Święta Śmierć - Mark Dawson - ebook

Święta Śmierć ebook

Mark Dawson

4,2

Opis

Pół roku temu John Milton postanowił uciec od trudnej przeszłości i zaszył się w Ameryce Południowej. Przemierzał ją wzdłuż i wszerz, pracując najczęściej jako kucharz w małych lokalnych restauracjach. Jego następnym przystankiem w samotnej wędrówce okazuje się meksykańskie miasto Ciudad Juárez. Tam natychmiast zostaje wciągnięty w walkę z miejscowym kartelem narkotykowym.

Milton ratuje życie młodej dziennikarce – Caterinie, którą mafia obiera sobie za nowy cel. Jedynym sposobem na zapewnienie jej bezpieczeństwa jest przemycenie kobiety do Teksasu. Ich tropem podąża jednak Adolfo, znany ze swojej okrutnej natury syn mafiosa. Mężczyzna zyskał nawet złowrogi przydomek Santa Muerte – Święta Śmierć. Ocalenie Cateriny może się więc okazać dla Miltona dużo trudniejsze, niż wydawało się na początku.

„Święta Śmierć” to druga część serii opowiadającej o losach najemnika Johna Miltona. Mark Dawson nie tylko wymyślił sensacyjną, angażującą emocjonalnie intrygę, ale także stworzył niepowtarzalny, bondowski klimat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 271

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (28 ocen)
14
8
4
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
legimilesko

Nie oderwiesz się od lektury

Książka super
00
ElbietaN

Nie oderwiesz się od lektury

Tego potrzebowałam 🤓 Można powiedzieć,że to angielska wersja Jacka Reachera - polecam , warto !!!
00
hipolitkosta

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka. Prawdziwy krwawy Meksyk, korupcja, sicario i Milton. Super czytanie.
00
Annaza

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Sa­int De­ath

Prze­kład z ję­zyka an­giel­skiego: Mi­chał Lipa

Copyright © Mark Dawson, 202

This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Anna Slo­torsz

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska

ISBN 978-87-0237-635-7

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

PRO­LOG

Adolfo Gon­zález opu­ścił ka­łasz­ni­kowa. Po­zo­stali uczy­nili to samo. Stali w pół­okręgu wo­kół trzech unie­ru­cho­mio­nych te­re­nó­wek. Pa­no­wała ci­sza, je­śli nie li­czyć mo­no­ton­nego skwier­cze­nia ziemi sma­żą­cej się w słońcu. W fa­lu­ją­cym od upału po­wie­trzu mie­niły się dro­binki ku­rzu. Męż­czy­zna spoj­rzał na do­ko­nane dzieło. Po­jazdy dy­miły, po­dziu­ra­wione ku­lami ka­ro­se­rie przy­po­mi­nały sito. Auta były kom­plet­nie zde­mo­lo­wane. Wy­strze­lone przez snaj­pe­rów po­ci­ski ka­li­bru 10,57 po­wy­bi­jały dziury w przed­nich szy­bach. Dzieła znisz­cze­nia do­ko­nał ogień z au­to­ma­tów.

Włosi przy­je­chali na spo­tka­nie dro­gimi wiel­kimi range ro­ve­rami z na­pę­dem na cztery koła. Miały przy­ciem­niane szyby, skó­rzane fo­tele i kse­no­nowe re­flek­tory. Chcieli zro­bić wra­że­nie. Po­pi­sać się. Nie na wiele im się to zdało. Je­den z nich pró­bo­wał od­je­chać, ale nie do­tarł zbyt da­leko. Ze sfla­cza­łych opon wciąż jesz­cze z sy­kiem ucho­dziło po­wie­trze. Wszyst­kie szklane ele­menty były roz­bite. Z po­dziu­ra­wio­nych chłod­nic uno­siła się para.

Adolfo ro­zej­rzał się po wzgó­rzach. Znał Sa­ma­lay­ucę jak wła­sną kie­szeń. Jego ro­dzina ko­rzy­stała z tego miej­sca od lat. Ide­al­nie się nada­wało do ukry­wa­nia zwłok i or­ga­ni­zo­wa­nia za­sa­dzek. Trzech naj­lep­szych snaj­pe­rów roz­mie­ścił na od­da­lo­nym o nie­cały ki­lo­metr grze­bie­niu za­sty­głej lawy. Przy­go­to­wali so­bie kry­jówki, w któ­rych spę­dzili noc. Te­raz wi­dział, jak scho­dzą ze wznie­sie­nia. Pro­mie­nie słońca opie­rały się na dłu­gich ciem­nych lu­fach ich ka­ra­bi­nów i od­bi­jały się od so­cze­wek lu­net.

Skie­ro­wał się do naj­bliż­szego range ro­vera, opie­ra­jąc au­to­mat na bio­drze. Przy­da­rzały mu się różne rze­czy. Cza­sem istne cuda. Opła­cało się być ostroż­nym. Otwo­rzył drzwi. Oparte na kie­row­nicy zwłoki jed­nego z Wło­chów prze­chy­liły się na bok. Adolfo wy­cią­gnął je z auta i rzu­cił na za­ku­rzoną zie­mię. Co za nie­fart, pen­dejo. Na tyl­nym sie­dze­niu spo­czy­wały ko­lejne dwa trupy.

Adolfo ob­szedł te­re­nówkę od tyłu. Za nią, twa­rzą w górę i z otwar­tymi ustami, le­żało na­stępne ciało. Ży­wo­czer­wona krew wsią­kała w piach. Nad nie­bosz­czy­kiem ro­iła się chmara wy­głod­nia­łych much.

Zbli­żył się do dru­giego sa­mo­chodu i zaj­rzał do środka przez okno po stro­nie kie­rowcy. To był ten, który pró­bo­wał ucie­kać. Kula roz­trza­skała mu głowę. Roz­bry­zgi krwi wi­dać było na de­sce roz­dziel­czej, sie­dze­niach i po­zo­sta­ło­ściach szyby.

W trze­cim au­cie zna­lazł dwóch mar­twych lu­dzi. Pod­szedł z po­wro­tem do pierw­szego, za któ­rym le­żało ciało. Kop­nął męż­czy­znę w że­bra.

Po­zor­nie mar­twe usta się po­ru­szyły.

– Czego? – wark­nął Adolfo.

Ranny wy­rzę­ził coś nie­zro­zu­mia­łego.

Adolfo uklęk­nął.

– Nie sły­szę.

– Ba­sta – wy­char­czał le­żący. – Ferma.

– Już za późno, ca­brón – od­parł Adolfo. – Trzeba było po­my­śleć o tym wcze­śniej.

Odło­żył au­to­mat i ski­nął na Pa­bla, który z ka­merą w ręce krę­cił film na YouTube’a. Na­le­żało wy­słać wia­do­mość. Coś, co da im do my­śle­nia. Pa­blo skie­ro­wał ka­merę na ran­nego, nie prze­ry­wa­jąc fil­mo­wa­nia. Ktoś po­dał Adol­fowi ma­czetę z krót­kim ostrzem.

Umie­ra­jący śle­dził wzro­kiem każdy jego ruch.

Szef dał znak i jego lu­dzie unie­śli ran­nego do po­zy­cji klę­czą­cej. Za­wle­kli go do po­bli­skiego drzewa. Miał twarz za­laną krwią, która są­czyła się też spod ma­ry­narki. Prze­rzu­cili linę przez ga­łąź i wolny ko­niec za­wią­zali mu na kost­kach. Kiedy szarp­nęli pierw­szy raz, upadł. Po kilku ko­lej­nych po­cią­gnię­ciach za­wisł głową w dół.

Adolfo ujął ma­czetę w prawą dłoń, a lewą chwy­cił gę­ste czarne włosy męż­czy­zny. Gwał­tow­nym ru­chem po­de­rwał mu głowę, żeby od­sło­nić gar­dło.

Spoj­rzał w obiek­tyw ka­mery i przy­stą­pił do pracy.

CZĘŚĆ I. DZIEŃ PIERW­SZY

Od: <edy­to­wano>

Do: <edy­to­wano>

Data: Po­nie­dzia­łek, 16 wrze­śnia, 17.21

Te­mat: CAR­TWHEEL

Sza­nowny Pa­nie Mi­ni­strze,

pod­czas na­szego spo­tka­nia w ze­szłym ty­go­dniu za­żą­dał Pan wglądu do ra­portu na te­mat oko­licz­no­ści za­gi­nię­cia agenta od­po­wie­dzial­nego za nie­udaną próbę za­bój­stwa w Al­pach Fran­cu­skich.

Ko­pię ra­portu za­łą­czam do ni­niej­szego ma­ila.

Skoro już pi­szę, po­zwolę so­bie po raz ko­lejny za­pew­nić, że pod­jęto wszel­kie wy­siłki w celu zlo­ka­li­zo­wa­nia tego agenta i spro­wa­dze­nia go do kraju. Od­na­le­zie­nie go nie bę­dzie ła­twe z po­wo­dów, o któ­rych roz­ma­wia­li­śmy, za­pew­niam jed­nak, że nie bę­dzie w sta­nie ukry­wać się w nie­skoń­czo­ność.

Je­żeli po lek­tu­rze ra­portu na­suną się Panu ja­kieś spo­strze­że­nia, oczy­wi­ście pro­szę jak za­wsze po­dzie­lić się nimi ze mną.

Z po­wa­ża­niem

C.

>>> PO­CZĄ­TEK

*** ŚCI­ŚLE TAJNE ***

KOD: G15

RO­DZAJ DO­KU­MENTU: ana­liza / za­rys sy­tu­acji

OPIS: b.d.

PO­CHO­DZE­NIE: we­wnętrzne

DYS­TRY­BU­CJA: alfa

PRZE­ZNA­CZE­NIE SPE­CJALNE: po­ziom po­ma­rań­czowy

KRYP­TO­NIM: „Car­twheel”

Pod­su­mo­wa­nie

Po nie­uda­nej pró­bie wy­eli­mi­no­wa­nia irań­skich fi­zy­ków ją­dro­wych Je­hiji al Mussy i Sa­miry Nad­żib od­po­wie­dzialny za tę ak­cję agent John Mil­ton (vel G15/Nr 1, vel „John Smith”, vel „Car­twheel”) po­rzu­cił służbę. Jego obecne miej­sce po­bytu jest nie­znane. Mil­ton jest nie­zwy­kle nie­bez­pieczny i na­leży go od­na­leźć jak naj­szyb­ciej.

Ana­liza

>>> stresz­cze­nie

Nad­zorca ra­por­tuje, że Mil­ton prze­ja­wiał chęć odej­ścia ze służby po po­wro­cie do Lon­dynu z mi­sji we Fran­cji. We­dług po­gło­sek spo­tka­nie w tej spra­wie prze­bie­gało w na­pię­tej at­mos­fe­rze i za­koń­czyło się de­cy­zją o za­wie­sze­niu Mil­tona do czasu prze­pro­wa­dze­nia peł­nej oceny i ana­lizy.

<edy­to­wano>

Po tych wy­da­rze­niach za­ob­ser­wo­wano jego nie­obli­czalne za­cho­wa­nie. Za­czął uczęsz­czać na spo­tka­nia Ano­ni­mo­wych Al­ko­ho­li­ków (nie­mal na pewno na­ru­sza­jąc prze­pisy o ta­jem­nicy służ­bo­wej). Wy­na­jął dom w bied­nej czę­ści dziel­nicy Hack­ney w Lon­dy­nie Wschod­nim i praw­do­po­dob­nie za­an­ga­żo­wał się emo­cjo­nal­nie w re­la­cję z sa­motną matką Sha­ron War­ri­ner. Do­cho­dze­nie jest w toku, lecz pewne prze­słanki wska­zują, że Mil­ton po­ma­gał jej sy­nowi Eli­ja­howi, który rze­komo utrzy­my­wał kon­takty z lo­kal­nym gan­giem. Po­dej­rze­wamy, że w wy­niku tej in­ter­wen­cji Mil­ton był za­mie­szany w śmierć Isra­ela Browna (po­pu­lar­nego ra­pera wy­stę­pu­ją­cego pod pseu­do­ni­mem Ri­sky Biz­ness), we­dług na­szej wie­dzy jed­nego z li­de­rów wspo­mnia­nego gangu.

<edy­to­wano>

Roz­kaz zwol­nie­nia Mil­tona ze służby wy­dano mie­siąc temu. Drugi agent G15, Chri­sto­pher Cal­lan (vel G15/Nr 12, vel „Tri­pwire”), zlo­ka­li­zo­wał Mil­tona w mło­dzie­żo­wym klu­bie bok­ser­skim, za­ło­żo­nym przez nie­ja­kiego Den­nisa Ru­ther­forda. W trak­cie przy­go­to­wań do re­ali­za­cji za­da­nia zo­stał za­cze­piony przez Ru­ther­forda. W wy­niku po­wsta­łego za­mie­sza­nia Cal­lan za­bił go, a Mil­tona po­strze­lił w ra­mię. Nie­stety to nie wy­star­czyło, by go obez­wład­nić. Mil­ton uniesz­ko­dli­wił Cal­lana, strze­la­jąc mu w ko­lano i unie­moż­li­wia­jąc po­ścig, po czym znik­nął. Z da­nych sys­temu ANPR wy­nika, że po­je­chał skra­dzio­nym sa­mo­cho­dem na pół­noc. Ostat­nio wi­dziano go na au­to­stra­dzie M62, zmie­rza­ją­cego w kie­runku Li­ver­po­olu. Przyj­mu­jemy ro­bo­czą hi­po­tezę, że opu­ścił kraj na po­kła­dzie ja­kie­goś statku.

<edy­to­wano>

Ana­liza wy­ni­ków ba­dań psy­cho­lo­gicz­nych Mil­tona (w za­łą­cze­niu) su­ge­ruje, że jego stan psy­chiczny po­gar­szał się od ja­kie­goś czasu. Po­czu­cie winy nie jest rzad­ko­ścią wśród agen­tów G15, a Mil­ton słu­żył w niej od dzie­się­ciu lat. Godny po­ża­ło­wa­nia jest fakt, że prze­oczono sy­gnały ostrze­gaw­cze, jed­nak w pew­nym stop­niu da się to wy­tłu­ma­czyć nie­na­ganną służbą Mil­tona. Praw­do­po­dob­nie był naj­sku­tecz­niej­szym z na­szych agen­tów. Ana­liza post fac­tum po­zwala sfor­mu­ło­wać wnio­sek, że Mil­ton cierpi na bez­sen­ność i de­pre­sję, a po­nadto praw­do­po­dob­nie do­świad­cza drę­czą­cych re­tro­spek­cji prze­szłych zda­rzeń. Dia­gno­zo­wa­nie ze­społu stresu po­ura­zo­wego stało się modne, ale w tym przy­padku uwa­żamy, że jest to wła­ściwe roz­po­zna­nie.

Bez względu na stan psy­chiczny Mil­ton jest zbyt nie­bez­pieczny, by zi­gno­ro­wać jego za­gi­nię­cie. Brał udział w kilku waż­nych bry­tyj­skich i na­tow­skich ope­ra­cjach wy­wia­dow­czych, nie za­wsze zna­nych opi­nii pu­blicz­nej. Miałby nie­oce­nioną war­tość dla nie­przy­ja­ciela. Nie spo­sób też osza­co­wać szkód wy­ni­ka­ją­cych z jego ewen­tu­al­nego ujaw­nie­nia się.

>>> KO­NIEC

Od: <edy­to­wano>

Do: <edy­to­wano>

Data: Środa, 19 wrze­śnia, 17.21

Te­mat: Re: CAR­TWHEEL

Sza­nowny C.,

dzię­kuję za ra­port. Za­po­zna­łem z jego tre­ścią pre­miera, który, jak się Pan do­my­śla, nie jest nią za­chwy­cony. Pań­skim za­da­niem jest oso­bi­ste po­in­for­mo­wa­nie Nad­zorcy o jego nie­za­do­wo­le­niu i pod­kre­śle­nie, że od­na­le­zie­nie Mil­tona to kwe­stia o naj­wyż­szym prio­ry­te­cie. Nie mo­żemy po­zwo­lić, by czło­wiek o jego wie­dzy i umie­jęt­no­ściach prze­by­wał poza gra­ni­cami re­zer­watu, jak pew­nie po­wie­dzie­liby nasi ame­ry­kań­scy ku­zyni. Nie je­stem pe­wien, jaki oszu­kań­czy eu­fe­mizm przy­padłby do gu­stu na­szemu wspól­nemu przy­ja­cie­lowi, więc po­zo­stańmy przy „eme­ry­tu­rze”.

Pro­szę dzia­łać bez zwłoki.

Z po­wa­ża­niem

Ja­mes

1

John Mil­ton wy­siadł z au­to­busu i ru­szył przez par­king przed pierw­szą knajpą, jaką zo­ba­czył. Dzień był obez­wład­nia­jąco, wręcz bru­tal­nie go­rący. Słońce chło­stało Ciu­dad Ju­árez ża­rem, jakby miało mu coś za złe. On rów­nież czuł jego razy. Knajpę od­dzie­lał od drogi sze­roki par­king wy­lany as­fal­tem, który te­raz po­ły­ski­wał jak woda w akwa­rium. Wielki szyld za­wie­szony na wy­so­kim słu­pie in­for­mo­wał, że przy­by­tek na­zywa się La Casa del Mole. Lo­ka­li­za­cja była do­bra, tuż przy Col Cha­vena i nie­da­leko zjazdu z prze­lo­tówki, za­le­d­wie kil­ka­na­ście ki­lo­me­trów od gra­nicy – wy­star­cza­jąco bli­sko, by przy­cią­gnąć dziel­nych Ame­ry­ka­nów po­dró­żu­ją­cych na po­łu­dnie w po­szu­ki­wa­niu sza­lo­nych przy­gód. W oko­licy znaj­do­wało się kilka po­dob­nych lo­kali. Wszyst­kie po­ma­lo­wane na ja­skrawe ko­lory, prak­tycz­nie roz­pa­da­jące się, z neo­nami świe­cą­cymi bez prze­rwy dniem i nocą i pu­sta­wym par­kin­giem. Były to okropne przy­bytki z bez­na­dziej­nym je­dze­niem i Mil­ton z pew­no­ścią nie wstą­piłby do żad­nego z nich dla przy­jem­no­ści, ale prze­ra­biały pra­cow­ni­ków tak szybko, że ich sze­fo­wie cały czas szu­kali rąk do pracy. Nie byli przy tym zbyt wy­bredni – byli ska­zańcy, włó­czę­dzy, bez­do­mni mo­gli ła­two się tam za­ha­czyć i nikt nie za­da­wał im py­tań, je­śli tylko umieli go­to­wać.

Ta­kie miej­sca od­po­wia­dały tu­ry­stom i in­nym nie­wy­bred­nym po­dróż­nym. Mil­ton pra­co­wał w po­dob­nym przy­bytku w Ma­za­tlánie, do­póki dwa ty­go­dnie temu nie mu­siał ru­szyć da­lej. Mógł się za­ło­żyć, że ta knajpa ni­czym się nie różni od po­przed­niej.

W każ­dym ra­zie jemu pa­so­wała.

Prze­ciął par­king i wszedł do środka. Była to praw­dziwa spe­luna, pre­zen­tu­jąca się tym go­rzej, że świa­tło dnia prze­są­cza­jące się przez za­ro­śnięte bru­dem szyby bez­li­to­śnie ob­na­żało farbę łusz­czącą się ze ścian, my­sie dziury przy pod­ło­dze i po­kry­wa­jącą wszystko grubą pa­tynę ku­rzu.

Ko­bieta sie­dząca przy ba­rze przy­ci­skała do czoła zro­szoną bu­telkę piwa.

– Cześć.

Ski­nęła głową w od­po­wie­dzi, ani przy­jaź­nie, ani wrogo.

– Pra­cu­jesz tu?

– Nie sie­dzę tu dla zdro­wia, kotku. Czego chcesz?

– Wpa­dłem za­py­tać, czy nie szu­ka­cie ko­goś do pracy.

– To za­leży, co umiesz.

– Go­tuję.

– Nie ob­raź się, skar­bie, ale nie wy­glą­dasz mi na kuch­cika.

– Je­stem nie­zły. Daj mi szansę, a się wy­każę.

– Nie przede mną się bę­dziesz wy­ka­zy­wał.

Od­wró­ciła się w stronę zie­ją­cej pustką sali i wrza­snęła:

– Go­mez! Świeża krew!

Mil­ton zo­ba­czył męż­czy­znę wy­cho­dzą­cego z za­ple­cza. Był wielki, gruby i nie wy­glą­dał zdrowo. Miał po­tężny brzuch, krót­kie ręce i nogi oraz nie­ogo­loną, zie­mi­stą twarz.

– Jak się na­zy­wasz?

– Smith.

– Go­tu­jesz?

– Zga­dza się.

– Gdzie?

– Tu i tam. Po­dró­żuję po wy­brzeżu. En­se­nada, Ma­za­tlán, Aca­pulco.

– A te­raz Ju­árez? Nie Ti­ju­ana?

– Ti­ju­ana jest zbyt duża. Zbyt ka­li­for­nij­ska.

– Ostatni przy­sta­nek przed wjaz­dem do Ame­ryki?

– Może tak, może nie. Je­steś wła­ści­cie­lem?

– Dla cie­bie tak, ca­brón. Co to za ak­cent? Au­stra­lij­ski?

– An­giel­ski. Je­stem z Lon­dynu.

Go­mez wy­jął z lo­dówki piwo i je otwo­rzył.

– Chcesz bro­wara, An­gliku?

– Nie, dzięki. Nie piję.

Go­mez ro­ze­śmiał się na to tak gwał­tow­nie, z sa­mej głębi be­be­chów, że zwały tłusz­czu na jego brzu­chu za­trzę­sły się jak ga­la­reta, a Mil­ton zo­ba­czył w sze­roko otwar­tych ustach czarne plamy na plom­bo­wa­nych zę­bach.

– Nie pi­jesz, ale chcesz pra­co­wać w mo­jej kuchni? – Za­śmiał się po­now­nie, od­rzu­ca­jąc głowę do tyłu. – Hom­bre, albo je­steś durny, albo nie przy­po­mi­nasz żad­nego ku­cha­rza, ja­kiego w ży­ciu spo­tka­łem.

– Nie bę­dziesz miał ze mną pro­ble­mów.

– Ob­słu­gu­jesz fry­tow­nicę?

– Ja­sne, i wszystko inne.

– Masz szczę­ście, wła­śnie zwol­niło się miej­sce. Mój po­moc­nik po­tknął się i wsa­dził łapę do fry­tow­nicy po sam ło­kieć. Durny gno­jek. Mó­wią, że wy­padł z obiegu na dwa mie­siące. Więc może dam ci szansę i zo­ba­czymy, jak so­bie po­ra­dzisz. Sie­dem na go­dzinę, do ręki.

– Pięt­na­ście.

– Nie w tym ży­ciu, com­pa­dre. Daję dy­chę. I sta­wiam drugą, że ju­tro cię tu nie bę­dzie.

Mil­ton wie­dział, że to obo­wią­zu­jąca stawka i nic wię­cej nie wskóra.

– Zgoda. Kiedy mogę za­czy­nać?

– Dzi­siaj wie­czo­rem.

2

Po­pro­sił Go­meza o wska­za­nie miej­sca, w któ­rym mógłby się za­trzy­mać. Jego re­ko­men­da­cja była okra­szona zna­czą­cym uśmiesz­kiem. Mil­ton szybko zro­zu­miał dla­czego. Tra­fił do cia­snej nory, w któ­rej tu­zin męż­czyzn gnieź­dził się w po­miesz­cze­niu za ma­łym na­wet dla po­łowy z nich. Rzu­cił torbę na nie­chlujny bar­łóg, który mu wska­zano, po czym wziął prysz­nic w obrzy­dli­wie brud­nej ka­bi­nie. Wi­dział swoje od­bi­cie w po­pę­ka­nym lu­strze: gę­stą, bujną brodę, czarne włosy po­prze­ty­kane si­wi­zną i opa­le­ni­znę, jaką daje tylko sześć mie­sięcy włó­częgi po Ame­ryce Po­łu­dnio­wej. Aniel­skie skrzy­dła wy­ta­tu­owane na ra­mio­nach i ple­cach tro­chę zbla­kły, wta­pia­jąc się w orze­cho­wo­brą­zowe tło skóry.

Wy­szedł znowu na mia­sto. Nie przej­mo­wał się tym, że zo­sta­wia w ho­stelu swoje rze­czy, choć wie­dział, że zo­staną na­tych­miast prze­trzą­śnięte w po­szu­ki­wa­niu cze­goś god­nego kra­dzieży. Nie prze­szka­dzało mu to. Nie miał nic war­to­ścio­wego, na jego do­by­tek skła­dały się zmiana odzieży i kilka ksią­żek. Po­dró­żo­wał tylko z ba­ga­żem pod­ręcz­nym. Pasz­port z kil­koma ty­sią­cami do­la­rów upchnię­tymi mię­dzy kart­kami miał przy so­bie.

Wy­cią­gnął z kie­szeni skra­wek pa­pieru. Dał mu go w Aca­pulco pe­wien ame­ry­kań­ski praw­nik, który obec­nie trud­nił się zmy­wa­niem na­czyń na wy­brzeżu Pa­cy­fiku. Fa­cet miesz­kał kie­dyś w No­wym Mek­syku, a do Ju­árez tra­fił w po­szu­ki­wa­niu pracy. Uczęsz­czał tu na mi­tyngi i za­pi­sał na kartce do­kładne wska­zówki. Za­gad­nięty prze­cho­dzień po­wie­dział Mil­to­nowi, że pod wska­zany ad­res ma dwa­dzie­ścia mi­nut mar­szu.

To dużo czasu. Wy­star­cza­jąco, by zo­rien­to­wać się w oko­licy. Ru­szył na zwiad.

Mil­ton wie­dział co nieco o Ju­árez. Zda­wał so­bie sprawę, że to ide­alne miej­sce dla niego. Mia­sto było zde­wa­sto­wane i spla­mione krwią. Mógł z ła­two­ścią wto­pić się w oto­cze­nie i znik­nąć. Ja­kiś po­dróżny zo­sta­wił na sie­dze­niu w au­to­bu­sie z Chi­hu­ahuy prze­wod­nik Lo­nely Pla­net. Mil­ton prze­czy­tał go od de­ski do de­ski. Mia­sto było kie­dyś tęt­nią­cym ży­ciem ośrod­kiem tu­ry­styki, te czasy ode­szły jed­nak do prze­szło­ści. Rwąca rzeka go­ści wy­schła i zmie­niła się w wą­tły stru­my­czek.

Atrak­cyj­ność mia­sta prze­grała z re­pu­ta­cją naj­bar­dziej ska­żo­nego zbrod­nią miej­sca na Ziemi.

Wo­kół nie bra­ko­wało oznak upadku go­spo­dar­czego. Mil­ton mi­nął sta­lowy szkie­let bu­dynku, któ­rego bu­dowę wstrzy­mano przed wielu laty. Zwi­sa­jące z niego płachty bre­zentu po­wie­wały na wie­trze jak ka­wałki luź­nej skóry. Na uli­cach za­le­gały wraki sa­mo­cho­dów z po­dziu­ra­wio­nymi ku­lami ka­ro­se­rią i roz­trza­ska­nymi szy­bami. Buty za­wie­szone na dru­tach te­le­fo­nicz­nych in­for­mo­wały wta­jem­ni­czo­nych o po­ło­że­niu me­lin zwa­nych pi­ca­de­ros, któ­rych po­dej­rzani wła­ści­ciele ofe­ro­wali na sprze­daż wszel­kiego ro­dzaju nie­le­galne sub­stan­cje, ja­kie można so­bie wy­obra­zić. Do­cho­dziło do tego nie­od­parte wra­że­nie, że całe mia­sto poci się w pie­ką­cym pu­styn­nym słońcu.

Mil­ton szedł da­lej, aż do­tarł do dziel­nicy miesz­ka­nio­wej. Po­wie­trze było prze­sy­cone ku­rzem, spa­li­nami i mdłym odo­rem ście­ków. Sto­jąc na obrze­żach za­nie­dba­nej ko­lo­nii Po­niente, ob­rzu­cił wzro­kiem roz­cią­ga­jące się przed nim w dole osie­dle. Wi­dział rzędy iden­tycz­nych dom­ków sze­re­go­wych, ta­nich i byle ja­kich, zbu­do­wa­nych dla pra­cow­ni­ków fa­bryki, któ­rzy wcze­śniej miesz­kali w ob­skur­nych ba­ra­kach. Całe rzędy za­bu­do­wań były opusz­czone i splą­dro­wane. Od­kąd przy­by­sze z Azji za­częli zga­dzać się na niż­sze wy­na­gro­dze­nia niż miej­scowi, tu­tej­szych ro­bot­ni­ków nie było już stać na­wet na nie­wy­gó­ro­wane czyn­sze. Mil­ton wy­pa­trzył miej­sce po wy­pa­lo­nym do ziemi sze­re­gowcu. Po bu­dynku zo­stały czarne pro­sto­kąty w miej­scach, w któ­rych kie­dyś stały ściany. Na nie­któ­rych do­mach wy­ma­lo­wano sym­bole gan­gów nar­ko­ty­ko­wych. To ab­sur­dalne osie­dle wznie­siono na pod­mo­kłym grun­cie. Dawny plac za­baw był te­raz za­lany wodą, a po­zo­sta­ło­ści huś­ta­wek rdze­wiały na słońcu, ster­cząc z błot­ni­stej mu­rawy ni­czym po­ła­mane ko­ści szkie­letu.

Mil­ton za­trzy­mał się na chwilę, żeby ob­jąć wzro­kiem roz­cią­ga­jącą się przed nim pa­no­ramę. Wi­do­czne tuż za ame­ry­kań­ską gra­nicą śród­mie­ście El Paso bez­li­to­śnie przy­po­mi­nało o znaj­du­ją­cym się na wy­cią­gnię­cie ręki do­bro­by­cie.

Do ko­ścioła do­tarł po trzy­dzie­stu mi­nu­tach spa­ceru. Świą­ty­nię ota­czał wy­soki płot z dru­cia­nej siatki, a brama była zwy­kle za­mknięta na klucz. Ogro­dze­nie zbu­do­wano po tym, jak zło­dzieje po raz nie wia­domo który wła­mali się do środka i ukra­dli za­war­tość skar­bonki. Na pło­cie wi­siał znak, Mil­ton wi­dział go już w wielu in­nych miej­scach na świe­cie: dwie duże li­tery A wpi­sane w biały trój­kąt umiesz­czony w nie­bie­skim okręgu.

Wy­da­wało mu się, że na pierw­szym mi­tyngu w Lon­dy­nie był całe wieki temu. Chory ze stra­chu. Oba­wiał się na­ru­sze­nia ta­jem­nicy służ­bo­wej, bał się nie­zna­nego, a przede wszyst­kim od­czu­wał lęk przed przy­zna­niem się do pro­blemu, któ­rego nie po­tra­fił sam roz­wią­zać. Włó­czył się po oko­licy przez go­dzinę, za­nim ze­brał się na od­wagę i wszedł do środka. To było jed­nak dwa lata temu i od tego czasu wiele się zmie­niło.

Wkro­czył do bu­dynku. Duża sala po le­wej stro­nie słu­żyła jako żło­bek dla dzieci pra­cow­ni­ków fa­bryki. Po­miesz­cze­nie, w któ­rym od­by­wało się spo­tka­nie, było urzą­dzone bar­dzo skrom­nie – umiesz­czono tam stół, a wo­kół niego usta­wiono skła­dane krze­sła. Na ścia­nach wi­siały pla­katy gło­szące za­lety trzeź­wo­ści i po­ka­zu­jące, jak ją osią­gnąć dzięki pro­gra­mowi dwu­na­stu kro­ków.

Spo­tka­nie już się za­częło.

Kil­ku­na­stu męż­czyzn sie­działo w ci­szy, są­cząc kawę z pla­sti­ko­wych kub­ków i słu­cha­jąc opo­wie­ści jed­nego z nich. Mil­ton za­jął wolne krze­sło z tyłu sali i przy­łą­czył się do słu­cha­czy. Kiedy fa­cet skoń­czył mó­wić, do­wolna z obec­nych osób mo­gła za­brać głos i po­dzie­lić się swoją hi­sto­rią.

Mil­ton od­cze­kał chwilę i po­wie­dział po hisz­pań­sku:

– Na­zy­wam się John i je­stem al­ko­ho­li­kiem.

Po­zo­stali przy­wi­tali go i za­chę­cili do mó­wie­nia.

– Nie piję od ośmiu­set dzie­więć­dzie­się­ciu dni.

Aplauz.

– Dla­czego nie mo­żemy pić al­ko­holu jak nor­malni lu­dzie? Oto jest py­ta­nie. W moim przy­padku cho­dzi o po­czu­cie winy. Wiem, że nie je­stem ory­gi­na­lny, ale pi­łem wła­śnie z jego po­wodu. Są dni, kiedy przy­po­mi­nam so­bie sprawy, o któ­rych chcia­łem za­po­mnieć dzięki al­ko­ho­lowi, i tylko ta świa­do­mość trzyma mnie z dala od bu­telki. Przez osiem lat ro­bi­łem w pracy rze­czy nie­na­pa­wa­jące dumą. Straszne rze­czy. Wszy­scy, któ­rych zna­łem, pili. To była część na­szej kul­tury. W końcu zro­zu­mia­łem dla­czego. Każdy z nas miał po­czu­cie winy. Wsty­dzi­łem się i nie­na­wi­dzi­łem czło­wieka, któ­rym się sta­łem. Za­czą­łem więc przy­cho­dzić na te spo­tka­nia i re­ali­zo­wać ko­lejne kroki, jak my wszy­scy, aż do­sze­dłem do kroku czwar­tego, wy­ma­ga­ją­cego wni­kli­wej i od­waż­nej oso­bi­stej in­wen­tury mo­ral­nej. To było naj­trud­niej­sze. Nie star­czyło mi pa­pieru, żeby spi­sać wszyst­kie nie­go­dzi­wo­ści, któ­rych się do­pu­ści­łem. Po­tem był krok ósmy, czyli za­dość­uczy­nie­nie wszyst­kim skrzyw­dzo­nym przeze mnie. Cóż, to nie za­wsze było moż­liwe. Pewne osoby nie­od­wra­cal­nie znik­nęły z mo­jego oto­cze­nia i nie mogę ich prze­pro­sić. Po­sta­no­wi­łem za­miast tego po­ma­gać lu­dziom. Zro­bić coś do­brego. Wy­cią­gnąć dłoń do tych, któ­rzy do­stali słabe karty, nie po­tra­fili so­bie po­ra­dzić z wła­snymi pro­ble­mami. My­śla­łem, że zdo­łam ich wes­przeć.

Mil­ton prze­rwał i się za­my­ślił.

– Była pewna młoda sa­motna matka – kon­ty­nu­ował po chwili. – Jesz­cze w Lon­dy­nie, za­nim tu przy­je­cha­łem. Nie ra­dziła so­bie z sy­nem. Był młody, uparty i nie­wiele bra­ko­wało, a zro­biłby coś, co zruj­no­wa­łoby mu całe ży­cie. Pró­bo­wa­łem mu po­móc i wszystko po­szło nie tak. Po­peł­ni­łem błędy, a oni za nie za­pła­cili. To roz­biło mnie jesz­cze bar­dziej. Co mam zro­bić, skoro pierw­szych lu­dzi, któ­rym pró­bo­wa­łem po­móc, wpa­ko­wa­łem w jesz­cze więk­szą ka­bałę?

Coś ści­snęło go za gar­dło. Za­milkł. Ni­gdy wcze­śniej nie mó­wił o Ru­ther­for­dzie ani Sha­ron. On nie żył, ona była po­pa­rzona. Ob­wi­niał sie­bie za oba nie­szczę­ścia. A kogo miał wi­nić? Do tego jesz­cze Eli­jah. Ja­kie miał szanse po tym, co go spo­tkało? Naj­praw­do­po­dob­niej to on zna­lazł ciało Ru­ther­forda.

– Nie mo­żesz ob­wi­niać się o wszystko – po­wie­dział ktoś.

Mil­ton po­ki­wał głową, ale tak na­prawdę nie słu­chał.

– Mu­sia­łem wy­je­chać z kraju. Uciec od tego wszyst­kiego. Ktoś mógłby po­wie­dzieć, że ucie­kam od pro­ble­mów. Moż­liwe. Po­dró­żo­wa­łem. W sześć mie­sięcy prze­mie­rzy­łem całą Ame­rykę Po­łu­dniową. Po dro­dze po­mo­głem kilku oso­bom… W drob­nych spra­wach. Zro­bi­łem wszystko, co w mo­jej mocy, i uwa­żam, że w ogól­nym roz­ra­chunku mia­łem duży wpływ na ich ży­cie. Głów­nie jed­nak przez te pół roku dużo my­śla­łem. Do­kąd zmie­rza moje ży­cie? Co chcę z nim zro­bić? Czy znam już od­po­wie­dzi na te py­ta­nia? Nie, jesz­cze nie. Ale może się do nich zbli­ży­łem.

Opadł na opar­cie krze­sła. Po­zo­stali po­dzię­ko­wali mu za wy­po­wiedź. Głos za­brał ko­lejny męż­czy­zna. Spo­tka­nie ano­ni­mo­wych al­ko­ho­li­ków było spo­kojną go­dziną me­dy­ta­cji, w cza­sie któ­rej mógł się od­se­pa­ro­wać od zgiełku świata.

Za­po­mnieć o prze­szło­ści.

O krwi na rę­kach.

Za­mknął oczy, a słowa prze­pły­wały przez jego umysł.

3

Męż­czy­zna, któ­rego na­zy­wali El Pa­trón, był już po sie­dem­dzie­siątce, ale wy­glą­dał mło­dziej. W ciągu ostat­niej de­kady prze­szedł wiele ope­ra­cji pla­stycz­nych. Ten skur­wiel Cal­de­ron był go­tów słono za­pła­cić za jego schwy­ta­nie – ostat­nio na­groda wy­no­siła dzie­sięć mi­lio­nów do­la­rów – więc mu­siał czę­sto zmie­niać wy­gląd. Pierw­sze za­biegi miały wła­śnie taki cel: zmianę kształtu nosa, prze­szczep wło­sów, pro­sto­wa­nie i wy­bie­la­nie zę­bów. Ostat­nie za­fun­do­wał so­bie z próż­no­ści. Ka­zał so­bie usu­nąć zmarszczki, co dwa mie­siące brał za­strzyki z bo­toksu, żeby ujędr­nić czoło, miał wy­peł­nione po­liczki. W jego branży, przy nie­ustan­nym za­gro­że­niu śmier­cią, pewną sa­tys­fak­cję da­wała mu moż­li­wość za­gra­nia na no­sie upły­wowi czasu.

Na­zy­wał się Fe­lipe Gon­zález, ale poza ro­dziną już nikt tak do niego nie mó­wił. Zwra­cano się do niego El Pa­trón, cza­sem także El Pa­drino, czyli Oj­ciec Chrzestny. Był śred­niego wzro­stu – mie­rzył sto sie­dem­dzie­siąt dwa cen­ty­me­try – i chęt­nie do­da­wał so­bie parę cen­ty­me­trów, za­kła­da­jąc buty na ku­bań­skim ob­ca­sie. Po ojcu, pa­ste­rzu kóz w gó­rach Sierra Ma­dre, odzie­dzi­czył krępą syl­we­tkę i mocną bu­dowę ciała. To tam, w gór­skich ostę­pach, na­uczył się wy­twa­rzać me­tam­fe­ta­minę, upra­wiać mak na opium i dys­kret­nie prze­wo­zić to­war. Na­dal utrzy­my­wał tam je­den ze swo­ich licz­nych do­mów. Miał wiel­kie dło­nie ro­bot­nika, małe ciemne oczy i włosy ko­loru naj­głęb­szej czerni, przy­wo­dzą­cej na myśl atra­ment albo pióra kruka.

Otwo­rzył drzwi do la­bo­ra­to­rium. Praca do­bie­gała końca. Wy­po­sa­że­nie, które gro­ma­dził przez pra­wie pół roku – ku­po­wane ostroż­nie, z naj­więk­szą dys­kre­cją, od nie­po­wią­za­nych ze sobą do­staw­ców z róż­nych stron świata – zo­stało już za­in­sta­lo­wane. Po­miesz­cze­nie miało po­wierzch­nię nie­ca­łych dwu­stu me­trów kwa­dra­to­wych, świeżo wy­lane be­to­nowe po­sadzki i od­ma­lo­wane ściany. Wszystko było utrzy­mane w ide­al­nej czy­sto­ści. Naj­więk­szym ele­men­tem apa­ra­tury był re­ak­tor che­miczny o po­jem­no­ści ty­siąca dwu­stu li­trów – ogromna kadź ze stali nie­rdzew­nej usta­wiona na środku la­bo­ra­to­rium. Wo­kół znaj­do­wały się od­dzielne zbior­niki do prze­pro­wa­dza­nia in­nych pro­ce­sów, a także prasa hy­drau­liczna słu­żąca do wy­kań­cza­nia pro­duktu. Naj­wyż­szej klasy sys­tem fil­tra­cyjny spro­wa­dzono ze Szwaj­ca­rii, z firmy zaj­mu­ją­cej się ba­da­niami me­dycz­nymi. Kosz­to­wał ćwierć mi­liona do­la­rów. W po­miesz­cze­niu stały też po­jem­niki na che­mi­ka­lia po­trzebne do pro­duk­cji: efe­drynę, fos­for czer­wony, sodę kau­styczną, chlo­ro­wo­dór, kwas solny, wodę amo­nia­kalną i inne sub­stan­cje, któ­rych Fe­lipe nie znał ani nie miał ochoty po­zna­wać. Co­dzienna praca la­bo­ra­to­rium go nie in­te­re­so­wała. Za­trud­nił do tego che­mika z re­no­mo­wa­nej firmy far­ma­ceu­tycz­nej, od­wo­łu­jąc się do jego prze­świad­cze­nia, że za­ra­bia za mało jak na po­sia­dane umie­jęt­no­ści. Fe­lipe po­tra­fił coś na to za­ra­dzić. W krót­kim cza­sie mógł go uczy­nić mi­lio­ne­rem.

Fe­lipe uwa­żał się za eks­perta w kwe­stii gu­stów i pre­fe­ren­cji klien­tów. Jego zda­niem meta była nar­ko­ty­kiem przy­szło­ści. Do tej pory ocią­gał się z wej­ściem na ten ry­nek, ale te­raz wszystko miało się zmie­nić.

Kiedy się na­pa­trzył, opu­ścił la­bo­ra­to­rium. Bu­dy­nek znaj­do­wał się w gó­rach. W po­miesz­cze­niu pa­no­wał za­duch, ale na ze­wnątrz po­wie­trze było świeże i czy­ste. Ide­alne miej­sce na taką dzia­łal­ność. Do la­bo­ra­to­rium można było do­trzeć tylko jedną, przy­pra­wia­jącą o za­wroty głowy drogą, która po­woli pięła się pod górę, wi­jąc się ser­pen­ty­nami po zbo­czu głę­bo­kiego wą­wozu. Żadna ba­rierka nie chro­niła nie­ostroż­nego kie­rowcy przed upad­kiem w prze­paść. Wzdłuż trasy roz­miesz­czeni byli pa­ste­rze kóz, wy­po­sa­żeni przez Fe­lipa w krót­ko­fa­lówki. Gdyby ja­kimś cu­dem w oko­licy za­błą­kał się obcy po­jazd, ob­ser­wa­to­rzy po­in­for­mo­wa­liby o tym zbi­rów dba­ją­cych o bez­pie­czeń­stwo la­bo­ra­to­rium, a ci unie­moż­li­wi­liby nie­pro­szo­nemu go­ściowi do­tar­cie na szczyt. Wła­dze ro­biły dużo szumu wo­kół li­kwi­do­wa­nia wy­twórni nar­ko­ty­ków, jed­nak Fe­lipe się tym nie przej­mo­wał. Wie­dział, że opi­nia pu­bliczna ocze­kuje ostrej re­to­ryki, ale re­ali­zo­wa­nie tych szla­chet­nych de­kla­ra­cji na­strę­czało zbyt wielu prak­tycz­nych trud­no­ści. Wy­ma­ga­łoby za­an­ga­żo­wa­nia śmi­głow­ców i se­tek lu­dzi. Ni­komu aż tak bar­dzo na tym nie za­le­żało.

To­wa­rzy­szył mu jego za­stępca, Pa­blo. Był wierny jak pies, choć praw­do­po­dob­nie tro­chę zbyt za­fa­scy­no­wany bia­łym prosz­kiem. W każ­dym ra­zie można było na nim po­le­gać.

– Zro­bione, El Pa­trón – po­wie­dział.

– Roz­ma­wia­łeś z Adol­fem?

– Tak.

– Po­szło gładko?

– Naj­wy­raź­niej. Za­bili wszyst­kich. Je­den prze­żył strze­la­ninę, więc Adolfo ob­ciął mu głowę i wrzu­cił na­gra­nie na YouTube’a.

Fe­lipe cmok­nął z dez­apro­batą. Jego syn miał sła­bość do te­atral­nych ge­stów. Na wszystko był od­po­wiedni czas i mo­ment, a ta­kie de­mon­stra­cje były w za­sa­dzie obo­wiąz­kowe wśród mło­dych bos­sów nar­ko­ty­ko­wych, jed­nak on wo­lał dys­kret­niej­sze dzia­ła­nia.

Pa­blo za­uwa­żył nie­za­do­wo­le­nie szefa.

– To bę­dzie czy­telny sy­gnał dla Ita­liań­ców.

– Ja­sne – rzu­cił krótko Fe­lipe.

Pin­che pu­tas. Zdrajcy. Na­le­żało im się.

La Fron­tera ro­biła z nimi in­te­resy od pię­ciu lat i do nie­dawna była to współ­praca owocna i obu­stron­nie ko­rzystna. Włosi po­trze­bo­wali jego nar­ko­ty­ków i umie­jęt­no­ści prze­rzu­ca­nia ich przez gra­nicę, on po­trze­bo­wał ich sieci dys­try­bu­cyj­nej. Od kilku mie­sięcy jed­nak naj­wy­raź­niej prze­ce­niali jego za­leż­ność od nich, a nie do­ce­niali wła­snej za­leż­no­ści od jego pro­duktu. Pró­bo­wał im to uświa­do­mić, ale byli wy­jąt­kowo uparci i cią­gle chcieli wię­cej. W końcu mu­siał się wy­co­fać z tego układu. Ze­rwa­nie miało być osta­teczne i da­wać wy­obra­że­nie o ewen­tu­al­nych kon­se­kwen­cjach braku ak­cep­ta­cji dla jego de­cy­zji. Na­wet je­śli nie­zbyt mu się po­do­bał wy­stęp syna, przy­naj­mniej osią­gnął efekt, na ja­kim mu za­le­żało.

– Co z grin­gos?

– Wszystko za­ła­twione – od­parł Pa­blo. – Sa­mo­lot od­bie­rze ich ju­tro rano. Wie­czo­rem będą w Ju­árez. Po­my­śla­łem, że za­ła­twi­cie in­te­resy tam, a póź­niej przy­wie­ziesz ich tu­taj, żeby im wszystko po­ka­zać.

– Będą pod wra­że­niem, co?

– Pew­nie, El Pa­trón. Jak mo­gliby nie być?

– Coś jesz­cze?

– Jest jedna sprawa. Twój syn mówi, że zlo­ka­li­zo­wali dzien­ni­ka­rzy.

– Ja­kich? Od­śwież mi pa­mięć.

– Blo­ge­rów.

– No tak – przy­po­mniał so­bie se­rię de­ner­wu­ją­cych ar­ty­ku­łów na te­mat jego dzia­łal­no­ści. Ktoś za­czął ro­bić szum wo­kół jego in­te­re­sów, za­równo w kraju, jak i za gra­nicą. Fe­lipe nie mógł tego to­le­ro­wać. – Kim oni są?

– Męż­czy­zna i ko­bieta. Mło­dzi. Jego już na­mie­rzy­li­śmy.

– Dur­nie. Zaj­mij się nimi, Pa­blo.

– Za­ła­twione.

4

Ca­te­rina Mo­reno wpa­try­wała się w bez­kre­sną pu­sty­nię. Wiatr sy­pał jej pia­skiem w twarz. Do­piero co na­stał świt, a ona znaj­do­wała się na obrze­żach na­le­żą­cej do Ciu­dad Ju­árez dziel­nicy nę­dzy Lo­mas de Po­leo. Wła­śnie prze­szli przez płot i zna­leźli się na te­re­nach kon­tro­lo­wa­nych przez kar­tel La Fron­tera. To­wa­rzy­szyło jej trzy­dzie­ści in­nych osób, głów­nie ko­biet. Na­le­żały do or­ga­ni­za­cji ak­ty­wi­stów zaj­mu­ją­cej się po­szu­ki­wa­niem ciał dziew­czyn po­ry­wa­nych z ulic mia­sta. Ca­te­rina była młoda i ładna, miała sub­telną twarz i dłu­gie, lśniące czarne włosy, zu­peł­nie jak jej matka. Duże zie­lone oczy po­tra­fiły ci­skać gromy, kiedy wpa­dała w złość. Te­raz bez­wied­nie wpa­try­wała się w dal, roz­my­śla­jąc o na­pi­sa­nym do po­łowy ar­ty­kule. Roz­wa­żała różne punkty wi­dze­nia, moż­li­wo­ści dal­szego roz­wi­ja­nia te­matu i kon­se­kwen­cje pu­bli­ka­cji.

Miała już go­towy ty­tuł: Mia­sto za­gi­nio­nych dziew­czyn.

Tak wła­śnie nie­któ­rzy na­zy­wali dzi­siaj Ciu­dad Ju­árez. To nie zmie­niało faktu, że było też zwane mia­stem mor­der­ców, po­nie­waż każ­dego dnia lu­dzie gi­nęli tu w po­ra­chun­kach gan­gów – w tym roku już po­nad sie­dem­set osób, a nie było jesz­cze Wiel­ka­nocy. Ca­te­rina miała ob­se­sję na punk­cie wo­jen nar­ko­ty­ko­wych, które stale po­ja­wiały się na jej blogu na te­mat po­gra­ni­cza: post za po­stem o śmierci, oka­le­czo­nych cia­łach po­rzu­ca­nych osten­ta­cyj­nie na miej­skim wy­sy­pi­sku, strze­la­ni­nach z sa­mo­cho­dów, o te­re­no­wych au­tach z set­kami dziur po ku­lach, dzie­ciach sma­żo­nych żyw­cem w ka­dziach z ole­jem, po­nie­waż ich ro­dzice nie chcieli ro­bić tego, co im ka­zano, wi­siel­cach znaj­do­wa­nych na mo­stach i la­tar­niach. Na groby ofiar na­ty­kano się w ca­łym mie­ście, eks­hu­mo­wano dzie­siątki ciał, trupy nie­mal do­słow­nie wy­cho­dziły z ziemi. Do tego od­ra­ża­jące na­gra­nia wi­deo z tor­tur i eg­ze­ku­cji, pu­bli­ko­wane na YouTu­bie i Fa­ce­bo­oku. Były to wia­do­mo­ści prze­ka­zy­wane so­bie przez zwa­śnione gangi, a za­ra­zem ostrze­że­nia ad­re­so­wane do władz, nie­prze­kup­nych po­li­cjan­tów i zwy­kłych Mek­sy­ka­nów.

„To my kon­tro­lu­jemy to mia­sto”.

„Ono na­leży do nas”.

Ca­te­rina ra­zem z in­nymi dzien­ni­ka­rzami opi­sy­wała wszyst­kie te wy­da­rze­nia. Za­wie­ra­jący już trzy ty­siące po­stów Blog del Bor­der­land po­woli zy­ski­wał czy­tel­ni­ków i do­cie­rał do co­raz więk­szej liczby lu­dzi. W tej chwili przy­cią­gał setki ty­sięcy od­bior­ców. Ca­te­rina miała duże au­dy­to­rium i nie bra­ko­wało jej de­ter­mi­na­cji do uświa­da­mia­nia lu­dziom, co się dzieje.

Mia­sto za­gi­nio­nych dziew­czyn.

Cały czas wra­cała do tego te­matu. Wojny gan­gów były głów­nym wąt­kiem, ale nie bra­ko­wało też in­nych hi­sto­rii, za­głu­szo­nych przez szum me­dialny, ukry­tych w in­nych opo­wie­ściach. Ta, na któ­rej trop wpa­dła Ca­te­rina, na­le­żała do naj­bar­dziej in­try­gu­ją­cych. W ciągu ostat­nich pię­ciu lat w mie­ście upro­wa­dzono trzy­sta ko­biet i dziew­cząt – głów­nie na­sto­la­tek w wieku pięt­na­stu, szes­na­stu lat – wra­ca­ją­cych z pracy w ma­qu­ila­do­ras – wiel­kich fa­bry­kach, które wy­ro­sły jak grzyby po desz­czu na po­łu­dnio­wym brzegu Rio Grande. Po­nadna­ro­dowe kor­po­ra­cje bez ocią­ga­nia wy­ko­rzy­stały moż­li­wo­ści stwa­rzane przez układ o wol­nym han­dlu, dzięki któ­remu mo­gły za­trud­niać lu­dzi w Mek­syku za uła­mek wy­na­gro­dze­nia obo­wią­zu­ją­cego na pół­noc­nym brzegu rzeki. Fa­bryki i inne za­kłady wy­zy­sku­jące siłę ro­bo­czą były ob­sa­dzone głów­nie mło­dymi ko­bie­tami przy­jeż­dża­ją­cymi z ca­łego kraju w po­szu­ki­wa­niu sta­łego wy­na­gro­dze­nia i lep­szego ży­cia.

Były ni­kim, ano­ni­mo­wymi du­chami snu­ją­cymi się po mie­ście. Wia­domo było, że nikt nie bę­dzie za nimi tę­sk­nił. Nie­które upro­wa­dzono wprost z ulicy, inne z ba­rów, zwa­biono je do ho­teli i klu­bów pod pre­tek­stem randki, obie­cano im pracę, pie­nią­dze albo ro­mans, a cza­sem tylko jed­no­ra­zową przy­godę, dzięki któ­rej mo­gły na chwilę za­po­mnieć o co­dzien­nej ogłu­pia­ją­cej ha­rówce.

Póź­niej już nikt nie wi­dział ich ży­wych.

Ich ciała po­rzu­cano gdzie­kol­wiek, nie pró­bu­jąc ich na­wet ukryć – na nie­użyt­kach, w prze­pu­stach i ro­wach, wy­rzu­cano z sa­mo­cho­dów na ulicę albo spusz­czano do ka­na­łów ście­ko­wych. Za­bójcy ni­czym się nie przej­mo­wali ani nie za­da­wali so­bie trudu, żeby za­trzeć ślady swo­jej dzia­łal­no­ści. Wie­dzieli, że i tak nikt ich nie bę­dzie ści­gał. Nie wszyst­kie za­gi­nione uda­wało się od­na­leźć. Ich zde­spe­ro­wani ro­dzice roz­wie­szali ogło­sze­nia na przy­stan­kach i mu­rach.

Ca­te­rina fo­to­gra­fo­wała ogło­sze­nia, pu­bli­ko­wała je w sieci i za­pi­sy­wała szcze­góły.

Miała ich pełny no­tat­nik.

Na­zwi­ska.

Daty uro­dze­nia.

Daty upro­wa­dze­nia.

Wie­działa, że nie znajdą tej, któ­rej szu­kali tego ranka. Na­zy­wała się Ma­ria, a jej ciało miało się zna­leźć pew­nego dnia w miej­scu bar­dzo po­dob­nym do tego. Za­da­niem Ca­te­riny było opi­sa­nie po­szu­ki­wań. Zro­biła zdję­cia osób prze­pa­tru­ją­cych brudne pia­ski i na­grzane skały w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­go­kol­wiek śladu po­twier­dza­ją­cego to, czego i tak wszy­scy się spo­dzie­wali: że dziew­czyna nie żyje.

Po­szu­ki­wa­nia prze­rwano i wszy­scy udali się z po­wro­tem do miej­sca, w któ­rym zo­sta­wili sa­mo­chody. Wi­dzieli młode ko­biety wy­cho­dzące z pry­mi­tyw­nych bud i chat, gro­ma­dzące się na po­bo­czu drogi w ocze­ki­wa­niu na au­to­busy. Te miały je za­wieźć do fa­bryk.

5

Sześć go­dzin póź­niej Ca­te­rina sie­działa przy kom­pu­te­rze, cze­ka­jąc na re­ak­cję na ostat­nią wy­słaną wia­do­mość. Za­gry­zała ner­wowo wargi, ale kur­sor na ekra­nie mi­gał nie­stru­dze­nie, a od­po­wiedź nie nad­cho­dziła. Prze­cze­sała pal­cami dłu­gie ciemne włosy i skrzy­wiła się, pa­trząc na ekran. Prze­stra­szyła tę dziew­czynę. Za bar­dzo na­ci­skała, za bar­dzo się spie­szyła, za bar­dzo chciała opi­sać jej hi­sto­rię. A te­raz ją stra­ciła.

Do cho­lery! Niech to wszystko szlag trafi! Ode­pchnęła się no­gami i od­su­nęła od biurka ra­zem z krze­słem na kół­kach. Wy­cią­gnęła ręce nad głowę. Była zmę­czona i ze­sztyw­niała. Spę­dziła przed lap­to­pem mniej wię­cej osiem go­dzin, nie li­cząc pię­cio­mi­nu­to­wej prze­rwy na wyj­ście do baru za ro­giem po gor­dity i qu­esa­dille, które tuż po po­wro­cie zja­dła przy biurku. Ga­zety na­dal le­żały na pod­ło­dze, obok prze­peł­nio­nego ko­sza na śmieci, gdzie je wcze­śniej rzu­ciła. Wczo­raj było tak samo, a w nocy nie miała czasu na sen. Kiedy pra­co­wała nad taką hi­sto­rią, da­wała się po­nieść. Wie­działa, że to wada, ale nie za­mie­rzała jej ko­ry­go­wać. Dla­tego też nie miała chło­paka ani męża. Mu­siałby to być bar­dzo szcze­gólny typ męż­czy­zny – nie­zwy­kle cier­pliwy i wy­ro­zu­miały. Nikt inny nie wy­trzy­małby z ko­bietą, która po­tra­fiła tak się za­tra­cić w pracy, że za­po­mi­nała o pra­niu, je­dze­niu, wy­cho­dze­niu na randki i wszyst­kim, co nie słu­żyło pi­sa­niu.

Ale tak musi być, po­wie­działa so­bie w du­chu ko­lejny raz.

Opi­sy­wa­nie tych hi­sto­rii na­prawdę jest naj­waż­niej­sze.

Lu­dzie mu­szą wie­dzieć.

Świat musi wie­dzieć, co się dzieje w Ju­árez.

Pra­co­wała w swoim ma­lut­kim miesz­ka­niu, w po­koju dzien­nym. Na ścia­nach wi­siały duże ar­ku­sze pa­pieru z roz­pi­sa­nymi po­my­słami na ar­ty­kuły, a mię­dzy nimi dia­gramy ob­ra­zu­jące hie­rar­chię kar­teli. Na jed­nej z kar­tek wid­niały imiona i na­zwi­ska trzy­stu ko­biet. Tuż obok biurka wi­siała duża mapa z trzy­stoma pi­nez­kami po­wbi­ja­nymi w miej­scach od­na­le­zie­nia zwłok. Ku­piony z dru­giej ręki kom­pu­ter marki Mac­Book Pro tkwił w za­wie­ru­sze pa­pie­rów, ksią­żek i od­ręcz­nych no­ta­tek. Stary i zu­żyty iMac przy­cup­nął na rogu biurka. Na jego ekra­nie wi­dać było otwarty do­ku­ment Word­press. Zmi­ni­ma­li­zo­wane okna ukry­wały strony z wy­ni­kami wy­szu­ki­wań i ar­ty­ku­łami. Wszystko po­bie­rała przez dark­net, żeby mieć gwa­ran­cję ano­ni­mo­wo­ści i za­bez­pie­czyć się przed wy­śle­dze­niem. Nie wie­działa, czy kar­tele są wy­star­cza­jąco za­awan­so­wane tech­no­lo­gicz­nie, żeby po­wią­zać Blog del Bor­der­land z jej miej­scem za­miesz­ka­nia, ale wła­dze z pew­no­ścią miały taką moż­li­wość, a po­nie­waż sie­działy w kie­szeni bos­sów nar­ko­ty­ko­wych, nie­ostroż­ność mo­gła ją wiele kosz­to­wać. Miała pew­ność, że nie da się wy­śle­dzić au­tor­stwa jej ar­ty­ku­łów, a jej na­zwi­sko jest bez­piecz­nie ukryte za ca­łym mnó­stwem in­ter­ne­to­wych pseu­do­ni­mów. Praw­dzi­wym nie­bez­pie­czeń­stwem były jed­nak spo­tka­nia ta­kie jak to, które pró­bo­wała umó­wić – z prze­ra­żo­nymi dziew­czy­nami z mia­sta. Wie­działa, że musi uchy­lić za­słonę, żeby na­pi­sać ten tekst, lecz wia­ry­god­ność in­for­ma­torki mo­gła na ra­zie oce­nić tylko na pod­sta­wie in­tu­icji.

Ta hi­sto­ria to była jed­nak praw­dziwa bomba. Warto było za­ry­zy­ko­wać.

Spoj­rzała na ekran.

Cią­gle nic.

Sły­szała dzieci gra­jące na po­dwórku w ka­mień, pa­pier, no­życe. Pod­dała się i ci­cho przy­su­nęła do okna. Miesz­kała wy­soko, na trze­cim pię­trze, i te­raz spo­glą­dała z góry na oto­cze­nie. Dzieci ba­wiły się na placu przed no­wym ko­ścio­łem, otyn­ko­wa­nym na biało i po­kry­tym czer­woną da­chówką. Pie­nią­dze na bu­dowę wy­ło­żyły kar­tele.

Pod­je­chała na krze­śle z po­wro­tem do biurka i spoj­rzała obo­jęt­nie na ekran.

– Je­stem – prze­czy­tała.

Kur­sor mru­gał na końcu wier­sza.

Ca­te­rina gwał­tow­nie się wy­pro­sto­wała i za­częła pi­sać od­po­wiedź. Kilka razy wy­ka­so­wała tekst, za­nim wpa­dła na to, co chce po­wie­dzieć.

„Wiem, że się bo­isz”.

Po krót­kiej pau­zie na ekra­nie po­woli i nie­pew­nie za­częły się po­ja­wiać li­tery:

„Skąd mo­żesz wie­dzieć?”

„Roz­ma­wia­łam z in­nymi dziew­czy­nami. Nie­zbyt wie­loma. Nie je­steś pierw­sza”.

„Po­wie­działy ci, że mo­żesz je opi­sać?”

„Nie mo­gły się zgo­dzić”.

„To ozna­cza wyż­szą stawkę”.

„W po­rządku”.

„Co mia­ła­bym zro­bić?”

„Po pro­stu wszystko mi opo­wie­dzieć”.

„Pod na­zwi­skiem?”

„Ano­ni­mowo”.

„Nie je­stem pewna”.

„Masz prawo się bać. Ja też się boję. Ci lu­dzie są bar­dzo nie­bez­pieczni. Ale mo­żesz mi za­ufać”.

Kur­sor mru­gał bez końca. Ca­te­rina wstrzy­mała od­dech.

„Je­śli przyjdę, to tylko po to, żeby po­roz­ma­wiać?”

„Bę­dziesz mo­gła zro­bić, co ze­chcesz. Ale roz­mowa bę­dzie OK”.

„Kto tam bę­dzie?”

„Ja i mój współ­pra­cow­nik. On też pi­sze. Mo­żesz mu za­ufać”.

Na­stą­piła ko­lejna prze­rwa i Ca­te­rina za­częła się za­sta­na­wiać, czy nie na­le­żało po­wie­dzieć, że przyj­dzie sama. Leon był po­rząd­nym czło­wie­kiem, ale skąd ta dziew­czyna miała o tym wie­dzieć? Strach przed nie­zna­nym męż­czy­zną był zu­peł­nie nor­malny po tym, co De­lo­res prze­szła do tej pory.

Li­tery znowu za­częły się po­ja­wiać na ekra­nie.

„Mogę wy­brać miej­sce?”

„Pew­nie, ale naj­le­piej pu­bliczne”.

„Znasz knajpę La Casa del Mole?”

Ca­te­rina zgar­nęła pa­piery z kla­wia­tury iMaca i wpi­sała na­zwę do wy­szu­ki­warki Go­ogle.

„Przy Col Cha­vena?”

„Tak”.

„Znam”.

„Mo­żemy się tam spo­tkać”.

„Za­re­zer­wuję sto­lik. Na­zy­wam się Ca­te­rina Mo­reno. Będę cze­kała od 20.00. Zgoda?”

Od­po­wiedź nie przy­szła od razu. Po­ja­wiła się na ekra­nie do­piero po dłuż­szej chwili.

„Tak”.

6

Po­rucz­nik Je­sus Plato za­trzy­mał się obok po­li­cyj­nego do­dge’a char­gera i od­wró­cił w stronę swo­jego domu na przed­mie­ściach Ju­árez. W drzwiach stała jego cię­żarna żona Eme­lia, trzy­ma­jąc na rę­kach ich naj­młod­sze dziecko, Je­susa Ju­niora. Za­wo­łała go.

– O co cho­dzi?

– Chodź tu­taj – po­wie­działa.

Rzu­cił ka­burę z bez­piecz­nie za­mknię­tym w niej gloc­kiem na sie­dze­nie pa­sa­żera i cof­nął się do domu.

– O czymś za­po­mnia­łem?

– Nie. To ja za­po­mnia­łam.

Sta­nęła na pal­cach, a on po­chy­lił się nieco, by mo­gła zło­żyć długi po­ca­łu­nek na jego ustach.

– Bądź ostrożny, Je­sus. Nie chcę sły­szeć o żad­nych ry­zy­kow­nych ak­cjach, nie w tym ty­go­dniu. Bóg je­den wie, że było ich już wy­star­cza­jąco dużo.

– Wiem. Nie będę ry­zy­ko­wał.

– Wszystko się zmieni w przy­szłym ty­go­dniu. Za­czniemy nowe ży­cie. Mu­sisz my­śleć o mnie i o nim, o na­szych dziew­czyn­kach i dziecku, które no­szę. Je­śli w ostat­nim ty­go­dniu służby wpa­ku­jesz się w ja­kieś kło­poty, wszystko po­psu­jesz. Wiesz o tym, prawda? No i po­patrz na ten traw­nik, to bę­dzie twoje pierw­sze za­da­nie na eme­ry­tu­rze, sły­szysz? Pierw­sze!

– Ja­sne, chica – po­wie­dział z po­błaż­li­wym uśmie­chem. Nie­spełna roczne nie­mowlę za­częło ra­do­śnie ga­wo­rzyć, gdy po­ła­sko­tał je pod brodą. Sy­nek i matka byli po­do­bni do sie­bie jak dwie kro­ple wody. Te same wiel­kie ciemne oczy, w któ­rych można było uto­nąć, smu­kły nos i ide­alna, je­dwa­bi­sta skóra. Po­chy­lił się i po­ca­ło­wał Eme­lię w usta.

– Pa­mię­taj, że wrócę późno wie­czo­rem. Ala­meda i San­chez za­pro­sili mnie na ko­la­cję.

– Chcą mieć pew­ność, że od­cho­dzisz. Nie upij się, że­byś nie obu­dził dziecka.

Uśmiech­nął się po raz ko­lejny.

– Nie bój się, chica.

Ru­szył w dół pod­jaz­dem, za­trzy­mu­jąc się na chwilę przy umiesz­czo­nej na przy­cze­pie ło­dzi, którą od ja­kie­goś czasu re­mon­to­wał. Dłu­ba­nie przy ło­dzi, kiedy się mieszka po­nad ty­siąc ki­lo­me­trów od wy­brzeża, było sta­łym te­ma­tem żar­tów mię­dzy nimi. Daw­niej na­le­żała jed­nak do jego ojca, a on chciał uczcić pa­mięć sta­ruszka, przy­wra­ca­jąc jej świet­ność. Być może któ­re­goś dnia, już na eme­ry­tu­rze, wy­pły­nie na niej w mo­rze. Je­sus wy­cho­wał się na wy­brzeżu i za­wsze miał na­dzieję, że kie­dyś tam wróci. Mu­siałby długo prze­ko­ny­wać do tego żonę, ale kiedy za­koń­czy służbę, nie­wiele bę­dzie ich trzy­mało w Ju­árez. Wy­jazd był moż­liwy. Prze­cią­gnął ko­niusz­kami pal­ców po gład­kim drew­nia­nym ka­dłu­bie i po­my­ślał o nie­zli­czo­nych go­dzi­nach po­świę­co­nych na wy­mie­nia­nie, szli­fo­wa­nie i im­pre­gno­wa­nie de­sek po­szy­cia. Zaj­mo­wał się tym od sze­ściu mie­sięcy i nie­cier­pli­wie cze­kał, aż bę­dzie mógł prze­zna­czyć wię­cej czasu na tę pracę. Jesz­cze ty­dzień albo dwa so­lid­nej ro­boty bez ko­niecz­no­ści my­śle­nia o służ­bo­wych spra­wach i łódź bę­dzie go­towa.

Wró­cił do ra­dio­wozu i wsiadł do niego. Od­chy­lił osłonę prze­ciw­sło­neczną i przej­rzał się we wbu­do­wa­nym w nią lu­sterku. Pięć­dzie­siątkę miał już za sobą i to było wi­dać. Miał po­sta­rzałą, ogo­rzałą twarz ze zmarszcz­kami w ką­ci­kach oczu. Kru­czo­czarne nie­gdyś włosy były przy­pró­szone si­wi­zną, a wąs nie­mal zu­peł­nie po­sza­rzał.

To wiek – po­my­ślał – i wy­ko­ny­wana od trzy­dzie­stu lat praca. Mógł uła­twić so­bie ży­cie, cho­dzić skró­tami, które mu pro­po­no­wano, ulżyć so­bie nieco w spła­cie kre­dytu hi­po­tecz­nego za po­mocą pcha­ją­cych się w ręce wzią­tek i ła­pó­wek. Mógł nie na­ra­żać się na po­strzał, po któ­rym zo­stał mu na pa­miątkę tępy, pul­su­jący ból w ra­mie­niu, wra­ca­jący wraz z każdą zmianą po­gody. Je­sus Plato nie był jed­nak ule­piony z ta­kiej gliny – ni­gdy nie był i ni­gdy nie bę­dzie. Na straży jego za­sad stało głę­bo­kie po­czu­cie ho­noru i god­no­ści, wpo­jone mu przez ojca, pra­wego czło­wieka, po­li­cjanta za­strze­lo­nego przez płat­nego za­bójcę w cza­sach, kiedy wszystko w mie­ście za­częło się psuć. W okre­sie na­ro­dzin po­tęgi La Fron­tery i kie­ru­ją­cego nią El Pa­tróna Je­sus był mło­dym ka­de­tem, ale choć nie miał jesz­cze do­świad­cze­nia, do­brze wi­dział, co się dzieje. Zda­wał so­bie sprawę, że wielu jego ko­le­gów wy­słu­guje się za pie­nią­dze bos­som nar­ko­ty­ko­wym, ale po­przy­siągł, że ni­gdy nie bę­dzie taki jak oni. Przez trzy­dzie­ści lat nie zła­mał tego przy­rze­cze­nia.

Ode­rwał wzrok od lu­sterka i za­uwa­żył, że Eme­lia śmieje się z niego, gdy tak przy­pa­truje się swemu od­bi­ciu. Z roz­ba­wie­niem po­ma­chał jej ręką na po­że­gna­nie i od­pa­lił po­tężny sil­nik do­dge’a. Jesz­cze ty­dzień, po­my­ślał, pod­no­sząc osłonę prze­ciw­sło­neczną.

Wy­co­fał z pod­jazdu na ulicę, ob­rzu­ca­jąc wzro­kiem prze­ro­śnięty traw­nik. Za­sta­na­wiał się, czy nie mógłby so­bie ku­pić no­wej sa­mo­bież­nej ko­siarki, którą wi­dział w Home De­pot, kiedy ostat­nio był w El Paso. Za­słu­gi­wał na taki pre­zent z oka­zji przej­ścia na eme­ry­turę. Jesz­cze pięć dni i wresz­cie bę­dzie mógł za­cząć cie­szyć się ży­ciem.

7

We­zwa­nie przy­szło, gdy Je­sus je­chał Ave­nidą, główną ulicą Ju­árez. Wzdłuż niej stały dwu­pię­trowe bu­dynki. Nie­gdyś krzy­kliwe ko­lory dawno wy­bla­kły na słońcu, ce­gły się kru­szyły, a po­wy­bi­jane okna za­sło­nięto pły­tami sklejki, na któ­rych wy­kwi­tło graf­fiti. Te lo­kale, które jesz­cze nie upa­dły, za­spo­ka­jały naj­bar­dziej przy­ziemne po­trzeby lu­dzi: ha­za­rdu, al­ko­holu i płat­nej mi­ło­ści. Na wschód od głów­nej ulicy roz­cią­gał się za­gma­twany la­bi­rynt nie­oświe­tlo­nych uli­czek, two­rzący dziel­nicę czer­wo­nych la­tarni. Zbłą­kany prze­cho­dzień mógł mó­wić o wiel­kim szczę­ściu, je­śli wy­do­stał się stam­tąd po­zba­wiony je­dy­nie port­fela. Plato wi­dział wiele zwłok w brud­nych, wą­skich za­uł­kach i ob­skur­nych po­ko­ikach oświe­tlo­nych zwi­sa­jącą z su­fitu ża­rówką, w któ­rych pro­sty­tutki upra­wiały swoje rze­mio­sło. Tak czy ina­czej, miał już dość tego wi­doku.

We­zwa­nie miało kod 415, co ozna­czało zwy­kłe za­kłó­ce­nie po­rządku pu­blicz­nego, ale Plato przy­jął je, po­nie­waż był nie­da­leko. Wie­dział, że je­śli po­dej­mie in­ter­wen­cję w tej spra­wie, spad­nie ry­zyko przy­dzie­le­nia mu w dal­szej czę­ści dnia za­da­nia ozna­czo­nego ko­dem 187 albo 207. To były we­zwa­nia, do któ­rych przyj­mo­wa­nia nikt się nie kwa­pił – mor­der­stwa albo po­rwa­nia, które też za­wsze koń­czyły się za­bój­stwem. Po­mi­ja­jąc ry­zyko obec­no­ści mor­dercy w po­bliżu miej­sca zbrodni – pierwsi in­ter­we­niu­jący funk­cjo­na­riu­sze czę­sto byli ostrze­li­wani przez prze­stęp­ców – były to od­ra­ża­jące, przy­gnę­bia­jące sprawy, któ­rych pra­wie ni­gdy nie uda­wało się wy­ja­śnić. Nie chciał mieć ta­kiego roz­grze­ba­nego śledz­twa w swoim do­ssier w dniu za­koń­cze­nia służby.

Nie, po­wta­rzał so­bie, gdy par­ko­wał do­dge’a przy kra­węż­niku. Przy­ję­cie tego we­zwa­nia nie było prze­ja­wem tchó­rzo­stwa, lecz zdro­wego roz­sądku. W ciągu tych wszyst­kich lat roz­pra­co­wy­wał już wy­star­cza­jąco dużo za­bójstw. Tak dużo, że sam stra­cił ra­chubę – zwłasz­cza w ostat­nim okre­sie.

Do sza­mo­ta­niny do­szło na chod­niku przed jed­nym z klu­bów ze strip­ti­zem. Plato bar­dzo do­brze znał lo­kal Edu­arda. Bram­ka­rze przy­trzy­my­wali dwóch mło­dzień­ców o wy­glą­dzie stu­den­tów. Je­den z chło­pa­ków krwa­wił z nosa.

Plato spoj­rzał na wska­za­nia ter­mo­me­tru na ta­blicy roz­dziel­czej. W au­cie pa­no­wał przy­jemny chłód, pod­czas gdy na ze­wnątrz było po­nad czter­dzie­ści stopni. Wes­tchnął i wy­siadł z kli­ma­ty­zo­wa­nego po­jazdu na roz­pa­loną słoń­cem ulicę. Żar ude­rzył w niego jak mło­tem.

– Co jest grane? – rzu­cił w stronę sto­ją­cego naj­bli­żej ochro­nia­rza. Znał tego czło­wieka. Na prze­kór zwa­li­stej po­stu­rze na­zy­wali go Mały Gar­cia. Kie­dyś też pra­co­wał w po­li­cji, za­nim zo­stał wy­da­lony ze służby za przyj­mo­wa­nie ła­pó­wek od kar­teli. Plato nie zno­sił ła­pow­nic­twa i po­gar­dzał tym sła­bym czło­wie­kiem, ale wie­dział, że je­śli bę­dzie uprzej­mie go trak­to­wał, może mieć w nim do­bre źró­dło in­for­ma­cji z pół­światka, któ­rych po­trze­bo­wał.

– Po­rucz­niku! – rzu­cił ol­brzym. – Jak leci?

– Nie­źle, Mały.

– Wciąż na służ­bie?

– Już nie­długo. Zbli­żam się do mety. Za ty­dzień o tej po­rze będę eme­ry­tem.

– Tylko po­zaz­dro­ścić. Odej­ście ze służby było naj­lep­szą rze­czą, jaka mnie spo­tkała.

Plato rzu­cił okiem na jego nie­chlujny strój na tle przy­gnę­bia­ją­cej ni­ja­ko­ści Ave­nidy i po­my­ślał, że dawny ko­lega tylko do­daje so­bie ani­mu­szu.

– No do­bra, co z tymi chło­pa­kami? Co na­wy­wi­jali?

– Tro­chę wy­pili i nie upil­no­wali rąk przy jed­nej z dziew­czyn. Wiesz, co mam na my­śli, to nie pierw­szy raz. Nie mamy ja­kichś su­ro­wych za­sad, ale jed­nej pil­nu­jemy bez­względ­nie: żad­nego ma­ca­nia. Dziew­czyna mnie za­wo­łała, więc pod­sze­dłem i bar­dzo grzecz­nie, bo prze­cież wiesz, jaki je­stem uprzejmy, po­wie­dzia­łem im, że może już czas opu­ścić lo­kal.

Mło­dzieńcy prych­nęli z nie­za­do­wo­le­niem.

– Było zu­peł­nie ina­czej! – rzu­cił je­den z nich.

Plato kiw­nął głową, wska­zu­jąc chło­paka z za­krwa­wioną twa­rzą.

– Co mu się stało?

– Zdaje się, że nie bar­dzo chciał wyjść. Rzu­cił się na mnie z pię­ściami, więc mu od­da­łem. Ja tra­fi­łem, on nie.

– Gówno prawda! – krzyk­nął chło­pak z roz­bi­tym no­sem.

Plato przyj­rzał się uważ­nie obu mło­dym męż­czy­znom. Do­brze ubrani, choć odzie­nie było już tro­chę nie­świeże. Wy­glą­dali na chło­pa­ków z do­brych do­mów: ciu­chy z GAP-a, spodnie w kant, wy­pra­so­wane ko­szule i ele­ganc­kie buty. Po­li­cjant po­my­ślał, że stu­diują na uni­wer­sy­te­cie w El Paso. Są­dząc po ubra­niu i ucze­sa­niu, pie­nię­dzy im nie bra­ko­wało. Na miej­sco­wych pa­trzyli z góry. Plato wi­dział to już wiele razy. Ame­ry­kań­scy mło­dzieńcy z gru­bymi port­fe­lami wy­bie­rali się na drugą stronę gra­nicy, w mek­sy­kań­ską dzicz, żeby za­żyć przy­gód. Zwy­kle pa­ko­wali się w kło­poty. Koń­czyli w ja­kiejś pod­łej spe­lu­nie, ta­kiej jak ta, uświa­da­mia­jąc so­bie z przy­kro­ścią, że nie mogą ro­bić, co im się żyw­nie po­doba.

Plato wie­dział jed­nak, że aku­rat ci dwaj po pro­stu mieli pe­cha albo za dużo wy­pili. U Edu­arda można było do woli ob­ma­cy­wać dziew­czyny, a na­wet znacz­nie wię­cej, o ile od­po­wied­nio się za­pła­ciło.

Pod­pro­wa­dził ich do ra­dio­wozu. Kiedy zbli­żali się do kra­węż­nika, je­den z mło­dzień­ców – przy­stojny blon­dyn z bujną czu­pryną i syl­we­tką fut­bo­li­sty – na­gle przy­ci­snął swoją dłoń do jego dłoni. Plato po­czuł ukłu­cie cze­goś ostrego na skó­rze. To była kra­wędź bank­notu. Od­wró­cił się przo­dem do chło­paka i chwy­cił bank­not kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Co to jest? – za­py­tał, pod­no­sząc bank­not.

– Co tylko chcesz, czło­wieku.

– Ła­pówka?

– Jak so­bie ży­czysz.

– Chyba żar­tu­jesz. Pró­bu­jesz mnie prze­ku­pić?

– Po­patrz tylko, to jest Fran­klin. Daj spo­kój, czło­wieku. Po co to wszystko? Sto do­lców za­ła­twia sprawę. Już nie­raz tu by­łem. Wiem, jak to u was działa.

– Nie – od­rzekł po­nuro Plato. – Nie wiesz. Tylko po­gor­szy­łeś sprawę. Od­wróć­cie się obaj.

Roz­legł się dud­niący śmiech Ma­łego Gar­cii.

– Nie wie­dzą, z kim mają do czy­nie­nia, co, Je­sus? Ech, wy dur­nie, znam tego czło­wieka, kie­dyś z nim pra­co­wa­łem. Chyba przez całe ży­cie nie wziął od ni­kogo zła­ma­nego peso.

– Daj spo­kój, fa­cet, wiemy, że na­roz­ra­bia­li­śmy. Co mamy zro­bić, żeby to na­pra­wić? Dać ci dwie stówki? Spoko, niech będą dwie.

– Od­wróć­cie się – po­wtó­rzył Plato, kła­dąc dłoń na rę­ko­je­ści glocka.

– Tylko spo­koj­nie, niech będą trzy stówki i po spra­wie.

– Od­wróć­cie się na­tych­miast.

Chło­pak zo­rien­to­wał się, że Plato się nie ugnie, i zbla­zo­wany wy­raz jego twa­rzy ustą­pił miej­sca gry­ma­sowi zło­ści. Od­wró­cił głowę do tyłu, gdy po­li­cjant przy­ci­skał go do ma­ski ra­dio­wozu, i za­czął mó­wić:

– Po cho­lerę to wszystko? Je­śli ty nie chcesz mo­ich pie­nię­dzy, któ­ryś z two­ich kum­pli na bank je weź­mie. Wy, fe­de­ra­les, ma­cie tak gięt­kie krę­go­słupy, że na­wet nie po­tra­fi­cie szczać pro­sto. Wszy­scy to wie­dzą. Od­rzu­casz trzy­sta do­lców pre­mii w imię czego? Ja­kichś pier­do­lo­nych za­sad? Wszy­scy wiemy, że osta­tecz­nie to nie zrobi żad­nej róż­nicy. Wyj­dziemy na wol­ność i wró­cimy do cy­wi­li­za­cji, za­nim skoń­czysz zmianę i wró­cisz do ja­kiejś za­sra­nej dziury, z któ­rej wy­peł­złeś.

– Ga­daj zdrów, synu – rzu­cił Plato, za­ci­ska­jąc ob­ręcz kaj­da­nek na pra­wym nad­garstku chło­paka. Na­stęp­nie, szar­piąc go za ra­mię moc­niej, niż to było ko­nie­czne, skuł jego lewą rękę. Mło­dzie­niec krzyk­nął z bólu, ale po­li­cjant się tym nie prze­jął. Otwo­rzył tylne drzwi sa­mo­chodu i we­pchnął chło­paka do środka, niby nie­chcący za­wa­dza­jąc jego głową o kra­wędź da­chu. Po­tem skuł dru­giego stu­denta i zro­bił z nim to samo.

– Trzy­maj się, Gar­cia – rzu­cił do ol­brzyma, za­trza­sku­jąc drzwi.

– Nie wy­chy­laj się, Je­sus.

– Ty też.

8

Ho­tel Le­ach w Do­uglas w sta­nie Ari­zona był oka­za­łym re­lik­tem daw­nej epoki. Kie­dyś peł­nił w tym przy­gra­nicz­nym mie­ście ważną funk­cję jako naj­lep­szy przy­sta­nek przed dal­szą po­dróżą do kraju bez­pra­wia i prze­mocy. Zo­stał zbu­do­wany na prze­ło­mie XIX i XX wieku i na­zwany po miej­sco­wym dy­gni­ta­rzu, dla któ­rego był oczkiem w gło­wie. Ro­bert E. Le­ach był na­cjo­na­li­stą z Po­łu­dnia, zwo­len­ni­kiem nie­wol­nic­twa, a u schyłku ży­cia am­ba­sa­do­rem Sta­nów Zjed­no­czo­nych w Mek­syku.

Beau Ba­xter wie­dział o tym bu­dynku ab­so­lut­nie wszystko. Uwiel­biał hi­sto­rię, a przy­bla­kły splen­dor ho­telu, który wy­da­wał się miej­scem poza cza­sem, bar­dzo mu od­po­wia­dał. Ten re­jon hrab­stwa Co­chise był za­wsze chęt­nie od­wie­dzany przez wszel­kiej ma­ści stra­ceń­ców, a do lo­kal­nych rze­zi­miesz­ków za­trzy­mu­ją­cych się nie­gdyś w Ho­telu Le­ach na­le­żeli mię­dzy in­nymi Clay Al­li­son, Luke Short, Johnny Ringo i Curly Bill Bro­cious. Beau czy­tał o nich wszyst­kich.

Czę­sto spo­ty­kał się tu z klien­tami – przy­naj­mniej tymi, któ­rzy nie żą­dali od niego przy­jazdu do Ho­uston czy Dal­las – i cie­szył się, że ocze­ku­jący na niego dzi­siaj męż­czy­zna pro­wa­dzi in­te­resy przy gra­nicy i nie ma pro­ble­mów z po­fa­ty­go­wa­niem się do niego.

Beau nie­dawno ukoń­czył sześć­dzie­siątkę, choć wy­glą­dał mło­dziej. Miał opa­loną, po­krytą zmarszcz­kami twarz, ogo­rzałą od słońca po wielu ty­go­dniach spę­dzo­nych w te­re­nie. No­sił do­brze do­pa­so­wany, ewi­dent­nie kosz­towny błę­kitny gar­ni­tur, roz­piętą pod szyją ja­sno­nie­bie­ską ko­szulę i buty z wę­żo­wej skóry. Sie­dział w ho­te­lo­wym lobby przy sto­liku, na któ­rym po­ło­żył kre­mowy kow­boj­ski ka­pe­lusz. Po­miesz­cze­nie było de­li­kat­nie oświe­tlone pro­mie­niami słońca prze­są­cza­ją­cymi się przez zie­lono-nie­bie­skie wi­tra­żowe świe­tliki w su­fi­cie.

Ja­kiś czło­wiek sta­nął w drzwiach wej­ścio­wych i ob­rzu­cił lobby spoj­rze­niem spod przy­mru­żo­nych po­wiek. Beau roz­po­znał swo­jego klienta – męż­czy­znę śred­niego wzro­stu, moc­nej bu­dowy ciała, z oliw­ko­wo­brą­zową skórą i roz­bie­ga­nym, po­dejrz­li­wym wzro­kiem. Czę­sto no­sił ja­skrawe ko­szule, zda­niem Beau w nie­zbyt do­brym gu­ście. Nie znał jego na­zwi­ska, nie było ono zresztą ważne. Klient przed­sta­wiał się jako Carlo. Był nieco pod­sta­rza­łym Wło­chem na­le­żą­cym do pew­nej or­ga­ni­za­cji prze­stęp­czej z New Jer­sey. Nie na­le­żało za­da­wać zbyt wielu py­tań na te­mat jej dzia­łal­no­ści, ale to też nie miało więk­szego zna­cze­nia dla Beau. Ważne, że pła­cili w ter­mi­nie, a ich pie­nią­dze były w jego mnie­ma­niu rów­nie do­bre jak każde inne.

Wstał i wy­cią­gnął rękę na po­wi­ta­nie.

– Carlo!

– Ba­xter! Ładne miej­sce. Im­po­nuje. To au­ten­tyk?

– Stoi tu od stu lat. Ro­bią wo­kół tego wiel­kie halo, ale to na­prawdę hi­sto­ryczny obiekt.

– Nie­wia­ry­godne, że współ­pra­cu­jemy od tylu lat, a ni­gdy mnie tu nie za­pro­si­łeś.

Beau wzru­szył ra­mio­nami.

– Wi­dać nie było oka­zji.

Usie­dli na ka­na­pie w rogu. Carlo po­ło­żył na stole brą­zową ko­pertę.

– Do­bra ro­bota – po­wie­dział. – Mi­strzo­stwo.

Beau pod­niósł ją i zaj­rzał do środka. Prze­su­nął pal­cem po kra­wę­dzi gru­bego pliku bank­no­tów.

– Dzię­kuję. – Za­mknął ko­pertę i wsu­nął ją do we­wnętrz­nej kie­szeni ma­ry­narki. – Mam na­dzieję, że nasz wspólny zna­jomy dał wam to, czego po­trze­bo­wa­li­ście.

– Ow­szem. Jak go zna­la­złeś?

– Co za róż­nica?

– Py­tam z cie­ka­wo­ści.

– Nie mu­sisz się tym przej­mo­wać. Za to mi pła­cisz.

– Ta­jem­nica za­wo­dowa, co?

– Coś w tym gu­ście. – Beau się uśmiech­nął. – W po­rządku. Wspo­mi­na­łeś, że masz coś no­wego.

– Tak, ale to nie bę­dzie ła­twe.

– Zle­ce­nia, które do­staję, ni­gdy nie są ła­twe, w prze­ciw­nym ra­zie mógłby je re­ali­zo­wać ktoś inny. O kogo cho­dzi?

Carlo wy­jął te­le­fon i wy­szu­kał zdję­cie męż­czy­zny. Po­dał urzą­dze­nie Beau.

– Znasz go?

Beau gwizd­nął przez zęby.

– Nie żar­to­wa­łeś, to nie bę­dzie ła­twe.

– Znasz go?

– O ile się nie mylę, to Adolfo Gon­zález. Zga­dza się?

– Zga­dza się. Znasz go?

– Tak mi się wy­daje.

– Mia­łeś z nim stycz­ność?

– Parę razy. Nie bez­po­śred­nio.

– Ale znasz jego re­pu­ta­cję?

– Tak.

– Czy to dla cie­bie pro­blem?

– Dla mnie nie, ale dla cie­bie być może tak. Na­mie­rze­nie go bę­dzie szcze­gól­nie dużo kosz­to­wało.

– Da­waj.

Beau wcią­gnął po­wie­trze przez zęby, za­sta­na­wia­jąc się nad od­po­wie­dzią.

– No więc po pierw­sze nie bę­dzie ła­two go zna­leźć, a po dru­gie, bio­rąc pod uwagę jego ko­nek­sje, cena musi uwzględ­niać dzi­siej­sze i przy­szłe ry­zyko, że do­wie­dzą się, kto go wy­śle­dził. Wo­bec tego mó­wimy o rów­nych pięć­dzie­się­ciu ty­sią­cach, po­łowa te­raz, po­łowa po wy­ko­na­niu zle­ce­nia.

Beau za­uwa­żył, że jego wzrok ucieka w stronę kępki wło­sów wi­docz­nej mię­dzy gu­zi­kami wzo­rzy­stej ko­szuli Carla.

– Pięć­dzie­siąt?

– Plus koszty.

– W po­rządku.

– Tak po pro­stu?

– Uwa­żasz, że po­wi­nie­neś za­żą­dać wię­cej?

– Cena to cena.

– Pierw­szą po­łowę do­sta­niesz o czter­na­stej trzy­dzie­ści.

– Czyli bar­dzo wam się spie­szy.

– Jak do­brze go znasz? – spy­tał Carlo.

– Po­zna­łem go, kiedy był młod­szy. Raz go przy­ła­pa­łem na prze­kra­da­niu się przez gra­nicę.

– I co o nim my­ślisz?

– Je­śli wtedy był zły, te­raz jest jesz­cze gor­szy.

– Jak bar­dzo?

– Po­wie­dział­bym, że to podły, psy­cho­pa­tyczny skur­wiel. Po­wiesz mi, co wam zro­bił, że tak się na niego uwzię­li­ście?

– Ro­bi­li­śmy in­te­resy z jego sta­rym – od­rzekł Carlo. – Han­dlo­wa­li­śmy pew­nym to­wa­rem. W ja­kimś mo­men­cie po­ja­wił się pro­blem, bo oj­ciec zmie­nił wa­runki i układ stał się dla nas nie­opła­calny. Po­je­cha­li­śmy na spo­tka­nie, żeby to omó­wić. Młody Gon­zález za­mor­do­wał sze­ściu mo­ich lu­dzi.

Beau przy­po­mniał so­bie po­gło­ski.

– Cho­dzi o tę awan­turę na po­łu­dnie od Ju­árez?

Carlo roz­ło­żył sze­roko ręce.

– Po­wiedzmy, że chcemy z nim o tym po­roz­ma­wiać.

– Czyli ma być żywy?

– W miarę moż­li­wo­ści. Bę­dzie pre­mia.

– Ro­zu­miem.

Beau nie mu­siał py­tać o nic wię­cej. Był łowcą głów wy­star­cza­jąco długo, by wie­dzieć, że ze­msta miewa różne ob­li­cza.

– Po­trze­bu­jesz jesz­cze cze­goś?

– Nie – od­rzekł. – To wy­star­czy.

– W ta­kim ra­zie za­ła­twione. – Carlo wstał. – Po­myśl­nych wia­trów.

Beau rów­nież się pod­niósł i wziął ka­pe­lusz ze stołu.

– Wiesz, jak na­zy­wają na­szego chłopca na po­gra­ni­czu?

Carlo po­krę­cił głową.

Beau strzep­nął py­łek z ka­pe­lu­sza.

– Ten fa­cet robi wra­że­nie swoją re­pu­ta­cją. Nie­dawno sły­sza­łem, jak mó­wią o nim Santa Mu­erte.

– Święta Śmierć? Ci Mek­sy­kańcy to prze­sądne skur­wy­syny, Ba­xter.

– Być może. W każ­dym ra­zie pięć­dzie­siąt pa­ty­ków za tego go­ścia to praw­dziwa oka­zja, przy­ja­cielu.

9

Gra­nica.

Na­zy­wali ją Li­nią Ko­stu­chy.

Na przej­ściu gra­nicz­nym pa­no­wał duży ruch. Z jed­nej strony sznur cię­ża­ró­wek, sa­mo­cho­dów oso­bo­wych i mo­to­cy­kli kie­ru­ją­cych się na po­łu­dnie, z dru­giej znacz­nie dłuż­sza i gęst­sza ko­lejka po­jaz­dów ja­dą­cych na pół­noc. Beau po­woli po­su­wał się na­przód w swoim je­epie che­ro­kee. Okiem za­wo­dowca tak­so­wał cię­ża­rówki nad­jeż­dża­jące od strony Ju­árez. Ile z nich prze­wo­ziło nar­ko­tyki? Co dzie­siąta? Co dwu­dzie­sta? Pa­ko­wane próż­niowo paczki z ko­ka­iną za­ta­piano w becz­kach z che­mi­ka­liami, żeby zmy­lić psy. Wkła­dano je do skry­tek, wy­py­chano nimi atrapy zde­rza­ków, wci­skano w prze­wo­żone le­gal­nie ła­dunki. Były warte mi­liardy do­la­rów.

Beau spo­glą­dał na wy­soki płot z wie­żami straż­ni­czymi i szpe­ra­czami. Umoc­nie­nia gra­niczne z cza­sem bar­dzo się zmie­niły. Pra­co­wał na gra­nicy przez całe do­ro­słe ży­cie. Ukoń­czył Aka­de­mię Straży Gra­nicz­nej, po czym sta­cjo­no­wał w Do­uglas. Przez dwa­dzie­ścia lat był agen­tem cel­nym i pa­tro­lo­wał to za­po­mniane przez Boga i lu­dzi pust­ko­wie, jeż­dżąc konno ze strzelbą przy­tro­czoną do sio­dła.

Pa­trzył na straż­ni­ków krą­żą­cych mię­dzy sa­mo­cho­dami i cię­ża­rów­kami. Ci chłopcy uzna­liby go za ana­chro­nicz­nego dzi­waka, przed­kła­da­ją­cego ko­nia nad no­wego je­epa, któ­rym mógł prze­cież jeź­dzić w la­tach swo­jej służby.

Był jed­nak re­ali­stą i wie­dział, że świat po­szedł na­przód, a on na­prawdę po­cho­dzi z in­nej epoki. Sta­czał re­gu­larne bi­twy z prze­myt­ni­kami nar­ko­ty­ków. Ten re­jon ni­gdy nie był przy­jemny, a te­raz stał się praw­dziwą klo­aką. Naj­gor­szą re­pu­ta­cję miało Ciu­dad Ju­árez. W tym obrzy­dli­wym przy­gra­nicz­nym mie­ście pa­no­wały chci­wość, ko­rup­cja i zbrod­nia. Kar­tele o roz­mia­rach i stop­niu or­ga­ni­za­cji mię­dzy­na­ro­do­wych przed­się­biorstw mor­do­wały lu­dzi na prze­my­słową wręcz skalę, a Beau cie­szył się, że nie musi już uczest­ni­czyć w tym roz­le­wie krwi. W po­rów­na­niu z tym praca łowcy głów wy­da­wała się dzie­cinną za­bawą.

Choć być może nie w tym przy­padku.

Jego my­śli po­wę­dro­wały w stronę Adolfa Gon­záleza. Po dłuż­szym za­sta­no­wie­niu do­szedł do wnio­sku, że pięć­dzie­siąt ty­sięcy to była bar­dzo pro­mo­cyjna stawka za zle­ce­nie, które za­po­wia­dało się na szcze­gól­nie trudne.

In­for­ma­cję o sze­ściu za­bi­tych Wło­chach usły­szał w po­ran­nych wia­do­mo­ściach. Wpa­dli w za­sadzkę na pu­styni, zo­stali za­strze­leni i po­rzu­ceni na pa­stwę sę­pów. Wi­dział też film na YouTu­bie, za­nim ser­wis go za­blo­ko­wał. Roz­po­znał głos Adolfa. Wszyst­kie kar­tele były okrutne, jed­nak La Fron­tera zde­cy­do­wa­nie przo­do­wała. Jej lu­dzie byli praw­dzi­wymi be­stiami, lecz Adolfo prze­wyż­szał wszyst­kich sa­dy­zmem. Beau wie­dział, że spro­wa­dze­nie go z Mek­syku nie bę­dzie ła­twe.

Za­sta­na­wiał się na­wet, czy nie zre­zy­gno­wać z tego zle­ce­nia. Znał ła­twiej­sze spo­soby za­ra­bia­nia pie­nię­dzy.

Znowu pod­je­chał parę me­trów i za­trzy­mał się przy otwar­tym okienku budki.

– Dzie­sięć do­la­rów – po­wie­dział urzęd­nik.

Beau wrę­czył mu bank­not.

– Wi­tamy w Mek­syku.

Łowca ru­szył na po­łu­dnie.

10

Mil­ton za­trzy­mał się w szatni dla per­so­nelu, żeby za­ło­żyć far­tuch i kurtkę szefa kuchni. Naj­pierw jed­nak przy­siadł na drew­nia­nej ła­we­czce i wy­pa­lił pa­pie­rosa.

Prze­brał się i wszedł do kuchni.

Duże po­miesz­cze­nie z jed­nej strony otwie­rało się na re­stau­ra­cję. Na wy­po­sa­że­nie, w więk­szo­ści stare, skła­dały się garnki do go­to­wa­nia na pa­rze, płyty grzejne, grill wę­glowy i płyta do sma­że­nia. Jego sta­no­wi­sko pracy mie­ściło się przy fry­tow­nicy. Źró­dłem go­rąca pa­nu­ją­cego w kuchni były przede wszyst­kim dwa ogromne pie­kar­niki i dwa piece kon­wek­cyjne usta­wione obok jego sta­no­wi­ska. Za­wie­szone w rzę­dzie lampy grzew­cze ko­ły­sały się le­ni­wie na za­tłusz­czo­nych ka­blach nad po­kry­tym alu­mi­niową bla­chą bla­tem, który był już so­lid­nie roz­grzany.

Do kuchni wszedł Go­mez i z miej­sca rąb­nął drew­nianą łyżką w blat.

– Uwaga, su­kin­syny. Za­po­wiada się pra­co­wity wie­czór. Nikt nie do­sta­nie wy­płaty, do­póki nie zo­ba­czę, że wy­pruwa so­bie flaki, a je­śli ktoś ze­mdleje, po­trącę dwa­dzie­ścia pro­cent dniówki za każde dzie­sięć mi­nut nie­obec­no­ści na sta­no­wi­sku. A poza tym mamy no­wego. An­gliku, ręka w górę.

Mil­ton wy­ko­nał po­le­ce­nie. Po­zo­stali po­pa­trzyli na niego z mie­szanką znu­dze­nia i nie­chęci. Ot, nowy ku­charz, któ­rego ża­den z nich nie wi­dział wcze­śniej przy pracy i za któ­rego nikt nie mógł rę­czyć. Co bę­dzie, je­śli nie nada się do tej ro­boty i ze­mdleje z go­rąca? Jedna para rąk do pracy mniej, a oni wszy­scy będą roz­pacz­li­wie pró­bo­wali na­dą­żyć za pię­trzą­cymi się za­mó­wie­niami. Mil­ton szybko otak­so­wał ich wzro­kiem. Oprócz niego w kuchni pra­co­wali: ogromny, po­tęż­nie umię­śniony Mek­sy­ka­nin po­kryty wię­zien­nymi ta­tu­ażami, sous chef, ewi­dentny al­ko­ho­lik miesz­ka­jący w sa­mo­cho­dzie, pod­ku­chenny z przed­ra­mio­nami w bli­znach od igły, a także były ame­ry­kań­ski żoł­nierz z blond fry­zurą w stylu Va­nilli Ice’a.

– Nasz An­glik mówi, że pra­co­wał w róż­nych miej­scach na wy­brzeżu i wie, co ro­bić. Zga­dza się, An­gliku?

– Zga­dza się.

– No zo­ba­czymy – od­parł Go­mez z uśmiesz­kiem zło­śli­wej sa­tys­fak­cji, krzy­żu­jąc ręce na wy­dat­nym brzu­chu.

***

Ma­szyna za­częła ze zgrzy­tem wy­plu­wać za­mó­wie­nia. Mil­ton za­ci­snął zęby, go­tów rzu­cić się w wir pracy. Pierw­szy raz do­znał tego nie­cier­pli­wego wy­cze­ki­wa­nia w ma­leń­kiej, cier­pią­cej na chro­niczny brak per­so­nelu re­stau­ra­cji w Campo Bravo w Bra­zy­lii. Po­trze­bo­wał za­po­mnie­nia, to było jego główne pra­gnie­nie, gdy pra­co­wał na statku, któ­rym tu przy­pły­nął, pra­gnie­nie wy­ma­za­nia swo­ich wspo­mnień, choćby tylko na chwilę. Po pię­ciu mi­nu­tach spę­dzo­nych w pierw­szej re­stau­ra­cji wie­dział, że to naj­lep­szy spo­sób. W tęt­nią­cej ży­ciem kuchni naj­ła­twiej było ode­rwać się od po­nu­rych my­śli. Miej­sce tak ru­chliwe, pełne go­rącz­ko­wej krzą­ta­niny i cha­osu, że nie było czasu na my­śle­nie o czym­kol­wiek in­nym niż wy­ko­ny­wana wła­śnie praca.

Le­dwo upo­rali się z pierw­szymi za­mó­wie­niami, a już na­de­szła ko­lejna se­ria, ale na­wet nie za­częli ich przy­go­to­wy­wać, gdy dru­karka wy­pluła nowy ze­staw kwi­tów, a po­tem na­stępny i jesz­cze je­den. Ma­szyna nie prze­sta­wała zgrzy­tać. Z kuchni można było z ła­two­ścią wyj­rzeć do re­stau­ra­cji. Wi­dział, że wielka sala jest wy­peł­niona po brzegi. Pra­co­wał ciężko, kon­cen­tru­jąc się na za­da­niach. W ciągu kilku mi­nut ogar­nął go żar, jego biały strój na­siąk­nął po­tem ście­ka­ją­cym spod pach, z ple­ców i pa­chwin. Zdjął kurtkę i ko­szulkę. Wszystko, przed czym ucie­kał, stało się nie­istotne i przy­naj­mniej na te kilka go­dzin pod ko­niec dłu­giego dnia wy­le­ciało mu z głowy, i nie­mal cał­ko­wi­cie ode­szło w nie­pa­mięć.

11

Ca­te­rina wy­glą­dała przez pęk­niętą szybę au­to­busu po­woli prze­mie­rza­ją­cego mia­sto. Ro­biło się późno, do­cho­dziła siódma wie­czo­rem, ale słońce wciąż pra­żyło, tem­pe­ra­tura prze­kra­czała dwa­dzie­ścia pięć stopni, a Ju­árez drżało w pierw­szych po­dmu­chach nad­cią­ga­ją­cej z pół­nocy wście­kłej bu­rzy. Z po­bli­skiej au­to­strady mię­dzy­sta­no­wej do­bie­gał jed­no­stajny szum sa­mo­cho­dów, a go­rące po­wie­trze wpa­da­jące przez otwarte okna było prze­siąk­nięte za­pa­chami che­mi­ka­liów, spa­lin sa­mo­cho­do­wych, opa­rów ra­fi­ne­ryj­nych, ga­zów z huty po dru­giej stro­nie gra­nicy i nie­oczysz­czo­nych ście­ków spły­wa­ją­cych do nędz­nych po­zo­sta­ło­ści rzeki. Au­to­bus był po brzegi wy­peł­niony ludźmi spra­gnio­nymi wie­czor­nej roz­rywki.

Ca­te­rina za­dała so­bie trud, wy­cho­dząc z domu. Wzięła prysz­nic, umyła włosy i wy­brała świeżą ko­szulę pa­su­jącą do dżin­sów i te­ni­só­wek, które za­wsze no­siła.

My­ślała o tych wszyst­kich opi­sy­wa­nych przez nią dziew­czę­tach. De­lo­res była inna. Unik­nęła losu po­zo­sta­łych. Udało jej się uciec i chciała przed­sta­wić swoją hi­sto­rię.

Po­wie­działa też, że po­tra­fi­łaby zi­den­ty­fi­ko­wać jed­nego z po­ry­wa­czy.

Ha­mulce za­pisz­czały, gdy au­to­bus pod­je­chał do kra­węż­nika i po­woli się za­trzy­mał. Ca­te­rina wstała i z za­rzu­co­nym na ra­mię ple­ca­kiem za­wie­ra­ją­cym lap­topa i no­tatki za­częła prze­ci­skać się do wyj­ścia, prze­kra­cza­jąc wy­pro­sto­wane nogi po­zo­sta­łych pa­sa­że­rów. Wresz­cie ze­szła po stop­niach na chod­nik. Ob­lał ją żar, go­rący i kle­isty jak ga­la­reta. Po­trze­bo­wała chwili, żeby przy­zwy­czaić się do tem­pe­ra­tury. Re­stau­ra­cja była od­da­lona o sto me­trów. Wy­glą­dała jak wy­spa po­środku wiel­kiego par­kingu. Gó­ro­wał nad nią kil­ku­me­trowy słup z neo­nem re­kla­mu­ją­cym lo­kal.

Leon już na nią cze­kał. Omi­nęła han­dla­rza dźwi­ga­ją­cego na gło­wie stertę pa­pieru i po­de­szła do part­nera.

– Mam na­dzieję, że to coś god­nego uwagi – po­wie­dział z uśmie­chem ła­go­dzą­cym zby­teczną szorst­kość po­wi­ta­nia. – Mia­łem bi­lety na wie­czorny mecz In­dios.

– Nie po­zwo­li­ła­bym ci tego opu­ścić dla piłki noż­nej.

– Na­prawdę masz coś do­brego?

– To jest to. Hi­sto­ria, którą po­win­ni­śmy opo­wie­dzieć.

Z pod­eks­cy­to­wa­nia mó­wiła tro­chę nie­wy­raź­nie i była lekko roz­ko­ja­rzona. W ta­kich sy­tu­acjach Leon oka­zy­wał się do­brym part­ne­rem. Ona mu­siała za­cho­wać spo­kój, a on był opa­no­wany i nie­wzru­szony. My­ślał trzeźwo. Roz­są­dek zda­wał się roz­cho­dzić od niego ła­god­nymi fa­lami. Uśmie­cha­jąc się do­bro­dusz­nie, po­ło­żył dło­nie na jej ra­mio­nach.

– Weź głę­boki od­dech, mi cielo. Nie chcesz chyba wy­stra­szyć tej bied­nej dziew­czyny?

Roz­luź­niła się i uśmiech­nęła do Le­ona. Miał życz­liwą twarz, wraż­liwe ciemne oczy i wy­pi­saną na ob­li­czu mą­drość do­da­jącą mu lat. Był je­dy­nym męż­czy­zną, ja­kiego w ży­ciu spo­tkała, który tak na nią dzia­łał. Po­tra­fił prze­bić się przez szum mia­sta, po­ko­nać jej bez­względne po­świę­ce­nie dla idei pro­wa­dze­nia bloga i po­trzebę opo­wia­da­nia hi­sto­rii z za­la­nych krwią ulic, by przy­po­mnieć jej, że w ży­ciu li­czą się także inne rze­czy. Byli parą przez sześć mie­sięcy, za­nim uświa­do­mili so­bie, że zwią­zek ni­gdy nie bę­dzie naj­waż­niej­szą rze­czą w jej ży­ciu. Za­koń­czyli go, nim za­brnęli za da­leko. Dzięki temu koszty emo­cjo­na­lne ze­rwa­nia były niż­sze, niż gdyby po­zwo­lili uczu­ciu da­lej się roz­wi­jać. Wciąż zda­rzały się noce, pod­czas któ­rych zo­sta­wał u niej po trwa­ją­cej do przed­świtu wspól­nej pracy nad ar­ty­ku­łem, za­miast ry­zy­ko­wać nie­bez­pieczną po­dróż do domu przez całe mia­sto. Ko­chali się wtedy z ape­ty­tem nie­stę­pio­nym zbyt­nią za­ży­ło­ścią. W to­wa­rzy­stwie Le­ona po­tra­fiła za­po­mnieć o po­rzu­co­nych w szcze­rym polu zwło­kach, dzie­siąt­kach za­gi­nio­nych ko­biet i le­sie ano­ni­mo­wych krzyży wy­ra­sta­ją­cym na pust­ko­wiach, w par­kach, są­siedz­twie prze­pu­stów i na wy­sy­pi­skach śmieci.

– Go­towa? – za­py­tał.

– Chodźmy – od­parła.

***

De­lo­res ka­zała im na sie­bie cze­kać pra­wie pięt­na­ście mi­nut, a kiedy w końcu zo­ba­czyli ją prze­dzie­ra­jącą się w ich kie­runku przez za­tło­czoną re­stau­ra­cję, była spa­ra­li­żo­wana nie­pew­no­ścią i miała na twa­rzy gry­mas praw­dzi­wego prze­ra­że­nia. Oka­zała się ni­ską, drob­niutką dziew­czyną. Z pew­no­ścią wiele jej bra­ko­wało do za­de­kla­ro­wa­nych na cza­cie dwu­dzie­stu lat. Ca­te­rina osza­co­wała jej wiek na czter­na­ście, pięt­na­ście lat. Wy­glą­dała na po­rzu­cone dziecko. Była bar­dzo szczu­pła, pra­wie nie miała biu­stu, jej twarz szpe­ciły czer­wone wy­kwity trą­dziku, a idąc, uty­kała – lekko, ale za­uwa­żal­nie. Ubrana była w ty­powy uni­form pra­cow­nicy fa­bryki – ta­nie, wy­bla­kłe, wie­lo­krot­nie ła­tane dżinsy, T-shirt bez na­druku i łań­cu­szek z krzy­ży­kiem. Kiedy się zbli­żyła, Ca­te­rina uśmiech­nęła się do niej sze­roko, ale po­nury wy­raz nie opu­ścił twa­rzy dziew­czyny.

– Je­stem Ca­te­rina – po­wie­działa blo­gerka i wy­cią­gnęła rękę na po­wi­ta­nie.

– De­lo­res – od­parła ci­cho dziew­czyna, po­da­jąc wil­gotną, wiotką dłoń.

– To mój ko­lega Leon.

Męż­czy­zna rów­nież uści­snął dłoń dziew­czyny, a na­stęp­nie od­su­nął jej krze­sło, na któ­rym nie­zbyt chęt­nie przy­sia­dła.

– Mogę ci za­mó­wić coś do pi­cia? Wodę?

– Nie, dzię­kuję. – De­lo­res ro­zej­rzała się czuj­nie po lo­kalu, ner­wowa jak kró­lik wy­czu­wa­jący obec­ność so­koła. – Nikt was nie śle­dził?

– Nie – od­parła Ca­te­rina z sze­ro­kim uśmie­chem, który miał do­dać dziew­czy­nie ani­mu­szu. – Nic nam tu nie grozi. W lo­kalu jest pełno lu­dzi, wy­glą­damy na trójkę zna­jo­mych ga­wę­dzą­cych przy ko­la­cji. W po­rządku?

– Wy­bacz, ale je­śli my­ślisz, że tłok w knaj­pie po­wstrzyma ich przed wy­ko­na­niem eg­ze­ku­cji, to je­steś na­iwna.

– Prze­pra­szam – po­wie­działa Ca­te­rina. – Nie chcia­łam ba­ga­te­li­zo­wać two­ich obaw. Masz ra­cję.

– Od dwóch lat pra­cu­jemy z Ca­te­riną nad na­gło­śnie­niem zbrodni po­peł­nia­nych przez kar­tel – wtrą­cił Leon. – Wiemy, do czego oni są zdolni, ale dzi­siaj wie­czo­rem je­steś przy nas bez­pieczna. Nie znają na­szych twa­rzy.

De­lo­res tylko się wzdry­gnęła, kiedy kel­ner przy­szedł ode­brać za­mó­wie­nie. Ca­te­rina po­pro­siła o dwa piwa, szklankę soku po­ma­rań­czo­wego i pół­mi­sek przy­sta­wek – to­stady, ja­la­peño na­dzie­wane se­rem, en­chi­lady i na­chosy – po czym szybko go od­pra­wiła. Wy­jęła no­tat­nik i po­szu­kała w ple­caku dłu­go­pisu. Zna­la­zła go, po czym wy­do­była dyk­ta­fon. Po­ło­żyła go na środku stołu.

– Nie masz nic prze­ciwko temu? – za­py­tała. – Do­brze mieć na­gra­nie.

De­lo­res po­krę­ciła głową.

– W po­rządku. Ale żad­nych zdjęć.

– Oczy­wi­ście. Za­czy­najmy.