Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Richard Glazar, czeski Żyd, po przewiezieniu z getta w Theriesienstadt do Treblinki, przydzielony został jako robotnik do brygady, która zajmowała się sortowaniem rzeczy należących do mordowanych w komorach gazowych. Przeżycie w tym szczególnym miejscu miało tragiczny wymiar – Glazar był nie tylko świadkiem śmierci tysiąca ludzi, ale jego życie, podobnie jak życie wielu żydowskich więźniów pracujących w obozie, zależało od śmierci innych – Przywożona przez nich żywność i ubrania umożliwiały przetrwanie garstce “wybrańców”. Opowieść o trwaniu wśród tysięcy pędzonych na śmierć, ale też o buncie, powstaniu i ucieczce w sierpniu 1943, to wyjątkowe świadectwo żydowskiego losu.Zobacz więcej
Partnerami wydania są: Fundusz Pamięci im. Tadzia Kolskiego, Gmina Wyznaniowa Żydowska w Warszawie, Claims Conference oraz Fundacja Współpracy Polsko-Niemieckiej.
“Widać budkę kolejową z napisem ‘Treblinka’. […] Rampa, za nią drewniany barak, na rampie ludzie w wysokich butach, ale ubrani po cywilnemu. Jeden ma w ręce jakąś dziwną długą pałkę, taki skórzany pejcz. To pewnie zwyczajni ludzie, nie żadni Żydzi, nie noszą żydowskiej gwiazdy. Między nimi mundury SS, znowu pejcze, tu i ówdzie karabiny maszynowe. To wszystko wygląda jak mała stacyjka na Dzikim Zachodzie, a zaraz za nią farma z wysokim żywopłotem.”
(Richard Glazar)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Richard Glazar, Die Falle mit dem grünen Zaun. Überleben in TreblinkaFischer Taschenbuch Verlag, Frankfurt am Main, 1992UNRAST Verlag, Hamburg/Münster, 2008
© Copyright by Pavla Fröhlich-Glazar & UNRAST Verlag, 2008
© Copyright for this edition by Ośrodek KARTA & Dom Spotkań z Historią, 2011
© Copyright for the polish translation by Ewa Czerwiakowska
Tłumaczenie z niemieckiego, przypisy i posłowieEwa Czerwiakowska
Opracowanie redakcyjneHanna Antos
Redaktor seriiAleksandra Janiszewska
Opracowanie graficzne seriiEmilka Bojańczyk / Podpunkt
Skład komputerowyPiotr Suwiński
Przygotowanie zdjęćENVIGO
Ośrodek KARTA ul. Narbutta 29, 02-536 Warszawatel. (48-22) 848-07-12, faks (48-22) 646-65-11 e-mail: [email protected], www.karta.org.pl
Dom Spotkań z Historią ul. Karowa 20, 00-324 Warszawatel. (48-22) 255-05-05, faks (48-22) 255-05-04 e-mail: [email protected], www.dsh.waw.pl
Wydanie IWarszawa 2011
ISBN 978-83-62020-31-7
Zrealizowano przy finansowym wsparciu:
Funduszu im. Tadzia Kolskiego
The Conference on Jewish Material Claims Against Germany
Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej
Gminy Wyznaniowej Żydowskiej w Warszawie
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Seria „Żydzi polscy”, która powstała w pierwszej dekadzie XXI wieku, nie miała mówić jedynie o czasie Zagłady. Jednak tak się stało – siedem dotychczasowych pozycji złożyło się na porażający, wnikliwy obraz Holokaustu na ziemiach polskich; okresy „przed” i „po” pozostały dla serii zadaniem na przyszłość. Raczej dalszą, bowiem przedstawiony do tej pory kształt doświadczenia czasu wojny ciągle nie jest pełen. Tym bardziej gdy okazuje się – za sprawą publicznych dyskusji – że zrozumienie, co II wojna przyniosła Żydom na naszej ziemi, niezbędne jest nie tylko, by pojąć istotę stosunków polsko-żydowskich, ale też – samej Polski.
Stacja Treblinka to debiut książki w języku polskim. Ukazuje się ona w tej serii, chociaż Autor nie był polskim Żydem i swojej historii na polskim terytorium, a szczególnie na jego niemieckim fragmencie: SS-Sonderkommando Treblinka – w żaden sposób nie wybierał. Jego czeska identyfikacja, bo dopiero w dalszym planie – żydowska, z pewnością nie znosiłaby przypisania do polskości; i my tego nie sugerujemy. Nasza seria to nie tylko głos polskich Żydów, ale też spojrzenie na nich. Glazarowi przypadło złożyć świadectwo ze środka miejsca Zagłady, w którym mordowano głównie polskich Żydów. Los ustanowił go jednym z najważniejszych świadków – także dla Polski.
W przypadku tej książki tematykę serii można definiować szerzej, jako: „Żydzi a Polska, na terenie której stała się dokonana przez Niemców Zagłada”.
Świadectwo Richarda Glazara jest jednym z najwybitniejszych zapisów Holokaustu. Autor nie występuje jako ofiara, nie formułuje wprost wobec swych oprawców aktu oskarżenia – zdobywa się na rolę autoobserwatora, by pokazać barbarzyństwo, które dokonuje się na nim i na bliskich mu w obozie ludziach. Pokazuje siebie jako przedmiot doświadczenia. Jest świadkiem zdumiewającym: przeżywszy piekło (jako jeden z kilkudziesięciu wobec blisko miliona!), potrafi ująć je w słowach. Trzymając się faktów, tworzy literacki zapis.
Jaka jest różnica między takim doznaniem, jakiego doświadczali Żydzi dowożeni na „peron” Treblinki – a tym, co staje się udziałem współczesnych czytelników, których Autor prowadzi przez infernalne kręgi? Nie daje się tego porównać – skoro my po lekturze wracamy zwyczajnie do życia, a Autora nie ocaliły nawet własne słowa, które mogłyby świadczyć o wyzwoleniu się z koszmaru. Po ponad pół wieku od zrównania z ziemią Treblinki, ona popchnęła go do samobójstwa? W takim sensie literatura być może nie ocala.
Swoją opowieść Richard Glazar zostawił potomnym w dwóch oryginalnych wersjach – czeskiej i niemieckiej. Niniejsza edycja oparta jest na tej drugiej – przełożyła ją na polski i podała do druku Ewa Czerwiakowska; o spotkaniu z tekstem Autora, a także jego rodziną, pisze w Posłowiu. Tytuły całej książki i jej rozdziałów pochodzą od polskiej redakcji.
Treblinka, stacja docelowa dla setek tysięcy... Treblinka – jedna z kilku polskich nazw, pod którymi kryje się monstrualne piekło ludzkości. Stoimy przed jego wejściem, przez które wprowadza czeski Przewodnik.
Zbigniew Gluza
Rozpoczyna się rok 1940. „Niearyjscy goście niepożądani.” Takie napisy umieszczali na praskich kawiarniach najwięksi gorliwcy, jeszcze zanim w okupowanej Czechosłowacji wprowadzony został urzędowy „zakaz wstępu Żydom” do wszystkich restauracji, barów i knajpek, teatrów i kin.
Mimo to chodzę od czasu do czasu do kina, choć nie tak często jak kiedyś. Oczywiście po kryjomu, w domu nie mogą o tym wiedzieć. Czasami w kinie idzie jeszcze coś, czego właściwie już nie powinni pokazywać i co na pewno niebawem zostanie zdjęte, a teraz można to obejrzeć ostatni raz. W kronice filmowej japońskie naloty lotnicze na chińskie miasta. Spadają i eksplodują bomby, walą się domy, dookoła ogień i dym, ryczą silniki, wyją syreny. Pośrodku placu klęczy Chinka. Wielokrotnie podrywa się w górę, podnosi wysoko ręce i rzuca się na ziemię, na półnagie, zbroczone krwią dziecko. Raz po raz wznosi swe oskarżenie. Każda Mater Dolorosa, każda Matka Bolesna z obrazu, z ołtarza – a w barokowej Pradze jest ich wiele – przypomina mi teraz tę młodą Chinkę.
Amerykański film „Shangri La – zaginiony horyzont” rozgrywa się w przepięknej dolinie w Himalajach. Pośrodku wiecznej wiosny i pokoju żyją tam ludzie różnego pochodzenia. Trochę grzesznicy, a trochę sybaryci mogą używać życia, bo w tamtejszym klimacie starzeją się dopiero po kilkuset latach. Wieczorem w łóżku przed zaśnięciem odpływam daleko stąd, do Shangri La.
Nie, nie do Shangri La, lecz do ustronnej osady wybieram się kilka dni później.1 Z dala od Pragi, z dala od linii strzału – bo tak życzą sobie rodzice. Dopóki będzie można, mam tam pracować za wikt i dach nad głową.
To ostatnie słowa, jakie usłyszę z ich ust. Jesienią 1941 pójdą na transport.2 Dzwonią po wcześniejszym zgłoszeniu. Do telefonu na poczcie w wiosce mam godzinę drogi przez las. Rodzice dzwonią z Pragi też z poczty, bo w domu nie mogą już mieć telefonu.
W ciągu dnia na kamienistym polu, wysoko ponad rwącym nurtem Wełtawy, towarzyszą mi dwie pociągowe szkapy, a wieczorem mam książki. Na dół do wioski wybieram się rzadko, na przykład – kiedy trzeba zawieźć do młyna obowiązkową dostawę zboża, i wtedy przypinam sobie żydowską gwiazdę. Ludziska tutaj nie tacy źli, ale gadają za wiele, zresztą może tak paplają, bo chcą usłyszeć, co się z kimś dzieje i kogo złapią bez gwiazdy. Już wiele razy ktoś wpadł, bo ludzie za dużo plotkowali. Milczenie jest złotem, mowa to Gestapo.
Tam na dole widuję kilku innych z żydowską gwiazdą. Dlaczego starsi zawsze mówią, że właściwie są z tego dumni i noszą gwiazdę z godnością? Kiedy z lejcami w ręce idę tak obok wozu z końmi, łapię się od czasu do czasu na tym, że zakrywam żółtą gwiazdę. Ukradkiem przyglądam się ludziom dookoła, szukam kogoś brzydkiego, z bliznami, zezowatego, kulawego albo z garbem – i zastanawiam się, z kim bym się zamienił, a z kim nie. To dobra zabawa.
To wszystko już kiedyś musiało się chyba wydarzyć, mówię sobie, kiedy wieczorem w moim pokoiku czytam o starej Korei, narodzie wielu małych poetów, okupowanym i gnębionym przez Japończyków:
„Zdeptane łany falujących zbóż,
z błotem zmieszana świeża rosa,
gwiazdy zbrukane ziemskim pyłem”.
Do innego getta na Wschodzie” – widniało na nakazie transportu. Oznakowanie transportu „Bu”. I mój osobisty numer rejestracyjny „639”. Minęły zaledwie cztery tygodnie od deportacji do getta Theresienstadt w Protektoracie Czech i Moraw. Wtedy byłem numerem transportowym „Bg – 417”.
Na początku września 1942 złapali mnie w końcu w tej małej, ustronnej dziurze. I nawet nie dają zadomowić się w Theresienstadcie.
– Mam tam dowieźć tysiąc sztuk, tysiąc sztuk, nie mniej i nie więcej. I mówię wam, jak w czasie jazdy ktoś się wychyli, odstrzelę mu łeb!
Komendant, nasz nadzorca w jaskrawozielonym mundurze żandarmerii polowej, tak wrzeszczy, że musi go słyszeć wszystkich tysiąc ludzi spędzonych na peron w Theresienstadcie.
Pociąg często staje na dłużej, zwłaszcza nocą. Mija druga noc, a o świcie poznajemy po szyldach, że musimy być gdzieś w Polsce. Koło południa znowu się zatrzymujemy. Widać budkę kolejową z napisem „Treblinka”. Odłączają część pociągu. Na zakręcie widać, że przednie wagony skręcają na linię z jednym torem. Po obu stronach las. Pociąg jedzie całkiem wolno. Można rozpoznać pojedyncze sosny, brzozy, świerki.
Las jest coraz rzadszy, wszyscy ożywiają się i cisną do zamkniętych lub odrobinę zsuniętych w dół okien, ale nikt nie ma odwagi się wychylić. Wysoki zielony żywopłot, otwarta brama, przez którą spokojnie przesuwa się nasz wagon. Jest prawie czwarta po południu, 10 października 1942.
– Aussteigen, alles aussteigen, schneller! Wysiadać, wszyscy wysiadać, szybciej! Zostawić ciężki bagaż – doniosą!
Rampa, za nią drewniany barak, na rampie ludzie w wysokich butach, ale ubrani po cywilnemu. Jeden ma w ręce jakąś dziwną długą pałkę, taki skórzany pejcz. To pewnie zwyczajni ludzie, nie żadni Żydzi, nie noszą żydowskiej gwiazdy. Między nimi mundury SS, znowu pejcze, tu i ówdzie karabiny maszynowe. To wszystko wygląda jak mała stacyjka na Dzikim Zachodzie, a zaraz za nią farma z wysokim żywopłotem. Ładny, zielony żywopłot, to będzie duża farma z mnóstwem bydła – a na bydle to ja się znam. Ludzi z rampy kierują przez inną bramę na jakiś plac. Po obu stronach rzędy drewnianych baraków.
– Mężczyźni na prawo, kobiety z dziećmi na lewo! Odstawić bagaż – rozbierać się – rozbierać się do naga!
Niektórym – rozebranym albo na wpół rozebranym – każą przejść na bok. Mają się ubrać. Wyślą ich gdzieś dalej? Na lepsze, na gorsze?
– Dokumenty i zegarki trzymać w ręce!
Wysoki esesman stoi w środku i coś objaśnia, wymachując rękami. Nic nie słyszę z tej odległości. Co? Do dezynfekcji, a potem zaraz do pracy? Stoję rozebrany do naga na końcu szeregu. Przy tej pogodzie nie mam specjalnej ochoty na kąpiel. Esesman w furażerce pospiesznie przechodzi od prawej wzdłuż mojego szeregu. Już prawie mnie mija, zwalnia kroku, obrzuca mnie wzrokiem. Zatrzymuje się, spogląda przez ramię i odwraca się w moją stronę:
– Za mną, ty też – ubieraj się, szybko, ustaw się koło tamtych. Zdjąć gwiazdy żydowskie, żadnych zegarków, żadnych noży, no... Będziecie tu pracować, a kto się sprawdzi, może zostać brygadzistą albo kapo. Za mną, do roboty!
Z powrotem przez bramę z wplecionymi zielonymi gałązkami, za narożnikiem jeszcze jedna brama, teraz uchylona. Po drodze dostrzegam wielki plac, a na nim ogromne sterty, zwały rzeczy – i już jesteśmy we wnętrzu baraku. Zapach drewna, zgnilizny, z zewnątrz dobiega warkot jakiejś maszyny, to pewnie traktor. Wszędzie ludzie w cywilu. Biegają w tę i z powrotem, wynosząc na plecach jakieś tobołki.
– To wasz brygadzista.
Wysoki przystojny chłopak w cywilnym ubraniu z pejczem w dłoni i żółtą opaską z napisem „Vorarbeiter” wściekle wrzeszczy na ludzi. Nie rozumiem, co krzyczy, ale z jego zachowania i gestów domyślam się, że ludzie biegający w tę i z powrotem mają porządkować sterty pomieszanych części odzieży, piętrzących się w całym baraku, sortować je, związywać i wynosić.
– Słuchaj – próbuję po niemiecku – co tu się dzieje? Gdzie są inni, ci nadzy?
– Tojt, ale tojt.3 Może w tej chwili jeszcze nie, ale na pewno za kilka minut. To jest obóz śmierci, tu się zabija Żydów, a nas wyciągnięto, żebyśmy w tym pomagali.
Stara się mówić po niemiecku. Ale nie rozumiem wielu słów, reszty muszę się domyślać. Stoi nade mną na ogromnej stercie ubrań, z której inni w szalonym rozgardiaszu wyrywają jakieś części odzieży, szarpią, ciągną, dobiegają i odbiegają. Patrzę na niego, jak tam w górze wyciąga ręce, na nadgarstku kołysze mu się pejcz.
– A wy jesteście z Czech? I nie rozumiecie po żydowsku? – Achtung! Uwaga! – ruchem głowy wskazuje na drzwi, w których pojawia się zielono-czarny mundur SS.
Nabrzmiewają mu żyły na szyi, opalona gładka twarz czerwienieje, ręka zaczyna wymachiwać pejczem.
– Zbieraj się, pakuj ciuchy, rusz się, na Boga, rusz się, bo nie przeżyjesz tutaj do wieczora!
Szybko, szybko, coś robić – jak ten tu – i ten tam. Wyszarpuję ze stosu jakieś prześcieradło, rozpościeram, rzucam szmaty i części odzieży do środka i chcę związać tobołek...
– Więcej, więcej, wielki tobół, jak chcesz tu jeszcze wrócić!
Zarzucam tłumok na ramię i chcę wyjść na ten wielki plac. Ale ledwo jestem za drzwiami, z góry spada mi coś ciężkiego na plecy. Zarzuca mnie do przodu i z trudem utrzymuję równowagę. Wachman SS w czarnym mundurze, furażerce na głowie, bardzo młody i o bardzo zdrowym wyglądzie, przechadza się przed drzwiami i z uśmiechem pogania nas ciosami pejcza:
– Biegiem, biegiem!
Aha, tutaj trzeba biegać, nie wolno chodzić. Na wielkim placu, gdzie nie spojrzeć, stosy odzieży, butów; piętrzą się rozmaite rzeczy – i wszędzie ludzka bieganina, jak w baraku.
– Biegiem, biegiem! Schneller, schneller! Szybciej, szybciej! – krzyczą i popędzają pejczami, jedni w czarnych lub zielono-czarnych mundurach, a inni z żółtymi opaskami, jak w baraku.
U stóp jednej sterty ktoś odbiera ode mnie tobół. Biegnąc z powrotem, rozpoznaję teraz wyraźnie napisy na opaskach: „Vorarbeiter”, „Kapo”.
Jak to powiedział tamten w baraku? „Tojt, ale tojt” – nie żyją, wszyscy nie żyją, wszyscy rozebrani, nadzy, którzy zostali za żywopłotem.
Powraca do mnie tamta scena. Pociąg stanął, a potem powoli, prawie w spacerowym tempie skręcił w las. Po prawej widać było polanę, która przechodziła w płaski teren ciągnący się aż do horyzontu. Pasły się tam krowy, a obok nich stał pastuch, chłopak, na bosaka – jak wyjęty ze starej bajki – i z dala gapił się na pociąg. Ktoś zawołał coś do niego przez uchylone okno. Z tej odległości i jeszcze po czesku – chłopak nie mógł nic zrozumieć. Usłyszał tylko wołanie, zobaczył pytające spojrzenia ludzi za szybą. Chwycił się obiema rękami za szyję, wykonał ruch, jakby chciał siebie udusić, wytrzeszczył oczy, wywalił język – jak to chłopcy robią takie wygłupy. Na moment zamarł, a potem odwrócił się i pobiegł z powrotem do krów.
Słyszę, jak wtaczają się wagony. Wjeżdża druga część pociągu – a tam jest przecież Karel Unger4 z rodzicami i młodszym bratem. Ostatnio w Theresienstadcie często przystawałem koło jego pryczy. Siedział u góry, „na piętrze”, machał nogami w krótkich ciężkich butach z cholewami i wyglądało, jakby na mnie czekał. Czasami mnie zagadywał. Wróżę sam sobie, jak niegdyś, gdy w szkole coś nie szło – jeśli jego też wyciągną, to nam obu jakoś się poszczęści.
Wracam do brygadzisty:
– Słuchaj, a gdzie się tutaj śpi?
– W barakach.
– A co z jedzeniem? – O co ja pytam!
– Jedzeniem możesz się udławić.
Robi ruch, jakby chciał mnie objąć. Ale zaraz wszystko się w nim napina, kilka razy wali pejczem w tłumoki na plecach ludzi zrywających się do biegu.
– Za dwa, trzy dni, jeżeli przeżyjesz i przyjdziesz do siebie, dowiesz się, że w Treblince jest wszystko – wszystko – tylko nie ma życia. Jestem Leon. A ty?
Wprowadzają następną grupę. Ledwo zdołałem dostrzec wśród nich Karela, on już woła mnie po imieniu. Mimo woli wychodzi z szeregu. Już wie – ale w jego głosie brzmi jeszcze pytanie, odrzucenie tego, co zrozumiał, kiedy krzyczy do mnie:
– Matka – ojciec – brat.
Pod wieczór z wielu stron rozlegają się gwizdki. Zaganiają nas pejczami i ustawiają w piątki. Maszerujemy wzdłuż rampy kolejowej, zboczem w dół do innego baraku. Ponad nami kilka wysokich sosen, upiornie poskręcanych, w koronach w górze całkiem ciemno. Przez okienko podają nam blaszane miski i chleb – to barak kuchenny.
Chciwie piję zbożową kawę z blaszanki. Przelewa się przez okrągły brzeg, cieknie koło ust, ale nie mogę przestać, nie mogę oderwać się od tej miski. Pragnienie, mam straszliwe pragnienie. Tak naprawdę od dwóch dni nic nie piłem. Może dlatego mam taką pustkę w głowie, taką jałowość.
Nie, tam tkwi jakaś belka, jakiś kołek, i gdyby ktoś chwycił za oba końce, mógłby mnie podnieść, aż zacząłbym majtać nogami w powietrzu, mógłby przywalić mnie do ziemi albo obracać w tę i w tamtą. Ktoś podaje mi pełną blaszankę i zabiera pustą. Ale to nie jest żaden z tych, których dzisiaj wyciągnęli z transportu. Stoimy tam wszyscy razem, może dwudziestu. Ten, który podał mi miskę, robi minę, jakby był zadowolony, że tutaj przybyłem – za nim, za nimi, za innymi.
Klinowaty kawałek gruboziarnistego chleba rzucam na stos pieczywa różnej wielkości i pochodzenia. Ciemne bochenki, białe bułki z plamami zielonkawej pleśni, połówki innych bochenków, zlepione kromki mieszają się z czymś, co kiedyś może było jadalne.
Po jakimś czasie znowu gwizdek, znowu nas gnają, znowu cios za ciosem, aż wreszcie trafiamy do baraku, tam, na górze, na placu, na którym po południu musieliśmy się rozbierać. Zaczyna migotać kilka świeczek. Goła ziemia, wszędzie tylko piach. Siadamy, jak popadnie, walcząc o miejsce, potykając się, upadając na innych. Tymczasem z zewnątrz pada komenda: „Gasić światło, spać!”. Ogarniając cały plac, stożek światła z dachu przeciwległego baraku pada na zamykające się drzwi.
Dławiący zaduch ciał, drewna i piachu, który teraz oddaje ciepło całego dnia. Tysiące igiełek kłuje mnie po całym ciele, zaczyna palić. Piach musi być pełen pcheł.
Słychać wzdychania, lamentowanie, naraz głośny jęk przechodzi w krzyk, a potem w wycie. Teraz brzmi to tak, jakby ktoś z kimś się sprzeczał, kogoś przeklinał, prosił, uspokajał. Dotyka mnie ręka Karela:
– Wygląda na to, że ktoś się powiesił...
Po jakimś czasie wszystko cichnie. A potem ponad westchnienia i oddechy tych wielu ludzi stłoczonych w jednym pomieszczeniu stopniowo wznoszą się pełne skargi tony i słowa: „Jisgadal wejiskadasz...”. To przecież znam, to kadisz, żydowska modlitwa za zmarłych.
Trudno powiedzieć, ilu wysortowali wtedy z tego tysiąca z naszego transportu – ponad dwudziestu czy mniej. Niektóre twarze straciłem z oczu, ledwo zdążywszy je zauważyć. Podobno jeden zażył pierwszej nocy pełną fiolkę środków nasennych. Inny skończył następnego dnia w taki sam sposób, bo chciał pójść za żoną i dzieckiem.
Teraz już wiem, co się stało z naszym transportem i co się dzieje ze wszystkimi transportami, które tu docierają. Jeszcze przed bramą odczepia się na tym jednym torze pewną ilość wagonów. Czasami siedzi tam stłoczonych 500 ludzi, czasami o wiele więcej. Lokomotywa powoli wpycha wagony przez bramę. A potem przy wysiadaniu dzieje się to, co sam przeżyłem: „Alles aussteigen, schneller, wszyscy wysiadać, szybciej – ręczny bagaż zabrać, ciężki bagaż zostawić, doniosą!”.
Z rampy prowadzą tę ludzką masę na Entkleidungsplatz, „plac-rozbieralnię”. Jest to właśnie ten otoczony żywopłotem plac, na którym musieliśmy się rozebrać „przed dezynfekcją”. Nagie kobiety z dziećmi idą do „fryzjera”, gdzie obcina się im włosy. Podobno z kobiecych włosów robi się uszczelki do silników. Mężczyźni, też już rozebrani do naga, muszą tymczasem złożyć przyniesiony ręczny bagaż na stosie w narożniku placu-rozbieralni tuż przy Sortierungsplatz, placu-sortowni. Esesmani poganiają do biegu. Dzięki temu płuca oddychają głębiej i w komorach gazowych idzie potem szybciej.
Wszyscy razem, ostrzyżone kobiety z dziećmi i zadyszani mężczyźni, pędzeni są po kolei przez Schlauch5 do drugiej części obozu. „Szlauch”, wąskie przejście między drutami kolczastymi, przypomina śluzę, przez jaką wpuszcza się do maneżu dzikie zwierzęta. Ale to przejście jest dłuższe, wije się zakolami i nic nie widać od środka ani z zewnątrz. Druty kolczaste oplecione są zieloną jedliną. Na granicy obu części obozu, w samym „szlauchu”, stoi „mała kasa”. W okienku tej drewnianej budki trzeba oddać dokumenty, zegarki i biżuterię. Tutaj jednemu po drugim odbiera się nazwisko, a kawałek dalej – nagie, bezimienne życie.
Podczas gdy jedna grupa z transportu przechodzi przez „szlauch”, podjeżdżają wagony z następną. Tymczasem pierwsza zakończyła już „prysznic” i zanim następna wejdzie do zielonej śluzy, „łaźnie” są już opróżnione i czekają na następny ładunek.
Z transportami z Darmstadtu, Theresienstadtu i w ogóle z Zachodu, które przyjeżdżają w osobowych wagonach, obchodzą się tutaj dość łagodnie. Prawdopodobnie ludzie ciągle jeszcze nic nie wiedzą. Każde najmniejsze podejrzenie odsuwają od siebie daleko. Nikt nie może wyobrazić sobie własnego kresu – takiego nagiego kresu.
Ci z warszawskiego getta, z Grodna i z innych miejscowości ze Wschodu są na wpół żywi już po wpędzeniu do bydlęcych wagonów albo po przebytej drodze. Większość z nich zostaje wtłoczona do korytarza z „kabinami prysznicowymi” po obu stronach. Esesmani i ukraińscy wachmani biciem wpędzają resztę do środka. Pada rozkaz: „Iwan – woda!” – i ukraiński wachman uruchamia silniki. Prysznice zamiast wody rozpylają spaliny. Za jakieś dwadzieścia minut gotowy będzie produkt końcowy Treblinki. I już kolejni niewolnicy sięgają po ten nagi, zbity w jedną masę, zszarzały i zabarwiony na liliowo fabrykat.
Jedni wyciągają ciała przez otwory w zewnętrznych ścianach komór gazowych, inni specjaliści wyrywają zmarłym złote zęby. „Kto jest dentystą, technikiem dentystycznym albo zna się na złocie – na bok, ubrać się, będziecie tu pracować...” Inni układają ich w masowych grobach. Potem następują końcowe już procedury, „zapudrowanie” wapnem i przysypanie piaszczystą ziemią Treblinki – tym zajmuje się pracująca bez przerwy bagrownica. To właśnie jej warkot słyszałem już pierwszego dnia.
„Chorzy i ci, co mają trudności z chodzeniem – na bok! Pójdziecie do lazaretu na badanie! Ty, stary i ty z dzieckiem – też!” „Lazaret” znajduje się w górnym narożniku placu-sortowni, tuż przy wale z piachu, jest to prawie kwadrat o bokach 25-metrowej długości.
Pamiętacie, jak nieraz w dzieciństwie biegało się po tajemniczych zakamarkach? Tutaj prowadzi podobne wejście – wąska, kręta ścieżynka, zielone ściany z iglastego futra sięgają wysoko ponad głowę. U wylotu ścieżki stoi buda ze znakiem Czerwonego Krzyża. Czerwony krzyż widnieje też na opaskach paru pracujących tu ludzi. Wreszcie! Tutaj, u tych litościwych samarytan, odnajdziesz spokój. Dopiero po chwili kulawy starzec z transportu spostrzeże ciała w głębokiej niecce, a u góry esesmana z karabinem. Potem każdego chorego, kalekę albo niesprawnego, który mógłby stać się przeszkodą w drodze do „łaźni”, jedna jedyna „tabletka” w potylicę uwolni od wszelkich dolegliwości.
– Mój drogi, co się z tobą dzieje? Już nie możesz? Bumelantów i kalek tutaj nam nie potrzeba. Chodź, chodź, podejdź no!
– Ale panie scharführer – panie szefie – ja – proszę – ja...
Strach i prośby działają jak zapalony lont: „Ty bydlaku, ty nędzna żydowska świnio!”. Pistolet w jednej ręce, w drugiej pejcz, który zaraz ze świstem spada na głowę i smaga po twarzy. Ręce ofiary odruchowo wznoszą się w górę i próbują osłaniać głowę. Ale ręka z pejczem jest już gotowa do następnego ciosu i wykonuje go natychmiast z rozmachem od dołu, celując w twarz. Uderzenie podrywa w górę pochyloną głowę. Dwie gołe ręce nigdy nie nadążą za ręką w mundurze i z pejczem...
W takim rytmie zbliżają się do „lazaretu”. Twarz jest już tylko krwawą miazgą, rozpłaszczony nos, kąciki ust z krwawymi strużkami ściągnięte w dół. „Rozbierać się!” – już są w środku, w „lazarecie”. „Samarytanie” muszą zedrzeć mu odzienie, ustawić tuż nad zboczem niecki, na niewielkim wzniesieniu umocnionym kawałkiem drewna – na trampolinie do wieczności.
Strzał w potylicę z karabinu albo z pistoletu i nagie ciało... Co robi takie nagie ciało? Jedno wspina się na czubki palców jak przed prawdziwym skokiem z trampoliny i wali się w dół do rowu. Inne natychmiast przewraca się i stacza po piaszczystym zboczu. Jedno wyrzuca w górę ramiona, inne w jakimś odprężeniu wymachuje nogami. Za każdym razem jest inaczej, scena nigdy nie powtarza się dokładnie. Płowowłosy unterscharführer SS August Willi Miete6, furażerka zsunięta na kark, z cichą ambicją gorliwca dba o coraz to nowe i nowe widoki końca życia i początku śmierci – tej frapującej, zagadkowej przemiany.
Na wieczornym apelu, gdzieś w drugiej połowie października 1942, pełniący służbę unterscharführer melduje stan załogi; raport odbiera chudy, wiecznie wściekły hauptscharführer Küttner7 – 1068 Żydów, w tym 12 Żydówek, i 14 Żydów w lazarecie.
Jutro wcześnie rano wybiorą z transportów nowych ludzi do uzupełnienia stanu. Wśród nas każdorazowo ożywienie – kiedy ich przyprowadzą, jak będą się dowiadywać, powoli i stopniowo – nie mogą jeszcze całkiem zrozumieć, nie mogą uwierzyć. Nikt nie ma na tyle wyobraźni...
Nazwę Treblinka wzięli od pobliskiej wioski, a właściwie osady z kilkoma nędznymi chłopskimi chatami. Najbliższa stacja kolejowa nazywa się Małkinia, około 100 kilometrów na północny wschód od Warszawy. Główna linia prowadzi dalej do Białegostoku, a do obozu wiedzie tylko jednotorowe odgałęzienie. Piachy, wszędzie piachy, na nich rosną poskręcane sosny, pełne żywicznych bąbli, węzłów i garbów. Może wynaleźli właśnie ten piaszczysty zakątek nad zakolem Bugu, bo łatwo tu kopać i zasypywać groby.
Cały obóz zajmuje zaledwie powierzchnię 400 na 600 metrów. Otoczony jest 2,5-metrowym płotem z drutu kolczastego z gęsto wplecioną jedliną. Ta ściana z iglastego futra jest jeszcze wyższa, bo stoi na nasypie wysokim na jakieś pół metra. Wnętrze obozu podzielono na rozmaite place i przestrzenie, odgrodzone w ten sam sposób, żeby nic nie było widać ani ze środka, ani z zewnątrz – zgodnie z wymogami „eksploatacji”.
Obóz prowadzą esesmani. Do pomocy mają młodych ukraińskich wachmanów. No i jeszcze jesteśmy my, jakieś tysiąc ludzi, a liczbę tę codziennie uzupełniają nadchodzące transporty. Między rampą z jednej i piaszczystym wałem z drugiej strony rozciąga się pierwsza, większa część obozu, obóz dla przybyszy. Za wałem mieści się część druga, która obejmuje tylko jedną czwartą całej powierzchni – Totenlager, obóz umarłych.
W pierwszej części, łącznie z placem-sortownią, największym placem w obozie dla przybyszy, pełno jeszcze resztek życia, rozmaitych rzeczy piętrzących się na przedziwnych stosach, stertach i zwałach. Za nasypem rozciąga się już tylko królestwo śmierci. Ci, którzy po tamtej stronie wynoszą trupy z komór gazowych do masowych grobów, są bardziej umarli niż my, po tej stronie. Dla nikogo, za kim zamknęły się bramy Treblinki, nie ma powrotu do życia. Dla nikogo, kto przekroczył granicę obozu umarłych, nie ma żadnego powrotu.
„Nowi” przydzielani są najczęściej do komand porządkujących rzeczy z transportów na placu-sortowni. Nie można wysłać ich prosto do komand specjalnych. Na przykład do „błękitnych”, z błękitnymi opaskami, którzy na „dworcu” oczekują transportów i muszą jak najszybciej usunąć ludzi i bagaże z rampy. Albo do „czerwonych”, z czerwonymi opaskami, którzy na placu-rozbieralni pomagają ludziom w rozbieraniu, a opornym kobietom zdzierają odzienie. Tu trzeba już porządnie otępiałego typa.
W górnej części placu-sortowni w ziemię wbite są pale z tablicami i napisami: „bawełna” – „jedwab” – „wełna” – „szmaty”. Od tego miejsca aż do środka placu piętrzą się na wielkich stosach posortowane rzeczy w tobołach związanych lnianymi ręcznikami albo sznurkami.
W dolnej części placu-sortowni leżą sterty do obrobienia przez komanda sortownicze – rzeczy z transportów, przyniesione tu przez „błękitnych” z „dworca” i „czerwonych” z placu-rozbieralni. Walizki i plecaki, zwykłe worki ze sznurkami zamiast troków, tysiące par butów z cholewami, związanych parami i złożonych na czarnym, zmierzwionym i rozpadającym się stosie, eleganckie i zniszczone półbuty, pantofle, wytworna damska bielizna, poszarpane i zawszawione płaszcze.
Nie do wiary, co mieści ostatni bagaż tych niezliczonych tysięcy. Walizeczka wyposażona jak małe laboratorium, składana torebka skórzana, a w środku narzędzia ślusarskie czy przeróżne haki, komplet strzykawek w lśniącym sterylizatorze. Wielki jarmark staroci, na którym jest wszystko – poza życiem.
Wiatr unosi w powietrze jakieś niewielkie rzeczy, papierowe banknoty, zielonkawe polskie złote, czerwone rosyjskie ruble, niemieckie marki, amerykańskie dolary. Kamienie szlachetne i złoto, przedmioty wartościowe, które łatwo zabrać, gdy się ucieka, małe złote serduszko na łańcuszku. Na czerwonej pierzynie z plamami po biegunce sterczy czapka rabina, obok proteza nogi, dziecięca laska. Ha, ha: „Wiara to moja korona i laska” – tę tutaj dorzuci się do ognia w „lazarecie”.
Sortuję już teraz z rutyną. Uważam, właściwie przede wszystkim uważam, i tak też pracuję. Bez przerwy na baczności, nieustannie wietrząc, skąd może nadejść niebezpieczeństwo, skąd odezwie się ostrzeżenie wykrzyczane mimochodem jako poganianie do pracy. Uważaj, gdzie pojawi się czarno-zielony mundur z trupią czaszką na czapce, w którą stronę zmierza, kiedy się odwróci, co może znaleźć się w jego polu widzenia, co oznacza jego postawa, jego ruchy.
Czasem zdaje mi się, że doskonalę się w tym elementarnym zajęciu, w tej sztuce przeżycia, że sprawia mi przyjemność bycie coraz lepszym w tej pasjonującej grze o siebie samego. Kto pracuje bez wytchnienia w tempie narzuconym przez pejcze, ciągle wrzuca sobie coś na plecy i nie wyczuwa, kiedy opada fala poganiania i uspokajają się nawet najbardziej wściekli esesmani i wachmani – padnie z wyczerpania. Ale jak ktoś przystanie na zbyt długo i przeoczy kolejny przypływ wściekłości, też pisany mu koniec.
Kiedy czuję głód, czekam na odpowiedni moment, biegnę z tobołem na plecach za stertę żywności i napycham sobie gębę. W ciągu ostatnich dwóch lat wojny nigdy nie miałem w ustach tyle masła, czekolady, cukru. Z innego stosu wybieram sobie koszulę, każdego dnia czystą, każdego dnia po innym zmarłym. Brudne rzeczy rzuca się niepostrzeżenie na niewysortowaną stertę albo po prostu do ognia.
„Co, papier? Urwij sobie kawałek z damskiej bielizny!” Po tym też rozpoznaje się żółtodzioba w Treblince, bo pyta o papier do latryny. Nie ma go tutaj tyle, co jedwabiu, pominąwszy banknoty. Jak przyłapią kogoś na tym, że bierze sobie coś ze sterty, wymierzają mu zwyczajną karę – najpierw pozbawiają go ludzkiej twarzy, a w „lazarecie” następuje już tylko nagi kres. Ale nie zawsze musi tak być. Zależy, który esesman przyłapie chłopaka, w jakim jest humorze albo czy inni są przypadkiem w pobliżu. Wystarczy, żeby inny esesman z daleka mógł zobaczyć zajście i żeby ten pierwszy o tym wiedział. Wtedy ten zaczyna bić, tamten podchodzi, dokłada swoje i już się prześcigają, chcąc udowodnić, że jeden jest lepszy od drugiego.
Dlaczego właściwie nie przydzielili nam, więźniom, jednolitej odzieży? Z numerami, rzecz jasna. Dlaczego możemy nosić cywilne ubrania i nawet każą nam zdjąć żydowską gwiazdę? Ale na dobrą sprawę – czy jesteśmy w ogóle jakimiś więźniami, Żydami czy Bóg wie kim jeszcze? Nas już nie ma, już nie istniejemy, jesteśmy nieżywi, ale nieżywi w taki sposób, że o tym wiemy... Stop, tak nie można, nie wolno ci tak myśleć – bo zwariujesz, jak ten człowiek ostatniej nocy, którego po porannym apelu odprowadzili do „lazaretu”.
A może nasze cywilne ubrania przynależą do całej tej maskarady dla ludzi z transportów, którzy przecież nas widzą. Dotyczy to zwłaszcza „błękitnych” na rampie dojazdowej, no i „czerwonych” na placu-rozbieralni. „Trzymaj się!”8 Jeden z mówiących częściej po polsku rzucił tak sobie to zdanie i już mamy pozdrowienie, hasło. Tak, o to właśnie chodzi – trzymaj się prosto – przyjmij właściwą postawę! Ale nie tak jak w życiu, tam na zewnątrz. Masz, załóż tę zieloną welwetową marynarkę do jasnobrązowych bryczesów! A na szyi przewiąż sobie czerwono-żółtą apaszkę z jedwabiu! To zrobi na tych tam jakieś wrażenie. Na kogoś takiego nie rzucą się zaraz z pejczami. A jeśli dzisiaj pobrudzi się albo podrze, jutro ubierzesz się w coś jeszcze bardziej szykownego, wyszukanego.
Ci dwaj w środku – sortują czy szukają czegoś dla siebie? Nie wiadomo. A tamten – poprawia sobie tylko buty z cholewami czy też wciąga jakąś inną, lepszą parę? Tak, tak, kolego, im bardziej lśnią ci buty, tym mniej dostaniesz po mordzie. Tam, kawałek dalej jest cała kolekcja pasty do obuwia. Gdyby udało ci się to wszystko zużyć do własnych butów, musiałbyś dożyć zaszczytnego wieku. Uważaj, żeby nie przesadzić ze szmuglem i spekulacją. Musisz wybrać sobie ładne rzeczy, ale nie na tyle ładne, żeby tamci chcieli zdobyć je dla siebie. A przede wszystkim zapamiętaj: kto ma nieogoloną, zmęczoną twarz, ten prowokuje wręcz ciosy pejcza albo nawet „lazaret”.
To, co w obozie śmierci w Treblince załatwia jeden strzał w potylicę w „lazarecie”, w pobliskim karnym obozie pracy Treblinka dokonuje się podobno jednym uderzeniem młota. Obóz ten istniał już wcześniej i właśnie to ułatwiło założenie obozu śmierci. Odgałęzienie linii kolejowej do obozu pracy już było. Wystarczyło więc tylko położyć kawałek torów na bocznicy.
Podobno karny obóz pracy Treblinka powstał już w roku 1940. Na początku była tu żwirownia. Podobno robotników przymusowych z tego obozu zatrudniono wiosną 1942 do budowy obozu zagłady Treblinka. Niezły manewr maskujący – tu i ówdzie wiadomo było, że Treblinka to obóz pracy. Podobno pierwszy transport z Warszawy przybył w lipcu 1942. Wówczas znajdowało się tutaj tylko podstawowe wyposażenie – kilka drewnianych baraków, murowany parterowy budynek z komorami gazowymi i maszynownią, studnia, ogrodzenie. Ludzi, których w ciągu dnia wyciągali z transportów, rozstrzeliwali wieczorem, po zakończonej pracy. Podobno wtedy esesmani szaleli jeszcze bardziej niż potem, w czasach uregulowanej eksploatacji.
Stopniowo z transportów wybierali cieśli i ślusarzy do dalszej budowy obozu, rymarzy do produkcji pejczy, krawców, którzy mieli szyć ubrania i mundury, złotników do sortowania złota i biżuterii, a także innych, którzy trupom mieli wyrywać złote zęby, poza tym młodych chłopców na osobistą służbę u esesmanów i kilka kobiet, które miały im robić pranie. A z tych, którzy brali udział w eksploatacji biegnącej z czasem pełną parą albo pracowali na placu-sortowni, zaledwie kilku przeżywało parę dni.
Treblinka – w świecie po drugiej stronie nazwa ta może brzmieć całkiem sympatycznie.
Szereg zgarbionych pod tobołami pleców przewija się między zmierzwionymi zwałami nieprzebranych rupieci i zgrabnie uformowanymi stertami wysortowanej bawełny, wełny i szmat. Setki stóp w nieprzerwanym biegu na placu-sortowni wznoszą w powietrze drobny pył. A ten przede mną – jak on podał tobół z pleców temu drugiemu u góry, na stercie? Wsunął mu rękę w dłoń i przeciągnął po wierzchu. Ciekawe, czy to samo powtórzy się następnym razem. Tak, tak – wciska mu coś w rękę, razem z tobołem podawanym w górę, na stos. I to nie tylko on, kilku innych tak samo. Chudy, starszy człowiek, o bladej, pokrytej żyłkami twarzy biegnie za mną i lekko mnie klepie.
– Ty jesteś Richard, a tamten to Karel? Czesi? Jestem Dawid9. Jak będziecie teraz sortować rzeczy do następnego tobołka, trzymajcie się blisko mnie. Powiem wam, o co chodzi. Musimy zawiadomić świat...
I tak to, za sprawą Dawida o wystających zębach i kościstym nosie, zostaliśmy wtajemniczeni. Ci dwaj, którzy układają toboły na wierzchołku sterty wysortowanych szmat, są z Warszawy. Znają okolicę i w ogóle dobrze się orientują. Spróbują uciec. My im pomożemy. Ich zadaniem będzie zdać relację o Treblince. Przedstawić podziemiu w warszawskim getcie świadectwo z Treblinki. A tamci mają potem za pośrednictwem polskiego podziemia przekazać tę wiadomość za granicę – do Anglii.
Było to wspaniałe uczucie brać w tym udział i ukradkiem przynosić tamtym dwóm znalezione przy sortowaniu złoto. Bo będą potrzebować dużo pieniędzy. O wiele więcej niż to, co dostają ludzie, kiedy zrobią donos na jakiegoś ukrywającego się Żyda.
Udało się. Od wczoraj tamtych dwóch już nie ma. Krótko przed wieczornym apelem ukryli się między stosami. Kiedy esesmani nas policzyli, właściwie mieliśmy wszystko za sobą. Albo kapo Kurland10 złożył fałszywy meldunek, ilu w tym dniu skończyło w „lazarecie” – i podał po prostu liczbę wyższą o dwóch. Albo załatwił to starszy obozu, inżynier Galewski11. Jak mógł to zrobić? Po południu „błękitni” i „czerwoni” na oczach esesmanów szmuglowali z grupą właśnie wybranych dodatkowo dwóch innych.
Na apelu w południe i wieczorem stan liczbowy był w porządku! Tylko między jednym i drugim apelem na wielkim placu-sortowni wśród stosów rzeczy uwijały się dwie zgarbione sylwetki więcej.
Dzisiaj od rana dwóch innych układa na stercie tobołki ze szmatami. Dla esesmanów wszyscy są jednakowi. A jeśli któryś o kogoś zapyta, mówi się wtedy: „Panie szefie, panie scharführer, tego wczoraj unterscharführer Miete wyprowadził do lazaretu...”. Oczywiście, nie mogłoby zabraknąć rosłego kapo Rakowskiego12, Mońka od „błękitnych”, brygadzisty z kuchni albo innego znanego oblicza. Musi to być bezimienny facet bez twarzy, z góry, z placu-sortowni, przykurzony i zszarzały, przygarbiony od dźwigania.
Duży transport z terenów Polski w kilku pociągach przywozi 5 tysięcy ludzi. Wybierają tylko jednego – jednego z 5 tysięcy.
Wieczorem koło kuchni oznajmił, że pochodzi ze Słowacji; i wtedy pokazali mu naszą czeską grupę – staliśmy pod wysoką, poskręcaną sosną. Na chwilę wytchnienia wszyscy zbierają się w pobliżu kuchni. Z miskami do jedzenia i blaszankami w rękach stoją dookoła ci z Warszawy, z Częstochowy, z Kielc, mała grupka czesko-morawska i jeszcze jacyś inni.
Ten „nowy”, ten dzisiejszy, pochodzi ze słowackiego Preszowa i nazywa się Želomir Bloch13. Mówią na niego Želo. Przyjechał tu z żoną. Nie pytamy nawet o jego długą drogę ze wschodniej Słowacji najpierw do Dęblina14, a potem tutaj. Jest niewysoki, ma dość krępą posturę, okrągłą twarz z małym wąsem, a nad czołem falują mu gęste czarne włosy. Bardziej mogę go sobie wyobrazić na koniu gdzieś pod słowacko-węgierską granicą niż w synagodze z chustą modlitewną na ramionach. Znad blaszanki kieruje wzrok w pustkę, popija małymi łykami, pali papierosa i jak z oddali odpowiada na nasze pojedyncze pytania, które w końcu jednak stawiamy.
Zawsze to samo z „nowymi” przy kuchni, zawsze ta sama scena – prawie nikt nie okazuje poruszenia, żadnym ruchem rąk, żadnym gestem. Dlaczego tak przyglądam się każdemu „nowemu”? Na co czekam? Że nagle zaryczy, wyciągnie pazury zamiast palców, że poderwie się, rzuci na nich i rozszarpie na strzępy, wyjąc przy tym bez ustanku... Nie, nic takiego nie zrobi. Czekam i pragnę, żeby nie zrobił. Ogarnia mnie ulga, kiedy widzę, że stoi tam i nic się nie dzieje. To taki sam gnojek jak ja, jak wszyscy tutaj...
No chodź, chodź do nas. Jesteś jednym z nas... Jeżeli każdy jest taki, jeżeli wszyscy są tacy, to może żaden z nas nie jest aż takim gnojkiem... Przypomina mi się, jak wtedy ktoś podsunął mi blaszankę z piciem i miał przy tym minę, jakby chciał mnie powitać. Wysoki Jan Freund15, dla nas Honza, zwraca się teraz do „nowego” i mówi z uznaniem, a może i z ulgą:
– No tak, tu najpierw cię oprawią, a dopiero potem zarżną.
Želomir Bloch – Želo – ma na sobie jeszcze własny zimowy płaszcz, rozpięty, długi, sięgający aż za ciężkie buty z cholewami. Jutro będzie już nosił kurtkę, do tego eleganckie bryczesy i oficerki z błyszczącej skóry – jeśli wytrzyma do jutra.
Mija kilka dni. Któregoś wieczora wpędzają nas na noc do baraków, ale nie od razu kładziemy się na piaszczystej ziemi. Siadamy razem.
Dopiero teraz, w niespokojnym świetle świec, widać, że Želo ma piwne oczy, szeroką brodę z dołeczkiem i jakieś niepasujące do tego delikatne usta.
Obok Žela siedzi Rudolf Masarek16. Szczupła twarz, jasna cera, krótko ostrzyżone blond włosy, jasnoniebieskie oczy, tors i ramiona wyrobione przez szermierkę. Na placu-rozbieralni tak wyróżniał się swoim wyglądem, że musieli go wybrać. Kogoś z tak „aryjskim” wyglądem widzieli do tej pory chyba tylko na obrazku. Rudolf, czyli Rudla, jest mieszańcem. Jego matka podobno nie jest Żydówką. Żydowską gwiazdę przypiął sobie po raz pierwszy na własny ślub i obiecał swej żydowskiej żonie, że nie zdejmie jej dopóty, dopóki ona, stuprocentowa Żydówka, też nie będzie mogła tego zrobić. Razem przyjechali do Treblinki. Była w ciąży. Obietnica Rudli stała się bezprzedmiotowa.
Honza Freund przewyższa nas wszystkich, nawet na siedząco. Porusza się niespiesznie i podobnie wydobywa słowa. W każdym zdaniu pobrzmiewa akcent rodowitego prażanina. Wiele wyrażeń pochodzi ze świata biznesu, z branży tekstylnej. Wobec takiego wzrostu, Honzy nie można było nie zauważyć na placu-rozbieralni. Ale żona z malcem zaraz poszła przez „szlauch”.
Robert Altschul17 z naszego transportu zwrócił na siebie uwagę czymś całkiem innym. Prawie wszyscy ubrani byli jak na podróż – w butach z cholewami albo wysokich sznurowanych, w sportowych spodniach, kurtkach, czapkach. Robert miał kapelusz z szerokim rondem, miejski garnitur, płaszcz i półbuty na nogach. Parasola nie przywiązał do walizki, tylko niósł go w ręku. Gdyby Robert był stary, nie byłoby w tym niczego wyróżniającego. Starzy ludzie właśnie tak ubrani szli na transport. Ale Robert był młody-stary. Stał więc na placu-rozbieralni, może w pobliżu Karela Ungera, który miał zahartowane i opalone ciało po wcześniejszej pracy w ołomunieckiej cegielni.
Robert powoli, w skupieniu odłożył na bok parasol, zdjął kapelusz z głowy o przedwcześnie przerzedzonych włosach i z zimna pocierał bladą skórę. Żydowski intelektualista, który w Pradze poruszał się wyłącznie między fakultetem medycznym, kawiarnią, niemieckim albo czeskim teatrem i swoim kawalerskim mieszkaniem. Teraz już nie pamięta, jak to właściwie się stało. Czy najpierw zauważyli, z jakim skupieniem i bez cienia podejrzeń zachowywał się przy rozbieraniu do „łaźni”, i wtedy go wyciągnęli, a dopiero potem zapytali, jaki ma zawód – czy też najpierw zapytali, czy ktoś zna się na medycynie i lekach, a kiedy zgłosił się jako „medyk”, kazali mu stanąć z boku. „Takiego jeszcze nie mamy. Niech sortuje lekarstwa, bo pozostaje ich mnóstwo po każdym «bogatym» transporcie.”
Robert nie złoży już rigorosum, którego brakuje mu jeszcze do dyplomu studiów medycznych. Jego przypadek dowodzi, że wyciąganie z szeregu wynika ze splotu różnych okoliczności.
Tak oto grabarze w Treblince stanowią barwną mieszaninę osiłków i krawczyków, nabożnisiów i opryszków z warszawskiego półświatka, rzemieślników, ludzi interesu i finansistów. Tak zwani Goldjuden zbierają złoto i kosztowności, sortują i liczą banknoty najrozmaitszego pochodzenia i tak kontynuują tutaj swą lekką pracę z tamtej strony.
Karel Unger i ja jesteśmy najmłodsi w grupie. Jeżeli wytrzymamy jeszcze kilka tygodni, dożyjemy tutaj 22 urodzin. Pozostali czterej są blisko trzydziestki. Najstarszy wydaje się Honza Freund.
Na pozór nie widać, że Želo wodzi tu rej, kiedy tak siedzimy na ziemi, wykorzystując krótkie chwile przed rozkazem zgaszenia światła. Ktoś coś mówi, ktoś co innego, a jednak wszyscy zwracamy się do Žela. Musimy coś zdziałać, żeby się stąd wydostać. Jesteśmy w zupełnie nieznanym kraju, w innym świecie. Ci, którzy pochodzą z Warszawy albo z innych miejscowości w Polsce, mają jeszcze jakąś małą szansę. Nam pozostaje tylko stawiać na przetrwanie i grać na zwłokę. Oznacza to, że piekielnie dobrze musimy się trzymać, że musimy poznać esesmanów i wachmanów, i tych spośród nas, którzy mają posłuch. Poza tym musimy zdobyć świetną orientację w obozie i po kryjomu gromadzić złoto i kosztowności.
– Za dwa, trzy tygodnie zobaczymy, co da się zrobić – postanawiają wspólnie Želo i Robert.
Od tego wieczora mija tydzień, a może trochę więcej. Ustawiamy się na apel. Czarne, wyczyszczone na wysoki połysk oficerki z delikatnej skóry, bryczesy, przepasane kurtki, jedwabne apaszki na szyi i czapki z daszkiem zsunięte z wdziękiem na bakier. Tak wystroił nas fachman tekstylny Honza Freund i modny krawiec Rudla Masarek. Dziarscy chłopcy z królestwa zguby i śmierci.
Wszyscy w obozie znają już czeską grupę. Nie tylko naszą zwartą szóstkę, ale i innych z tych dwudziestu ocalałych, którzy przybyli transportami z Theresienstadtu. Nie wiem tylko, czy ten „sukces” przeżycia prawie trzech tygodni można przypisać nam samym. Zachodzą jakieś dziwne zmiany – rozstrzeliwuje się nas, wymienia i zastępuje nie tak często jak wcześniej.
Z baraku na górnym placu-rozbieralni przeprowadziliśmy się do dolnej części obozu. Jest to tylko jeden obszerny barak w kształcie dużego „U”, który tworzy coś w rodzaju zaułka i mieści zarówno nasze noclegownie, jak też wszystkie warsztaty. W ten sposób powstało tu jeszcze jedno „getto”, w którym zamykają nas wieczorem, a wypuszczają rano.
Trzy pomieszczenia, oddzielone ściankami działowymi, dwa na prawo od wejścia do zaułka, a jedno po przeciwnej stronie, określa się jako samodzielne baraki. Niewielka przestrzeń pośrodku dwóch pomieszczeń mieszkalnych pomyślana została nawet jako umywalnia. Studnia znajduje się na zewnątrz „getta”, przed bramą. Wokół niej zawsze panuje tłok, dochodzi nawet do bójek, kiedy się nas tam wypędza. Wodę do mycia zdobywają przede wszystkim najwięksi awanturnicy, spryciarze i ci, których nazywamy tutaj „lepszymi gośćmi”.
Nie śpimy już na gołej ziemi. Przez całą szerokość baraku ciągną się prycze, w niektórych miejscach dwu-, w innych trzypiętrowe. Nasza szóstka śpi i mieszka razem na górnej pryczy, na dwupiętrowym odcinku, tam, gdzie dotyka on ściany z desek, za którą mieści się umywalnia. Są to wprawdzie miejsca dla „lepszych gości” niż my, ale Želo tak to załatwił. Želo zaczyna być „kimś” w obozie, a każdy z nas uważa to za coś oczywistego.
Pobudka, to znaczy gwizdek na pobudkę, jest o szóstej. Nie tak dawno zastanawialiśmy się z Karelem, skąd starszy naszego baraku ma gwizdek o tak przenikliwym tonie. Nie wygląda ani na dziecinną zabawkę, ani na prawdziwy gwizdek sędziowski. A potem słychać już brzęk blaszanych misek. Rankiem jest tylko czarna breja z namiastki kawy, bez chleba, bez niczego. Kwadrans przed siódmą wymarsz na plac apelowy, który rozciąga się wzdłuż ściany frontowej naszych baraków.
Jak gęsta będzie zupa na obiad, zależy od tego, co przyjechało z ostatnimi transportami. Po wieczornym apelu przy kuchennym okienku dostajemy kawę zbożową, a do tego porcję chleba. Coś lepszego do jedzenia upychamy do małych worków, które wolno mieć przy sobie. Nosimy je na ramieniu, a zbieramy do nich nie tylko żywność, ale i mydło, przybory do golenia, pastę do butów i inne przedmioty codziennego użytku. To podobno nowość, ale nikt dokładnie nie wie, kiedy została wprowadzona.
Do baraków wolno nam zabierać koce z placu-sortowni. W ciągu dnia muszą leżeć nienagannie złożone u wezgłowia pryczy, a podłoga musi być czysto zamieciona. Ale między kocami można ukryć różne przedmioty potrzebne w „gospodarstwie domowym”.
Pewnego razu po wieczornym apelu mamy jak zwykle fajrant na pryczach. Robert rozłożył właśnie składany taboret. To krzesełko wędkarskie z lnianym siedzeniem odważył się przeszmuglować z góry, z placu-sortowni, po tym, jak hauptscharführer Küttner skierował go do pracy w nowo urządzonej izbie chorych w baraku mieszkalnym. W niewielkiej przegrodzie, gdzie na pryczach jest około szesnastu miejsc, Robert ma w dalszym ciągu – ale korzystniej, bo pod dachem – sortować lekarstwa.
– Ta izba chorych to najlepszy dowód na to, że mają plany; i że mają plany w związku z nami – uważa Robert. – Każda prawdziwa fabryka potrzebuje wykwalifikowanych robotników. Dlatego tak teraz o nas dbają. A wnioskować z tego można, że oczekiwane są kolejne duże transporty.
Nasz Rudla został ostatnio skierowany na dół, do szwalni. Elegancik sadysta, oberscharführer Kurt Franz18 zauważył aryjski wygląd Rudli i jego sportową sylwetkę. Zarazem odkrył w nim znakomitego krawca odzieży męskiej ze „złotej Pragi” – na potrzeby własne i innych esesmanów z Treblinki.
O dziewiątej wieczorem trzeba gasić świece i wszyscy mają leżeć na swoich miejscach. Rozpościeram koce, a buty i ubranie składam tuż pod ręką u wezgłowia. Jutro wyrzucę na górze jedwabną piżamę, którą wyciągnąłem z pościeli i mam teraz na sobie. Po trzech dniach, a raczej trzech nocach, jest upstrzona krwawymi plamami po pchłach. Może jutro przyniosę sobie z góry nową piżamę. Wprawdzie jest to zabronione, ale ostatnio to i owo się toleruje lub ignoruje. Nie wolno tylko wpaść w łapy najgorszych – Franza, Küttnera, Mietego. Może moja nowa piżama jeszcze nie dotarła do Treblinki, może jeszcze jest w drodze. A może jutro nie będę już jej potrzebował. Nie, nie – jeśli wszystko będę robić jak należy i sprawnie, nie muszę już jak w pierwszych dniach obawiać się, że jakiś esesman po prostu od ręki mnie wykończy.
Coraz wyraźniej widać, że sprawdza się system stabilizacji i specjalizacji. Dzisiaj załatwili około 15 tysięcy. Nikt nie zauważył, że nowa, efektywna organizacja niewolniczej pracy wznieciła iskrę, od której wybuchnie pożar Treblinki.
Pewnego zachmurzonego listopadowego popołudnia spoza piaszczystego nasypu wybucha do nieba wysoki płomień i momentalnie rozprzestrzenia się wszerz. Tę ziejącą ogniem arenę spostrzegamy, maszerując wieczorem na dół, na apel. W poświacie padającej stamtąd ciemnoczerwonej łuny i świetle narożnych lamp na barakach – drepczemy z blaszankami wokół kuchni.
„Zaczynają palić trupy – nie ma już gdzie ich grzebać. Chcą zatrzeć ślady.” Jeszcze zanim docieramy do naszych baraków, w całym obozie błyskawicznie rozchodzą się pogłoski. Robert ostatni wspina się na pryczę.
– To nie jest wcale proste spalić takie ilości ludzi i to jeszcze w otwartym ogniu... Człowiek nie pali się szczególnie dobrze, raczej źle. Trzeba ułożyć stos, a między zwłoki dodać coś łatwopalnego i jeszcze je czymś polać. Musieli przedtem robić eksperymenty.
Worki na chleb leżą porzucone, nieotwarte. Spojrzenia z prycz kierują się stale w stronę małych zakratowanych okienek. Za nimi rozlewa się płomienna purpura, która zabarwia już łuną nocne niebo, przechodzi w żółtoczerwony odblask i rozpływa się w siarkowych oparach.
W miejscu, gdzie przeciwległa prycza dotyka zewnętrznej ściany, pojawia się Salwe19. Wyprostowany, zwrócony plecami do małego okienka spogląda w głąb baraku. Na jego czystej i jasnej twarzy nie widać ani jednej zmarszczki, drży tylko delikatna skóra wokół prostego nosa i ust. Stał u progu kariery jako śpiewak operowy, zanim nie zamknęli go w warszawskim getcie. Stamtąd transportem przyjechał do Treblinki. Wskazał na niego jakiś znajomy i esesmani – dla siebie, dla nas wszystkich – wyciągnęli tego niewysokiego, niezwykle przystojnego człowieka.
Na czternastoletniego Edka nikt nie musiał wskazywać. Razem ze swoim akordeonem, który zasłaniał mu prawie całe ciało, wyglądał – sam o tym nie wiedząc – jak element wyposażenia Treblinki. Jego rodzice i rodzeństwo poszli zaraz przez „szlauch”. Nie grali na żadnym instrumencie. Teraz stoi obok Salwego, od dołu widać tylko nogi, a sponad akordeonu wyłaniają się smutne oczy i pociągła twarz pozbawiona dziecinnych rysów.
– Eli, Eli, strącono nas w ogień, dręczono płomieniem – nikt nie odstąpił od Twego Świętego Pisma...
Salwe wyśpiewuje skargę i ból. Ta melodia, te słowa z mrocznej przeszłości i ten ogień, którego łuna dociera tu stamtąd, z teraźniejszości, rozdzierają serce. Są porażające dla tych, którzy pieśń słyszą po raz pierwszy, ale i dla tych, którzy słyszeli ją wcześniej, w godzinach grozy przy morderczych pościgach i pogromach.
– Ratuj nas, oj, ratuj nas – Ty sam tylko możesz nas wybawić... – na końcu urywają się akordy, a głos wznosi się gdzieś ponad płomienie: Szema Jisrael... adonaj echad!20
Honza łapie się za głowę:
– Jezus Maryja, przygotowani na wszystko, nawet na palenie mają jakiś song!
Podobno pieśń ma czterysta lat. Powstała w czasach Izabeli Kastylijskiej, kiedy Żydów i innych niewiernych palono na hiszpańskich stosach inkwizytora Torquemady pod znakiem krzyża – zwykłego krzyża, jeszcze nie swastyki.
Głęboko wierzący Żydzi nie wymawiają imienia Boga. Nazywają go „Wszechmocny”, „Jedyny”, Eli.
Nie znam hebrajskiego. Ale Biblii czytałem sporo, Stary i Nowy Testament. Wtedy, podczas tych samotnych wieczorów po nakarmieniu bydła. Wtedy – niecałe trzy miesiące temu. Teraz słucham tu z szeroko rozwartymi oczami i widzę tę scenę z człowiekiem na krzyżu, który około dziewiątej godziny zawołał: „Eli, Eli – lema sabachthani? Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Tak, tak mogło to wyglądać: „...a oto zasłona w świątyni się rozdarła... ziemia się zatrzęsła... skały zaczęły pękać” – tam, za plecami Salwego, za kratą.
Jurek, kapo „czerwonych”, trzyma w ręce butelkę wódki, kiwa się do przodu i krzyczy:
– Salwe, a teraz Jidisze mame, śpiewaj Jidisze mame, dawaj!
Już wiem, co teraz nastąpi. Niedawno w warsztacie krawieckim usłyszałem po raz pierwszy tę piosenkę – Salwe śpiewał, a Edek grał: „Majn jidisze mame, es gibt nit besres oif der welt, majn jidisze mame, oj wej, wi biter, wen zi fejlt”.21
Salwe mieszka w baraku naprzeciwko, bo należy do „Hofjuden”, „Żydów dworskich”. Tu, do nas, przywiodło go najwidoczniej krwawo rozwarte niebo. Dopiero kiedy schodzi z pryczy i zbiera się do wyjścia, w baraku zaczyna się gwar.
– Do takiego folkloru brakowało nam prawdziwej motywacji i inspiracji. Wiodło się nam zbyt dobrze – mówi Robert.
Kilka dni po przybyciu Žela powstało „komando sortowania barak A”. Tutaj przebiera się i obrabia tylko lepsze sztuki odzieży. Jest to ten sam barak, do którego przyprowadzili mnie, a potem Karela, zaraz po przybyciu, do tych parujących, stłoczonych stert szmat. Dzisiaj wnętrze baraku wygląda zupełnie inaczej.
Pomieszczenie podzielone jest kratami z okrąglaków na pojedyncze sektory, zwane tutaj boksami. Nad każdym boksem wisi tablica z informacją, co jest w nim obrabiane i składowane. Karel i ja pracujemy w konfekcji, w tylnym narożniku baraku, przy „płaszczach męskich pierwszego gatunku”. Każdy robotnik komanda „barak A” nosi na ramieniu żółtą opaskę z literą „A”. Želo jest tu brygadzistą. Esesmani spostrzegli, że inni skupiają się wokół niego. Wpadł im w oko, chociaż wcale o to nie zabiegał.
Wzdłuż baraku A w stronę placu-sortowni ciągnie się „barak sortowania wstępnego”, który dobudowano do naszego, tworząc podwójny blok. Z „sortowania wstępnego” dostajemy rzeczy do obróbki, podobnie jak stojący obok barak B, w którym sortuje się buty, towary skórzane i galanteryjne, czapki, kapelusze i artykuły toaletowe.
Z rampy, od której dzieli nas tylko tylna ściana z desek, dobiega ostry gwizd. Mały Abraham z sąsiedniego boksu zsuwa się ze sterty tobołków na dół, skąd przez szparę między deskami można wyjrzeć na zewnątrz.
– To nie bydlęce wagony, osobowe – z Zachodu – bogaty transport...
Ledwo Abraham zdążył wrócić na miejsce pracy, a już zjawia się nasz nowy „szef”, unterscharführer Bredow, a wraz z nim inni esesmani.
– Alles raus, na peron!...
To dodatkowe zadanie ludzi z baraku A. Kiedy przychodzi duży transport, a komando „błękitnych” nie nadąża z usuwaniem ludzi i bagaży z rampy (zwanej też peronem albo dworcem), wysyłają nas jako rezerwę do pomocy. Błękitne i żółte opaski działają uspokajająco na wysiadających, budzą zaufanie. Świadczą o dobrej organizacji i porządku w miejscu przybycia.
Czasem zdarzało się, że ktoś z transportu pytał: „Gdzie jesteśmy, co się z nami stanie?”, a któryś z nas szeptał: „Idziecie na śmierć – brońcie się! Chodźcie, a my z wami, wszyscy razem!”. Wówczas spoglądali nań nieufnie i ze zdumieniem jak na wariata, jeśli w ogóle byli w stanie przyjrzeć się komuś w tym rozgardiaszu, zajęci troską o dzieci, żony, matki, walizki i tobołki.
Na „peronie” po czeskich wagonach osobowych i strzępach rozmów po czesku poznaję, że jest to transport z getta Theresienstadt. Rampa kipi od bagaży, a między nimi chwieje się kilkoro starych ludzi, którzy zostali z tyłu.
– Odprowadzić tę starą do lazaretu! – esesman wskazuje na mnie pejczem.
Chwytam kobietę pod rękę. Chustka zsunęła się jej, odsłaniając węzeł siwych włosów. Może mieć koło siedemdziesiątki, nie za mała, nie za duża.
– Proszę pana, dokąd pan mnie prowadzi? – na końcu pytania słychać bezbronny niepokój i troskę.
– Do lazaretu...
Ani ona, ani ja nie dziwimy się, że ona pyta po czesku, a ja po czesku odpowiadam. Dla niej jest to przedłużenie Theresienstadtu.
– Właściwie dlaczego do lazaretu?
– Na badanie – wszyscy starsi ludzie tam idą. A skąd pani jest?
– Z Beneszowa. Proszę dać mi trochę wody, mam takie straszne pragnienie.
– Proszę mieć trochę cierpliwości, proszę iść ze mną i nie zatrzymywać się.
Z tyłu za nami podobna para, za którą podąża esesman, a dalej następne. No tak, przyszła kolej na mnie, muszę ją tam zaprowadzić, a tam zobaczy... – spojrzy na mnie. Nad rowem będę musiał zedrzeć z niej ubranie, może trzeba będzie chwycić ją za rękę, podtrzymać.
Teraz – myślę – teraz się zdecydowało. Padło na ciebie i pozostaje ci tylko zrobić to, co zawsze sobie wyobrażałeś. Wejdziecie tam, nie możesz dokładnie przyglądać się staruszce. Musisz doprowadzić ją całkiem blisko esesmana, kopniesz go między nogi, wyrwiesz mu pistolet z kabury, nie złapiesz za karabin typu flobert, z którego strzela teraz tak celnie i bezgłośnie. Ale on stoi w sporej odległości. Nie zdołasz podejść do niego tak blisko, a wachman na nasypie będzie szybszy i pociągnie za spust.
Zbliżamy się do zielonej ściany „lazaretu”. Puszczam jej ramię, chcę się od niej uwolnić. Trzyma mnie jednak mocno pod rękę, opiera się na moim ramieniu w ciemnoniebieskiej eleganckiej marynarce, którą dzisiaj znalazłem i zaraz założyłem. Aksamit aż się prosi, żeby się doń przytulić.
– Co to było? Ktoś tam strzela? – pyta bez przerażenia, słychać tylko znowu poruszenie w głosie.
– Nie, nie. To tylko chłopcy hałasują przy bagażach.
Przed wkroczeniem na wąską ścieżkę do „lazaretu” rozglądam się. Odległość między parą za nami a esesmanem zwiększyła się. Na dwie osoby droga jest naprawdę za wąska. Przy drugim zakręcie gestem pokazuję, że ma iść przodem, a kiedy już skręca, odwracam się pchany jakąś tajemną siłą, podrywam się i pędzę z powrotem. W tej samej chwili dobiega stamtąd kolejny strzał. Przy wejściu przeciskam się obok dwóch innych. Esesman mnie nie zatrzymuje.
Pędzę do baraku, ale natychmiast wyganiają mnie do innych na rampę, żeby wynosić stamtąd resztę bagażu. Przed oczami migają mi napisy na walizkach z transportów przybywających z Theresienstadtu: Bu – Bv – By. Hałdy rupieci, butów, odzieży, konserw ciągle jeszcze rosną.
Tak więc się wykręciłeś, zwiałeś – przed staruszką i przed tym, co tak bardzo chciałeś zrobić. No to napawaj się dalej Treblinką – żarciem, pejczami, „lazaretem”... Co jej powiedziałeś, kiedy chciała się napić? Proszę mieć trochę cierpliwości, zaraz pani... Nie, tego nie mówiłem. Ale tak sobie pomyślałeś. Przyznaj się, to właśnie przyszło ci na myśl: „Za momencik będzie miała pani wszystkiego pod dostatkiem”. Ty bydlaku – a co zrobiłbyś, gdybyś musiał tak prowadzić swoją babcię? Może zresztą już tu jest, może właśnie przeszła, może jest już tam, w środku, teraz, w tej chwili...
Jako ostatni wracam do baraku. Mały Abraham z czupryną kręconych włosów ma całą twarz obsypaną kakao z rozerwanego opakowania. Otrząsa się, wyciera brunatny proszek i raz po raz oblizuje palce. Pojękuje przy tym ze smutkiem, a zarazem z rozmarzeniem.
– Oj, jaki duży i bogaty transport – oj, jaki to był transport!