Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pół roku temu John Milton postanowił uciec od trudnej przeszłości i zaszył się w Ameryce Południowej. Przemierzał ją wzdłuż i wszerz, pracując najczęściej jako kucharz w małych lokalnych restauracjach. Jego następnym przystankiem w samotnej wędrówce okazuje się meksykańskie miasto Ciudad Juárez. Tam natychmiast zostaje wciągnięty w walkę z miejscowym kartelem narkotykowym.
Milton ratuje życie młodej dziennikarce – Caterinie, którą mafia obiera sobie za nowy cel. Jedynym sposobem na zapewnienie jej bezpieczeństwa jest przemycenie kobiety do Teksasu. Ich tropem podąża jednak Adolfo, znany ze swojej okrutnej natury syn mafiosa. Mężczyzna zyskał nawet złowrogi przydomek Santa Muerte – Święta Śmierć. Ocalenie Cateriny może się więc okazać dla Miltona dużo trudniejsze, niż wydawało się na początku.
„Święta Śmierć” to druga część serii opowiadającej o losach najemnika Johna Miltona. Mark Dawson nie tylko wymyślił sensacyjną, angażującą emocjonalnie intrygę, ale także stworzył niepowtarzalny, bondowski klimat.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: Saint Death
Przekład z języka angielskiego: Michał Lipa
Copyright © Mark Dawson, 202
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2024
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz
Redakcja: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Korekta: Magdalena Mierzejewska
ISBN 978-87-0237-635-7
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
PROLOG
Adolfo González opuścił kałasznikowa. Pozostali uczynili to samo. Stali w półokręgu wokół trzech unieruchomionych terenówek. Panowała cisza, jeśli nie liczyć monotonnego skwierczenia ziemi smażącej się w słońcu. W falującym od upału powietrzu mieniły się drobinki kurzu. Mężczyzna spojrzał na dokonane dzieło. Pojazdy dymiły, podziurawione kulami karoserie przypominały sito. Auta były kompletnie zdemolowane. Wystrzelone przez snajperów pociski kalibru 10,57 powybijały dziury w przednich szybach. Dzieła zniszczenia dokonał ogień z automatów.
Włosi przyjechali na spotkanie drogimi wielkimi range roverami z napędem na cztery koła. Miały przyciemniane szyby, skórzane fotele i ksenonowe reflektory. Chcieli zrobić wrażenie. Popisać się. Nie na wiele im się to zdało. Jeden z nich próbował odjechać, ale nie dotarł zbyt daleko. Ze sflaczałych opon wciąż jeszcze z sykiem uchodziło powietrze. Wszystkie szklane elementy były rozbite. Z podziurawionych chłodnic unosiła się para.
Adolfo rozejrzał się po wzgórzach. Znał Samalayucę jak własną kieszeń. Jego rodzina korzystała z tego miejsca od lat. Idealnie się nadawało do ukrywania zwłok i organizowania zasadzek. Trzech najlepszych snajperów rozmieścił na oddalonym o niecały kilometr grzebieniu zastygłej lawy. Przygotowali sobie kryjówki, w których spędzili noc. Teraz widział, jak schodzą ze wzniesienia. Promienie słońca opierały się na długich ciemnych lufach ich karabinów i odbijały się od soczewek lunet.
Skierował się do najbliższego range rovera, opierając automat na biodrze. Przydarzały mu się różne rzeczy. Czasem istne cuda. Opłacało się być ostrożnym. Otworzył drzwi. Oparte na kierownicy zwłoki jednego z Włochów przechyliły się na bok. Adolfo wyciągnął je z auta i rzucił na zakurzoną ziemię. Co za niefart, pendejo. Na tylnym siedzeniu spoczywały kolejne dwa trupy.
Adolfo obszedł terenówkę od tyłu. Za nią, twarzą w górę i z otwartymi ustami, leżało następne ciało. Żywoczerwona krew wsiąkała w piach. Nad nieboszczykiem roiła się chmara wygłodniałych much.
Zbliżył się do drugiego samochodu i zajrzał do środka przez okno po stronie kierowcy. To był ten, który próbował uciekać. Kula roztrzaskała mu głowę. Rozbryzgi krwi widać było na desce rozdzielczej, siedzeniach i pozostałościach szyby.
W trzecim aucie znalazł dwóch martwych ludzi. Podszedł z powrotem do pierwszego, za którym leżało ciało. Kopnął mężczyznę w żebra.
Pozornie martwe usta się poruszyły.
– Czego? – warknął Adolfo.
Ranny wyrzęził coś niezrozumiałego.
Adolfo uklęknął.
– Nie słyszę.
– Basta – wycharczał leżący. – Ferma.
– Już za późno, cabrón – odparł Adolfo. – Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej.
Odłożył automat i skinął na Pabla, który z kamerą w ręce kręcił film na YouTube’a. Należało wysłać wiadomość. Coś, co da im do myślenia. Pablo skierował kamerę na rannego, nie przerywając filmowania. Ktoś podał Adolfowi maczetę z krótkim ostrzem.
Umierający śledził wzrokiem każdy jego ruch.
Szef dał znak i jego ludzie unieśli rannego do pozycji klęczącej. Zawlekli go do pobliskiego drzewa. Miał twarz zalaną krwią, która sączyła się też spod marynarki. Przerzucili linę przez gałąź i wolny koniec zawiązali mu na kostkach. Kiedy szarpnęli pierwszy raz, upadł. Po kilku kolejnych pociągnięciach zawisł głową w dół.
Adolfo ujął maczetę w prawą dłoń, a lewą chwycił gęste czarne włosy mężczyzny. Gwałtownym ruchem poderwał mu głowę, żeby odsłonić gardło.
Spojrzał w obiektyw kamery i przystąpił do pracy.
CZĘŚĆ I. DZIEŃ PIERWSZY
Od: <edytowano>
Do: <edytowano>
Data: Poniedziałek, 16 września, 17.21
Temat: CARTWHEEL
Szanowny Panie Ministrze,
podczas naszego spotkania w zeszłym tygodniu zażądał Pan wglądu do raportu na temat okoliczności zaginięcia agenta odpowiedzialnego za nieudaną próbę zabójstwa w Alpach Francuskich.
Kopię raportu załączam do niniejszego maila.
Skoro już piszę, pozwolę sobie po raz kolejny zapewnić, że podjęto wszelkie wysiłki w celu zlokalizowania tego agenta i sprowadzenia go do kraju. Odnalezienie go nie będzie łatwe z powodów, o których rozmawialiśmy, zapewniam jednak, że nie będzie w stanie ukrywać się w nieskończoność.
Jeżeli po lekturze raportu nasuną się Panu jakieś spostrzeżenia, oczywiście proszę jak zawsze podzielić się nimi ze mną.
Z poważaniem
C.
>>> POCZĄTEK
*** ŚCIŚLE TAJNE ***
KOD: G15
RODZAJ DOKUMENTU: analiza / zarys sytuacji
OPIS: b.d.
POCHODZENIE: wewnętrzne
DYSTRYBUCJA: alfa
PRZEZNACZENIE SPECJALNE: poziom pomarańczowy
KRYPTONIM: „Cartwheel”
Podsumowanie
Po nieudanej próbie wyeliminowania irańskich fizyków jądrowych Jehiji al Mussy i Samiry Nadżib odpowiedzialny za tę akcję agent John Milton (vel G15/Nr 1, vel „John Smith”, vel „Cartwheel”) porzucił służbę. Jego obecne miejsce pobytu jest nieznane. Milton jest niezwykle niebezpieczny i należy go odnaleźć jak najszybciej.
Analiza
>>> streszczenie
Nadzorca raportuje, że Milton przejawiał chęć odejścia ze służby po powrocie do Londynu z misji we Francji. Według pogłosek spotkanie w tej sprawie przebiegało w napiętej atmosferze i zakończyło się decyzją o zawieszeniu Miltona do czasu przeprowadzenia pełnej oceny i analizy.
<edytowano>
Po tych wydarzeniach zaobserwowano jego nieobliczalne zachowanie. Zaczął uczęszczać na spotkania Anonimowych Alkoholików (niemal na pewno naruszając przepisy o tajemnicy służbowej). Wynajął dom w biednej części dzielnicy Hackney w Londynie Wschodnim i prawdopodobnie zaangażował się emocjonalnie w relację z samotną matką Sharon Warriner. Dochodzenie jest w toku, lecz pewne przesłanki wskazują, że Milton pomagał jej synowi Elijahowi, który rzekomo utrzymywał kontakty z lokalnym gangiem. Podejrzewamy, że w wyniku tej interwencji Milton był zamieszany w śmierć Israela Browna (popularnego rapera występującego pod pseudonimem Risky Bizness), według naszej wiedzy jednego z liderów wspomnianego gangu.
<edytowano>
Rozkaz zwolnienia Miltona ze służby wydano miesiąc temu. Drugi agent G15, Christopher Callan (vel G15/Nr 12, vel „Tripwire”), zlokalizował Miltona w młodzieżowym klubie bokserskim, założonym przez niejakiego Dennisa Rutherforda. W trakcie przygotowań do realizacji zadania został zaczepiony przez Rutherforda. W wyniku powstałego zamieszania Callan zabił go, a Miltona postrzelił w ramię. Niestety to nie wystarczyło, by go obezwładnić. Milton unieszkodliwił Callana, strzelając mu w kolano i uniemożliwiając pościg, po czym zniknął. Z danych systemu ANPR wynika, że pojechał skradzionym samochodem na północ. Ostatnio widziano go na autostradzie M62, zmierzającego w kierunku Liverpoolu. Przyjmujemy roboczą hipotezę, że opuścił kraj na pokładzie jakiegoś statku.
<edytowano>
Analiza wyników badań psychologicznych Miltona (w załączeniu) sugeruje, że jego stan psychiczny pogarszał się od jakiegoś czasu. Poczucie winy nie jest rzadkością wśród agentów G15, a Milton służył w niej od dziesięciu lat. Godny pożałowania jest fakt, że przeoczono sygnały ostrzegawcze, jednak w pewnym stopniu da się to wytłumaczyć nienaganną służbą Miltona. Prawdopodobnie był najskuteczniejszym z naszych agentów. Analiza post factum pozwala sformułować wniosek, że Milton cierpi na bezsenność i depresję, a ponadto prawdopodobnie doświadcza dręczących retrospekcji przeszłych zdarzeń. Diagnozowanie zespołu stresu pourazowego stało się modne, ale w tym przypadku uważamy, że jest to właściwe rozpoznanie.
Bez względu na stan psychiczny Milton jest zbyt niebezpieczny, by zignorować jego zaginięcie. Brał udział w kilku ważnych brytyjskich i natowskich operacjach wywiadowczych, nie zawsze znanych opinii publicznej. Miałby nieocenioną wartość dla nieprzyjaciela. Nie sposób też oszacować szkód wynikających z jego ewentualnego ujawnienia się.
>>> KONIEC
Od: <edytowano>
Do: <edytowano>
Data: Środa, 19 września, 17.21
Temat: Re: CARTWHEEL
Szanowny C.,
dziękuję za raport. Zapoznałem z jego treścią premiera, który, jak się Pan domyśla, nie jest nią zachwycony. Pańskim zadaniem jest osobiste poinformowanie Nadzorcy o jego niezadowoleniu i podkreślenie, że odnalezienie Miltona to kwestia o najwyższym priorytecie. Nie możemy pozwolić, by człowiek o jego wiedzy i umiejętnościach przebywał poza granicami rezerwatu, jak pewnie powiedzieliby nasi amerykańscy kuzyni. Nie jestem pewien, jaki oszukańczy eufemizm przypadłby do gustu naszemu wspólnemu przyjacielowi, więc pozostańmy przy „emeryturze”.
Proszę działać bez zwłoki.
Z poważaniem
James
1
John Milton wysiadł z autobusu i ruszył przez parking przed pierwszą knajpą, jaką zobaczył. Dzień był obezwładniająco, wręcz brutalnie gorący. Słońce chłostało Ciudad Juárez żarem, jakby miało mu coś za złe. On również czuł jego razy. Knajpę oddzielał od drogi szeroki parking wylany asfaltem, który teraz połyskiwał jak woda w akwarium. Wielki szyld zawieszony na wysokim słupie informował, że przybytek nazywa się La Casa del Mole. Lokalizacja była dobra, tuż przy Col Chavena i niedaleko zjazdu z przelotówki, zaledwie kilkanaście kilometrów od granicy – wystarczająco blisko, by przyciągnąć dzielnych Amerykanów podróżujących na południe w poszukiwaniu szalonych przygód. W okolicy znajdowało się kilka podobnych lokali. Wszystkie pomalowane na jaskrawe kolory, praktycznie rozpadające się, z neonami świecącymi bez przerwy dniem i nocą i pustawym parkingiem. Były to okropne przybytki z beznadziejnym jedzeniem i Milton z pewnością nie wstąpiłby do żadnego z nich dla przyjemności, ale przerabiały pracowników tak szybko, że ich szefowie cały czas szukali rąk do pracy. Nie byli przy tym zbyt wybredni – byli skazańcy, włóczędzy, bezdomni mogli łatwo się tam zahaczyć i nikt nie zadawał im pytań, jeśli tylko umieli gotować.
Takie miejsca odpowiadały turystom i innym niewybrednym podróżnym. Milton pracował w podobnym przybytku w Mazatlánie, dopóki dwa tygodnie temu nie musiał ruszyć dalej. Mógł się założyć, że ta knajpa niczym się nie różni od poprzedniej.
W każdym razie jemu pasowała.
Przeciął parking i wszedł do środka. Była to prawdziwa speluna, prezentująca się tym gorzej, że światło dnia przesączające się przez zarośnięte brudem szyby bezlitośnie obnażało farbę łuszczącą się ze ścian, mysie dziury przy podłodze i pokrywającą wszystko grubą patynę kurzu.
Kobieta siedząca przy barze przyciskała do czoła zroszoną butelkę piwa.
– Cześć.
Skinęła głową w odpowiedzi, ani przyjaźnie, ani wrogo.
– Pracujesz tu?
– Nie siedzę tu dla zdrowia, kotku. Czego chcesz?
– Wpadłem zapytać, czy nie szukacie kogoś do pracy.
– To zależy, co umiesz.
– Gotuję.
– Nie obraź się, skarbie, ale nie wyglądasz mi na kuchcika.
– Jestem niezły. Daj mi szansę, a się wykażę.
– Nie przede mną się będziesz wykazywał.
Odwróciła się w stronę ziejącej pustką sali i wrzasnęła:
– Gomez! Świeża krew!
Milton zobaczył mężczyznę wychodzącego z zaplecza. Był wielki, gruby i nie wyglądał zdrowo. Miał potężny brzuch, krótkie ręce i nogi oraz nieogoloną, ziemistą twarz.
– Jak się nazywasz?
– Smith.
– Gotujesz?
– Zgadza się.
– Gdzie?
– Tu i tam. Podróżuję po wybrzeżu. Ensenada, Mazatlán, Acapulco.
– A teraz Juárez? Nie Tijuana?
– Tijuana jest zbyt duża. Zbyt kalifornijska.
– Ostatni przystanek przed wjazdem do Ameryki?
– Może tak, może nie. Jesteś właścicielem?
– Dla ciebie tak, cabrón. Co to za akcent? Australijski?
– Angielski. Jestem z Londynu.
Gomez wyjął z lodówki piwo i je otworzył.
– Chcesz browara, Angliku?
– Nie, dzięki. Nie piję.
Gomez roześmiał się na to tak gwałtownie, z samej głębi bebechów, że zwały tłuszczu na jego brzuchu zatrzęsły się jak galareta, a Milton zobaczył w szeroko otwartych ustach czarne plamy na plombowanych zębach.
– Nie pijesz, ale chcesz pracować w mojej kuchni? – Zaśmiał się ponownie, odrzucając głowę do tyłu. – Hombre, albo jesteś durny, albo nie przypominasz żadnego kucharza, jakiego w życiu spotkałem.
– Nie będziesz miał ze mną problemów.
– Obsługujesz frytownicę?
– Jasne, i wszystko inne.
– Masz szczęście, właśnie zwolniło się miejsce. Mój pomocnik potknął się i wsadził łapę do frytownicy po sam łokieć. Durny gnojek. Mówią, że wypadł z obiegu na dwa miesiące. Więc może dam ci szansę i zobaczymy, jak sobie poradzisz. Siedem na godzinę, do ręki.
– Piętnaście.
– Nie w tym życiu, compadre. Daję dychę. I stawiam drugą, że jutro cię tu nie będzie.
Milton wiedział, że to obowiązująca stawka i nic więcej nie wskóra.
– Zgoda. Kiedy mogę zaczynać?
– Dzisiaj wieczorem.
2
Poprosił Gomeza o wskazanie miejsca, w którym mógłby się zatrzymać. Jego rekomendacja była okraszona znaczącym uśmieszkiem. Milton szybko zrozumiał dlaczego. Trafił do ciasnej nory, w której tuzin mężczyzn gnieździł się w pomieszczeniu za małym nawet dla połowy z nich. Rzucił torbę na niechlujny barłóg, który mu wskazano, po czym wziął prysznic w obrzydliwie brudnej kabinie. Widział swoje odbicie w popękanym lustrze: gęstą, bujną brodę, czarne włosy poprzetykane siwizną i opaleniznę, jaką daje tylko sześć miesięcy włóczęgi po Ameryce Południowej. Anielskie skrzydła wytatuowane na ramionach i plecach trochę zblakły, wtapiając się w orzechowobrązowe tło skóry.
Wyszedł znowu na miasto. Nie przejmował się tym, że zostawia w hostelu swoje rzeczy, choć wiedział, że zostaną natychmiast przetrząśnięte w poszukiwaniu czegoś godnego kradzieży. Nie przeszkadzało mu to. Nie miał nic wartościowego, na jego dobytek składały się zmiana odzieży i kilka książek. Podróżował tylko z bagażem podręcznym. Paszport z kilkoma tysiącami dolarów upchniętymi między kartkami miał przy sobie.
Wyciągnął z kieszeni skrawek papieru. Dał mu go w Acapulco pewien amerykański prawnik, który obecnie trudnił się zmywaniem naczyń na wybrzeżu Pacyfiku. Facet mieszkał kiedyś w Nowym Meksyku, a do Juárez trafił w poszukiwaniu pracy. Uczęszczał tu na mityngi i zapisał na kartce dokładne wskazówki. Zagadnięty przechodzień powiedział Miltonowi, że pod wskazany adres ma dwadzieścia minut marszu.
To dużo czasu. Wystarczająco, by zorientować się w okolicy. Ruszył na zwiad.
Milton wiedział co nieco o Juárez. Zdawał sobie sprawę, że to idealne miejsce dla niego. Miasto było zdewastowane i splamione krwią. Mógł z łatwością wtopić się w otoczenie i zniknąć. Jakiś podróżny zostawił na siedzeniu w autobusie z Chihuahuy przewodnik Lonely Planet. Milton przeczytał go od deski do deski. Miasto było kiedyś tętniącym życiem ośrodkiem turystyki, te czasy odeszły jednak do przeszłości. Rwąca rzeka gości wyschła i zmieniła się w wątły strumyczek.
Atrakcyjność miasta przegrała z reputacją najbardziej skażonego zbrodnią miejsca na Ziemi.
Wokół nie brakowało oznak upadku gospodarczego. Milton minął stalowy szkielet budynku, którego budowę wstrzymano przed wielu laty. Zwisające z niego płachty brezentu powiewały na wietrze jak kawałki luźnej skóry. Na ulicach zalegały wraki samochodów z podziurawionymi kulami karoserią i roztrzaskanymi szybami. Buty zawieszone na drutach telefonicznych informowały wtajemniczonych o położeniu melin zwanych picaderos, których podejrzani właściciele oferowali na sprzedaż wszelkiego rodzaju nielegalne substancje, jakie można sobie wyobrazić. Dochodziło do tego nieodparte wrażenie, że całe miasto poci się w piekącym pustynnym słońcu.
Milton szedł dalej, aż dotarł do dzielnicy mieszkaniowej. Powietrze było przesycone kurzem, spalinami i mdłym odorem ścieków. Stojąc na obrzeżach zaniedbanej kolonii Poniente, obrzucił wzrokiem rozciągające się przed nim w dole osiedle. Widział rzędy identycznych domków szeregowych, tanich i byle jakich, zbudowanych dla pracowników fabryki, którzy wcześniej mieszkali w obskurnych barakach. Całe rzędy zabudowań były opuszczone i splądrowane. Odkąd przybysze z Azji zaczęli zgadzać się na niższe wynagrodzenia niż miejscowi, tutejszych robotników nie było już stać nawet na niewygórowane czynsze. Milton wypatrzył miejsce po wypalonym do ziemi szeregowcu. Po budynku zostały czarne prostokąty w miejscach, w których kiedyś stały ściany. Na niektórych domach wymalowano symbole gangów narkotykowych. To absurdalne osiedle wzniesiono na podmokłym gruncie. Dawny plac zabaw był teraz zalany wodą, a pozostałości huśtawek rdzewiały na słońcu, stercząc z błotnistej murawy niczym połamane kości szkieletu.
Milton zatrzymał się na chwilę, żeby objąć wzrokiem rozciągającą się przed nim panoramę. Widoczne tuż za amerykańską granicą śródmieście El Paso bezlitośnie przypominało o znajdującym się na wyciągnięcie ręki dobrobycie.
Do kościoła dotarł po trzydziestu minutach spaceru. Świątynię otaczał wysoki płot z drucianej siatki, a brama była zwykle zamknięta na klucz. Ogrodzenie zbudowano po tym, jak złodzieje po raz nie wiadomo który włamali się do środka i ukradli zawartość skarbonki. Na płocie wisiał znak, Milton widział go już w wielu innych miejscach na świecie: dwie duże litery A wpisane w biały trójkąt umieszczony w niebieskim okręgu.
Wydawało mu się, że na pierwszym mityngu w Londynie był całe wieki temu. Chory ze strachu. Obawiał się naruszenia tajemnicy służbowej, bał się nieznanego, a przede wszystkim odczuwał lęk przed przyznaniem się do problemu, którego nie potrafił sam rozwiązać. Włóczył się po okolicy przez godzinę, zanim zebrał się na odwagę i wszedł do środka. To było jednak dwa lata temu i od tego czasu wiele się zmieniło.
Wkroczył do budynku. Duża sala po lewej stronie służyła jako żłobek dla dzieci pracowników fabryki. Pomieszczenie, w którym odbywało się spotkanie, było urządzone bardzo skromnie – umieszczono tam stół, a wokół niego ustawiono składane krzesła. Na ścianach wisiały plakaty głoszące zalety trzeźwości i pokazujące, jak ją osiągnąć dzięki programowi dwunastu kroków.
Spotkanie już się zaczęło.
Kilkunastu mężczyzn siedziało w ciszy, sącząc kawę z plastikowych kubków i słuchając opowieści jednego z nich. Milton zajął wolne krzesło z tyłu sali i przyłączył się do słuchaczy. Kiedy facet skończył mówić, dowolna z obecnych osób mogła zabrać głos i podzielić się swoją historią.
Milton odczekał chwilę i powiedział po hiszpańsku:
– Nazywam się John i jestem alkoholikiem.
Pozostali przywitali go i zachęcili do mówienia.
– Nie piję od ośmiuset dziewięćdziesięciu dni.
Aplauz.
– Dlaczego nie możemy pić alkoholu jak normalni ludzie? Oto jest pytanie. W moim przypadku chodzi o poczucie winy. Wiem, że nie jestem oryginalny, ale piłem właśnie z jego powodu. Są dni, kiedy przypominam sobie sprawy, o których chciałem zapomnieć dzięki alkoholowi, i tylko ta świadomość trzyma mnie z dala od butelki. Przez osiem lat robiłem w pracy rzeczy nienapawające dumą. Straszne rzeczy. Wszyscy, których znałem, pili. To była część naszej kultury. W końcu zrozumiałem dlaczego. Każdy z nas miał poczucie winy. Wstydziłem się i nienawidziłem człowieka, którym się stałem. Zacząłem więc przychodzić na te spotkania i realizować kolejne kroki, jak my wszyscy, aż doszedłem do kroku czwartego, wymagającego wnikliwej i odważnej osobistej inwentury moralnej. To było najtrudniejsze. Nie starczyło mi papieru, żeby spisać wszystkie niegodziwości, których się dopuściłem. Potem był krok ósmy, czyli zadośćuczynienie wszystkim skrzywdzonym przeze mnie. Cóż, to nie zawsze było możliwe. Pewne osoby nieodwracalnie zniknęły z mojego otoczenia i nie mogę ich przeprosić. Postanowiłem zamiast tego pomagać ludziom. Zrobić coś dobrego. Wyciągnąć dłoń do tych, którzy dostali słabe karty, nie potrafili sobie poradzić z własnymi problemami. Myślałem, że zdołam ich wesprzeć.
Milton przerwał i się zamyślił.
– Była pewna młoda samotna matka – kontynuował po chwili. – Jeszcze w Londynie, zanim tu przyjechałem. Nie radziła sobie z synem. Był młody, uparty i niewiele brakowało, a zrobiłby coś, co zrujnowałoby mu całe życie. Próbowałem mu pomóc i wszystko poszło nie tak. Popełniłem błędy, a oni za nie zapłacili. To rozbiło mnie jeszcze bardziej. Co mam zrobić, skoro pierwszych ludzi, którym próbowałem pomóc, wpakowałem w jeszcze większą kabałę?
Coś ścisnęło go za gardło. Zamilkł. Nigdy wcześniej nie mówił o Rutherfordzie ani Sharon. On nie żył, ona była poparzona. Obwiniał siebie za oba nieszczęścia. A kogo miał winić? Do tego jeszcze Elijah. Jakie miał szanse po tym, co go spotkało? Najprawdopodobniej to on znalazł ciało Rutherforda.
– Nie możesz obwiniać się o wszystko – powiedział ktoś.
Milton pokiwał głową, ale tak naprawdę nie słuchał.
– Musiałem wyjechać z kraju. Uciec od tego wszystkiego. Ktoś mógłby powiedzieć, że uciekam od problemów. Możliwe. Podróżowałem. W sześć miesięcy przemierzyłem całą Amerykę Południową. Po drodze pomogłem kilku osobom… W drobnych sprawach. Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, i uważam, że w ogólnym rozrachunku miałem duży wpływ na ich życie. Głównie jednak przez te pół roku dużo myślałem. Dokąd zmierza moje życie? Co chcę z nim zrobić? Czy znam już odpowiedzi na te pytania? Nie, jeszcze nie. Ale może się do nich zbliżyłem.
Opadł na oparcie krzesła. Pozostali podziękowali mu za wypowiedź. Głos zabrał kolejny mężczyzna. Spotkanie anonimowych alkoholików było spokojną godziną medytacji, w czasie której mógł się odseparować od zgiełku świata.
Zapomnieć o przeszłości.
O krwi na rękach.
Zamknął oczy, a słowa przepływały przez jego umysł.
3
Mężczyzna, którego nazywali El Patrón, był już po siedemdziesiątce, ale wyglądał młodziej. W ciągu ostatniej dekady przeszedł wiele operacji plastycznych. Ten skurwiel Calderon był gotów słono zapłacić za jego schwytanie – ostatnio nagroda wynosiła dziesięć milionów dolarów – więc musiał często zmieniać wygląd. Pierwsze zabiegi miały właśnie taki cel: zmianę kształtu nosa, przeszczep włosów, prostowanie i wybielanie zębów. Ostatnie zafundował sobie z próżności. Kazał sobie usunąć zmarszczki, co dwa miesiące brał zastrzyki z botoksu, żeby ujędrnić czoło, miał wypełnione policzki. W jego branży, przy nieustannym zagrożeniu śmiercią, pewną satysfakcję dawała mu możliwość zagrania na nosie upływowi czasu.
Nazywał się Felipe González, ale poza rodziną już nikt tak do niego nie mówił. Zwracano się do niego El Patrón, czasem także El Padrino, czyli Ojciec Chrzestny. Był średniego wzrostu – mierzył sto siedemdziesiąt dwa centymetry – i chętnie dodawał sobie parę centymetrów, zakładając buty na kubańskim obcasie. Po ojcu, pasterzu kóz w górach Sierra Madre, odziedziczył krępą sylwetkę i mocną budowę ciała. To tam, w górskich ostępach, nauczył się wytwarzać metamfetaminę, uprawiać mak na opium i dyskretnie przewozić towar. Nadal utrzymywał tam jeden ze swoich licznych domów. Miał wielkie dłonie robotnika, małe ciemne oczy i włosy koloru najgłębszej czerni, przywodzącej na myśl atrament albo pióra kruka.
Otworzył drzwi do laboratorium. Praca dobiegała końca. Wyposażenie, które gromadził przez prawie pół roku – kupowane ostrożnie, z największą dyskrecją, od niepowiązanych ze sobą dostawców z różnych stron świata – zostało już zainstalowane. Pomieszczenie miało powierzchnię niecałych dwustu metrów kwadratowych, świeżo wylane betonowe posadzki i odmalowane ściany. Wszystko było utrzymane w idealnej czystości. Największym elementem aparatury był reaktor chemiczny o pojemności tysiąca dwustu litrów – ogromna kadź ze stali nierdzewnej ustawiona na środku laboratorium. Wokół znajdowały się oddzielne zbiorniki do przeprowadzania innych procesów, a także prasa hydrauliczna służąca do wykańczania produktu. Najwyższej klasy system filtracyjny sprowadzono ze Szwajcarii, z firmy zajmującej się badaniami medycznymi. Kosztował ćwierć miliona dolarów. W pomieszczeniu stały też pojemniki na chemikalia potrzebne do produkcji: efedrynę, fosfor czerwony, sodę kaustyczną, chlorowodór, kwas solny, wodę amoniakalną i inne substancje, których Felipe nie znał ani nie miał ochoty poznawać. Codzienna praca laboratorium go nie interesowała. Zatrudnił do tego chemika z renomowanej firmy farmaceutycznej, odwołując się do jego przeświadczenia, że zarabia za mało jak na posiadane umiejętności. Felipe potrafił coś na to zaradzić. W krótkim czasie mógł go uczynić milionerem.
Felipe uważał się za eksperta w kwestii gustów i preferencji klientów. Jego zdaniem meta była narkotykiem przyszłości. Do tej pory ociągał się z wejściem na ten rynek, ale teraz wszystko miało się zmienić.
Kiedy się napatrzył, opuścił laboratorium. Budynek znajdował się w górach. W pomieszczeniu panował zaduch, ale na zewnątrz powietrze było świeże i czyste. Idealne miejsce na taką działalność. Do laboratorium można było dotrzeć tylko jedną, przyprawiającą o zawroty głowy drogą, która powoli pięła się pod górę, wijąc się serpentynami po zboczu głębokiego wąwozu. Żadna barierka nie chroniła nieostrożnego kierowcy przed upadkiem w przepaść. Wzdłuż trasy rozmieszczeni byli pasterze kóz, wyposażeni przez Felipa w krótkofalówki. Gdyby jakimś cudem w okolicy zabłąkał się obcy pojazd, obserwatorzy poinformowaliby o tym zbirów dbających o bezpieczeństwo laboratorium, a ci uniemożliwiliby nieproszonemu gościowi dotarcie na szczyt. Władze robiły dużo szumu wokół likwidowania wytwórni narkotyków, jednak Felipe się tym nie przejmował. Wiedział, że opinia publiczna oczekuje ostrej retoryki, ale realizowanie tych szlachetnych deklaracji nastręczało zbyt wielu praktycznych trudności. Wymagałoby zaangażowania śmigłowców i setek ludzi. Nikomu aż tak bardzo na tym nie zależało.
Towarzyszył mu jego zastępca, Pablo. Był wierny jak pies, choć prawdopodobnie trochę zbyt zafascynowany białym proszkiem. W każdym razie można było na nim polegać.
– Zrobione, El Patrón – powiedział.
– Rozmawiałeś z Adolfem?
– Tak.
– Poszło gładko?
– Najwyraźniej. Zabili wszystkich. Jeden przeżył strzelaninę, więc Adolfo obciął mu głowę i wrzucił nagranie na YouTube’a.
Felipe cmoknął z dezaprobatą. Jego syn miał słabość do teatralnych gestów. Na wszystko był odpowiedni czas i moment, a takie demonstracje były w zasadzie obowiązkowe wśród młodych bossów narkotykowych, jednak on wolał dyskretniejsze działania.
Pablo zauważył niezadowolenie szefa.
– To będzie czytelny sygnał dla Italiańców.
– Jasne – rzucił krótko Felipe.
Pinche putas. Zdrajcy. Należało im się.
La Frontera robiła z nimi interesy od pięciu lat i do niedawna była to współpraca owocna i obustronnie korzystna. Włosi potrzebowali jego narkotyków i umiejętności przerzucania ich przez granicę, on potrzebował ich sieci dystrybucyjnej. Od kilku miesięcy jednak najwyraźniej przeceniali jego zależność od nich, a nie doceniali własnej zależności od jego produktu. Próbował im to uświadomić, ale byli wyjątkowo uparci i ciągle chcieli więcej. W końcu musiał się wycofać z tego układu. Zerwanie miało być ostateczne i dawać wyobrażenie o ewentualnych konsekwencjach braku akceptacji dla jego decyzji. Nawet jeśli niezbyt mu się podobał występ syna, przynajmniej osiągnął efekt, na jakim mu zależało.
– Co z gringos?
– Wszystko załatwione – odparł Pablo. – Samolot odbierze ich jutro rano. Wieczorem będą w Juárez. Pomyślałem, że załatwicie interesy tam, a później przywieziesz ich tutaj, żeby im wszystko pokazać.
– Będą pod wrażeniem, co?
– Pewnie, El Patrón. Jak mogliby nie być?
– Coś jeszcze?
– Jest jedna sprawa. Twój syn mówi, że zlokalizowali dziennikarzy.
– Jakich? Odśwież mi pamięć.
– Blogerów.
– No tak – przypomniał sobie serię denerwujących artykułów na temat jego działalności. Ktoś zaczął robić szum wokół jego interesów, zarówno w kraju, jak i za granicą. Felipe nie mógł tego tolerować. – Kim oni są?
– Mężczyzna i kobieta. Młodzi. Jego już namierzyliśmy.
– Durnie. Zajmij się nimi, Pablo.
– Załatwione.
4
Caterina Moreno wpatrywała się w bezkresną pustynię. Wiatr sypał jej piaskiem w twarz. Dopiero co nastał świt, a ona znajdowała się na obrzeżach należącej do Ciudad Juárez dzielnicy nędzy Lomas de Poleo. Właśnie przeszli przez płot i znaleźli się na terenach kontrolowanych przez kartel La Frontera. Towarzyszyło jej trzydzieści innych osób, głównie kobiet. Należały do organizacji aktywistów zajmującej się poszukiwaniem ciał dziewczyn porywanych z ulic miasta. Caterina była młoda i ładna, miała subtelną twarz i długie, lśniące czarne włosy, zupełnie jak jej matka. Duże zielone oczy potrafiły ciskać gromy, kiedy wpadała w złość. Teraz bezwiednie wpatrywała się w dal, rozmyślając o napisanym do połowy artykule. Rozważała różne punkty widzenia, możliwości dalszego rozwijania tematu i konsekwencje publikacji.
Miała już gotowy tytuł: Miasto zaginionych dziewczyn.
Tak właśnie niektórzy nazywali dzisiaj Ciudad Juárez. To nie zmieniało faktu, że było też zwane miastem morderców, ponieważ każdego dnia ludzie ginęli tu w porachunkach gangów – w tym roku już ponad siedemset osób, a nie było jeszcze Wielkanocy. Caterina miała obsesję na punkcie wojen narkotykowych, które stale pojawiały się na jej blogu na temat pogranicza: post za postem o śmierci, okaleczonych ciałach porzucanych ostentacyjnie na miejskim wysypisku, strzelaninach z samochodów, o terenowych autach z setkami dziur po kulach, dzieciach smażonych żywcem w kadziach z olejem, ponieważ ich rodzice nie chcieli robić tego, co im kazano, wisielcach znajdowanych na mostach i latarniach. Na groby ofiar natykano się w całym mieście, ekshumowano dziesiątki ciał, trupy niemal dosłownie wychodziły z ziemi. Do tego odrażające nagrania wideo z tortur i egzekucji, publikowane na YouTubie i Facebooku. Były to wiadomości przekazywane sobie przez zwaśnione gangi, a zarazem ostrzeżenia adresowane do władz, nieprzekupnych policjantów i zwykłych Meksykanów.
„To my kontrolujemy to miasto”.
„Ono należy do nas”.
Caterina razem z innymi dziennikarzami opisywała wszystkie te wydarzenia. Zawierający już trzy tysiące postów Blog del Borderland powoli zyskiwał czytelników i docierał do coraz większej liczby ludzi. W tej chwili przyciągał setki tysięcy odbiorców. Caterina miała duże audytorium i nie brakowało jej determinacji do uświadamiania ludziom, co się dzieje.
Miasto zaginionych dziewczyn.
Cały czas wracała do tego tematu. Wojny gangów były głównym wątkiem, ale nie brakowało też innych historii, zagłuszonych przez szum medialny, ukrytych w innych opowieściach. Ta, na której trop wpadła Caterina, należała do najbardziej intrygujących. W ciągu ostatnich pięciu lat w mieście uprowadzono trzysta kobiet i dziewcząt – głównie nastolatek w wieku piętnastu, szesnastu lat – wracających z pracy w maquiladoras – wielkich fabrykach, które wyrosły jak grzyby po deszczu na południowym brzegu Rio Grande. Ponadnarodowe korporacje bez ociągania wykorzystały możliwości stwarzane przez układ o wolnym handlu, dzięki któremu mogły zatrudniać ludzi w Meksyku za ułamek wynagrodzenia obowiązującego na północnym brzegu rzeki. Fabryki i inne zakłady wyzyskujące siłę roboczą były obsadzone głównie młodymi kobietami przyjeżdżającymi z całego kraju w poszukiwaniu stałego wynagrodzenia i lepszego życia.
Były nikim, anonimowymi duchami snującymi się po mieście. Wiadomo było, że nikt nie będzie za nimi tęsknił. Niektóre uprowadzono wprost z ulicy, inne z barów, zwabiono je do hoteli i klubów pod pretekstem randki, obiecano im pracę, pieniądze albo romans, a czasem tylko jednorazową przygodę, dzięki której mogły na chwilę zapomnieć o codziennej ogłupiającej harówce.
Później już nikt nie widział ich żywych.
Ich ciała porzucano gdziekolwiek, nie próbując ich nawet ukryć – na nieużytkach, w przepustach i rowach, wyrzucano z samochodów na ulicę albo spuszczano do kanałów ściekowych. Zabójcy niczym się nie przejmowali ani nie zadawali sobie trudu, żeby zatrzeć ślady swojej działalności. Wiedzieli, że i tak nikt ich nie będzie ścigał. Nie wszystkie zaginione udawało się odnaleźć. Ich zdesperowani rodzice rozwieszali ogłoszenia na przystankach i murach.
Caterina fotografowała ogłoszenia, publikowała je w sieci i zapisywała szczegóły.
Miała ich pełny notatnik.
Nazwiska.
Daty urodzenia.
Daty uprowadzenia.
Wiedziała, że nie znajdą tej, której szukali tego ranka. Nazywała się Maria, a jej ciało miało się znaleźć pewnego dnia w miejscu bardzo podobnym do tego. Zadaniem Cateriny było opisanie poszukiwań. Zrobiła zdjęcia osób przepatrujących brudne piaski i nagrzane skały w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu potwierdzającego to, czego i tak wszyscy się spodziewali: że dziewczyna nie żyje.
Poszukiwania przerwano i wszyscy udali się z powrotem do miejsca, w którym zostawili samochody. Widzieli młode kobiety wychodzące z prymitywnych bud i chat, gromadzące się na poboczu drogi w oczekiwaniu na autobusy. Te miały je zawieźć do fabryk.
5
Sześć godzin później Caterina siedziała przy komputerze, czekając na reakcję na ostatnią wysłaną wiadomość. Zagryzała nerwowo wargi, ale kursor na ekranie migał niestrudzenie, a odpowiedź nie nadchodziła. Przeczesała palcami długie ciemne włosy i skrzywiła się, patrząc na ekran. Przestraszyła tę dziewczynę. Za bardzo naciskała, za bardzo się spieszyła, za bardzo chciała opisać jej historię. A teraz ją straciła.
Do cholery! Niech to wszystko szlag trafi! Odepchnęła się nogami i odsunęła od biurka razem z krzesłem na kółkach. Wyciągnęła ręce nad głowę. Była zmęczona i zesztywniała. Spędziła przed laptopem mniej więcej osiem godzin, nie licząc pięciominutowej przerwy na wyjście do baru za rogiem po gordity i quesadille, które tuż po powrocie zjadła przy biurku. Gazety nadal leżały na podłodze, obok przepełnionego kosza na śmieci, gdzie je wcześniej rzuciła. Wczoraj było tak samo, a w nocy nie miała czasu na sen. Kiedy pracowała nad taką historią, dawała się ponieść. Wiedziała, że to wada, ale nie zamierzała jej korygować. Dlatego też nie miała chłopaka ani męża. Musiałby to być bardzo szczególny typ mężczyzny – niezwykle cierpliwy i wyrozumiały. Nikt inny nie wytrzymałby z kobietą, która potrafiła tak się zatracić w pracy, że zapominała o praniu, jedzeniu, wychodzeniu na randki i wszystkim, co nie służyło pisaniu.
Ale tak musi być, powiedziała sobie w duchu kolejny raz.
Opisywanie tych historii naprawdę jest najważniejsze.
Ludzie muszą wiedzieć.
Świat musi wiedzieć, co się dzieje w Juárez.
Pracowała w swoim malutkim mieszkaniu, w pokoju dziennym. Na ścianach wisiały duże arkusze papieru z rozpisanymi pomysłami na artykuły, a między nimi diagramy obrazujące hierarchię karteli. Na jednej z kartek widniały imiona i nazwiska trzystu kobiet. Tuż obok biurka wisiała duża mapa z trzystoma pinezkami powbijanymi w miejscach odnalezienia zwłok. Kupiony z drugiej ręki komputer marki MacBook Pro tkwił w zawierusze papierów, książek i odręcznych notatek. Stary i zużyty iMac przycupnął na rogu biurka. Na jego ekranie widać było otwarty dokument Wordpress. Zminimalizowane okna ukrywały strony z wynikami wyszukiwań i artykułami. Wszystko pobierała przez darknet, żeby mieć gwarancję anonimowości i zabezpieczyć się przed wyśledzeniem. Nie wiedziała, czy kartele są wystarczająco zaawansowane technologicznie, żeby powiązać Blog del Borderland z jej miejscem zamieszkania, ale władze z pewnością miały taką możliwość, a ponieważ siedziały w kieszeni bossów narkotykowych, nieostrożność mogła ją wiele kosztować. Miała pewność, że nie da się wyśledzić autorstwa jej artykułów, a jej nazwisko jest bezpiecznie ukryte za całym mnóstwem internetowych pseudonimów. Prawdziwym niebezpieczeństwem były jednak spotkania takie jak to, które próbowała umówić – z przerażonymi dziewczynami z miasta. Wiedziała, że musi uchylić zasłonę, żeby napisać ten tekst, lecz wiarygodność informatorki mogła na razie ocenić tylko na podstawie intuicji.
Ta historia to była jednak prawdziwa bomba. Warto było zaryzykować.
Spojrzała na ekran.
Ciągle nic.
Słyszała dzieci grające na podwórku w kamień, papier, nożyce. Poddała się i cicho przysunęła do okna. Mieszkała wysoko, na trzecim piętrze, i teraz spoglądała z góry na otoczenie. Dzieci bawiły się na placu przed nowym kościołem, otynkowanym na biało i pokrytym czerwoną dachówką. Pieniądze na budowę wyłożyły kartele.
Podjechała na krześle z powrotem do biurka i spojrzała obojętnie na ekran.
– Jestem – przeczytała.
Kursor mrugał na końcu wiersza.
Caterina gwałtownie się wyprostowała i zaczęła pisać odpowiedź. Kilka razy wykasowała tekst, zanim wpadła na to, co chce powiedzieć.
„Wiem, że się boisz”.
Po krótkiej pauzie na ekranie powoli i niepewnie zaczęły się pojawiać litery:
„Skąd możesz wiedzieć?”
„Rozmawiałam z innymi dziewczynami. Niezbyt wieloma. Nie jesteś pierwsza”.
„Powiedziały ci, że możesz je opisać?”
„Nie mogły się zgodzić”.
„To oznacza wyższą stawkę”.
„W porządku”.
„Co miałabym zrobić?”
„Po prostu wszystko mi opowiedzieć”.
„Pod nazwiskiem?”
„Anonimowo”.
„Nie jestem pewna”.
„Masz prawo się bać. Ja też się boję. Ci ludzie są bardzo niebezpieczni. Ale możesz mi zaufać”.
Kursor mrugał bez końca. Caterina wstrzymała oddech.
„Jeśli przyjdę, to tylko po to, żeby porozmawiać?”
„Będziesz mogła zrobić, co zechcesz. Ale rozmowa będzie OK”.
„Kto tam będzie?”
„Ja i mój współpracownik. On też pisze. Możesz mu zaufać”.
Nastąpiła kolejna przerwa i Caterina zaczęła się zastanawiać, czy nie należało powiedzieć, że przyjdzie sama. Leon był porządnym człowiekiem, ale skąd ta dziewczyna miała o tym wiedzieć? Strach przed nieznanym mężczyzną był zupełnie normalny po tym, co Delores przeszła do tej pory.
Litery znowu zaczęły się pojawiać na ekranie.
„Mogę wybrać miejsce?”
„Pewnie, ale najlepiej publiczne”.
„Znasz knajpę La Casa del Mole?”
Caterina zgarnęła papiery z klawiatury iMaca i wpisała nazwę do wyszukiwarki Google.
„Przy Col Chavena?”
„Tak”.
„Znam”.
„Możemy się tam spotkać”.
„Zarezerwuję stolik. Nazywam się Caterina Moreno. Będę czekała od 20.00. Zgoda?”
Odpowiedź nie przyszła od razu. Pojawiła się na ekranie dopiero po dłuższej chwili.
„Tak”.
6
Porucznik Jesus Plato zatrzymał się obok policyjnego dodge’a chargera i odwrócił w stronę swojego domu na przedmieściach Juárez. W drzwiach stała jego ciężarna żona Emelia, trzymając na rękach ich najmłodsze dziecko, Jesusa Juniora. Zawołała go.
– O co chodzi?
– Chodź tutaj – powiedziała.
Rzucił kaburę z bezpiecznie zamkniętym w niej glockiem na siedzenie pasażera i cofnął się do domu.
– O czymś zapomniałem?
– Nie. To ja zapomniałam.
Stanęła na palcach, a on pochylił się nieco, by mogła złożyć długi pocałunek na jego ustach.
– Bądź ostrożny, Jesus. Nie chcę słyszeć o żadnych ryzykownych akcjach, nie w tym tygodniu. Bóg jeden wie, że było ich już wystarczająco dużo.
– Wiem. Nie będę ryzykował.
– Wszystko się zmieni w przyszłym tygodniu. Zaczniemy nowe życie. Musisz myśleć o mnie i o nim, o naszych dziewczynkach i dziecku, które noszę. Jeśli w ostatnim tygodniu służby wpakujesz się w jakieś kłopoty, wszystko popsujesz. Wiesz o tym, prawda? No i popatrz na ten trawnik, to będzie twoje pierwsze zadanie na emeryturze, słyszysz? Pierwsze!
– Jasne, chica – powiedział z pobłażliwym uśmiechem. Niespełna roczne niemowlę zaczęło radośnie gaworzyć, gdy połaskotał je pod brodą. Synek i matka byli podobni do siebie jak dwie krople wody. Te same wielkie ciemne oczy, w których można było utonąć, smukły nos i idealna, jedwabista skóra. Pochylił się i pocałował Emelię w usta.
– Pamiętaj, że wrócę późno wieczorem. Alameda i Sanchez zaprosili mnie na kolację.
– Chcą mieć pewność, że odchodzisz. Nie upij się, żebyś nie obudził dziecka.
Uśmiechnął się po raz kolejny.
– Nie bój się, chica.
Ruszył w dół podjazdem, zatrzymując się na chwilę przy umieszczonej na przyczepie łodzi, którą od jakiegoś czasu remontował. Dłubanie przy łodzi, kiedy się mieszka ponad tysiąc kilometrów od wybrzeża, było stałym tematem żartów między nimi. Dawniej należała jednak do jego ojca, a on chciał uczcić pamięć staruszka, przywracając jej świetność. Być może któregoś dnia, już na emeryturze, wypłynie na niej w morze. Jesus wychował się na wybrzeżu i zawsze miał nadzieję, że kiedyś tam wróci. Musiałby długo przekonywać do tego żonę, ale kiedy zakończy służbę, niewiele będzie ich trzymało w Juárez. Wyjazd był możliwy. Przeciągnął koniuszkami palców po gładkim drewnianym kadłubie i pomyślał o niezliczonych godzinach poświęconych na wymienianie, szlifowanie i impregnowanie desek poszycia. Zajmował się tym od sześciu miesięcy i niecierpliwie czekał, aż będzie mógł przeznaczyć więcej czasu na tę pracę. Jeszcze tydzień albo dwa solidnej roboty bez konieczności myślenia o służbowych sprawach i łódź będzie gotowa.
Wrócił do radiowozu i wsiadł do niego. Odchylił osłonę przeciwsłoneczną i przejrzał się we wbudowanym w nią lusterku. Pięćdziesiątkę miał już za sobą i to było widać. Miał postarzałą, ogorzałą twarz ze zmarszczkami w kącikach oczu. Kruczoczarne niegdyś włosy były przyprószone siwizną, a wąs niemal zupełnie poszarzał.
To wiek – pomyślał – i wykonywana od trzydziestu lat praca. Mógł ułatwić sobie życie, chodzić skrótami, które mu proponowano, ulżyć sobie nieco w spłacie kredytu hipotecznego za pomocą pchających się w ręce wziątek i łapówek. Mógł nie narażać się na postrzał, po którym został mu na pamiątkę tępy, pulsujący ból w ramieniu, wracający wraz z każdą zmianą pogody. Jesus Plato nie był jednak ulepiony z takiej gliny – nigdy nie był i nigdy nie będzie. Na straży jego zasad stało głębokie poczucie honoru i godności, wpojone mu przez ojca, prawego człowieka, policjanta zastrzelonego przez płatnego zabójcę w czasach, kiedy wszystko w mieście zaczęło się psuć. W okresie narodzin potęgi La Frontery i kierującego nią El Patróna Jesus był młodym kadetem, ale choć nie miał jeszcze doświadczenia, dobrze widział, co się dzieje. Zdawał sobie sprawę, że wielu jego kolegów wysługuje się za pieniądze bossom narkotykowym, ale poprzysiągł, że nigdy nie będzie taki jak oni. Przez trzydzieści lat nie złamał tego przyrzeczenia.
Oderwał wzrok od lusterka i zauważył, że Emelia śmieje się z niego, gdy tak przypatruje się swemu odbiciu. Z rozbawieniem pomachał jej ręką na pożegnanie i odpalił potężny silnik dodge’a. Jeszcze tydzień, pomyślał, podnosząc osłonę przeciwsłoneczną.
Wycofał z podjazdu na ulicę, obrzucając wzrokiem przerośnięty trawnik. Zastanawiał się, czy nie mógłby sobie kupić nowej samobieżnej kosiarki, którą widział w Home Depot, kiedy ostatnio był w El Paso. Zasługiwał na taki prezent z okazji przejścia na emeryturę. Jeszcze pięć dni i wreszcie będzie mógł zacząć cieszyć się życiem.
7
Wezwanie przyszło, gdy Jesus jechał Avenidą, główną ulicą Juárez. Wzdłuż niej stały dwupiętrowe budynki. Niegdyś krzykliwe kolory dawno wyblakły na słońcu, cegły się kruszyły, a powybijane okna zasłonięto płytami sklejki, na których wykwitło graffiti. Te lokale, które jeszcze nie upadły, zaspokajały najbardziej przyziemne potrzeby ludzi: hazardu, alkoholu i płatnej miłości. Na wschód od głównej ulicy rozciągał się zagmatwany labirynt nieoświetlonych uliczek, tworzący dzielnicę czerwonych latarni. Zbłąkany przechodzień mógł mówić o wielkim szczęściu, jeśli wydostał się stamtąd pozbawiony jedynie portfela. Plato widział wiele zwłok w brudnych, wąskich zaułkach i obskurnych pokoikach oświetlonych zwisającą z sufitu żarówką, w których prostytutki uprawiały swoje rzemiosło. Tak czy inaczej, miał już dość tego widoku.
Wezwanie miało kod 415, co oznaczało zwykłe zakłócenie porządku publicznego, ale Plato przyjął je, ponieważ był niedaleko. Wiedział, że jeśli podejmie interwencję w tej sprawie, spadnie ryzyko przydzielenia mu w dalszej części dnia zadania oznaczonego kodem 187 albo 207. To były wezwania, do których przyjmowania nikt się nie kwapił – morderstwa albo porwania, które też zawsze kończyły się zabójstwem. Pomijając ryzyko obecności mordercy w pobliżu miejsca zbrodni – pierwsi interweniujący funkcjonariusze często byli ostrzeliwani przez przestępców – były to odrażające, przygnębiające sprawy, których prawie nigdy nie udawało się wyjaśnić. Nie chciał mieć takiego rozgrzebanego śledztwa w swoim dossier w dniu zakończenia służby.
Nie, powtarzał sobie, gdy parkował dodge’a przy krawężniku. Przyjęcie tego wezwania nie było przejawem tchórzostwa, lecz zdrowego rozsądku. W ciągu tych wszystkich lat rozpracowywał już wystarczająco dużo zabójstw. Tak dużo, że sam stracił rachubę – zwłaszcza w ostatnim okresie.
Do szamotaniny doszło na chodniku przed jednym z klubów ze striptizem. Plato bardzo dobrze znał lokal Eduarda. Bramkarze przytrzymywali dwóch młodzieńców o wyglądzie studentów. Jeden z chłopaków krwawił z nosa.
Plato spojrzał na wskazania termometru na tablicy rozdzielczej. W aucie panował przyjemny chłód, podczas gdy na zewnątrz było ponad czterdzieści stopni. Westchnął i wysiadł z klimatyzowanego pojazdu na rozpaloną słońcem ulicę. Żar uderzył w niego jak młotem.
– Co jest grane? – rzucił w stronę stojącego najbliżej ochroniarza. Znał tego człowieka. Na przekór zwalistej posturze nazywali go Mały Garcia. Kiedyś też pracował w policji, zanim został wydalony ze służby za przyjmowanie łapówek od karteli. Plato nie znosił łapownictwa i pogardzał tym słabym człowiekiem, ale wiedział, że jeśli będzie uprzejmie go traktował, może mieć w nim dobre źródło informacji z półświatka, których potrzebował.
– Poruczniku! – rzucił olbrzym. – Jak leci?
– Nieźle, Mały.
– Wciąż na służbie?
– Już niedługo. Zbliżam się do mety. Za tydzień o tej porze będę emerytem.
– Tylko pozazdrościć. Odejście ze służby było najlepszą rzeczą, jaka mnie spotkała.
Plato rzucił okiem na jego niechlujny strój na tle przygnębiającej nijakości Avenidy i pomyślał, że dawny kolega tylko dodaje sobie animuszu.
– No dobra, co z tymi chłopakami? Co nawywijali?
– Trochę wypili i nie upilnowali rąk przy jednej z dziewczyn. Wiesz, co mam na myśli, to nie pierwszy raz. Nie mamy jakichś surowych zasad, ale jednej pilnujemy bezwzględnie: żadnego macania. Dziewczyna mnie zawołała, więc podszedłem i bardzo grzecznie, bo przecież wiesz, jaki jestem uprzejmy, powiedziałem im, że może już czas opuścić lokal.
Młodzieńcy prychnęli z niezadowoleniem.
– Było zupełnie inaczej! – rzucił jeden z nich.
Plato kiwnął głową, wskazując chłopaka z zakrwawioną twarzą.
– Co mu się stało?
– Zdaje się, że nie bardzo chciał wyjść. Rzucił się na mnie z pięściami, więc mu oddałem. Ja trafiłem, on nie.
– Gówno prawda! – krzyknął chłopak z rozbitym nosem.
Plato przyjrzał się uważnie obu młodym mężczyznom. Dobrze ubrani, choć odzienie było już trochę nieświeże. Wyglądali na chłopaków z dobrych domów: ciuchy z GAP-a, spodnie w kant, wyprasowane koszule i eleganckie buty. Policjant pomyślał, że studiują na uniwersytecie w El Paso. Sądząc po ubraniu i uczesaniu, pieniędzy im nie brakowało. Na miejscowych patrzyli z góry. Plato widział to już wiele razy. Amerykańscy młodzieńcy z grubymi portfelami wybierali się na drugą stronę granicy, w meksykańską dzicz, żeby zażyć przygód. Zwykle pakowali się w kłopoty. Kończyli w jakiejś podłej spelunie, takiej jak ta, uświadamiając sobie z przykrością, że nie mogą robić, co im się żywnie podoba.
Plato wiedział jednak, że akurat ci dwaj po prostu mieli pecha albo za dużo wypili. U Eduarda można było do woli obmacywać dziewczyny, a nawet znacznie więcej, o ile odpowiednio się zapłaciło.
Podprowadził ich do radiowozu. Kiedy zbliżali się do krawężnika, jeden z młodzieńców – przystojny blondyn z bujną czupryną i sylwetką futbolisty – nagle przycisnął swoją dłoń do jego dłoni. Plato poczuł ukłucie czegoś ostrego na skórze. To była krawędź banknotu. Odwrócił się przodem do chłopaka i chwycił banknot kciukiem i palcem wskazującym.
– Co to jest? – zapytał, podnosząc banknot.
– Co tylko chcesz, człowieku.
– Łapówka?
– Jak sobie życzysz.
– Chyba żartujesz. Próbujesz mnie przekupić?
– Popatrz tylko, to jest Franklin. Daj spokój, człowieku. Po co to wszystko? Sto dolców załatwia sprawę. Już nieraz tu byłem. Wiem, jak to u was działa.
– Nie – odrzekł ponuro Plato. – Nie wiesz. Tylko pogorszyłeś sprawę. Odwróćcie się obaj.
Rozległ się dudniący śmiech Małego Garcii.
– Nie wiedzą, z kim mają do czynienia, co, Jesus? Ech, wy durnie, znam tego człowieka, kiedyś z nim pracowałem. Chyba przez całe życie nie wziął od nikogo złamanego peso.
– Daj spokój, facet, wiemy, że narozrabialiśmy. Co mamy zrobić, żeby to naprawić? Dać ci dwie stówki? Spoko, niech będą dwie.
– Odwróćcie się – powtórzył Plato, kładąc dłoń na rękojeści glocka.
– Tylko spokojnie, niech będą trzy stówki i po sprawie.
– Odwróćcie się natychmiast.
Chłopak zorientował się, że Plato się nie ugnie, i zblazowany wyraz jego twarzy ustąpił miejsca grymasowi złości. Odwrócił głowę do tyłu, gdy policjant przyciskał go do maski radiowozu, i zaczął mówić:
– Po cholerę to wszystko? Jeśli ty nie chcesz moich pieniędzy, któryś z twoich kumpli na bank je weźmie. Wy, federales, macie tak giętkie kręgosłupy, że nawet nie potraficie szczać prosto. Wszyscy to wiedzą. Odrzucasz trzysta dolców premii w imię czego? Jakichś pierdolonych zasad? Wszyscy wiemy, że ostatecznie to nie zrobi żadnej różnicy. Wyjdziemy na wolność i wrócimy do cywilizacji, zanim skończysz zmianę i wrócisz do jakiejś zasranej dziury, z której wypełzłeś.
– Gadaj zdrów, synu – rzucił Plato, zaciskając obręcz kajdanek na prawym nadgarstku chłopaka. Następnie, szarpiąc go za ramię mocniej, niż to było konieczne, skuł jego lewą rękę. Młodzieniec krzyknął z bólu, ale policjant się tym nie przejął. Otworzył tylne drzwi samochodu i wepchnął chłopaka do środka, niby niechcący zawadzając jego głową o krawędź dachu. Potem skuł drugiego studenta i zrobił z nim to samo.
– Trzymaj się, Garcia – rzucił do olbrzyma, zatrzaskując drzwi.
– Nie wychylaj się, Jesus.
– Ty też.
8
Hotel Leach w Douglas w stanie Arizona był okazałym reliktem dawnej epoki. Kiedyś pełnił w tym przygranicznym mieście ważną funkcję jako najlepszy przystanek przed dalszą podróżą do kraju bezprawia i przemocy. Został zbudowany na przełomie XIX i XX wieku i nazwany po miejscowym dygnitarzu, dla którego był oczkiem w głowie. Robert E. Leach był nacjonalistą z Południa, zwolennikiem niewolnictwa, a u schyłku życia ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Meksyku.
Beau Baxter wiedział o tym budynku absolutnie wszystko. Uwielbiał historię, a przyblakły splendor hotelu, który wydawał się miejscem poza czasem, bardzo mu odpowiadał. Ten rejon hrabstwa Cochise był zawsze chętnie odwiedzany przez wszelkiej maści straceńców, a do lokalnych rzezimieszków zatrzymujących się niegdyś w Hotelu Leach należeli między innymi Clay Allison, Luke Short, Johnny Ringo i Curly Bill Brocious. Beau czytał o nich wszystkich.
Często spotykał się tu z klientami – przynajmniej tymi, którzy nie żądali od niego przyjazdu do Houston czy Dallas – i cieszył się, że oczekujący na niego dzisiaj mężczyzna prowadzi interesy przy granicy i nie ma problemów z pofatygowaniem się do niego.
Beau niedawno ukończył sześćdziesiątkę, choć wyglądał młodziej. Miał opaloną, pokrytą zmarszczkami twarz, ogorzałą od słońca po wielu tygodniach spędzonych w terenie. Nosił dobrze dopasowany, ewidentnie kosztowny błękitny garnitur, rozpiętą pod szyją jasnoniebieską koszulę i buty z wężowej skóry. Siedział w hotelowym lobby przy stoliku, na którym położył kremowy kowbojski kapelusz. Pomieszczenie było delikatnie oświetlone promieniami słońca przesączającymi się przez zielono-niebieskie witrażowe świetliki w suficie.
Jakiś człowiek stanął w drzwiach wejściowych i obrzucił lobby spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Beau rozpoznał swojego klienta – mężczyznę średniego wzrostu, mocnej budowy ciała, z oliwkowobrązową skórą i rozbieganym, podejrzliwym wzrokiem. Często nosił jaskrawe koszule, zdaniem Beau w niezbyt dobrym guście. Nie znał jego nazwiska, nie było ono zresztą ważne. Klient przedstawiał się jako Carlo. Był nieco podstarzałym Włochem należącym do pewnej organizacji przestępczej z New Jersey. Nie należało zadawać zbyt wielu pytań na temat jej działalności, ale to też nie miało większego znaczenia dla Beau. Ważne, że płacili w terminie, a ich pieniądze były w jego mniemaniu równie dobre jak każde inne.
Wstał i wyciągnął rękę na powitanie.
– Carlo!
– Baxter! Ładne miejsce. Imponuje. To autentyk?
– Stoi tu od stu lat. Robią wokół tego wielkie halo, ale to naprawdę historyczny obiekt.
– Niewiarygodne, że współpracujemy od tylu lat, a nigdy mnie tu nie zaprosiłeś.
Beau wzruszył ramionami.
– Widać nie było okazji.
Usiedli na kanapie w rogu. Carlo położył na stole brązową kopertę.
– Dobra robota – powiedział. – Mistrzostwo.
Beau podniósł ją i zajrzał do środka. Przesunął palcem po krawędzi grubego pliku banknotów.
– Dziękuję. – Zamknął kopertę i wsunął ją do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Mam nadzieję, że nasz wspólny znajomy dał wam to, czego potrzebowaliście.
– Owszem. Jak go znalazłeś?
– Co za różnica?
– Pytam z ciekawości.
– Nie musisz się tym przejmować. Za to mi płacisz.
– Tajemnica zawodowa, co?
– Coś w tym guście. – Beau się uśmiechnął. – W porządku. Wspominałeś, że masz coś nowego.
– Tak, ale to nie będzie łatwe.
– Zlecenia, które dostaję, nigdy nie są łatwe, w przeciwnym razie mógłby je realizować ktoś inny. O kogo chodzi?
Carlo wyjął telefon i wyszukał zdjęcie mężczyzny. Podał urządzenie Beau.
– Znasz go?
Beau gwizdnął przez zęby.
– Nie żartowałeś, to nie będzie łatwe.
– Znasz go?
– O ile się nie mylę, to Adolfo González. Zgadza się?
– Zgadza się. Znasz go?
– Tak mi się wydaje.
– Miałeś z nim styczność?
– Parę razy. Nie bezpośrednio.
– Ale znasz jego reputację?
– Tak.
– Czy to dla ciebie problem?
– Dla mnie nie, ale dla ciebie być może tak. Namierzenie go będzie szczególnie dużo kosztowało.
– Dawaj.
Beau wciągnął powietrze przez zęby, zastanawiając się nad odpowiedzią.
– No więc po pierwsze nie będzie łatwo go znaleźć, a po drugie, biorąc pod uwagę jego koneksje, cena musi uwzględniać dzisiejsze i przyszłe ryzyko, że dowiedzą się, kto go wyśledził. Wobec tego mówimy o równych pięćdziesięciu tysiącach, połowa teraz, połowa po wykonaniu zlecenia.
Beau zauważył, że jego wzrok ucieka w stronę kępki włosów widocznej między guzikami wzorzystej koszuli Carla.
– Pięćdziesiąt?
– Plus koszty.
– W porządku.
– Tak po prostu?
– Uważasz, że powinieneś zażądać więcej?
– Cena to cena.
– Pierwszą połowę dostaniesz o czternastej trzydzieści.
– Czyli bardzo wam się spieszy.
– Jak dobrze go znasz? – spytał Carlo.
– Poznałem go, kiedy był młodszy. Raz go przyłapałem na przekradaniu się przez granicę.
– I co o nim myślisz?
– Jeśli wtedy był zły, teraz jest jeszcze gorszy.
– Jak bardzo?
– Powiedziałbym, że to podły, psychopatyczny skurwiel. Powiesz mi, co wam zrobił, że tak się na niego uwzięliście?
– Robiliśmy interesy z jego starym – odrzekł Carlo. – Handlowaliśmy pewnym towarem. W jakimś momencie pojawił się problem, bo ojciec zmienił warunki i układ stał się dla nas nieopłacalny. Pojechaliśmy na spotkanie, żeby to omówić. Młody González zamordował sześciu moich ludzi.
Beau przypomniał sobie pogłoski.
– Chodzi o tę awanturę na południe od Juárez?
Carlo rozłożył szeroko ręce.
– Powiedzmy, że chcemy z nim o tym porozmawiać.
– Czyli ma być żywy?
– W miarę możliwości. Będzie premia.
– Rozumiem.
Beau nie musiał pytać o nic więcej. Był łowcą głów wystarczająco długo, by wiedzieć, że zemsta miewa różne oblicza.
– Potrzebujesz jeszcze czegoś?
– Nie – odrzekł. – To wystarczy.
– W takim razie załatwione. – Carlo wstał. – Pomyślnych wiatrów.
Beau również się podniósł i wziął kapelusz ze stołu.
– Wiesz, jak nazywają naszego chłopca na pograniczu?
Carlo pokręcił głową.
Beau strzepnął pyłek z kapelusza.
– Ten facet robi wrażenie swoją reputacją. Niedawno słyszałem, jak mówią o nim Santa Muerte.
– Święta Śmierć? Ci Meksykańcy to przesądne skurwysyny, Baxter.
– Być może. W każdym razie pięćdziesiąt patyków za tego gościa to prawdziwa okazja, przyjacielu.
9
Granica.
Nazywali ją Linią Kostuchy.
Na przejściu granicznym panował duży ruch. Z jednej strony sznur ciężarówek, samochodów osobowych i motocykli kierujących się na południe, z drugiej znacznie dłuższa i gęstsza kolejka pojazdów jadących na północ. Beau powoli posuwał się naprzód w swoim jeepie cherokee. Okiem zawodowca taksował ciężarówki nadjeżdżające od strony Juárez. Ile z nich przewoziło narkotyki? Co dziesiąta? Co dwudziesta? Pakowane próżniowo paczki z kokainą zatapiano w beczkach z chemikaliami, żeby zmylić psy. Wkładano je do skrytek, wypychano nimi atrapy zderzaków, wciskano w przewożone legalnie ładunki. Były warte miliardy dolarów.
Beau spoglądał na wysoki płot z wieżami strażniczymi i szperaczami. Umocnienia graniczne z czasem bardzo się zmieniły. Pracował na granicy przez całe dorosłe życie. Ukończył Akademię Straży Granicznej, po czym stacjonował w Douglas. Przez dwadzieścia lat był agentem celnym i patrolował to zapomniane przez Boga i ludzi pustkowie, jeżdżąc konno ze strzelbą przytroczoną do siodła.
Patrzył na strażników krążących między samochodami i ciężarówkami. Ci chłopcy uznaliby go za anachronicznego dziwaka, przedkładającego konia nad nowego jeepa, którym mógł przecież jeździć w latach swojej służby.
Był jednak realistą i wiedział, że świat poszedł naprzód, a on naprawdę pochodzi z innej epoki. Staczał regularne bitwy z przemytnikami narkotyków. Ten rejon nigdy nie był przyjemny, a teraz stał się prawdziwą kloaką. Najgorszą reputację miało Ciudad Juárez. W tym obrzydliwym przygranicznym mieście panowały chciwość, korupcja i zbrodnia. Kartele o rozmiarach i stopniu organizacji międzynarodowych przedsiębiorstw mordowały ludzi na przemysłową wręcz skalę, a Beau cieszył się, że nie musi już uczestniczyć w tym rozlewie krwi. W porównaniu z tym praca łowcy głów wydawała się dziecinną zabawą.
Choć być może nie w tym przypadku.
Jego myśli powędrowały w stronę Adolfa Gonzáleza. Po dłuższym zastanowieniu doszedł do wniosku, że pięćdziesiąt tysięcy to była bardzo promocyjna stawka za zlecenie, które zapowiadało się na szczególnie trudne.
Informację o sześciu zabitych Włochach usłyszał w porannych wiadomościach. Wpadli w zasadzkę na pustyni, zostali zastrzeleni i porzuceni na pastwę sępów. Widział też film na YouTubie, zanim serwis go zablokował. Rozpoznał głos Adolfa. Wszystkie kartele były okrutne, jednak La Frontera zdecydowanie przodowała. Jej ludzie byli prawdziwymi bestiami, lecz Adolfo przewyższał wszystkich sadyzmem. Beau wiedział, że sprowadzenie go z Meksyku nie będzie łatwe.
Zastanawiał się nawet, czy nie zrezygnować z tego zlecenia. Znał łatwiejsze sposoby zarabiania pieniędzy.
Znowu podjechał parę metrów i zatrzymał się przy otwartym okienku budki.
– Dziesięć dolarów – powiedział urzędnik.
Beau wręczył mu banknot.
– Witamy w Meksyku.
Łowca ruszył na południe.
10
Milton zatrzymał się w szatni dla personelu, żeby założyć fartuch i kurtkę szefa kuchni. Najpierw jednak przysiadł na drewnianej ławeczce i wypalił papierosa.
Przebrał się i wszedł do kuchni.
Duże pomieszczenie z jednej strony otwierało się na restaurację. Na wyposażenie, w większości stare, składały się garnki do gotowania na parze, płyty grzejne, grill węglowy i płyta do smażenia. Jego stanowisko pracy mieściło się przy frytownicy. Źródłem gorąca panującego w kuchni były przede wszystkim dwa ogromne piekarniki i dwa piece konwekcyjne ustawione obok jego stanowiska. Zawieszone w rzędzie lampy grzewcze kołysały się leniwie na zatłuszczonych kablach nad pokrytym aluminiową blachą blatem, który był już solidnie rozgrzany.
Do kuchni wszedł Gomez i z miejsca rąbnął drewnianą łyżką w blat.
– Uwaga, sukinsyny. Zapowiada się pracowity wieczór. Nikt nie dostanie wypłaty, dopóki nie zobaczę, że wypruwa sobie flaki, a jeśli ktoś zemdleje, potrącę dwadzieścia procent dniówki za każde dziesięć minut nieobecności na stanowisku. A poza tym mamy nowego. Angliku, ręka w górę.
Milton wykonał polecenie. Pozostali popatrzyli na niego z mieszanką znudzenia i niechęci. Ot, nowy kucharz, którego żaden z nich nie widział wcześniej przy pracy i za którego nikt nie mógł ręczyć. Co będzie, jeśli nie nada się do tej roboty i zemdleje z gorąca? Jedna para rąk do pracy mniej, a oni wszyscy będą rozpaczliwie próbowali nadążyć za piętrzącymi się zamówieniami. Milton szybko otaksował ich wzrokiem. Oprócz niego w kuchni pracowali: ogromny, potężnie umięśniony Meksykanin pokryty więziennymi tatuażami, sous chef, ewidentny alkoholik mieszkający w samochodzie, podkuchenny z przedramionami w bliznach od igły, a także były amerykański żołnierz z blond fryzurą w stylu Vanilli Ice’a.
– Nasz Anglik mówi, że pracował w różnych miejscach na wybrzeżu i wie, co robić. Zgadza się, Angliku?
– Zgadza się.
– No zobaczymy – odparł Gomez z uśmieszkiem złośliwej satysfakcji, krzyżując ręce na wydatnym brzuchu.
***
Maszyna zaczęła ze zgrzytem wypluwać zamówienia. Milton zacisnął zęby, gotów rzucić się w wir pracy. Pierwszy raz doznał tego niecierpliwego wyczekiwania w maleńkiej, cierpiącej na chroniczny brak personelu restauracji w Campo Bravo w Brazylii. Potrzebował zapomnienia, to było jego główne pragnienie, gdy pracował na statku, którym tu przypłynął, pragnienie wymazania swoich wspomnień, choćby tylko na chwilę. Po pięciu minutach spędzonych w pierwszej restauracji wiedział, że to najlepszy sposób. W tętniącej życiem kuchni najłatwiej było oderwać się od ponurych myśli. Miejsce tak ruchliwe, pełne gorączkowej krzątaniny i chaosu, że nie było czasu na myślenie o czymkolwiek innym niż wykonywana właśnie praca.
Ledwo uporali się z pierwszymi zamówieniami, a już nadeszła kolejna seria, ale nawet nie zaczęli ich przygotowywać, gdy drukarka wypluła nowy zestaw kwitów, a potem następny i jeszcze jeden. Maszyna nie przestawała zgrzytać. Z kuchni można było z łatwością wyjrzeć do restauracji. Widział, że wielka sala jest wypełniona po brzegi. Pracował ciężko, koncentrując się na zadaniach. W ciągu kilku minut ogarnął go żar, jego biały strój nasiąknął potem ściekającym spod pach, z pleców i pachwin. Zdjął kurtkę i koszulkę. Wszystko, przed czym uciekał, stało się nieistotne i przynajmniej na te kilka godzin pod koniec długiego dnia wyleciało mu z głowy, i niemal całkowicie odeszło w niepamięć.
11
Caterina wyglądała przez pękniętą szybę autobusu powoli przemierzającego miasto. Robiło się późno, dochodziła siódma wieczorem, ale słońce wciąż prażyło, temperatura przekraczała dwadzieścia pięć stopni, a Juárez drżało w pierwszych podmuchach nadciągającej z północy wściekłej burzy. Z pobliskiej autostrady międzystanowej dobiegał jednostajny szum samochodów, a gorące powietrze wpadające przez otwarte okna było przesiąknięte zapachami chemikaliów, spalin samochodowych, oparów rafineryjnych, gazów z huty po drugiej stronie granicy i nieoczyszczonych ścieków spływających do nędznych pozostałości rzeki. Autobus był po brzegi wypełniony ludźmi spragnionymi wieczornej rozrywki.
Caterina zadała sobie trud, wychodząc z domu. Wzięła prysznic, umyła włosy i wybrała świeżą koszulę pasującą do dżinsów i tenisówek, które zawsze nosiła.
Myślała o tych wszystkich opisywanych przez nią dziewczętach. Delores była inna. Uniknęła losu pozostałych. Udało jej się uciec i chciała przedstawić swoją historię.
Powiedziała też, że potrafiłaby zidentyfikować jednego z porywaczy.
Hamulce zapiszczały, gdy autobus podjechał do krawężnika i powoli się zatrzymał. Caterina wstała i z zarzuconym na ramię plecakiem zawierającym laptopa i notatki zaczęła przeciskać się do wyjścia, przekraczając wyprostowane nogi pozostałych pasażerów. Wreszcie zeszła po stopniach na chodnik. Oblał ją żar, gorący i kleisty jak galareta. Potrzebowała chwili, żeby przyzwyczaić się do temperatury. Restauracja była oddalona o sto metrów. Wyglądała jak wyspa pośrodku wielkiego parkingu. Górował nad nią kilkumetrowy słup z neonem reklamującym lokal.
Leon już na nią czekał. Ominęła handlarza dźwigającego na głowie stertę papieru i podeszła do partnera.
– Mam nadzieję, że to coś godnego uwagi – powiedział z uśmiechem łagodzącym zbyteczną szorstkość powitania. – Miałem bilety na wieczorny mecz Indios.
– Nie pozwoliłabym ci tego opuścić dla piłki nożnej.
– Naprawdę masz coś dobrego?
– To jest to. Historia, którą powinniśmy opowiedzieć.
Z podekscytowania mówiła trochę niewyraźnie i była lekko rozkojarzona. W takich sytuacjach Leon okazywał się dobrym partnerem. Ona musiała zachować spokój, a on był opanowany i niewzruszony. Myślał trzeźwo. Rozsądek zdawał się rozchodzić od niego łagodnymi falami. Uśmiechając się dobrodusznie, położył dłonie na jej ramionach.
– Weź głęboki oddech, mi cielo. Nie chcesz chyba wystraszyć tej biednej dziewczyny?
Rozluźniła się i uśmiechnęła do Leona. Miał życzliwą twarz, wrażliwe ciemne oczy i wypisaną na obliczu mądrość dodającą mu lat. Był jedynym mężczyzną, jakiego w życiu spotkała, który tak na nią działał. Potrafił przebić się przez szum miasta, pokonać jej bezwzględne poświęcenie dla idei prowadzenia bloga i potrzebę opowiadania historii z zalanych krwią ulic, by przypomnieć jej, że w życiu liczą się także inne rzeczy. Byli parą przez sześć miesięcy, zanim uświadomili sobie, że związek nigdy nie będzie najważniejszą rzeczą w jej życiu. Zakończyli go, nim zabrnęli za daleko. Dzięki temu koszty emocjonalne zerwania były niższe, niż gdyby pozwolili uczuciu dalej się rozwijać. Wciąż zdarzały się noce, podczas których zostawał u niej po trwającej do przedświtu wspólnej pracy nad artykułem, zamiast ryzykować niebezpieczną podróż do domu przez całe miasto. Kochali się wtedy z apetytem niestępionym zbytnią zażyłością. W towarzystwie Leona potrafiła zapomnieć o porzuconych w szczerym polu zwłokach, dziesiątkach zaginionych kobiet i lesie anonimowych krzyży wyrastającym na pustkowiach, w parkach, sąsiedztwie przepustów i na wysypiskach śmieci.
– Gotowa? – zapytał.
– Chodźmy – odparła.
***
Delores kazała im na siebie czekać prawie piętnaście minut, a kiedy w końcu zobaczyli ją przedzierającą się w ich kierunku przez zatłoczoną restaurację, była sparaliżowana niepewnością i miała na twarzy grymas prawdziwego przerażenia. Okazała się niską, drobniutką dziewczyną. Z pewnością wiele jej brakowało do zadeklarowanych na czacie dwudziestu lat. Caterina oszacowała jej wiek na czternaście, piętnaście lat. Wyglądała na porzucone dziecko. Była bardzo szczupła, prawie nie miała biustu, jej twarz szpeciły czerwone wykwity trądziku, a idąc, utykała – lekko, ale zauważalnie. Ubrana była w typowy uniform pracownicy fabryki – tanie, wyblakłe, wielokrotnie łatane dżinsy, T-shirt bez nadruku i łańcuszek z krzyżykiem. Kiedy się zbliżyła, Caterina uśmiechnęła się do niej szeroko, ale ponury wyraz nie opuścił twarzy dziewczyny.
– Jestem Caterina – powiedziała blogerka i wyciągnęła rękę na powitanie.
– Delores – odparła cicho dziewczyna, podając wilgotną, wiotką dłoń.
– To mój kolega Leon.
Mężczyzna również uścisnął dłoń dziewczyny, a następnie odsunął jej krzesło, na którym niezbyt chętnie przysiadła.
– Mogę ci zamówić coś do picia? Wodę?
– Nie, dziękuję. – Delores rozejrzała się czujnie po lokalu, nerwowa jak królik wyczuwający obecność sokoła. – Nikt was nie śledził?
– Nie – odparła Caterina z szerokim uśmiechem, który miał dodać dziewczynie animuszu. – Nic nam tu nie grozi. W lokalu jest pełno ludzi, wyglądamy na trójkę znajomych gawędzących przy kolacji. W porządku?
– Wybacz, ale jeśli myślisz, że tłok w knajpie powstrzyma ich przed wykonaniem egzekucji, to jesteś naiwna.
– Przepraszam – powiedziała Caterina. – Nie chciałam bagatelizować twoich obaw. Masz rację.
– Od dwóch lat pracujemy z Cateriną nad nagłośnieniem zbrodni popełnianych przez kartel – wtrącił Leon. – Wiemy, do czego oni są zdolni, ale dzisiaj wieczorem jesteś przy nas bezpieczna. Nie znają naszych twarzy.
Delores tylko się wzdrygnęła, kiedy kelner przyszedł odebrać zamówienie. Caterina poprosiła o dwa piwa, szklankę soku pomarańczowego i półmisek przystawek – tostady, jalapeño nadziewane serem, enchilady i nachosy – po czym szybko go odprawiła. Wyjęła notatnik i poszukała w plecaku długopisu. Znalazła go, po czym wydobyła dyktafon. Położyła go na środku stołu.
– Nie masz nic przeciwko temu? – zapytała. – Dobrze mieć nagranie.
Delores pokręciła głową.
– W porządku. Ale żadnych zdjęć.
– Oczywiście. Zaczynajmy.