­ny­wał spraw­no­ścią męż­czy­znom dwa razy młod­szym od sie­bie. Ciało Mil­tona nie było pro­ble­mem. W prze­ciw­nym ra­zie, my­ślał z ża­lem Nad­zorca, ła­twiej by­łoby to na­pra­wić. Pro­ble­mem był jego umysł, czyli kwe­stia o wiele trud­niej­sza. Nad­zorca szczy­cił się tym, że zna pra­cu­ją­cych dla niego lu­dzi, i Mil­ton za­sko­czył go swoją po­stawą. To zaś wpro­wa­dziło do jego my­śle­nia ele­ment nie­pew­no­ści, a nie­pew­ność dla czło­wieka tak upo­rząd­ko­wa­nego i lo­gicz­nego jak Nad­zorca była czymś nie do znie­sie­nia.

Trzy­mał dym w ustach. Od­da­nie i pro­fe­sjo­na­lizm Mil­tona ni­gdy, na­wet na chwilę nie osła­bły. Wy­ko­nał wzo­rowo se­rię mi­sji, które mo­głyby sta­no­wić trzon pod­ręcz­nika dla sku­tecz­nych no­wo­cze­snych agen­tów. Był naj­bar­dziej bez­względ­nym i spraw­nym za­bójcą w Gru­pie. Za­wsze trak­to­wał swój fach jako formę sztuki, czer­piąc sa­tys­fak­cję ze świa­do­mo­ści do­brze wy­ko­na­nego za­da­nia. Nad­zorca wie­dział z dłu­giego i przy­krego do­świad­cze­nia, że taka po­stawa sta­nowi w obec­nych cza­sach rzad­kość. Praw­dzi­wych rze­mieśl­ni­ków trudno było zna­leźć, a gdy już się taki tra­fił, to się o niego dbało. Inni męż­czyźni i ko­biety, któ­rych miał do dys­po­zy­cji, mieli skłon­ność do bez­ce­re­mo­nial­nych za­cho­wań. Byli au­to­ma­tami, któ­rym wska­zy­wał cele, po czym ob­ser­wo­wał i cze­kał, gdy wy­ko­ny­wali swoją pracę. Ich me­tody były sku­teczne, ale pro­stac­kie: strzały z ja­dą­cego sa­mo­chodu, eks­plo­zja miny przy­mo­co­wa­nej pod sa­mo­cho­dem, przy­pad­kowe wy­bu­chy nie­kon­tro­lo­wa­nej prze­mocy. Dzia­łali szybko i pa­skud­nie, non­sza­lancko i sztam­powo, w spo­sób pod­su­mo­wu­jący wszystko to, czym Nad­zorca gar­dził w dzia­łal­no­ści współ­cze­snego wy­wiadu. Nie zo­stało nic z ar­ty­zmu, dumy czer­pa­nej z tej pracy ani ostroż­nego za­sta­no­wie­nia się. Nic z praw­dzi­wego tu­petu. Mil­ton przy­po­mi­nał Nad­zorcy lu­dzi, z któ­rymi pra­co­wał, kiedy sam był agen­tem w te­re­nie, od­de­le­go­wa­nym pod­czas zim­nej wojny na Sta­tion M. Byli do­kładni i sta­ranni, ich mi­sje obej­mo­wały dłu­gie okresy pla­no­wa­nia, które koń­czyło się ak­tem na­głej, kon­tro­lo­wa­nej i po­wstrzy­my­wa­nej prze­mocy.

Nad­zorca wer­to­wał akta i ni­czego nie zna­lazł. Być może od­po­wie­dzi na­le­żało szu­kać w ży­cio­ry­sie Mil­tona. Wy­jął ko­lejny ra­port ze skrzynki i rzu­cił go na swoje biurko. Był gruby jak książka te­le­fo­niczna.

Żeby nowy agent zo­stał przy­jęty do Grupy, trzeba było do­ko­nać ca­łej masy ocen. Naj­drob­niej­sza nie­pra­wi­dło­wość – w spra­wach fi­nan­so­wych, oso­bi­stych, wła­ści­wie ja­kich­kol­wiek – pro­wa­dzi­łaby do prze­kre­śle­nia szans i na tym by się skoń­czyło; pro­po­zy­cja zo­sta­łaby dys­kret­nie wy­co­fana i nie­do­szły agent ni­gdy by się nie do­wie­dział, że brano go pod uwagę. W przy­padku Mil­tona było tak samo. Gru­pom Siód­mej i Dzie­sią­tej po­wie­rzono za­da­nie spo­rzą­dze­nia ra­por­tów i wy­ko­nały one wy­jąt­kowo grun­towną ro­botę. Zba­dano jego dzie­ciń­stwo, wy­kształ­ce­nie, ka­rierę w woj­sku oraz ży­cie oso­bi­ste.

John Mil­ton uro­dził się w 1968 roku. Nie miał ro­dzeń­stwa. Jego oj­ciec, Ja­mes Mil­ton, pra­co­wał jako in­ży­nier pe­tro­che­mik i za­fun­do­wał swo­jej żo­nie i dziecku ży­cie tu­ła­cze, prze­pro­wa­dza­jąc się co kilka lat, po­nie­waż po­dą­żał za pracą po ca­łym świe­cie. Znaczną część wcze­snego dzie­ciń­stwa Mil­ton spę­dził nad Za­toką Per­ską: kilka lat w Ara­bii Sau­dyj­skiej, sześć mie­sięcy w Ira­nie, gdy upa­dał szach, po­tem Egipt, Du­baj i Oman. Oj­ciec zo­stał też od­de­le­go­wany do Sta­nów Zjed­no­czo­nych, a po­tem w końcu otrzy­mał dy­rek­tor­ską po­sadę w śred­niej wiel­ko­ści fir­mie zaj­mu­ją­cej się po­szu­ki­wa­niem złóż gazu. Młody Mil­ton po­siadł po­wierz­chowną zna­jo­mość ję­zyka arab­skiego i umie­jęt­ność do­sto­so­wy­wa­nia się do róż­nych kul­tur; oby­dwie te zdol­no­ści oka­zały się cen­nym atu­tem w jego dal­szej ka­rie­rze.

W roku 1980 ży­cie Mil­tona zmie­niło się nie­od­wra­cal­nie. Jego ro­dzice zgi­nęli w wy­padku na au­to­stra­dzie w Niem­czech, a on zo­stał wy­słany do ciotki i wujka miesz­ka­ją­cych w hrab­stwie Kent. W fun­du­szu po­wier­ni­czym po­zo­sta­wiono dla niego pewną sumę pie­nię­dzy i do­brze je spo­żyt­ko­wano. Otrzy­mał pierw­szo­rzędne wy­kształ­ce­nie w pry­wat­nej szkole i w 1981 roku, po zda­niu wy­ma­ga­ją­cego eg­za­minu wstęp­nego, tra­fił na se­mestr je­sienny do Eton. Jego po­byt tam nie był udany i z po­wodu in­cy­dentu, któ­rego Grupa Siódma nie zdo­łała po­twier­dzić (cho­ciaż po­dej­rze­wali, że w grę wcho­dził ha­zard), zo­stał wy­da­lony z col­lege’u. Przez pe­wien czas uczył się w domu, po czym zo­stał przy­jęty do daw­nej szkoły ojca. Uczył się tam do szes­na­stego roku ży­cia, po czym do­stał się na stu­dia praw­ni­cze w Cam­bridge.

Za­an­ga­żo­wał się w trans­ak­cje na rynku po­za­gieł­do­wym i nikt nie był za­sko­czony, gdy zlek­ce­wa­żył pro­po­zy­cję od­by­cia apli­ka­cji ad­wo­kac­kiej, by za­cią­gnąć się do woj­ska. Spę­dziw­szy tam osiem lat, po­sta­no­wił wziąć udział w na­bo­rze do SAS. Pro­ce­dura se­lek­cji sły­nęła z bru­tal­nej wręcz trud­no­ści, ale Mil­ton prze­szedł ją z ła­two­ścią. Słu­żąc w od­dziale de­san­to­wym Eska­dry B 22 Re­gi­mentu SAS, uczest­ni­czył za­równo w taj­nych, jak i jaw­nych ope­ra­cjach na ca­łym świe­cie, z an­ty­ter­ro­ry­stycz­nymi i an­ty­nar­ko­ty­ko­wymi na Bli­skim i Da­le­kim Wscho­dzie, w Ame­ryce Po­łu­dnio­wej i Cen­tral­nej oraz Ir­lan­dii Pół­noc­nej włącz­nie.

Na kilka lat przed do­łą­cze­niem do Grupy zo­stał do­strze­żony, co skut­ko­wało kil­koma tym­cza­so­wymi prze­nie­sie­niami, pod­czas któ­rych można go było oce­nić w te­re­nie. Za każ­dym ra­zem do­brze się spi­sy­wał, a szcze­gólne zna­cze­nie miała udana mi­sja w No­wym Or­le­anie. Nad­zorca uznał, że Mil­ton do­sko­nale na­daje się na członka Grupy, i gdy po­ja­wił się wa­kat, on był naj­po­waż­niej­szym kan­dy­da­tem do za­ję­cia wol­nego miej­sca. Nad­zorca przed­sta­wił ofertę oso­bi­ście. Była prze­ko­nu­jąca i Mil­ton na­tych­miast ją przy­jął.

Odło­żył hi­sto­rię na bok i wró­cił do współ­cze­snych do­ku­men­tów. Nie­dawna ocena roczna wska­zy­wała na zna­czące po­gor­sze­nie wy­ni­ków Mil­tona i gdy Nad­zorca się­gnął do po­przed­nich lat, za­uwa­żył, że to trend, który do­tąd mu umy­kał. Oceny były do­głębne i łą­czyły w so­bie dro­bia­zgowe ba­da­nie kon­dy­cji fi­zycz­nej, spraw­dzian umie­jęt­no­ści strze­lec­kich oraz ocenę psy­cho­loga. We wszyst­kich tych trzech ele­men­tach wy­niki Mil­tona po­gar­szały się w ostat­nich trzech la­tach. W tym roku spa­dek był naj­bar­dziej gwał­towny, ale nie sta­no­wił od­osob­nio­nego przy­padku. Nad­zorca zbesz­tał się za to, że prze­oczył ten fakt. Bez­u­stanne suk­cesy w te­re­nie uczy­niły go śle­pym. Mil­ton tak do­brze so­bie ra­dził w swoim fa­chu, że su­ge­stia jego po­ten­cjal­nej po­rażki była nie­do­rzeczna. Te­raz, uważ­nie ana­li­zu­jąc akta Nu­meru Je­den z per­spek­tywy czasu, zro­zu­miał, że nie do­strzegł sze­regu wska­zó­wek.

Ba­da­nie kon­dy­cji fi­zycz­nej wy­pa­dło do­brze. Mil­ton był sprawny, miał układ krą­że­nia męż­czy­zny pięt­na­ście lat młod­szego. Co roku star­to­wał w ma­ra­to­nie, a uzy­ski­wane prze­zeń wy­niki były od­no­to­wy­wane i wpro­wa­dzane do akt; za­wsze mie­ścił się w gra­ni­cach trzech i pół go­dziny. Pod­czas ak­cji do­znał jed­nak se­rii ob­ra­żeń, które od­ci­snęły piętno na jego ciele. Od­kąd do­łą­czył do Grupy Pięt­na­stej, zo­stał dwu­krot­nie po­strze­lony, dźgnięty no­żem w nogę i ra­mię, do­znał rów­nież kil­ku­na­stu zła­mań. In­for­mo­wał o roz­ma­itych zwy­kłych do­le­gli­wo­ściach, ale le­karz za­su­ge­ro­wał, że z my­ślą o ba­da­niu za­cho­wy­wał sto­icki spo­kój i praw­do­po­dob­nie przez więk­szość czasu od­czuwa ła­godny lub umiar­ko­wany ból. Ba­da­nia krwi wy­kryły po­czątki ła­god­nego za­pa­le­nia sta­wów o pod­łożu ge­ne­tycz­nym. Za­ży­wał mie­szankę le­ków: ga­ba­pen­tynę na uszko­dze­nie ner­wów oraz oksy­ko­don na ogólne uśmie­rze­nie bólu.

Nad­zorca po­now­nie za­pa­lił cy­garo i się­gnął po ocenę psy­cho­lo­giczną. Wstał, by roz­pro­sto­wać ko­ści, i prze­czy­tał ra­port przy oknie. Gdy prze­rzu­cał kartki, zdał so­bie sprawę, że nie­do­strze­że­nie sy­gna­łów ostrze­gaw­czych było jego naj­bar­dziej ra­żą­cym błę­dem. Psy­chia­tra za­uwa­żył, że Mil­ton skar­żył się na bez­sen­ność i żeby ją zwal­czyć, prze­pi­sano mu pro­me­ta­zynę. Od­była się dys­ku­sja na te­mat przy­czyn tego pro­blemu, ale Mil­ton wzbu­rzył się, a po­tem roz­zło­ścił, nie chcąc po­go­dzić się z tym, że cho­dzi o coś in­nego niż nie­zdol­ność uspo­ko­je­nia za­pra­co­wa­nego umy­słu. Psy­chia­tra za­su­ge­ro­wał, że na­tu­ral­nie me­lan­cho­lijny tem­pe­ra­ment Mil­tona wska­zuje na ła­godną de­pre­sję i wy­daje się, że ba­dany stał się czło­wie­kiem skłon­nym do in­tro­spek­cji i wąt­pią­cym. Ra­port koń­czył się za­le­ce­niem, by kon­tro­lo­wano go bar­dziej re­gu­lar­nie. Nad­zorca je zi­gno­ro­wał.

Niech to szlag.

Mil­ton był cen­nym atu­tem, a on z upo­rem lek­ce­wa­żył sy­gnały ostrze­gaw­cze. Nie chciał przy­znać, że może po­wstać pro­blem, i swoją bez­czyn­no­ścią umoż­li­wił po­więk­sze­nie tego pro­blemu.

Odło­żył akta do skrzynki i za­pa­lił dru­gie cy­garo. Roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi.

– Wejść! – za­wo­łał.

Do ga­bi­netu wszedł Chri­sto­pher Cal­lan. Nu­mer Dwa­na­ście: naj­śwież­szy na­by­tek w Gru­pie. Zo­stał prze­nie­siony ze Spe­cial Boat Se­rvice po służ­bie w każ­dym calu tak bły­sko­tli­wej jak kie­dyś służba Mil­tona. Był wy­soki, szczu­pły i nie­na­gan­nie ubrany. No­sił ma­ry­narkę z gru­bego sukna za­pi­naną na dwa gu­ziki. Kie­sze­nie były pro­ste, a pod­szewka zwy­czajna i sto­no­wana. Pod lewą pa­chą, gdzie no­sił pas z ka­burą, ry­so­wała się cha­rak­te­ry­styczna nie­wielka wy­pu­kłość. Nie no­sił kra­wata. Spodnie miały kla­syczny krój, no­gawki się­gały do po­de­szwy buta. Był ude­rza­jąco przy­stojny mimo ma­łej i owal­nej głowy osa­dzo­nej na mu­sku­lar­nym karku. Czaszka Cal­lana była po­kryta gę­stymi ja­snymi lo­kami, cera nie­ska­zi­tel­nie biała, a wy­cho­wa­nie nie­na­ganne. Usta o cien­kich war­gach ukła­dały się w wy­raz okru­cień­stwa, a nie­ustę­pli­wość, która za­snu­wała te bla­do­nie­bie­skie oczy, wy­da­wała się za­ka­żać całą twarz.

– Chciał się pan ze mną zo­ba­czyć, sze­fie? – po­wie­dział.

– Ow­szem, Cal­la­nie. Usiądź. – Nad­zorca wy­ko­nał głę­boki wdech, wpro­wa­dza­jąc dym z po­wro­tem do tcha­wicy, a po­tem wy­dmu­chu­jąc go. – Mamy mały pro­blem. Cho­dzi o jed­nego z po­zo­sta­łych agen­tów… Znasz Nu­mer Je­den?

– Tylko z opi­nii in­nych.

– Ni­gdy z nim nie pra­co­wa­łeś, prawda?

– Nie, sze­fie. Dla­czego pan pyta?

– Oba­wiam się, że za­czął się za­cho­wy­wać tro­chę nie­od­po­wie­dzial­nie. Chcę, że­byś do­wie­dział się o nim wszyst­kiego, co się da… gdzie mieszka, co robi w cza­sie wol­nym, z kim się wi­duje. Wszyst­kiego.

– Tak jest. Coś jesz­cze?

– To wszystko. I za­cznij od razu.

– Oczy­wi­ście. – Cal­lan wstał i wy­gła­dził ma­ry­narkę. – Nu­mer Je­den był we Fran­cji, sze­fie? Irań­scy uczeni?

– Zga­dza się.

Cal­lan ski­nął w za­my­śle­niu głową.

– To było nie­for­tunne.

Nad­zorca po­pa­trzył na niego i wie­dział, że Cal­lan prze­strze­gałby za­sad pro­wa­dze­nia ak­cji co do joty. Nie po­zo­sta­wiłby żad­nych świad­ków. Od­zna­czał się taką samą de­ter­mi­na­cją i bez­względ­no­ścią jak Mil­ton w cza­sach, gdy do­łą­czył do Grupy. Za­sły­nął z nich w SBS; te ce­chy spodo­bały się Nad­zorcy, gdy go zwer­bo­wał.

– Pro­szę o co­dzienne ra­porty, Nu­me­rze Dwa­na­ście. Za­cznij na­tych­miast. Mo­żesz odejść.

Znowu od­wró­cił się twa­rzą do okna, a za nim ci­cho za­mknęły się drzwi. Przez chmurę dymu z cy­gara i swoje za­du­mane od­bi­cie w szy­bie pa­trzył w ciem­ność za oknem. Na dru­gim brzegu rzeki po Mil­l­bank pły­nął stru­mień po­jaz­dów, któ­rych tylne świa­tła po­zo­sta­wiały czer­woną smugę na as­fal­cie.

My­ślał o Mil­to­nie.

Nad­zorca był rów­nież rze­mieśl­ni­kiem. Jego agenci słu­żyli mu za na­rzę­dzia. Cza­sem, kiedy się sta­rzały i prze­sta­wały być nie­za­wodne, gdy ich kra­wę­dzie po­kry­wały się rdzą i nie dało się ich już na­ostrzyć, trzeba było je za­stą­pić no­wymi.

Być może nad­szedł czas.

Za­sta­na­wiał się, czy to wła­śnie bę­dzie mu­siał zro­bić.

7

Kiedy Eli­jah War­ri­ner cze­kał, aż po­ciąg wje­dzie na sta­cję, był prze­ra­żony. Znaj­do­wali się w Ho­mer­ton, sie­dzieli na jed­nej z me­ta­lo­wych ła­wek; spod łusz­czą­cej się czer­wo­nej farby wy­cho­dziła szorstka rdza, po­wie­trze było cięż­kie od woni zwie­trza­łego mo­czu i słod­kiego za­pa­chu skręta, który wę­dro­wał z ręki do ręki. Eli­jah pa­trzył na ścianę sto­ją­cego po dru­giej stro­nie to­rów ma­ga­zynu ozna­czo­nego akro­ni­mem LFB wska­zu­ją­cym, że to ich te­ren; wy­so­kie na trzy me­try ja­skra­wo­żółto-zie­lone li­tery, z czar­nym ob­ry­sem roz­ma­za­nym w miej­scach, gdzie deszcz roz­pu­ścił farbę, za­nim wy­schła.

LFB.

Lon­don Fields Boys.

W tej oko­licy to oni wszyst­kim rzą­dzili.

Na pe­ro­nie było ich sze­ściu. Pops, naj­star­szy i naj­ro­ślej­szy, kie­ro­wał tą nie­wielką ekipą. Wo­kół niego usta­wili się po­zo­stali chłopcy: Lit­tle Mark pa­lił skręta oparty ple­cami o mur; Pinky miał na gło­wie słu­chawki, do­la­ty­wały z nich brzę­czące dźwięki no­wej płyty Na­ughty Boya; Kidz i Chips mie­rzyli wzro­kiem dziew­czyny z Ga­scoyne Es­tate, które rów­nież cze­kały na po­ciąg. Wszy­scy byli ubrani tak samo: czapka bejs­bo­lowa, bluza z kap­tu­rem, dżinsy z ob­ni­żo­nym kro­kiem i no­wiut­kie najki lub re­eboki. Nie­któ­rzy mieli na­su­nięte kap­tury, opie­ra­jące się o daszki cza­pek i rzu­ca­jące cień na ich twa­rze. Wszy­scy no­sili na szyi ban­dany.

Było tuż przed wpół do szó­stej i wła­śnie za­czy­nały się go­dziny szczytu.

Pops ob­jął Eli­jaha w ra­mio­nach prawą ręką i mocno przy­ci­snął, drugą ręką dra­piąc go po gło­wie.

– Wy­lu­zuj, JaJa – rzekł. – Nie ma po­wodu do zmar­twień.

Eli­jah zdo­łał się uśmiech­nąć. Pops no­sił taki sam uni­form jak wszy­scy po­zo­stali, ale miał kol­czyki z bry­lan­tami, ma­sywny sy­gnet na każ­dej dłoni i gruby złoty łań­cuch na szyi. Świad­czyły one o jego po­zy­cji Ne­stora i oczy­wi­ście o tym, że miał wię­cej forsy niż reszta ekipy. Eli­jah przy­glą­dał się, jak Pops wy­cią­gnął to­rebkę z ma­ri­hu­aną i paczkę bi­bu­łek.

– Moja bab­cia na­uczyła mnie ro­bić skręty, ka­pu­jesz? – Pops roz­po­starł na ko­la­nach eg­zem­plarz „Me­tra” i roz­ło­żył swoje rze­czy: to­rebkę z trawką, bi­bułki, za­pal­niczkę. – To to­war wy­so­ko­ga­tun­kowy – po­wie­dział, wska­zu­jąc na prze­zro­czy­stą to­rebkę i jej brą­zowo-zie­loną za­war­tość. Otwo­rzył to­rebkę i od­sy­pał z niej nie­wielką kupkę nar­ko­tyku. – Przed czymś ta­kim trzeba się wpra­wić w od­po­wiedni stan. Nic nie na­daje się do tego le­piej niż po­rządna trawka, wiesz, o czym mó­wię?

Eli­jah ski­nął głową.

– Ro­bi­łeś to już?

– No ja­sne – od­parł chło­pak, si­ląc się na lekki ton. Pa­lił już od sze­ściu mie­sięcy, od­kąd tylko za­czął się za­da­wać z mło­dymi człon­kami LFB na ga­le­riach i klat­kach scho­do­wych Blis­sett Ho­use. Po­cząt­kowo też go to prze­ra­żało i pierw­szych kilka sztach­nięć przy­pra­wiło go o wy­mioty i łzy w oczach. Był to jed­nak dro­biazg, szybko przy­wykł. Je­den skręt za­wsze wę­dro­wał z rąk do rąk, a Eli­jah za­wsze pil­no­wał, żeby się za­ła­pać.

Pops ro­ze­śmiał się z jego od­po­wie­dzi.

– Wierz mi, młody czło­wieku, cze­goś ta­kiego nie pa­li­łeś. – Roz­ło­żył bi­bułkę i wy­peł­nił ją gru­bym pa­skiem ma­ri­hu­any. Przy­tknął po­kryty kle­jem brzeg bi­bułki do ust, po­li­zał go i za­kleił. Za­pa­lił ko­niec skręta i za­cią­gnął się mocno, cmo­ka­jąc z uzna­niem. Sztach­nął się jesz­cze raz i po­dał skręta Eli­ja­howi.

– No, młody, po­cią­gnij so­bie.

Eli­jah wziął skręta i zda­jąc so­bie sprawę, że Pops i po­zo­stali mu się przy­glą­dają, do­pil­no­wał, by nie oka­zać cie­nia zde­ner­wo­wa­nia, gdy wsu­wał go mię­dzy wargi i głę­boko się za­cią­gał. Po­nie­waż dym był gry­zący i mocny, chło­piec za­char­czał bez­rad­nie. Po­zo­stali ryk­nęli na wi­dok jego za­kło­po­ta­nej miny.

– Spójrz­cie na tego ma­łego jaj­ca­rza! – za­wo­łał Pinky. – Za­raz kojf­nie od tego kaszlu.

– Za­mknij dziób – zła­jał go Pops. – Niech się de­lek­tuje. I co my­ślisz, młody?

– Eks­tra – wy­krztu­sił z sie­bie Eli­jah.

– Taak, stary… eks­tra. A wiesz, dzięki czemu jest taki świetny?

Po­krę­cił głową, wciąż oszo­ło­miony.

– Szczyny. Ho­dowcy szczają na zie­mię. Dzięki temu zioło jest moc­niej­sze, daje kopa.

Eli­jah za­char­czał z od­razą i znowu omal nie zwy­mio­to­wał.

Pops uśmiech­nął się do niego, gdy po­ciąg wto­czył się na pe­ron.

– Weź się w garść, młody. Nad­jeż­dża. To jest to. Chcesz z nami być, mu­sisz to zro­bić. Je­steś go­towy?

– Tak.

Młody po­czuł na­gły przy­pływ bez­tro­ski. Wzmo­gło to jego prze­ra­że­nie i na­gle zro­biło mu się nie­do­brze. Od­wró­cił się od Po­psa, zgiął się w pół i zwy­mio­to­wał sma­żo­nym kur­cza­kiem, któ­rego zjadł dzie­sięć mi­nut wcze­śniej; roz­drob­niona papka roz­bry­zgi­wała mu się mię­dzy no­gami, bru­dząc nowe najki, które ukradł ze sklepu przy Mare Street po­przed­niego dnia.

Po­zo­stali za­częli wrzesz­czeć.

– Za­rzy­gał so­bie całe buty! – za­wo­łał Chips.

– Daj spo­kój – rzu­cił Pops. – Ogar­nij się. Przy­je­chał po­ciąg.

Drzwi się roz­su­nęły i na pe­ron wy­lali się wra­ca­jący z pracy w no­wym du­żym cen­trum han­dlo­wym, wielu wciąż w służ­bo­wych uni­for­mach. Pops pod­cią­gnął ban­danę i na­su­nął kap­tur na czapkę, aż cała jego twarz z wy­jąt­kiem oczu była za­sło­nięta. Po­zo­stali uczy­nili to samo. Pops stał za Eli­ja­hem, któ­remu trzę­sły się ręce, i we­pchnął go do za­tło­czo­nego wa­gonu. Reszta we­szła za nimi.

Młody był już świad­kiem gru­po­wego okra­da­nia pa­sa­że­rów po­ciągu i wie­dział, czego się spo­dzie­wać. Wpy­cha­jąc go w głąb wa­gonu, Pops i po­zo­stali człon­kowi gangu za­częli wyć i wrzesz­czeć, po­su­wa­jąc się przej­ściem mię­dzy fo­te­lami. Po­wo­do­wany przez nich ha­łas był dez­orien­tu­jący i prze­ra­ża­jący, wy­da­wało się, że ża­den pa­sa­żer nie był w sta­nie za­re­ago­wać. Pops wpa­ro­wał mię­dzy usta­wione na­prze­ciw sie­bie ławki i wy­rwał z dłoni te­le­fon ko­mór­kowy ja­kie­muś męż­czyź­nie w gar­ni­tu­rze. Inni ro­bili to samo, za­bie­ra­jąc te­le­fony i ta­blety, się­ga­jąc po port­mo­netki do to­re­bek i wy­cią­ga­jąc port­fele z we­wnętrz­nych kie­szeni ma­ry­na­rek i płasz­czy, szar­piąc za na­szyj­niki, aż pę­kły i można je było zsu­nąć z szyi. Eli­jah po­dą­żał za Po­psem i gdy wę­dro­wali od pa­sa­żera do pa­sa­żera, brał wrę­czane mu przez szefa przed­mioty i wrzu­cał je do ple­caka. Jego prze­ra­że­nie top­niało, w miarę jak rósł po­ziom en­dor­fin, które czuł pod­nie­cony tym, że oni ra­bują, a nikt nie pró­buje ich w ża­den spo­sób po­wstrzy­mać.

Młody czło­wiek w gar­ni­tu­rze spo­glą­dał na nich, gdy po­su­wali się na­przód przez wa­gon. W dłoni trzy­mał apa­rat Black­berry.

– Na co się ga­pisz? –– za­py­tał Pops. – Chcesz do­stać z li­ścia?

Męż­czy­zna nie od­po­wie­dział.

– A może wsa­dzić ci kosę? – Chips się­gnął do kie­szeni i wy­jął nóż z pięt­na­sto­cen­ty­me­tro­wym ostrzem.

Tam­ten na­dal mil­czał. Eli­jah spoj­rzał na niego i do­strzegł w oczach strach. Nie pro­wo­ko­wał ich, po pro­stu był zbyt prze­ra­żony, by co­kol­wiek zro­bić.

– Młody, za­bierz mu go – rzekł Pops, po­py­cha­jąc go na­przód.

Eli­jah pod­szedł do męż­czy­zny.

– Da­waj te­le­fon.

Mło­dzie­niec nie opie­rał się i po­dał go Eli­ja­howi. Ten do­ło­żył apa­rat do reszty fan­tów w ple­caku. Po­pa­trzył na męż­czy­znę, spoj­rzał mu w oczy i zro­bił szybki, na­gły ruch w jego stronę. Tam­ten się wzdry­gnął, spo­dzie­wa­jąc się ciosu, który nie padł. Eli­jah ni­gdy wcze­śniej nie spo­wo­do­wał ta­kiej re­ak­cji. Za­wsze naj­mniej­szy lub naj­młod­szy, był obiek­tem żar­tów. Sama przy­na­leż­ność do LFB czy­niła wielką róż­nicę. Lu­dzie trak­to­wali go po­waż­nie. Za­śmiał się nie ze zło­śli­wo­ścią, lecz z nie­do­wie­rza­niem.

Lit­tle Mark stał w drzwiach, blo­ku­jąc je i unie­moż­li­wia­jąc od­jazd po­ciągu.

– Po­li­cja! – krzyk­nął.

Przej­ście po wa­go­nie za­jęło im za­le­d­wie kilka se­kund, choć wy­da­wało się, że trwało to znacz­nie dłu­żej. Pops pchnął Eli­jaha przed sobą, gdy chłopcy ru­szyli da­lej; pa­sa­że­ro­wie roz­stę­po­wali się przed wy­pa­da­ją­cymi z po­ciągu ra­bu­siami. Na pe­ro­nie młody usły­szał do­bie­ga­jący z po­ło­żo­nej po­ni­żej ulicy dźwięk sy­ren. Lit­tle Mark ze­sko­czył na tory i prze­ciął szyny, bie­gnąc na drugą stronę to­ro­wi­ska i pro­wa­dząc po­zo­sta­łych. Eli­jah wdra­pał się z po­wro­tem na pe­ron, prze­sko­czył przez drew­niany płot i zbiegł po nie­ubi­tej ziemi na­sypu, a po­tem pu­ścił się sprin­tem Ber­ger Road, skrę­cił w Wick Road i prze­szedł­szy na drugą stronę jezdni, zna­lazł się na osie­dlu. Do­ra­stali w tych ulicz­kach oraz przej­ściach i znali je wszyst­kie in­stynk­tow­nie. Gdyby po­li­cja pró­bo­wała ich śle­dzić, nie mia­łaby szans.

Biegł w środku grupy, jego ciężki od łu­pów ple­cak po­brzę­ki­wał. Nie­po­kój znik­nął, za­stą­piony pul­su­ją­cym pod­nie­ce­niem wy­wo­ła­nym zu­chwa­ło­ścią tego, co zro­bili. Wzięli ten po­ciąg sztur­mem, a ja­dący nim lu­dzie bali się ich. Sie­dzieli tam w swo­ich ele­ganc­kich gar­ni­tu­rach z kosz­tow­nymi ga­dże­tami i ża­den nie kiw­nął pal­cem. Eli­jah przy­wykł do wy­słu­chi­wa­nia, co ma ro­bić – od ro­dzi­ców, na­uczy­cieli, po­li­cji – a tu­taj do­szło do cał­ko­wi­tego od­wró­ce­nia ról. Pa­mię­tał minę fa­ceta z te­le­fo­nem Black­Berry. To był doj­rzały męż­czy­zna, czło­wiek na sta­no­wi­sku, w dro­gim ubra­niu i z kosz­tow­nymi do­dat­kami, taki, co przy­pusz­czal­nie po­siada dro­gie miesz­ka­nie w Dal­ston, Hack­ney bądź Be­th­nal Green, bo te miej­sca były fajne. I on się bał Eli­jaha. Był wy­stra­szony.

Eli­jah ni­gdy wcze­śniej nie do­świad­czył, jak to jest bu­dzić po­strach.

8

Mil­ton za­wiózł ją do Hack­ney. Po obu stro­nach drogi cią­gnęły się sklepy bę­dące wła­sno­ścią imi­gran­tów, pró­bu­ją­cych sprze­dać tan­detne to­wary lu­dziom, któ­rych nie było na nie stać. Mi­nęli sklepy ze sma­żo­nymi kur­cza­kami oraz sta­cję me­tra i prze­je­chali es­ta­kadą nad A12.

Sha­ron po­le­ciła, by skrę­cił z głów­nej drogi w lewo, i wje­chali na osie­dle. Mi­nęli po­woli ca­ło­do­bowy sklep ogól­no­spo­żyw­czy z kra­tami w oknach i ekra­nem z pleksi chro­nią­cym wła­ści­ciela przed klien­tami. Nad oko­licą gó­ro­wały trzy wiel­kie wie­żowce, każdy na­zwany na cześć lo­kal­nego po­li­tyka z in­nych, od­zna­cza­ją­cych się opty­mi­zmem cza­sów, gdy te bu­dynki wy­da­wały się ja­sne, nowe i bu­dzące na­dzieję. Te czasy mi­nęły. Ob­je­chali Car­son Ho­use, wie­żo­wiec prze­zna­czony do wy­bu­rze­nia, z oknami i drzwiami szczel­nie za­kry­tymi me­ta­lo­wymi osło­nami w ja­skra­wo­po­ma­rań­czo­wym ko­lo­rze. Przed bu­dyn­kiem znaj­do­wał się plac za­baw, za­kap­tu­rzone dzie­ciaki sie­działy na huś­taw­kach i zjeż­dżal­niach, czer­wone ko­niuszki pa­pie­ro­sów mi­go­tały w przy­dy­mio­nym świe­tle lamp ża­ro­wych.

Sha­ron skie­ro­wała Mil­tona pod Blis­sett Ho­use i gdy wjeż­dżał na par­king za­sta­wiony po­obi­ja­nymi czy spa­lo­nymi wra­kami aut, oznaki de­gra­da­cji były zbyt oczy­wi­ste, by jej nie za­uwa­żyć. Mil­ton się ro­zej­rzał. Blis­sett Ho­use wy­glą­dał tak, jakby wznie­siono go w la­tach pięć­dzie­sią­tych. Wów­czas wy­da­wał się za­pewne fu­tu­ry­styczny, był sym­bo­lem zu­peł­nie no­wego stylu ży­cia po­wsta­łym na miej­scu pa­skud­nych do­mów sze­re­go­wych, które zo­stały wy­bu­rzone; rada gminy do­koń­czyła dzieła roz­po­czę­tego przez Niem­ców. Wie­żo­wiec miał dwa­dzie­ścia pię­ter, na każde z nich można było się do­stać z ze­wnętrz­nej ga­le­rii. Bu­dy­nek bu­dził doj­mu­jące po­czu­cie za­gro­że­nia, silny lęk, który osia­dał na wszyst­kim jak smog. W drzwiach i oknach wszyst­kich miesz­kań wsta­wiono kraty. Wszę­dzie na ścia­nach wid­niały na­ma­lo­wane sprayem na­pisy. Je­den z ga­raży na po­zio­mie par­teru zo­stał spa­lony, jego me­ta­lowe drzwi były na wpół wy­rwane z za­wia­sów i wi­siały krzywo. Po­środku sze­ro­kiego par­kingu stało audi z przy­ciem­nia­nymi szy­bami; drzwi były otwarte, a w fo­telu kie­rowcy sie­dział roz­wa­lony męż­czy­zna z no­gami wy­sta­wio­nymi na ze­wnątrz. Zło­wrogi, ryt­miczny ło­mot no­wego dub­ste­po­wego utworu wy­do­by­wał się z drżą­cych wiel­kich gło­śni­ków ba­so­wych umiesz­czo­nych w tyle sa­mo­chodu.

Mil­ton skie­ro­wał pi­lot w stronę swo­jego vo­lvo i kciu­kiem przy­ci­snął włącz­nik zamka cen­tral­nego. Wy­da­wało się to nie­po­trzeb­nym, pre­ten­sjo­nal­nym ge­stem i gdy od­cho­dzili, sa­mo­chód wy­glą­dał na bez­bronny. Mil­ton cho­ciaż raz cie­szył się ze stanu swo­jego po­jazdu. Z rurą wy­de­chową przy­dru­to­waną do pod­wo­zia i błot­ni­kiem wgnie­cio­nym pod­czas ostat­niej kraksy vo­lvo nie przy­cią­gało wzroku. Miał na­dzieję, że nie warto go kraść, bo ina­czej czeka go długi spa­cer do domu.

Ru­szył za Sha­ron w stronę bu­dynku. Wła­ści­ciel audi pa­trzył na Mil­tona przez błę­kit­nawą chmurę dymu z pa­lo­nej trawki, le­ni­wym, lecz groź­nym spoj­rze­niem. Włosy miał sfil­co­wane w dłu­gie dredy, na szyi złote na­szyj­niki. Gdy go mi­jał i spoj­rzeli so­bie w oczy, męż­czy­zna non­sza­lanc­kim ru­chem wy­rzu­cił do­pa­lo­nego skręta i pod­cią­gnął ko­szulkę, by po­ka­zać kolbę krót­kiej broni pal­nej za­tknię­tej za pas dżin­sów. Mil­ton od­wró­cił wzrok. Nie przej­mo­wał się tym, że tam­ten uznał to za drobne zwy­cię­stwo. Nic by nie zy­skał, pa­ku­jąc się w kło­poty.

Sha­ron po­pro­wa­dziła go do holu bu­dynku.

– Windy nie dzia­łają – prze­pro­siła, wska­zu­jąc na na­pisy przy­kle­jone na za­mknię­tych drzwiach. – Mam na­dzieję, że nie masz nic prze­ciwko ma­łej wspi­na­czce. Miesz­kamy na pią­tym pię­trze.

Klatki scho­dowe były wil­gotne, ciemne i śmier­działo w nich mo­czem. Śmieci skła­do­wano na po­sadzce, a sterta po­piołu wy­zna­czała miej­sce nie­daw­nego po­żaru. Ja­kiś młody chło­pak z kap­tu­rem na­cią­gnię­tym na głowę zbli­żył się do nich, po­włó­cząc no­gami.

– Szu­kasz tu cze­goś?

Sha­ron po­de­szła do chło­paka i po­wie­działa:

– Prze­stań, Dwayne.

– Gdzie jest JaJa? – za­py­tał.

– Już ty się o niego nie martw.

– Po­wiedz mu, że chcę się z nim zo­ba­czyć.

– Po co?