Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Maja Nowicka budzi się w płonącym samochodzie i cudem uchodzi z życiem. Świadoma niebezpieczeństwa czyhającego na nią ucieka ze szpitala. Zdezorientowana wraca do domu, w którym zastaje długo niewidzianego przyjaciela. A kiedy się dowiaduje, kto tak naprawdę ją uratował, jej serce pęka.
Sposób, w jaki potraktował ją mężczyzna, któremu bezgranicznie ufała, sprawił, że jej świat się zawalił. Jeszcze niedawno była gotowa poświęcić własną karierę, aby go chronić, teraz zostaje zmuszona, aby raz na zawsze zapomnieć o sprawie.
Pszczółką była tylko dla niego, a teraz znowu staje się tą zimną i nieprzystępną panią komisarz, którą kiedyś była. Brutalnie odepchnięta wraca na stare tory, rzuca się w wir pracy i to w niej odnajduje ukojenie. Pomaga jej Tomek, wciąż obecny obok niej, oraz Krzysiek, który się nią opiekuje. Maja ma związane ręce w sprawie rtęci, dlatego postanawia odnowić prywatne śledztwo i wrócić do poszukiwań matki, która tuż po urodzeniu oddała ją do domu dziecka. I kiedy wydaje się, że staje na nogi, kolejne wydarzenia sprawiają, że jej spokój rozsypuje się jak domek z kart.
„Srebro” to ciąg dalszy serii Paradoks Cnót – historii kryminalnej o zabarwieniu erotycznym osadzonej w realiach polskiej gangsterki.
Farion łączy typowy kryminalny świat z dużą dawką skrajnych emocji. Pokazuje, jak chaotyczne może się stać życie, w którym człowiek traci motywację i chęć do działania. Wzrusza, ukazując ludzką bezsilność, która paradoksalnie przekształca się w potęgę zbudowaną na najcenniejszych wartościach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 249
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © P.K. Farion, Mateusz Gostyński
Copyright © Wydawnictwo ReWizja
Wydanie I
Wilkszyn 2024
ISBN 978-83-67520-52-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji w jakiejkolwiek postaci zabronione bez wcześniejszej pisemnej zgody autora oraz wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pomocą nośników elektronicznych.
Projekt okładki: Katarzyna Grdeń
Zdjęcie na okładce: stock.chroma.pl / BALONCICI
Redakcja i II korekta: Detektyw Słowny Roma Wośkowiak
Skład i łamanie: D.B. Foryś www.dbforys.pl
Wydawnictwo ReWizja
Książka dostępna również w formie książki drukowanej
Dla wszystkich tych, którzy poświęcili coś ważnego w swoim życiu, ofiarowali swoje serce, oddali cząstkę siebie w imię czegoś wielkiego, odpuścili. Nie bójcie się iść po swoje.
Prolog
– …To strach. Strach przed tym, że każdy dzień może być ostatnim i że następnym razem nie zjawię się w porę.
– …Mojemu najważniejszemu wyborowi również nie ufasz? Błagam! Nie traktuj mnie jak przeciętną kobietę, do cholery!
– …Ale zobacz, ile może zająć odebranie ci życia. Skoro masz być kobietą gangstera, to musisz wyglądać jak kobieta gangstera.
– …Choć czasami mam wrażenie, jakbyśmy kompletnie do siebie nie pasowali.
– …Prosiłem o najlepszego operacyjnego, dostałem piękną i inteligentną kobietę. W innym układzie cieszyłbym się z tego, ale nie teraz.
– …Czyżbyś był romantykiem? Dobry byłby z ciebie śledczy, wiesz?
– …Ja jestem, byłem i będę zawsze taki sam. Teraz ty jesteś najważniejsza i tego się trzymajmy.
– …Dla ciebie to była tylko gra, kolejne kłamstwo, które wielkiemu Śniegowi pozwoli osiągnąć cel!
– …To przez to, że zawsze, kiedy się rozdzielamy, dzieje się coś złego.
Brak marzeń i uczuć przerodził się w silne pragnienie bliskości drugiej osoby. Pojawiło się coś, co dodawało odwagi i chęci do życia. Niestety wszystkie obietnice, których usilnie dotrzymaliśmy, paradoksalnie stały się tymi bez pokrycia.
Mowa jest srebrem, ale padły o dwa słowa za dużo.
Dziś nie mam już nic.
Miałam być nadal żywa.
Zostałam sama.
1
Just gonna stand there and watch me burn
But that’s alright because I like the way it hurts.
– Eminem feat. Rihanna, Love the way you lie
Ból głowy, kołatanie serca i dudnienie w uszach. Staram się nie unosić powiek, bo czuję, że stoję na pograniczu życia i śmierci, między jawą a snem. Wyczuwam swąd spalenizny i tracę oddech, więc postanawiam wreszcie się ruszyć. Otwieram oczy i zauważam przed sobą białą płachtę, która musi być poduszką powietrzną. Nie muszę patrzeć w stronę drzwi, by czuć napięcie kolejnej.
Dym pali moje gardło i kręci mi się w głowie. Chcę krzyknąć, zawołać o pomoc, ale nie potrafię. Coś jakby dusiło mnie wewnątrz. Dostrzegam ruch po swojej prawej stronie, więc tam zerkam. Widzę ogień, który płonie na fotelu pasażera, trawiąc rozsypane banknoty. Dopiero teraz się orientuję, co tak naprawdę się stało. Świadomość uderza we mnie ze zdwojoną siłą. Niemal się zrywam, jeżeli drgnięcie można nazwać zrywem. Ból głowy promieniuje do kręgosłupa i rozchodzi się aż do kostek. Mimo wszystko cieszę się, że mam czucie, i zmuszam się do kolejnego ruchu.
Po omacku sięgam ręką do schowka w podłokietniku, w którym mam scyzoryk, i go wyjmuję. Dopiero teraz czuję ból w prawej dłoni. Krzywię się mocno, a rosnąca temperatura wewnątrz auta nie pomaga mi się skoncentrować. Wreszcie udaje mi się rozłożyć nóż, który od razu wbijam w przednią poduszkę, a zaraz potem to samo robię z boczną. Uchodzi z nich powietrze, co podsyca płomień obok mnie. Nie mogę odpiąć klamry pasa, więc decyduję się na kolejne cięcie. Ogień wchodzi na podsufitkę, dlatego zaciągam rąbek bluzy na twarz, by – mimo suchego materiału – jakoś osłonić się od produktów spalania. Pomagam sobie drugą ręką, aż wreszcie pas ustępuje. Wyplątuję się z niego i zarzucam kaptur na głowę. Jestem świadoma, że dopływ tlenu spowoduje mały wybuch. Szybkim ruchem pociągam za klamkę i od razu wyskakuję z auta. Wpadam w śnieg, a za mną roznosi się huk. Ciemnieje mi przed oczami.
Zimno ciągnące od ziemi kontrastuje z ciepłem wokół. Chcę unieść powieki, jednak brakuje mi sił, nie potrafię się ruszyć, a co dopiero podnieść. Czuję palący w gardło dym i smród palonej gumy, słyszę trzaski i odgłosy płonącego pojazdu, co dopiero teraz budzi we mnie strach. Jestem za blisko, nie przeżyję. Zaciskam mocno pięści, co wzmaga ból zranionej dłoni, i pozwalam ujść emocjom. Spod zamkniętych powiek wypływają łzy, a ciałem wstrząsa dreszcz. Robi mi się niedobrze, znów tracę rezon. Przegrałam.
– Mam cię – słyszę znajomy głos, który dochodzi do mnie jakby zza ściany.
Nie jestem w stanie się skupić. Dopiero ciepło skóry drugiego człowieka na policzku sprawia, że zaczynam ogarniać. Po chwili czuję szarpnięcie za ramiona i odrywam się od ziemi. Serce przyspiesza bicie, a rozum zaczyna szaleć.
– Artur – chrypię ledwie słyszalnie.
Znowu kręci mi się w głowie, chcę otworzyć oczy i spojrzeć na mój ratunek, który nadszedł niespodziewanie. A może spodziewanie? Może jednak za mną pojechał, chciał mnie zatrzymać, przytulić? To wszystko, co się wydarzyło, było grą z jego strony. Zrobił to tylko po to, by wywiązać się z danego słowa. Zrobił to, żebym dostarczyła inspektorowi dowody na niego. Przyjechał tu za mną, uratował mnie, mimo że nie wie, co zrobiłam.
Zniszczyłam dowody.
Złamałam zasady, jednocześnie się ich trzymając.
W oddali słychać syreny alarmowe. Dopiero teraz rozpoznaję dźwięki straży pożarnej będącej już na miejscu. Otwieram oczy, mdłości znów mnie atakują, przez co na powrót zaciskam mocno powieki. Kolejna osoba pojawia się obok, słyszę jakieś rozmowy, ale nie potrafię się skupić. Chcę coś powiedzieć, chcę krzyczeć, ale nie mogę. W gardle czuję gulę, a w skroni potężny, pulsujący ból.
– Ar…
– Spokojnie – słyszę go, jest tu.
– Wybaczam ci – szepczę, mając nadzieję, że usłyszy. – Artur!
Zmuszam się, by uchylić powieki. Nad sobą zauważam czerwony polar z napisem „ratownik”, czuję ukłucie w ramię, a po chwili odpływam.
2
Pędzę, zamykając licznik beemki. W lusterku wstecznym widzę zbliżające się światła goniącego mnie samochodu. Skupiam się na drodze, ale mimowolnie zerkam na siedzenie obok. Torba spada na podłogę, a gotówka rozsypuje się po całym wnętrzu. Zaciskam ręce na kierownicy. Pieniądze fruwają wokół, wirując mi przed twarzą, a ja chcę je złapać. Próbuję wyciągnąć rękę, ale nie mogę oderwać jej od kierownicy. Szarpię ponownie, a po chwili wpadam w poślizg. Znów szarpię, ale nie mogę się ruszyć.
Zasapana otwieram oczy. Jestem w czymś, co przypomina tunel albo… trumnę. Ciśnienie mi rośnie i chociaż nie mam klaustrofobii, zaczynam panikować. Podnoszę się szybko, ale głową uderzam w coś nade mną.
– Kur…
– Nie ruszaj się! – roznosi się nagle gdzieś z zewnątrz.
Trę dłonią bolące czoło i opadam z powrotem. Próbuję złapać rezon, ale wszechogarniający szum nie pomaga. Zastanawiam się, co jest grane i gdzie w ogóle jestem.
– Spokojnie – słyszę ten sam damski głos, ale już bliżej. – Wysuńcie!
Po kilku sekundach wyjeżdżam z tunelu i dopiero teraz orientuję się, gdzie jestem.
– Witamy wśród żywych – mówi z uśmiechem kobieta w białym kitlu.
– My się znamy, prawda? – pytam, mając przebłyski, że gdzieś już tę twarz widziałam.
– Zgadza się. – Kiwa głową.
– Toksykologia – szepczę odkrywczo, przypomniawszy sobie, skąd ją znam. To ona zajmowała się Arturem, kiedy przywiozłam go na SOR po podaniu, jak się później okazało, heroiny. – Ale…
– Spokojnie, jesteśmy na Fieldorfa – przerywa mi. – Tamten już nie funkcjonuje. – Uśmiecha się i kładzie swoją dłoń na mojej. – Miałaś wypadek samochodowy i właśnie wykonujemy rezonans – tłumaczy, a mnie automatycznie przechodzi dreszcz. – Musisz poleżeć spokojnie i pozwolić na uzyskanie obrazu…
– Nie mam czasu – odpowiadam i próbuję wstać.
– Masz. – Blokuje mnie. – Przy takim uderzeniu to może być kwestia życia i śmierci.
Popycha mnie z powrotem na coś w rodzaju łóżka i wychodzi. Nie protestuję, bo nie wiem, co się dzieje. Nie wiem też, co mi jest. Pozwalam na to, by na powrót wsunęli mnie do tego tunelu, a zaraz potem maszyna się uruchamia. Ponowny szum i stukanie roznoszą się po pomieszczeniu. Trudno się mówi, przeżyję. Ważne, że teraz przynajmniej wiem, że to nie jest trumna.
Po badaniu, które trwa chyba wieczność, przychodzi pielęgniarka, a po lekarce nie ma nawet śladu. Pytam, czy coś wiadomo i kiedy ktoś do mnie przyjdzie, ale dziewczyna nie jest w stanie mi nic powiedzieć. Pomaga mi przenieść się na łóżko, co przypłacam bólem w plecach, i zostawia mnie samą.
Podczas badania miałam o czym myśleć. To wszystko, co się wydarzyło na tej drodze, to jak gra o najwyższą stawkę, w której nie mam już żadnego ruchu. Jestem w szachu, a to, że uciekłam, nie oznacza, że nie można mnie już zamatować. Prawda jest taka, że nie wiem, po co za mną jechał ten samochód, ale jakoś nie wyczuwam przyjaznych stosunków. Od razu przypomina mi się sytuacja, gdy ratowałam Artura, i ten typek, który za mną chodził po szpitalu. Byłam śledzona, a na koniec ktoś chciał mi zrobić krzywdę. Tak jak dziś. To nie ulega wątpliwości.
– Nie jest źle – mówi radośnie od wejścia lekarka, którą znam z tamtej felernej nocy. – Nie ma żadnych obrażeń wewnętrznych i głowa też w porządku.
– Dzięki za informację – odpowiadam, starając się być uprzejmą. – Długo tu jestem?
– Kilka godzin, jest już po północy.
– Kurwa – rzucam, na co ona się uśmiecha. – Czy ktoś mnie szukał? – pytam, by się upewnić, że na pewno uciekłam tamtym z beemki, ale ona kręci głową. – A może na mnie czeka? – dodaję i przełykam gorycz, którą poczułam w gardle. – Nie było tu…
– Tego przystojniaka od heroiny?
Czuję, jak oblewa mnie rumieniec. To dość osobiste, ale jak widać dla niej zupełnie jasne. Czyżbym już wtedy dała światu do zrozumienia, ile ten mężczyzna dla mnie znaczy?
– Tak – mruczę, po czym opuszczam spojrzenie, by nie narażać się na drwinę.
– Był jedynie ktoś z policji, ale nie pamiętam nazwiska. Zapisałam tylko telefon, na który mam zadzwonić, gdy się obudzisz – urywa, uśmiechając się delikatnie i… współczująco. – Ale to nie był on.
– Dzięki. Proszę, nie powiadamiaj nikogo. Sama to zrobię.
Już wiem, że pozostanie tu nawet minutę dłużej nie jest dobrym pomysłem. W głowie kotłuje mi się milion myśli, a jedną z nich jest powód, dla którego Artur uratował mnie z płonącego samochodu, ale nie ma go teraz przy mnie.
– W porządku – zgadza się. – Zaraz przyjdzie pielęgniarka i zabierze cię na krew, żeby wykonać kilka podstawowych wymazów.
– Nawet nie wiem, jak się nazywasz – rzucam, zanim wyjdzie. Chcę wiedzieć na przyszłość, u kogo można szukać pomocy.
– Maria Pasura – odpowiada z uśmiechem na twarzy i wychodzi.
Zapamiętuję nazwisko i czekam, aż zamknie za sobą drzwi. Potrzebuję kilku głębokich wdechów, aby rozjaśnić umysł i upewnić się, że moja hipoteza jest dość sensowna. Nie zwlekając, wstaję z łóżka, po czym zarzucam na siebie szpitalny koc. Nie mam nic poza jednorazową koszulą, bo moje ubrania zapewne zostały zniszczone. Jak na zawołanie przypomina mi się mój mundur, który został przecież w domu Artura. Wraz z odznaczeniami.
Artur.
Po tym, jak wyciągnął mnie z płomieni, miałam nadzieję, że jednak go zobaczę. Że czekał, aż się obudzę. Że siedział przy mnie, tak jak ja trwałam przy nim… Czuję się dziwnie z myślą, że najprawdopodobniej nie pojawił się tu nawet na chwilę. A może był? Tylko zrobił to bezszelestnie, aby nikt się nie zorientował?
Wreszcie wychodzę z sali i kroczę ciemnym korytarzem, aż trafiam na pokój pielęgniarek. Zaglądam dyskretnie do środka, a moim oczom ukazuje się standardowy polski schemat – wersalka i śpiąca na niej pracownica szpitala. Pomimo tego, że mnie to mierzi, nie odzywam się, bo teraz akurat jest mi to na rękę.
Wślizguję się do pomieszczenia niczym puma, starając się nie stęknąć przez obolałe żebra, i sięgam po długi płaszcz wiszący na wieszaku. Obok wersalki znajduję białe klapki, które zgarniam drugą ręką. Z tymi zdobyczami cichutko wycofuję się na zewnątrz, starając się, by nikt mnie nie zauważył. Na szczęście chyba cały oddział śpi, więc mknę do toalety, którą widziałam po drodze do pokoju pielęgniarek, i chowam się w niej, czując niewysłowioną ulgę. Zrzucam z siebie koc, wkładam płaszcz, który szczęśliwie sięga mi za kolana, a stopy wsuwam w klapeczki. Wyglądam jak uciekinierka z psychiatryka albo wyjątkowo czysta bezdomna. Tak czy inaczej, wreszcie mogę opuścić mury szpitala, co robię niemal biegiem.
Nie wiem, czy to opatrzność nade mną czuwa, ale właśnie nadjeżdża autobus nocny, który jedzie prosto do centrum. Korzystam z okazji i ładuję się do środka, by na gapę dojechać do domu. Po dwóch godzinach ucieczki wreszcie wchodzę do windy w moim bloku, a po chwili wysiadam na szóstym piętrze. Mała wspinaczka po rurze od gazu, którą jakiś czubek pomalował na biało, i chwytam klucze, które mam ukryte awaryjnie. Wchodzę do środka i nagle zapala się światło.
– Jesteś wreszcie!
3
Serce staje w miejscu, a pot oblewa całe moje ciało. Pierwszy odruch to sięgnięcie po broń, której przecież nie mam przy sobie. Po chwili jednak dociera do mnie, czyj to głos.
– Co ty tu robisz?! – wrzeszczę wyprowadzona z równowagi.
– Słyszałem o wypadku. Musiałem… Myślałem… – zaczyna tłumaczyć.
– Po czterech miesiącach?! – rzucam rozeźlona, ruszając w jego stronę. – Rychło w czas, Krzychu!
– Przepraszam – kaja się, pochylając głowę. – Martwiłem się o ciebie…
– Weź nie pierdol! – przerywam mu. – Jakim cudem nagle się tu znalazłeś? – Chwytam go za poły kurtki. – Szukałam cię! Podejrzewałam najgorsze! – Szarpię nim, na co mi pozwala. – A ty nie dawałeś znaku życia przez tyle czasu?!
– Maja…
– Nie majuj mi tu, bo ci jebnę! – syczę przez zaciśnięte zęby.
To, że tyle czasu milczał i chował się przede mną, to jedno. Ale fakt, że jestem rozczarowana jego obecnością właśnie teraz, to już inna sprawa. Z mężczyzn, którzy wchodzą tu jak do siebie i się o mnie troszczą, to powinien być Artur Konop, a nie Krzysiek. Rozczarowanie i złość na samą siebie za tę reakcję potęguje poczucie pustki.
Puszczam Krzyśka i opadam na łóżko, a tama pęka. Łzy płyną mi z oczu, już ich nawet nie kryję. Zwieszam głowę i kręcę nią na boki, by wymazać to poczucie braku przynależności, które zaczęło mnie gonić w momencie opuszczenia tamtego domu. Domu, który miał być też moim azylem.
Na tę myśl moja irytacja rośnie. Przez całe to zamieszanie z pościgiem niemal straciłam życie. I to tylko dlatego, że chciałam coś udowodnić. I sobie, i jemu. Uratował mnie, świetnie. Jakby nie patrzeć, wypadało. To, że mnie pogonił, nie zmienia faktu, że życie to życie. A z kolei to, że niemal je straciłam, nic nie zmienia w kwestii tego, że nasze wspólne już się skończyło.
Finito.
Biorę głęboki wdech i ocieram policzki z łez, jednocześnie obiecuję sobie, że koniec z mazgajstwem. Czas wrócić na stare tory. Jedyne odpowiednie.
Spoglądam na Krzyśka, który stoi jak słup soli na środku mojego mieszkania i gapi się na mnie. Dopiero teraz zauważam, że wygląda jakoś inaczej. Jest ubrany w czyste i chyba nowe rzeczy. Tak jakby był normalnym facetem. Jakby nie ćpał. Źrenice nie są powiększone, a jego twarz nie jest pokryta pryszczami. Wygląda po prostu dobrze. Jedynie jego mina zdradza, że niezmiennie się czegoś boi. Teraz to chyba ewidentnie mnie.
Opuszczam spojrzenie i widzę białe klapki, w których chadzają pielęgniarki po szpitalnych oddziałach. Następnie gołe nogi, które od kolan zakrywa zielony wełniany płaszcz. Zaciskam dłonie w pięści, w prawej niezmiennie czuję ból, a w lewej wciąż mam niewyjęty wenflon. Na ten widok wpadam w śmiech, niekontrolowany i głupi.
– Wszystko w porządku? – odzywa się Krzychu, na co śmieję się jeszcze głośniej.
– Nic nie jest w porządku – odpowiadam, dłońmi wskazując na siebie.
– Wyglądasz, jakbyś uciekła ze szpitala.
– Bingo, braciszku!
– Żartujesz?! Nie gadaj! – Podchodzi do mnie, klęka, kładzie ręce na moich kolanach i przygląda mi się uważnie.
– Nie będę, bo długo by opowiadać – przyznaję. – Nic mi nie jest.
– Właśnie widzę. – Chwyta mnie za posiniaczoną dłoń. – Nie powinnaś uciekać, przecież szpital to bezpieczne miejsce.
– Nie zawsze – zaprzeczam. – Skąd się dowiedziałeś?
Krzysiek opuszcza głowę i chrząka, po czym znów na mnie zerka.
– Dostałem robotę, ale legalną – wtrąca szybko. – Pracuję w pomocy drogowej, a tam od razu wiemy, że jest jakiś złom do zabrania z drogi.
Kiwam porozumiewawczo. Mimo wszystko cieszę się, że w końcu wziął się za siebie. Może kogoś poznał i stąd ta zmiana? No bo nie uwierzę, że nagle go oświeciło i zrobił to sam z siebie. Jednakże teraz nie mam siły, aby się nad tym rozwodzić. Jedyne, czego chcę, to zasnąć spokojnie.
* * *
Długi, odprężający prysznic i gorąca herbata stawiają mnie nieco na nogi. W brzuchu mi burczy, jednak tradycyjnie nie mam w domu nic do jedzenia. Ostatnie dni, tygodnie, a nawet miesiące spędziłam w innym domu. Zjadam paczkę herbatników z czekoladą i kładę się wreszcie do łóżka. Na zegarku wybija siódma rano. Odsuwam od siebie myśli, które uporczywie trzymają się mnie od chwili wypadku, i udaje mi się odprężyć na tyle, by zasnąć.
Łomot do drzwi powoduje, że zrywam się na równe nogi. W pierwszej chwili nie mam pojęcia, co się dzieje. Odbezpieczam glocka i idę otworzyć. Nie wiem, kogo mogę się spodziewać, więc muszę zachować ostrożność. Kiedy jednak przez judasza zauważam swojego szefa, oddycham z ulgą. Odkładam broń i wciągam na siebie spodnie od dresu, bo przecież jestem w samej koszulce. Przekręcam zamek, a drzwi otwierają się z hukiem.
– Czy ciebie popierdoliło, Nowicka?! – Wpada jak do siebie.
– Słucham?
Patrzę na inspektora jak na wariata. Pierwszy raz zjawia się w moim mieszkaniu i od razu robi to z impetem. Przez myśl przelatują mi niezliczone sytuacje z ostatniego pół roku, w których te drzwi przeżyły takie natarcia.
– Uciekłaś ze szpitala? – ciągnie Iwanicki, rozglądając się wokoło. – Nie zauważyłaś, że coś ci groziło?
– Zauważyłam i co z tego?
– Co z tego? – prycha, po czym siada w fotelu. – Nie wytrzymam z tobą, jak Boga kocham.
Już chcę rzucić, że przecież nie kocha Boga, bo jest agnostykiem, ale wolę nie dolewać oliwy do ognia. Przysiadam na łóżku i przecieram twarz dłońmi.
– Właśnie dlatego ewakuowałam się stamtąd. Tam byłam bezsilna.
– A tu nie jesteś?
– Tu mam chociaż to. – Wskazuję na pistolet. – Muszę zebrać myśli, bo na tę chwilę nawet nie wiem, od czego zacząć.
– Zacząłbym od badań, Nowicka – mówi tym swoim pouczającym tonem. – Rozjebałaś całe auto, wszystko spłonęło, a ty ledwie przeżyłaś.
– Wszystko? – pytam ogólnie, ale oboje wiemy, o co konkretnie mi chodzi.
– Wszystko.
– Szefie… – Przysuwam się nieco do niego. – Coś tu nie gra i szef doskonale to wie.
Inspektor prostuje się w fotelu i kręci głową. Wreszcie spogląda na mnie, więc kontynuuję:
– Konieczny tak nagle przyznał się do wszystkiego? Przecież podczas aresztowania chciał wypatroszyć mnie i Tomka. Groził nam wszystkim, co przyszło mu do głowy, a po kilku godzinach wziął całą winę na siebie?
– Zapomnij o tym, ta sprawa jest już rozwiązana – mówi ostro.
– Nie jest! Ktoś próbował mnie zabić!
– Dobrze wiesz, kto to mógł być…
– Nie! Nie ma takiej opcji.
– A ja nie byłbym tego taki pewny – prycha i wstaje. – Ta sprawa jest już zamknięta i zabraniam ci się jej tykać.
– Ale…
– Nie ma ale! – podnosi na mnie głos. – Ciesz się, że żyjesz i że Walski zdążył dojechać na miejsce.
– Co takiego? – pytam niemal bezgłośnie, czując, jak zalewa mnie zimny pot.
– Gdyby Walski nie wyciągnął cię z płomieni, już byśmy nie rozmawiali – dodaje, a moje serce się zatrzymuje.
4
Hello darkness, my old friend,
I’ve come to talk with you again,
Because a vision softly creeping,
Left its seeds while I was sleeping…
– Disturbed, The sound of silence
Jeszcze długo po wyjściu inspektora stoję w bezruchu i patrzę na zamknięte drzwi. Przetwarzam w głowie słowa usłyszane chwilę temu, ale mój umysł jakby sam chciał je wyprzeć. Jakbym nie chciała przyjąć do wiadomości tego, kto tak naprawdę wyciągnął mnie z płomieni. I nie chodzi o to, że zrobił to Tomek. Mogę być mu tylko wdzięczna. Ale o to, że Artur wcale za mną nie jechał. Nie zjawił się na miejscu. Nie uratował mi życia.
Nie on.
Opadam na kolana, czując ukłucie w plecach, a z moich ust uchodzi szloch, bo właśnie dociera do mnie powaga sytuacji. Uświadamiam sobie, kim dla niego jestem, a raczej kim nie jestem…
Łzy ciekną mi po policzkach, oddech staje się urywany, czuję jedynie bezradność. Siedzę z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała i nie potrafię się ruszyć.
Niemoc to straszne uczucie. Człowiek chciałby wiedzieć, że czegoś nie udało mu się zrobić, że zawiódł. Chciałby czuć, że coś zależało od niego, że miał na coś wpływ. Mógł zrobić cokolwiek. Cokolwiek, aby tylko nie czuć tej bezsilności, która sprowadza go do poczucia bylejakości.
Tak właśnie się teraz czuję. Kompletnie odsunięta.
Wykończona opieram się rękami o podłogę i zmuszam się do ruchu. Nie mam siły nawet wstać, więc na czworaka podchodzę do łóżka, na które gramolę się z trudem. Zaczynają wychodzić skutki mojego wczorajszego rajdu. Kark mi sztywnieje, w boku łupie, a plecy kłują. No i prawa ręka. Wszystko mnie boli, nie tylko ciało, ale również dusza i serce. Opadam na pościel i z trudem naciągam na siebie kołdrę. Zamykam oczy i staram się wyłączyć myśli. Te same, które towarzyszyły mi w szpitalu.
Nikogo tu nie ma. Nikogo nie obchodzę.
* * *
Głośne pukanie do drzwi wybudza mnie ze snu. Potrzebuję chwili, by zrozumieć, gdzie jestem i co się w ogóle dzieje. Kiedy udaje mi się ustalić, że leżę w łóżku, w swoim mieszkaniu, postanawiam się podnieść. Siadam, krzywiąc się, bo jeszcze mocniej odczuwam ból. Dotykam ręką czoła i wyczuwam, że jest gorące. Spoglądam w stronę drzwi, ponieważ pukanie nie ustaje. Nie chcę wstawać, nie chcę nikomu otwierać. To i tak nie będzie nikt, kogo chciałabym widzieć. Ale powtarzane wciąż stukanie zmusza mnie do ruchu. Który to już raz ktoś ładuje mi się tak do mieszkania?
Bez zastanowienia sięgam do klucza w dolnym zamku i go przekręcam. Gdzieś z tyłu głowy mam to, żeby zachować ostrożność, sprawdzić, kto stoi po drugiej stronie, ale jest mi to teraz obojętne. Jeżeli ktoś przyszedł mnie zabić, to nawet nie będę oponować.
– Wreszcie! – słyszę, zanim zdążę nacisnąć na klamkę. – Co ty wyprawiasz?
– Ja? – dziwię się, patrząc, jak Krzysiek wchodzi do mieszkania obładowany torbami.
– No ty. Po co ten klucz tu wsadziłaś, co? – pyta, idąc do kuchni, a ja podążam za nim. – Spałaś? Wszedłbym bezszelestnie i nie musiałabyś wstawać.
– Co ty wyprawiasz? – Patrzę, jak rozpakowuje papierową torbę.
– Tak myślałem, że nie masz nic do jedzenia. Ale spokojnie, zaraz zrobię ci coś ciepłego.
– Co?
– Nie wiem, może zupę?
– Co ty robisz, Krzychu? – dopytuję i chwytam go za rękaw. – Co ty odpierdalasz?
– Ja? Zrobiłem ci zakupy, przecież…
– Od kiedy robisz mi zakupy? – Macham ręką w stronę lodówki. – Zazwyczaj to ty wyżerasz to, co mam do jedzenia. Jeśli coś mam. W życiu nie kupiłeś mi nawet suchej bułki.
Krzysiek milknie i patrzy na mnie jakoś dziwnie. Mam wrażenie, jakby badał moją reakcję na swoje zachowanie. W końcu to nic dziwnego.
– Chciałem się tobą zaopiekować…
– A gdzie byłeś przez tych kilka miesięcy? Wtedy się o mnie nie martwiłeś? Teraz nagle wracasz, wystrojony w markowe ciuchy – wskazuję na jego ubranie – i przynosisz mi zakupy?
– Czy coś w tym złego?
– I jeszcze chcesz zrobić mi zupę! – Wyrzucam ręce w powietrze. – Dlaczego?
– Jesteś moją siostrzyczką i mamy o siebie dbać – przypomina, co obiecaliśmy sobie w bidulu.
– Dlaczego teraz, Krzychu? – schodzę z tonu, bo widzę jego zbolałe spojrzenie. – I jesteś trzeźwy – zauważam, kręcąc głową.
– Źle, że postanowiłem się zmienić? Zapracować na swoją przyszłość? – dziwi się, wykrzywiając twarz w złości. – Wolałabyś, żebym zdechł w rynsztoku?
– Co? Oszalałeś? Wariowałam, kiedy uświadomiłam sobie, że zaginąłeś.
Odkłada trzymane w ręce rzeczy i podchodzi do mnie. Uśmiecha się i obejmuje mnie, mocno do siebie przyciskając. Ta chwila budzi głębokie westchnienie i wyciska łzy, którymi moczę jego drogą kurtkę.
– Przepraszam – szepcze mi do ucha. – Przepraszam, że zostawiłem cię samą. Chciałem stanąć na nogi i dopiero wtedy się zjawić. Zbyt wiele przysporzyłem ci już zmartwień – ciągnie, głaszcząc mnie po plecach. – Miałem zamiar zapukać do twoich drzwi i sprawić, że będziesz mogła być ze mnie dumna.
Wtulam się w niego, czując, że to, co mówi, jest prawdą. Zmienia się i sam jego wygląd świadczy o tym, że wziął się w garść. A teraz jeszcze ta postawa. Chociaż jest ode mnie młodszy i to ja zawsze byłam tą bardziej poukładaną, teraz mam wrażenie, jakby było zupełnie odwrotnie. On błyszczy, a ja jestem wrakiem człowieka.
– Przepraszam za to przesłuchanie. Dziękuję.
– Wszystko okej – odpiera i odsuwa mnie od siebie, po czym uśmiecha się szczerze.
Wydaje się, jakbyśmy wrócili do czasów szkoły i bidula, kiedy to wspieraliśmy się na każdym kroku i pocieszaliśmy, gdy któreś z nas dostało wycisk. A dostawaliśmy często…
– Naprawdę chcesz mi coś ugotować? – pytam i siadam na hokerze, a on kiwa głową.
– No pewnie. Przecież ty masz dwie lewe ręce do garów. Ja to co innego – odpowiada już wesoło.
Postanawiam skorzystać z łazienki, a brata zostawiam w kuchni. Niech sobie rządzi, skoro chce. Czuje się tu jak u siebie i to wcale nie jest nic nowego.
Obmywam twarz i dopiero teraz zauważam sińca wychodzącego po prawej stronie od kości policzkowej, przez skroń, aż do czoła. Będzie bolało, co do tego nie mam wątpliwości. Zaciskam szczęki i pochylam głowę, by odpędzić wzbierające łzy. Przełykam głośno ślinę i wzdycham głęboko. Chciałabym usłyszeć coś, co podniosłoby mnie na duchu, tylko kilka słów, ale niczego nie słyszę. Cisza. Wiem, że kiedy znowu zostanę sama, ona zacznie krzyczeć, rozrywając mi bębenki. Towarzyszy mi dzielnie i się nie poddaje, a ja zdaję sobie sprawę, że tylko ona mnie rozumie.