Spustoszenie - Terri Blackstock - ebook + książka

Spustoszenie ebook

Terri Blackstock

3,5

Opis

Niszczycielski wybuch, bagażnik pełen dowodów i prawniczka, która zaryzykuje karierę, by bronić w sądzie terrorysty.

Trzy przyjaciółki wybierają się na koncert ulubionego zespołu, ale tylko jedna z nich wraca…

Kiedy policja zatrzymuje Dustina Webba z nakazem przeszukania jego bagażnika, on wie, że to pomyłka. Jest tylko byłym żołnierzem i właścicielem firmy z zabezpieczeniami. Jednak ku jego zaskoczeniu funkcjonariusze znajdują materiały wybuchowe, a on nie ma pojęcia, skąd się tam wzięły.

Adwokat Jamie Powell była w dzieciństwie najlepszą przyjaciółką Dustina. Nie rozmawiali ze sobą, odkąd zaciągnął się do wojska, ale była pierwszą osobą, o której pomyślał, gdy został aresztowany. Kobieta wie, że ryzykuje swoją karierę, broniąc oskarżonego o terroryzm, ale nie chce go opuścić. Ktoś ewidentnie wrabia Dustina, by poniósł odpowiedzialność za wstrząsający akt przemocy… Ale dlaczego?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 328

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (25 ocen)
8
4
8
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bozenasup

Całkiem niezła

Ciekawa lektura. Zakończenie trochę zbyt moralizatorskie, ale książka podobała mi się. Zabrakło mi zaskoczenia w finale. Można przeczytać.
00
Jandob55

Całkiem niezła

Za dużo religii...
00
Master89wt

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna świetna książka od Dreamsów i rewelacyjna w dorobku pani Blackstock. Pewnie nie spodoba się tym, których denerwują wtręty religijne, ale jak dla mnie pasują tu doskonale.
00
olaggggaa

Nie polecam

Religijna masakra,PiS by się ucieszył
01

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
After­math
Au­tor: 
Terri Black­stock
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Ka­ta­rzyna Wol­ska
Re­dak­cja: 
Na­ta­lia Chro­bak-Le­cho­szest
Ko­rekta: 
Bry­gida Grze­sik
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
Pro­jekt okładki:
Tho­mas Nel­son, Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing, Inc.
ISBN 978-83-66977-34-1
© 2021 by Terri Black­stock by Har­per­Col­lins Chri­stian Pu­bli­shing, Inc.
© 2022 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2022, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Skle­niarz
Je­śli nie za­zna­czono ina­czej, wszyst­kie cy­taty z Pi­sma Świę­tego po­dano za Bi­blią Ty­siąc­le­cia.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Książkę tę z mi­ło­ścią de­dy­kuję Na­za­rej­czy­kowi

1

Lampa bły­skowa te­le­fonu roz­bły­sła, kiedy Tay­lor Reid i jej dwie naj­lep­sze przy­ja­ciółki usta­wiły się do sel­fie, sty­ka­jąc się po­licz­kami, ple­cami do sceny. Zdję­cie było ide­alne: zro­bione z trze­ciego rzędu, na pierw­szym pla­nie one, a w tle wo­ka­li­sta. Nikt by im nie uwie­rzył, że sie­działy tak bli­sko sceny.

Dziew­czyny od­wró­ciły się w kie­runku ze­społu i za­częły tań­czyć w rytm pio­senki, któ­rej słu­chały w sa­mo­cho­dzie w dro­dze do Tru­deau Hall, gdzie od­by­wał się kon­cert.

Tay­lor wrzu­ciła szybko zdję­cie z pod­pi­sem: „Wy­gląda na to, że Ed Lo­ran obiera so­bie za cel tych, któ­rych nie in­te­re­suje po­li­tyka, więc zor­ga­ni­zo­wał wiec wy­bor­czy na kon­cer­cie Blue Fire. Nie wiem jak was, ale nas ku­pił!”. Włą­czyła w te­le­fo­nie tryb ka­mery i zro­biła zbli­że­nie na scenę.

– Nie chcę, żeby koń­czyli! – krzyk­nęła jej pro­sto do ucha De­si­ree.

– Ja też nie! – od­po­wie­działa Tay­lor, prze­krzy­ku­jąc gło­śną mu­zykę.

– Może za­grają jesz­cze po wiecu – za­wo­łała Mara.

Utwór do­biegł końca, a pu­blicz­ność wprost osza­lała, do­ma­ga­jąc się jesz­cze jed­nej pio­senki przed zej­ściem ze­społu. Za­miast tego w sali roz­legł się do­no­śny głos, który szybko uciął eks­cy­ta­cję tłumu.

– Pa­nie i pa­no­wie, pro­szę o okla­ski dla przy­szłego pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, Eda Lo­rana!

Pu­blicz­ność była zde­cy­do­wa­nie mniej en­tu­zja­styczna, gdy za­miast ze­społu Blue Fire na sce­nie miał po­jawić się kan­dy­dat na pre­zy­denta, li­ber­ta­ria­nin-ce­le­bryta, Ed Lo­ran. Tay­lor da­lej wi­wa­to­wała i kla­skała, mi­mo­wol­nie prze­no­sząc swoją eks­cy­ta­cję kon­cer­tem na wy­stęp po­li­tyka.

Sy­tu­acja zmie­niła się o sto osiem­dzie­siąt stopni w mo­men­cie, gdy kan­dy­dat wszedł na scenę. Roz­legł się ogłu­sza­jący huk, który przy­wo­dził na myśl dzi­waczne po­łą­cze­nie wy­strzału z pi­sto­letu i grzmotu pio­runa, a za­raz po­tem na­stą­pił wy­buch, który spra­wił, że za­pa­no­wała ciem­ność, a Tay­lor wy­lą­do­wała na ziemi. Kłęby dymu za­częły roz­cho­dzić się po ca­łej sali. Na­ra­stały wrza­ski – krzyki prze­ra­że­nia, jęki bólu, cier­pie­nia, szoku… I na­gle ła­godna ci­sza, jak gdyby Tay­lor zna­la­zła się pod wodą. Dzwo­niło jej w uszach i był to je­dyny dźwięk, jaki te­raz do niej do­cho­dził.

Wyj­rzała pod sie­dze­niami, wal­cząc o od­dech z dy­mem, który kłę­bił się w mi­go­czą­cych świa­tłach. Na­wet stąd było wi­dać pierw­sze efekty tego, co się stało. Ka­łuże krwi za­le­wa­jące pod­łogę, lu­dzie sku­leni ni­sko po­dob­nie jak ona, bie­gnące gdzieś pary nóg…

Co się stało? Wy­buch? Ja­kiś wy­pa­dek? Tay­lor ro­zej­rzała się, ale nie do­strze­gła ni­g­dzie swo­ich zna­jo­mych. Z tru­dem pod­cią­gnęła się i po­pa­trzyła po­nad sie­dze­niami. Scenę ogar­nął po­żar, ge­ne­ru­jąc kłęby dymu i falę go­rąca, która owiała ją znie­nacka jak coś ży­wego, co wła­śnie zja­wiło się w sali. Przy­tłu­mione, nie­ostre dźwięki pró­bo­wały prze­drzeć się przez dzwo­nie­nie w jej uszach.

„Szybko, ucie­kaj stąd!”, po­my­ślała i pa­dła na zie­mię, by prze­czoł­gać się pod dwoma rzę­dami sie­dzeń, aż nie na­tra­fiła na bez­władne ciało, le­żące na pod­ło­dze. Po­czuła, że krzy­czy, ale nic nie sły­szała; w pa­nice usi­ło­wała sta­nąć na nogi i po­bie­gła w lewo w kie­runku przej­ścia mię­dzy sie­dze­niami, ale po­śli­znęła się na czymś mo­krym. Upa­dłaby, gdyby nie zła­pała się kur­czowo fo­tela obok. Gdy tylko od­zy­skała rów­no­wagę, rzu­ciła się w prze­ra­żony tłum bie­gnący wzdłuż przej­ścia. Wy­da­wało jej się, że cała sala wi­ruje, kiedy lu­dzie prze­la­ty­wali gdzieś obok, pod nią, nad nią, po­ła­mani, po­szar­pani, nie­ru­chomi… Tay­lor prze­ska­ki­wała i prze­wra­cała się, czoł­gała i bie­gła, po­ty­kała i tra­to­wała wszystko na swo­jej dro­dze, byle tylko prze­do­stać się do wą­skiego gar­dła drzwi, a na­stęp­nie ja­koś się przez nie prze­drzeć.

Dzwo­nie­nie w uszach za­częło ustę­po­wać, gdy zbie­gała pa­nicz­nie po scho­dach, nie­malże spa­da­jąc do holu pię­tro ni­żej. Te­raz już Tay­lor sły­szała dźwięki pła­czu, kaszlu, wy­mio­tu­ją­cych lu­dzi i ogłu­sza­jący ryk se­tek stóp tak wy­raź­nie, jak gdyby ja­kaś nie­wi­dzialna ręka pod­krę­ciła gło­śność do mak­si­mum. Sku­piła wzrok na szkla­nych drzwiach, pro­wa­dzą­cych na ze­wnątrz, i parła na­przód, po­su­wa­jąc się w tłu­mie i mi­ja­jąc miej­sce, gdzie przed kon­cer­tem od­by­wała się kon­trola bez­pie­czeń­stwa. Udało jej się do­trzeć do drzwi i wy­biec z bu­dynku wprost na słońce.

Świeże, chłodne po­wie­trze ude­rzyło Tay­lor w twarz, od razu przy­wo­dząc na myśl wol­ność, lecz z po­czątku jej płuca za­pro­te­sto­wały, jak gdyby wdy­chała tru­ci­znę. Sta­nęła na chod­niku u stóp scho­dów, zgięta wpół, i kasz­lała do­póty, aż mo­gła spo­koj­nie zła­pać od­dech.

Nie trwało to długo; ucie­ka­jący tłum po­rwał ją i po­pchnął w kie­runku pię­tro­wego par­kingu, ale po dro­dze przy­po­mniała so­bie, że prze­cież za­trzy­mała się gdzie in­dziej. Za­par­ko­wała na ulicy wiele prze­cznic stąd. Udało jej się wy­rwać z rwą­cego stru­mie­nia lu­dzi i po­bie­gła na po­łu­dnie, mi­ja­jąc skrzy­żo­wa­nie. Gdzie to było? Skrę­ciła; była pewna, że jej auto było gdzieś tu­taj, nie­da­leko Banku Po­wier­ni­czego w Atlan­cie. A może nie? Może stało prze­cznicę da­lej? Spo­ciła się ze stresu, ale w końcu zna­la­zła swoją srebrną hondę ac­cord. Udało się!

Pu­ściła się bie­giem do sa­mo­chodu, wyj­mu­jąc klu­czyki z kie­szeni i ża­łu­jąc, że zgu­biła pi­lot od cen­tral­nego zamka. Trzę­są­cymi się rę­kami wci­snęła klu­czyk w drzwi pa­sa­żera, otwo­rzyła auto i szybko usia­dła za kie­row­nicą, za­my­ka­jąc się od środka. In­stynk­tow­nie zsu­nęła się jak naj­ni­żej, ukry­wa­jąc głowę, jak gdyby ktoś ją go­nił.

Co się wła­ści­wie stało?

W jed­nej chwili ro­biły sel­fie i na­gry­wały kon­cert, a w na­stęp­nej le­żały już na ziemi… Gdzie były Mara i De­si­ree? Na­wet nie pró­bo­wała ich szu­kać! Może po­winna wró­cić?

Nie, to by­łoby czy­ste sza­leń­stwo. Na­wet stąd było czuć dym i po­żar. Na pewno wie­działy, że jak tylko się wy­do­staną, po­winny wró­cić do auta. „Za­dzwoń na po­li­cję!”, przy­szło jej do głowy. Z tru­dem uspo­ka­jała trzę­sące się ręce, gdy od­blo­ko­wy­wała te­le­fon.

– Sto dwa­na­ście, w czym mogę po­móc?

– Wy­buch! – Tay­lor prze­rwała ope­ra­torce za­chryp­nię­tym gło­sem. – Na wiecu Eda Lo­rana w Tru­deau Hall!

– Gdzie się pani te­raz znaj­duje? – Głos ko­biety był spo­kojny, pra­wie au­to­ma­tyczny.

– Udało mi się wy­do­stać. Wy­buchł po­żar… Lu­dzie wciąż są w środku. Przy­ślij­cie ka­retkę!

– Wi­działa pani, co wy­bu­chło?

– Nie… Wy­daje mi się, że coś na sce­nie. Zgu­bi­łam tam mo­ich zna­jo­mych, bła­gam, po­spiesz­cie się!

– Pro­szę pani, straż po­żarna i po­li­cja są już w dro­dze.

Tay­lor usły­szała dźwięk sy­ren kilka prze­cznic da­lej i roz­łą­czyła się. Pod­nio­sła się i wyj­rzała znad de­ski roz­dziel­czej, wy­pa­tru­jąc mi­ga­ją­cych świa­teł. Nic nie do­strze­gła, ale sy­reny sta­wały się co­raz gło­śniej­sze. Uklę­kła na pod­ło­dze sa­mo­chodu z ko­la­nami na wy­cie­raczce, pod­pie­ra­jąc się łok­ciami o sie­dze­nie, i wy­słała SMS do De­si­ree.

Je­stem w au­cie. Gdzie je­steś?

Ci­sza. Otwo­rzyła wy­mianę wia­do­mo­ści z Marą i spró­bo­wała po­now­nie.

Udało mi się uciec. Cze­kam w au­cie. Gdzie je­steś?

Nic.

Wy­słała rów­nież wia­do­mość zbio­rową do oby­dwu.

Je­ste­ście całe?

Z pew­no­ścią wła­śnie ucie­kały ogłu­szone, usi­łu­jąc się wy­do­stać, po­dob­nie jak Tay­lor. Spró­bo­wała do nich za­dzwo­nić, jed­nak u Mary od razu włą­czyła się poczta gło­sowa. Gdy sy­tu­acja po­wtó­rzyła się u De­si­ree, od razu krzyk­nęła w słu­chawkę:

– Za­dzwoń! Cze­kam w au­cie, boję się. Gdzie je­steś? – Pła­kała, gdy za­koń­czyła po­łą­cze­nie.

Ukry­wa­nie się na pod­ło­dze sa­mo­chodu było ab­sur­dalne. Tay­lor zda­wała so­bie z tego sprawę, ale to nie zmie­niało faktu, że była prze­ra­żona. Gdzieś prze­cież czaił się wróg, ja­kiś sa­mo­lot zrzu­ca­jący bomby, ar­mia wy­strze­li­wu­jąca po­ci­ski albo anar­chi­ści, któ­rzy do­piero się roz­krę­cali. Co je­śli coś jesz­cze miało się zda­rzyć?

Znów wy­sta­wiła głowę po­nad de­skę roz­dziel­czą, by się ro­zej­rzeć. Kilku lu­dzi prze­bie­gło obok w kie­runku swo­ich aut, za­par­ko­wa­nych nie­opo­dal. Z po­wro­tem sku­liła się na sie­dze­niu tak, by nie było jej wi­dać, i za­częła wszystko na­gry­wać. Chciała to póź­niej obej­rzeć, prze­tra­wić, udo­ku­men­to­wać i wrzu­cić na me­dia spo­łecz­no­ściowe, po­rów­nać z re­la­cjami in­nych. Miała na­dzieję na­grać mo­ment, w któ­rym Mara i De­si­ree wra­cają do sa­mo­chodu.

Ale tak się nie stało.

Wciąż zgar­biona ob­ser­wo­wała, jak dwóch męż­czyzn w ko­szul­kach Eda Lo­rana przy­bie­gło gdzieś z tyłu, kie­ru­jąc się do auta za­par­ko­wa­nego przed nią i od­jeż­dża­jąc. Sa­mo­chód sto­jący po dru­giej stro­nie ulicy rów­nież ru­szył i za­wró­cił.

Może na­le­żało stąd od­je­chać? Ale co, jeśli De­si­ree i Mara szu­kały jej hondy przed ban­kiem? Po­winna za­cze­kać.

Mi­jały ko­lejne mi­nuty, w trak­cie któ­rych nie wy­da­rzyło się nic szcze­gól­nego, więc Tay­lor wy­pro­sto­wała się w końcu, drżąc w ocze­ki­wa­niu na przy­by­cie przy­ja­ció­łek. Dzwo­niła do nich po kil­ka­na­ście razy i wy­sy­łała SMS-y. Dała so­bie jed­nak spo­kój, gdy przy­szła jej do głowy myśl, która przy­gnio­tła ją jak ołów. One wciąż tam były. Nie za­uwa­żyła ich, gdy ucie­kała, bo pew­nie le­żały na pod­ło­dze. Czemu nie pró­bo­wała ich szu­kać? Jak mo­gła je tak po pro­stu zo­sta­wić?

My­ślała tylko o so­bie, po­dą­ża­jąc za in­stynk­tem prze­trwa­nia. Na­wet nie prze­szło jej przez myśl, żeby po­móc swoim przy­ja­ciół­kom.

W końcu jej znie­cier­pli­wie­nie ustą­piło miej­sca za­strzy­kowi od­wagi. Wy­sia­dła z sa­mo­chodu, zo­sta­wia­jąc auto otwarte na wy­pa­dek, gdyby De­si­ree i Mara wró­ciły, i pu­ściła się bie­giem tą samą drogą, którą przy­szła, czu­jąc, że ma nogi jak z waty.

Mu­siała je zna­leźć. Nie było jesz­cze za późno, by to wszystko na­pra­wić.

2

Wy­cie sy­reny gdzieś z tyłu sa­mo­chodu spra­wiło, że Du­stin Webb zer­k­nął w lu­sterko wsteczne. W pro­mie­niach za­cho­dzą­cego słońca mógł za­uwa­żyć, że auto, które sy­gna­li­zo­wało mu zje­cha­nie na po­bo­cze, nie było ra­dio­wo­zem, a nie­ozna­ko­wa­nym for­dem z ko­gu­tem przy­cze­pio­nym do de­ski roz­dziel­czej.

Ja­dąc au­to­stradą, trzy­mał się ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści – czemu więc chcieli go za­trzy­mać? Zmie­nił pas na prawy i zje­chał z I-20 na za­tło­czoną ulicę w Atlan­cie. Sa­mo­chód po­dą­żał za nim z wciąż wy­jącą sy­reną.

– Prze­cież nie prze­kro­czy­łem pręd­ko­ści! – za­wo­łał do lu­sterka.

Około pół­tora ki­lo­me­tra od au­to­strady zna­lazł pu­sty par­king, gdzie po­sta­no­wił skrę­cić. Auto je­chało za nim, do­póki się nie za­trzy­mał. Nie sta­ra­jąc się ukryć iry­ta­cji, Du­stin otwo­rzył drzwi z za­mia­rem wyj­ścia.

– Pro­szę zo­stać na miej­scu i po­ło­żyć ręce na kie­row­nicy.

Du­stin ob­ró­cił się. Było ich dwóch, oby­dwaj w ubra­niach cy­wil­nych i z wy­cią­gniętą bro­nią. Może to na­pad?

– Chciał­bym zo­ba­czyć od­znakę – za­wo­łał przez okno, gdy za­częli się zbli­żać.

– Ręce na kie­row­nicy! – po­wtó­rzył je­den z nich.

We wstecz­nym lu­sterku Du­stin wi­dział, jak na par­king wjeż­dża ra­dio­wóz i za­trzy­muje się za nimi. Dwóch po­li­cjan­tów do­łą­czyło do nie­zna­jo­mych, rów­nież wy­cią­ga­jąc broń. Aż cztery pi­sto­lety wy­ce­lo­wane w jego głowę?

– O co cho­dzi? Co ta­kiego zro­bi­łem? – krzyk­nął.

Zja­wiły się dwa ko­lejne wozy po­li­cyjne; je­den sta­nął przed nim, drugi obok, za­gra­dza­jąc mu drogę. Po­li­cjanci z ra­dio­wo­zów przy­łą­czyli się do reszty, wyj­mu­jąc broń.

– To po­myłka! – za­wo­łał.

– Ręce do góry, pro­szę wyjść po­woli z sa­mo­chodu!

Du­stin wy­siadł z auta z pod­nie­sio­nymi rę­kami.

– Na zie­mię, twa­rzą w dół!

Ukląkł, a na­stęp­nie pod­parł się rę­kami i po­ło­żył na ziemi. Oto­czyli go i rzu­cili się, by zwią­zać mu ręce za ple­cami opa­ską za­ci­skową, prze­szu­kać i wy­jąć port­fel i te­le­fon. Gdy w końcu uznali, że nie ma przy so­bie broni, po­de­rwali go na nogi.

Ten, który ka­zał mu zje­chać, wy­cią­gnął od­znakę. Był to agent spe­cjalny z wy­działu ATF – al­ko­holu, ty­to­niu, broni i ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych.

– Pa­nie Webb, agent spe­cjalny Hal­sey. Dziś rano do­sta­li­śmy do­nos do­ty­czący za­war­to­ści pań­skiego ba­gaż­nika.

– Do­nos? – po­wtó­rzył Du­stin z nie­do­wie­rza­niem. – Za­raz, za­raz. – Zro­bił krok do tyłu i po­czuł, jak zna­jome i za­po­mniane od lat po­czu­cie nie­spra­wie­dli­wo­ści wy­ci­ska mu po­wie­trze z płuc. Prze­łknął ślinę, by po­ko­nać na­głą su­chość w gar­dle.

– Nie mam nic w ba­gaż­niku. Może tylko torbę z si­łowni, ja­kieś na­rzę­dzia… – Zła­pali nie tego, kogo trzeba. Za­raz prze­cież zda­dzą so­bie z tego sprawę. Do­słow­nie za chwilę…

– Mu­simy prze­szu­kać pań­ski po­jazd – po­wie­dział Hal­sey.

– Ma­cie na­kaz? – spy­tał Du­stin.

– Za­raz ktoś się z nim zjawi.

– Za­raz ktoś się zjawi? O co tu cho­dzi? – Cała sy­tu­acja tylko prze­cią­gnę­łaby się, gdyby mieli jesz­cze cze­kać, a Du­stin chciał tego unik­nąć. Prze­cież nie miał nic do ukry­cia. – No do­brze, pro­szę bar­dzo. Szu­kaj­cie. Nic tam nie ma.

Sta­nął gdzieś z tyłu sa­mo­chodu i ob­ser­wo­wał, jak wy­cią­gnęli klu­czyki, by otwo­rzyć ba­gaż­nik.

W środku była jego torba tre­nin­gowa, a w niej prze­po­cone ubra­nia sprzed kilku dni. Coś się jed­nak nie zga­dzało; za­uwa­żył też rze­czy, któ­rych tam nie wkła­dał. Pu­dełka, któ­rych ni­gdy nie wi­dział na oczy.

– Co to ma być? – spy­tał.

– Pro­szę się od­su­nąć – za­wo­łał Hal­sey. – Daj­cie tu sa­pe­rów.

Du­stin wie­dział, co to ozna­czało. W woj­sku słu­żył w Kor­pu­sie Ar­ty­le­rii; na­le­żał do ze­społu dia­gno­styki bom­bo­wej i dzia­łał wszę­dzie tam, gdzie ist­niało ry­zyko wy­bu­chu ła­dunku lub miny. Hal­sey po­chwy­cił go i po­pro­wa­dził do ra­dio­wozu sto­ją­cego na­prze­ciw jego auta, po czym otwo­rzył tylne drzwi. Du­stin wie­dział, że nie na­le­żało sta­wiać oporu, więc po­słusz­nie schy­lił się i wsiadł. Za­mknęli go w środku, a po­li­cjanci stali na straży przy drzwiach. Ob­ró­cił się i z tru­dem wyj­rzał przez tylną szybę. Co to były za pu­dła?

Mógł zo­ba­czyć, że po­ja­wiło się jesz­cze wię­cej mun­du­ro­wych. Zwró­cił uwagę na ich ko­szulki i ozna­cze­nia; to była ob­ława z kilku róż­nych wy­dzia­łów. Co tu się działo? Za­mknęli drogę, sta­wia­jąc ra­dio­wozy na wszyst­kich pa­sach w każ­dym kie­runku. Owcza­rek nie­miecki na smy­czy wark­nął i sko­czył w stronę sa­mo­chodu Du­stina, a ktoś w ko­szulce ATF pod­pro­wa­dził go bli­żej.

To było ja­kieś sza­leń­stwo. Zdzi­wiłby się bar­dziej tylko, gdyby na­gle wpadł w trzy­dniowy ciąg pi­cia, ale prze­cież nie do­tknął al­ko­holu, od­kąd od­szedł z woj­ska. Za­czął się po­cić, a jego serce przy­spie­szyło pa­nicz­nie. Po­trze­bo­wał po­mocy. Oparł głowę na sie­dze­niu, za­mknął oczy i mo­dlił się, co­kol­wiek by to nie było, żeby zdali so­bie sprawę z jego nie­win­no­ści. Gdy ostat­nim ra­zem za­glą­dał do ba­gaż­nika, była tam tylko torba spor­towa, ka­ble roz­ru­chowe i la­tarka. Ktoś mu coś pod­ło­żył, coś, co tylko spe­cja­li­sta od ła­dun­ków wy­bu­cho­wych mógł roz­po­znać lub wy­sa­dzić, a po­tem ten ktoś za­dzwo­nił na po­li­cję i zło­żył do­nos.

Rze­czy­wi­stość ude­rzyła go z pełną mocą. Żo­łą­dek ści­snął mu się w su­peł, a głowa za­częła bo­leć. Ktoś go wro­bił. Był w ogrom­nych ta­ra­pa­tach, i na­wet nie wie­dział czemu.

3

Ja­mie Po­well po­de­szła do mi­kro­fo­nów za­mon­to­wa­nych na pro­wi­zo­rycz­nej mów­nicy sto­ją­cej na scho­dach sądu. Wiatr roz­wie­wał jej włosy, a blond pa­sma wcho­dziły na twarz; ża­ło­wała, że ich nie spięła. Sta­rała się nie do­ty­kać wło­sów pod­czas prze­mowy, ale w końcu dała za wy­graną i od­gar­nęła je tak, by cho­ciaż nie wcho­dziły jej do ust.

Jej klient, Mar­tin Ash, stał obok i szcze­rzył się, jakby wy­grał na lo­te­rii. Miał na so­bie prąż­ko­wany gar­ni­tur, który spra­wiał dość ka­ry­ka­tu­ralne wra­że­nie. Po­sta­wione mu za­rzuty mo­gły za­owo­co­wać na­wet dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nią od­siadką w wię­zie­niu, ale do­piero co uznano go za nie­win­nego.

– Czy spo­dzie­wała się pani unie­win­nie­nia ze strony ławy przy­się­głych? – za­wo­łał dzien­ni­karz z ga­zety The Atlanta Jo­ur­nal-Con­stitu­tion.

Ja­mie na­chy­liła się do mi­kro­fo­nów.

– W sy­tu­acji, gdy ława przy­się­głych na­ra­dza się przez trzy dni, nie do końca wia­domo, czego się spo­dzie­wać. Mie­li­śmy jed­nak pewne do­my­sły na pod­sta­wie py­tań, które za­dano sę­dziemu.

– Jaką ob­rała pani stra­te­gię w trak­cie pro­cesu? – spy­tał re­por­ter z te­le­wi­zji CBS.

Ja­mie spoj­rzała przez ra­mię na Johna Brack­tona, jed­nego z part­ne­rów jej kan­ce­la­rii, który pro­wa­dził cała sprawę. Tak na­prawdę nie miał z nią jed­nak za dużo do czy­nie­nia – to Ja­mie grała tu pierw­sze skrzypce. Był on jed­nak jej zwierzch­ni­kiem i on po­dej­mo­wał wszel­kie de­cy­zje. Już kie­ro­wał się do mów­nicy.

W mo­men­cie, gdy za­czął oma­wiać stra­te­gię obrony, Ja­mie po­czuła wi­bra­cje smart­fona w kie­szeni. Zi­gno­ro­wała to i ob­ser­wo­wała swo­jego szefa, zwra­ca­jąc uwagę na jego słowa, tak by w ra­zie czego móc do­po­wie­dzieć szcze­góły.

Na­gle wszyst­kie te­le­fony ode­zwały się dźwię­kami po­wia­do­mień, wi­bra­cji i wia­do­mo­ści. Dzien­ni­ka­rze je­den po dru­gim prze­stali słu­chać prze­mó­wie­nia i wy­cią­gnęli ko­mórki. Je­den z nich od­wró­cił się do to­wa­rzy­szą­cego mu ope­ra­tora ka­mery, a na­stęp­nie prze­ci­snął się przez tłum i znik­nął. Ope­ra­tor z ko­lei opu­ścił sprzęt, do­pchał się do pierw­szego rzędu i wy­piął mi­kro­fon z mów­nicy w sa­mym środku zda­nia, a na­stęp­nie pu­ścił się bie­giem po scho­dach. John, nieco zbity z pan­ta­łyku, za­jąk­nął się, ale po chwili mó­wił już da­lej:

– Udało nam się więc zo­bra­zo­wać ła­wie przy­się­głych całą prawdę… – Po­zo­stali dzien­ni­ka­rze pod­cho­dzili po ko­lei do mów­nicy i za­bie­rali swoje mi­kro­fony, pod­czas gdy John wciąż prze­ma­wiał. – Po­wód nie był za­do­wo­lony z nie­pra­wi­dło­wo­ści, ale…

Roz­le­gło się wy­cie sy­ren; ulicą śmi­gnął ra­dio­wóz, a za nim kilka wo­zów stra­żac­kich. Cała sy­tu­acja spra­wiała wra­że­nie, jakby wszech­świat nie chciał, żeby kon­fe­ren­cja się od­była.

Ja­mie ob­ser­wo­wała, jak ope­ra­tor wy­biegł na chod­nik, a gdy pod­je­chał wóz sta­cji te­le­wi­zyj­nej, wsko­czył do środka. Od­je­chali z pi­skiem opon. Gdy reszta dzien­ni­ka­rzy znik­nęła, John prze­stał w końcu prze­krzy­ki­wać ha­łas. Spoj­rzał na Ja­mie.

– Co się dzieje?

– Nie mam po­ję­cia. – Zła­pała za ra­mię ostat­niego re­por­tera, który za­bie­rał mi­kro­fon. – Chcia­ła­bym się do­wie­dzieć, co się stało. Co to była za wia­do­mość?

– Chyba coś wy­bu­chło w Tru­deau Hall.

Do­piero te­raz za­uwa­żyła, że po­wie­trze prze­sy­cone było za­pa­chem dymu. Sy­reny prze­jeż­dża­ją­cych obok ka­re­tek znów za­wyły. Tru­deau Hall było w cen­trum, za­le­d­wie kilka prze­cznic na pół­noc stąd. Skie­ro­wała wzrok w tam­tym kie­runku i zo­ba­czyła kłęby dymu.

– My­śla­łem, że będę mógł coś po­wie­dzieć – oznaj­mił jej klient z wy­rzu­tem w gło­sie.

– Też tak my­śla­łam, ale prasa wzięła nogi za pas. Mają ja­kąś więk­szą sprawę i ro­bią re­por­taż.

– Chcę być oczysz­czony z za­rzu­tów. Naj­le­piej w te­le­wi­zji, żeby udo­wod­nić nie­win­ność.

– Może uda nam się zor­ga­ni­zo­wać wy­wiad dziś wie­czo­rem. To by­łoby chyba na­wet lep­sze niż ta kon­fe­ren­cja na szybko. Pro­szę te­raz iść do domu i cie­szyć się wol­no­ścią. Już po wszyst­kim.

Mar­tin nie­chęt­nie od­da­lił się w kie­runku żony i reszty ro­dziny. Ja­mie wzięła do ręki te­le­fon i przej­rzała wia­do­mo­ści o tym, co stało się około ki­lo­me­tra stąd.

– Le­piej wróćmy do biura, za­nim za­mkną ulice – rzekł John, a Ja­mie po­szła jego śla­dem w kie­runku par­kingu. Było stam­tąd wi­dać jesz­cze wię­cej dymu i lu­dzi ucie­ka­ją­cych z sali kon­cer­to­wej. – Może uda mi się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o tej spra­wie – do­dał i wsiadł do jej sa­mo­chodu na miej­sce pa­sa­żera.

Ja­mie odło­żyła ak­tówkę na tylne sie­dze­nie le­xusa i usia­dła za kie­row­nicą.

– To mu­siało stać się cał­kiem nie­dawno, ale ja nic nie sły­sza­łam. A ty? – za­py­tała.

John nie pod­niósł wzroku znad te­le­fonu.

– Ja też nie. Może wy­buch na­stą­pił, jak jesz­cze by­li­śmy w są­dzie.

Włą­czyła ra­dio i wy­brała sta­cję lo­kalną. Pre­zen­ter re­la­cjo­no­wał wia­do­mo­ści z szyb­ko­ścią ka­ra­binu:

– …Tru­deau Hall, gdzie od­by­wał się wiec Eda Lo­rana. Było tam mnó­stwo lu­dzi, a część z nich skon­tak­to­wała się z nami, by prze­ka­zać, że wy­buch sły­szeli gdzieś z przodu sali. Wiemy rów­nież, że jest wiele ofiar śmier­tel­nych. Na miej­scu są już nasi re­por­te­rzy; obec­nie sta­ramy się usta­lić, w jaki spo­sób człon­ko­wie ro­dzin mogą do­wie­dzieć się o lo­sie swo­ich bli­skich. Zo­stań­cie z nami, prze­ka­żemy wam naj­śwież­sze in­for­ma­cje.

Gdy Ja­mie wy­obra­ziła so­bie chaos, który mu­siał pa­no­wać w tej chwili w Tru­deau Hall, po­czuła, że serce pod­cho­dzi jej do gar­dła. „Pa­nie Boże, bła­gam, miej w swo­jej opiece tych, któ­rzy prze­żyli…”

John za­klął.

– Tędy nie prze­je­dziesz. Skręć tu.

Zmie­niła gwał­tow­nie pas na prawy i le­dwo udało jej się wje­chać w za­kręt do­kład­nie tak, żeby od­da­lić się od miej­sca zda­rze­nia. Tu­taj jed­nak rów­nież za­stali ko­rek spo­wo­do­wany prze­jeż­dża­ją­cymi na sy­gnale ka­ret­kami. Te­le­fon Johna na­gle za­dzwo­nił; pod­niósł go do ucha i przed­sta­wił się.

Gdy ten za­jęty był roz­mową, Ja­mie biła się z my­ślami. Wy­buch w za­tło­czo­nej sali? Lo­ran był dość znany, ale ze­spół, który grał dziś na jego wiecu, zde­cy­do­wa­nie go prze­bi­jał. Pu­blicz­ność była naj­praw­do­po­dob­niej młoda. Ilu zgi­nęło? Jak zno­siły to ich ro­dziny? Czy część z tych, co prze­żyli, wciąż nie mo­gła wy­do­stać się z bu­dynku i po­trze­bo­wała po­mocy?

Na­gle po­czuła prze­możną chęć pod­je­cha­nia pod dom swo­jej matki, za­bra­nia Avery i trzy­ma­nia swo­jej sied­mio­let­niej có­reczki w ob­ję­ciach tak długo, aż ta nie za­cznie na­rze­kać. Chciała za­nu­rzyć się w za­pa­chu jej wło­sów i cie­szyć się, że jest bez­pieczna.

Za­jęło im dwa­dzie­ścia mi­nut, by do­stać się do kan­ce­la­rii od­da­lo­nej o osiem ki­lo­me­trów. Już wjeż­dżali na par­king, gdy te­le­fon Ja­mie za­dzwo­nił; spraw­dziła po­łą­cze­nie. Dzwo­nił ktoś z aresztu.

– Wy­bacz, mu­szę ode­brać – oznaj­miła Joh­nowi, który wciąż roz­ma­wiał. – Mogę cię tu wy­sa­dzić, je­śli chcesz.

Ski­nął głową i wy­siadł, po­grą­żony w roz­mo­wie, a po­tem znik­nął za wej­ścio­wymi drzwiami do kan­ce­la­rii. Ja­mie za­par­ko­wała i ode­brała te­le­fon.

– Ja­mie Po­well.

– Cześć, dzie­ciaku. – Nie umiała sko­ja­rzyć tego głosu, ale brzmiał dziw­nie cie­pło, no­stal­gicz­nie i zna­jomo.

– Kto mówi?

– Du­stin Webb.

Wstrzy­mała na chwilę od­dech. No tak. To do niego na­le­żał ten głę­boki, lekko za­chryp­nięty głos, i tylko on na­zy­wał ją „dzie­cia­kiem”.

– Du­stin? Czemu dzwo­nisz z aresztu?

– Mam kło­poty. Po­trze­buję praw­nika.

Po­krę­ciła głową, jakby pró­bu­jąc zro­zu­mieć sy­tu­ację.

– Co się stało?

– Po­li­cja mnie za­trzy­mała i po­zwo­li­łem im prze­szu­kać auto. Nie mia­łem nic do ukry­cia… A przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało.

– Wy­da­wało? A co zna­leźli? – Po­czuła przez chwilę ucisk w sercu.

– Wy­gląda na to, że ła­dunki wy­bu­chowe.

Wzięła gwał­tow­nie od­dech, usi­łu­jąc ze­brać my­śli. Ła­dunki wy­bu­chowe? Po tym, jak do­piero co wy­bu­chła bomba? Nie wy­glą­dało to naj­le­piej.

– Du­stin, po­słu­chaj mnie uważ­nie. Nic im nie mów. Ani słowa, do­póki nie przy­jadę.

– Kiedy bę­dziesz?

– W tej chwili je­stem w au­cie. Będę za kilka mi­nut. Mó­wię po­waż­nie – żad­nego sar­ka­zmu, cię­tych ri­post ani żar­ci­ków. Nic a nic. Po­wiedz im, że cze­kasz na praw­nika, i nic wię­cej.

– Do­brze.

Wciąż trzy­ma­jąc te­le­fon w ręku, pra­wie zde­rzyła się ze słu­pem, gdy wje­chała na miej­sce par­kin­gowe dla nie­peł­no­spraw­nych i za­wró­ciła. Kie­ro­wała się ku wy­jaz­dowi.

– Czemu w ogóle cię za­trzy­mali?

– Po­wie­dzieli, że do­stali do­nos. Ktoś miał też przy­je­chać z na­ka­zem. To nie ja wsa­dzi­łem do ba­gaż­nika te pu­dła, na­wet nie wie­dzia­łem, że tam są, więc po­zwo­li­łem im prze­szu­kać sa­mo­chód. – Ja­mie zmarsz­czyła brwi, w gło­wie miała na­tłok my­śli.

– Masz po­dej­rze­nia, kto mógł je tam wło­żyć?

– Nie mam po­ję­cia. Nie ro­zu­miem, co się w ogóle dzieje.

– No do­brze, ani słowa Du­stin. Już jadę.

Zje­chała spi­ral­nym zjaz­dem z par­kingu na ulicę z za­mia­rem do­sta­nia się do cen­trum. Jesz­cze tego ranka uwie­rzy­łaby w po­ten­cjal­nie każdy sce­na­riusz. Mar­tin Ash mógł zo­stać uznany za win­nego i wy­pro­wa­dzony z sali są­do­wej, ge­ne­ru­jąc sen­sa­cję, któ­rej tak chciały me­dia. Mógł też być unie­win­niony i wy­pusz­czony na wol­ność. Ni­gdy jed­nak nie przy­szłoby jej do głowy, że Du­stin Webb znów za­wita w jej ży­ciu.

Stra­cili kon­takt pięt­na­ście lat temu, i to nie z jej winy. Przez pierw­sze kilka lat, gdy Du­stin słu­żył w woj­sku, igno­ro­wał wszyst­kie li­sty, te­le­fony i SMS-y. Usi­ło­wała zna­leźć go w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych, ale za­kła­da­nie tam konta nie było w jego stylu. Nie po­ja­wił się na­wet wtedy, gdy z przedaw­ko­wa­nia zmarł jej mąż. Wy­słał kwiaty i kartkę, a w niej kilka słów o tym, że mo­dli się za nią. Na­wet nie wie­działa, że jest wie­rzący. To był ostatni raz, gdy mieli kon­takt.

Mimo wszystko to za­koń­cze­nie nie ne­go­wało prze­cież po­czątku ich zna­jo­mo­ści; i bez zna­cze­nia był też fakt, w jak nie­praw­do­po­dob­nych oko­licz­no­ściach na­wią­zała się ta przy­jaźń. Miała wtedy dzie­więć lat.

Na za­wsze zo­sta­nie jej w pa­mięci trzy­na­sto­la­tek, który wpro­wa­dził się pew­nego dnia obok i wiecz­nie prze­sia­dy­wał na ganku lub cały dzień grał w ko­szy­kówkę. Sły­szała kie­dyś, jak są­sie­dzi opo­wia­dali jej ma­mie o czte­rech ro­dzi­nach za­stęp­czych, do któ­rych tra­fił chło­pak, i o tym, jak jego ciotka i wu­jek w końcu zde­cy­do­wali się nim za­opie­ko­wać. Ja­mie nie wie­działa wtedy, czym jest ro­dzina za­stęp­cza i dla­czego Du­stin nie miesz­kał z ro­dzi­cami, ale zda­wała so­bie sprawę, że jest osa­mot­niony. Ni­gdy nie zwra­cał na nią uwagi, gdy ba­wiła się na ze­wnątrz, więc dała mu spo­kój.

Pew­nego razu jed­nak jej czarny la­bra­dor wy­ko­pał dziurę pod pło­tem i prze­do­stał się do ogródka są­siadki. Du­stin zła­pał szcze­niaka i przy­pro­wa­dził go z po­wro­tem; zna­lazł Ja­mie sie­dzącą na drze­wie w ogródku.

– Hej, dzie­ciaku, nie zgu­bi­łaś ko­goś?

– Coco, co ty ro­bisz na dwo­rze? – spy­tała, scho­dząc z drzewa. – Dzięki, że go zła­pa­łeś.

– Nie było ła­two. Szybki jest. Wiesz, że wy­ko­pał dziurę pod pło­tem?

Ze­sko­czyła na zie­mię i wy­cią­gnęła ręce, by wziąć psa. Szcze­niak po­li­zał Du­stina po twa­rzy.

– Lubi cię. Masz psa?

– Nie, ni­gdy nie mia­łem. Ciotka Pat ma aler­gię.

– Kie­dyś miała psa, za­nim jej syn po­szedł na stu­dia. Za­brał go ze sobą.

– No ja­sne. – Skrzy­wił się. – Tak czy siak, je­śli jesz­cze kie­dyś znajdę go u nas, przy­niosę go z po­wro­tem. – Od­wró­cił się, by odejść, ale Ja­mie go za­trzy­mała.

– Masz na imię Du­stin?

– Tak – od­po­wie­dział, przy­sta­jąc.

– A ja Ja­mie.

– To faj­nie.

– Lu­bisz tu miesz­kać?

Chło­pak po­słał jej roz­ba­wiony uśmiech i od­parł:

– Może być.

– Co to jest ro­dzina za­stęp­cza?

– Skąd o tym wiesz? – Ro­zej­rzał się, jakby ktoś miał ich pod­słu­chi­wać, i pod­szedł bli­żej.

– Bo ja wiem. Chyba sły­sza­łam, jak ktoś coś mó­wił.

– No to sprawdź so­bie, co to zna­czy.

– Spraw­dzi­łam. Czy to tak, jak­byś miesz­kał z ob­cymi?

– Coś w tym stylu. – Znów się uśmiech­nął.

– Jak to się stało, że tam tra­fi­łeś?

– Moi ro­dzice umarli.

– Przy­kro mi. Nie wie­dzia­łam, nie chcia­łam…

– Nic się nie stało – wtrą­cił szybko. – Wy­pa­dek sa­mo­cho­dowy, dawno temu.

– Lu­bisz miesz­kać z cio­cią?

– Ra­czej ona nie lubi miesz­kać ze mną.

– Skąd wiesz?

– Dużo za­da­jesz py­tań, wiesz?

– Już to kie­dyś sły­sza­łam.

– To jak spra­wić, by mnie po­lu­biła?

– Kto?

– Ciotka Pat. Wi­dzia­łaś, jak za­cho­wuje się przy swo­ich dzie­ciach, może mi coś pod­po­wiesz.

– Dla nich była miła. Może musi się do cie­bie przy­zwy­czaić.

– Nikt się ni­gdy do mnie nie przy­zwy­czaja – od­parł.

– No to ja za­cznę, skoro się za­ko­le­go­wa­li­śmy.

Du­stin uśmiech­nął się sze­roko, ale wie­działa, że jest roz­ba­wiony.

– Tak so­bie wma­wiaj, dzie­ciaku. Zo­ba­czymy, co po­wiesz za kilka mie­sięcy.

Ob­ser­wo­wała, jak wraca do swo­jego ogródka, i za­sta­na­wiało ją, czy jesz­cze kie­dyś z nią po­roz­ma­wia. Na­za­jutrz jed­nak za­wo­łała do niego przez płot, gdy spo­tkali się na ze­wnątrz.

– Hej, Du­stin!

– Cześć, dzie­ciaku – od­po­wie­dział.

Wspięła się na ławkę sto­jącą pod pło­tem i spoj­rzała na niego z góry.

– Le­piej się dziś czu­jesz?

– Prze­cież do­brze się czu­łem wczo­raj.

– Nie by­łeś zbyt za­do­wo­lony. Zro­bi­łam ci przy­krość?

– Nie. Nie biorę tak wszyst­kiego do sie­bie.

– Nie zde­ner­wo­wały cię moje py­ta­nia?

– Oczy­wi­ście, że nie.

– To mogę py­tać jesz­cze?

– No do­bra. – Du­stin wes­tchnął i usiadł przy ogro­do­wym sto­liku.

– Masz bab­cię?

– Oby­dwie nie żyją.

Znów zda­wało jej się, że go roz­zło­ściła.

– Lu­bisz sztukę?

– Czy lu­bię co? – Du­stin się za­śmiał.

– Sztukę. A może mu­zykę? Wy­glą­dasz jak mu­zyk.

– A jak wy­gląda mu­zyk?

– Nie wiem. Chyba faj­nie.

– Czyli wy­glą­dam faj­nie.

– Nie po­wie­dzia­łam tego. Po pro­stu… Mu­zycy wy­glą­dają faj­nie.

– No do­brze. Lu­bię sztukę i mu­zykę, chyba.

– Grasz w war­caby?

– Kie­dyś gra­łem.

– A chcesz te­raz?

– Te­raz nie – od­po­wie­dział.

– A ju­tro?

– Na­trętna je­steś, co?

– Prze­cież nie masz nic do ro­boty. Jest lato, do­piero co się tu prze­pro­wa­dzi­łeś i ni­kogo nie znasz.

– Może ju­tro – od­rzekł.

Ja­mie uśmiech­nęła się do wspo­mnień, bo od tam­tej pory czę­sto grali w war­caby, mimo że Du­stin wo­lał gry kom­pu­te­rowe. Mama nie po­zwa­lała jej jed­nak przy­cho­dzić w od­wie­dziny do ciotki Pat, gdyż ta uwiel­biała nie­na­ganny po­rzą­dek. Poza tym uwa­żała, że mię­dzy nią a Du­sti­nem jest za duża róż­nica wieku, by mo­gli prze­sia­dy­wać u sie­bie w domu. Za­miast tego spo­ty­kali się i ba­wili w ogro­dzie.

Mimo że ich przy­jaźń za­częła się z jego strony dość nie­chęt­nie, kilka mie­sięcy póź­niej prze­stał już uda­wać, że zu­peł­nie przy­pad­kiem prze­cho­dził obok, gdy aku­rat spo­tkali się na dwo­rze. Prze­stał być rów­nież aż tak za­że­no­wany fak­tem, że Ja­mie była od niego dużo młod­sza. Z każ­dym dniem to­le­ro­wał jej la­winę py­tań co­raz bar­dziej, sam rów­nież od­wdzię­cza­jąc się tym sa­mym.

Przy­jaź­nili się aż do czasu, gdy była na­sto­latką – on w tym cza­sie stu­dio­wał – prze­cho­dząc ra­zem przez wszyst­kie etapy jej rand­ko­wa­nia i pierw­szych mi­ło­ści. Po­le­gała na nim jak na przy­ja­cielu, a on trak­to­wał ją jak naj­skryt­szą po­wier­niczkę. Wła­śnie z tego po­wodu jego odej­ście bez słowa było tak nie­spo­dzie­wane, a ci­sza, która za­pa­no­wała od tam­tej pory, tak bo­le­sna.

Ja­mie na­wet nie zda­wała so­bie sprawy, że wró­cił z po­wro­tem do Atlanty. Jej matka wciąż miesz­kała po są­siedzku z ciotką Pat i nic o tym nie wspo­mniała.

Gdy tak pę­dziła w kie­runku obrzeży cen­trum, zmie­nia­jąc gwał­tow­nie pasy, by omi­nąć ka­retki i za­mknięte ulice, prze­szło jej przez myśl, że prze­cież nie miało to te­raz żad­nego zna­cze­nia. W tej chwili Du­stin po­trze­bo­wał jej po­mocy, a ona nie za­mie­rzała ro­bić mu wy­rzu­tów. Mu­siała od­su­nąć za­szło­ści na bok i zdać się na wy­pra­co­wany przez lata pro­fe­sjo­na­lizm. Nie mo­gła do­pu­ścić do tego, by prze­szłość z Du­sti­nem – za­koń­czona bądź nie – wpły­nęła w ja­ki­kol­wiek spo­sób na jej de­cy­zje.