Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powrót Luke’a Skywalkera i Landa Calrissiana w powieści osadzonej w okresie między „Powrotem Jedi” a „Przebudzeniem mocy”.
Imperium przestało istnieć. Resztki sił Palpatine’a wycofały się na najdalsze krańce galaktyki. Jednak nawet po blisko dwóch dekadach od bitwy o Endor, w epoce mozolnie odbudowywanego pokoju, bohaterom Nowej Republiki nadal towarzyszą niebezpieczeństwo i strata. Mistrz Jedi Luke Skywalker jest nękany wizjami ciemnej strony, ostrzegającymi przed tajemniczym zagrożeniem, narastającym gdzieś w odległej przestrzeni, na martwej planecie Exegol.
Luke wyraźnie wyczuwa zakłócenie w Mocy, a największe obawy Jedi potwierdzają się, kiedy jego stary przyjaciel Lando Calrissian odwiedza go z informacją o nieoczekiwanym posunięciu Sithów. Gdy córeczka Landa została porwana, dawny generał Sojuszu Rebeliantów szukał jej śladów w całej galaktyce. Każda nowa plotka prowadziła jednak donikąd i jego nadzieja powoli gasła – póki nie natrafił przypadkiem na Ochiego z Bestoona, sithańskiego zabójcę, któremu zlecono porwanie małej dziewczynki. Luke i Lando nie potrafią ustalić prawdziwych motywacji zabójcy. Tymczasem na księżycu-złomowisku tajemnicza wysłanniczka Wiecznych Sithów przekazała Ochiemu święty sztylet, obiecując mu odpowiedzi na pytania, dręczące go od upadku Imperium. W zamian miał wykonać ostatnie zadanie: przywieźć na Exegol klucz do odrodzenia Sithów – Rey, potomkinię samego Dartha Sidiousa.
Podczas gdy Ochi ściga Rey i jej rodziców aż po krańce galaktyki, Luke i Lando rozpoczynają śledztwo w sprawie nadal wiszącego nad galaktyką cienia Sithów – i próbują pomóc młodej rodzinie, uciekającej przed śmiertelnym zagrożeniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 594
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
W końcu jednak okazuje się, że nie możesz tknąć cienia. Dochodzisz zresztą do wniosku, że wcale nie chcesz. Bo cień jest wszystkim, co ci pozostało. Cień cię rozumie. Cień ci wybacza. Cień przygarnia cię do siebie… A w czeluści pieca, który jest twoim sercem, spalasz się we własnym ogniu.
Ostrzeżenie z mroczniejszych czasów1
To czas pokoju. Nowa Republika próbuje zapoczątkować nową erę swobody i współpracy, budując ją na szczątkach okrutnego Imperium Galaktycznego. Mistrz Jedi LUKE SKYWALKER w założonej przez siebie świątyni szkoli nowe pokolenie adeptów.
W Mocy narasta mroczny cień. Podczas gdy LANDO CALRISSIAN, były generał Sojuszu Rebeliantów, szuka swojej porwanej dawno temu córki, kultyści z ukrytej planety EXEGOL starają się zrealizować plan przygotowywany od pokolenia.
Tymczasem w Dzikiej Przestrzeni młoda rodzina ucieka w przestrachu przed przedstawicielami złych sił, które cała galaktyka uważała za od dawna nieistniejące…
DZIKA PRZESTRZEŃ, NIEZNANE WSPÓŁRZĘDNE
TERAZ
Na początku nie było nic – poza pustym kosmosem. A potem znikąd wyłonił się statek. Masa, forma, konstrukcja. Stamtąd – tu. Pokonał niezmierzoną otchłań przestrzeni z taką samą łatwością, z jaką pociąga się za dźwignię. Podróż niemal magiczna w swojej prostocie.
Przegrzany komputer nawigacyjny jednostki nie zgodziłby się z tym stwierdzeniem.
Przez chwilę zdezelowany stary frachtowiec unosił się tylko w przestrzeni kosmicznej, niczym niedźwiedź garu, wybudzający się z długiego snu i rozglądający się po okolicy.
A potem statek zadrżał i, przechylając się na bakburtę, zaczął lecieć w powolnej, długiej spirali, przyśpieszając nagle, kiedy w eksplozji białych iskier zawiódł rufowy stabilizator impulsowy. Dziób jednostki pochylił się jeszcze bardziej, a sterburtowy silnik zaczął się krztusić. Przez szpary w poluzowanej płycie obudowy wydobywał się niepokojący czerwony blask.
Kobieta za sterami i jej dwoje pasażerów znaleźli się w sytuacji jeszcze gorszej niż poprzednio.
Dwa dni. Tylko tyle. Dwa dni od startu z Jakku, powolna podróż statkiem, który w ogóle nie powinien latać – ale tylko jego udało im się poderwać w powietrze ze złomowiska Unkara Plutta koło Placówki Niima. Nie zapowiadało się, by zdołali polecieć nim o wiele dalej.
Jeszcze kilka godzin wcześniej żywili ostrożną nadzieję, że może… może im się udało? Uciekli z domu, a ich uniwersalny droid, zbudowany ręcznie z rozmaitego złomu, poświęcił się, wywabiając ścigających ich łowców w zupełnie innym kierunku. Potem znaleźli statek (prawdę mówiąc, już dawno mieli go na oku na wypadek, gdyby nadszedł taki dzień – oby tylko nie nadszedł…) i go uruchomili. Zabrali jedynie torbę z zabawkami, książeczkami i kocem, garść kredytów i ubrania, które mieli na sobie. Ustawili komputer nawigacyjny na wektor, mający zabrać ich daleko poza zasięg pogoni (a przynajmniej o to się modlili). I ruszyli w drogę.
Ale co teraz? Statek ledwo przetrwał pierwszy etap podróży. Ucieczka do Dzikiej Przestrzeni była desperackim krokiem, ale też nie stanowiła ich ostatecznego celu. Zamierzali się tam po prostu na chwilę ukryć, żeby zyskać czas na opracowanie planu i trasy.
Teraz, kiedy tak bezradnie dryfowali, ich możliwości wydawały się zdecydowanie bardziej ograniczone. Uciekli z Jakku tylko po to, żeby… co? Umrzeć w zimnym kosmosie? Stary frachtowiec stanie się dla nich trojga grobowcem, zagubiony na zawsze na dalekich peryferiach galaktyki. Nikt nie poczuje ich straty, nikt nie będzie pamiętał ich imion.
Dathan, Miramir.
Rey.
Wnętrze frachtowca było równie stare i sfatygowane jak poszycie kadłuba. W kokpicie, małym, ale funkcjonalnym, w związku z podeszłym wiekiem tego modelu statku znajdowały się aż trzy fotele: dla pilota i jego zastępcy oraz dla nawigatora – ten trzeci stał z tyłu, skierowany oparciem do przednich iluminatorów. Uciekinierzy musieli jednak radzić sobie we dwoje.
Na fotelu pilota siedziała młoda kobieta. Długie jasne włosy związała luźno niebieską wstążką, pasującą do koloru jej peleryny. Podwinęła rękawy kremowej tuniki, by nie przeszkadzały, gdy pochylała się nad panelem sterowania. Ściskała odmawiający współpracy drążek, a drugą ręką wciskała śpiesznie różne przyciski i przełączniki, próbując zapanować nad rozdygotanym statkiem. Przez pochyły, mocno porysowany iluminator widać było, jak gwiezdny pejzaż przed nimi przekrzywia się coraz bardziej, w miarę jak przyśpieszał spiralny dryf frachtowca.
Za stanowiskiem nawigatora klęczał młody mężczyzna z krótkimi włosami i cieniem zarostu na twarzy. Obejmował rękami fotel i małą osóbkę, która go zajmowała – dziecko w miękkim kokonie wesołego, wielobarwnego koca, kontrastującego drastycznie z surowym, tłustym od brudu, metalicznym wnętrzem kokpitu.
Mężczyzna spojrzał przez ramię na żonę, nadal biedzącą się nad sterami, a potem wstał i pochylił się, żeby pocałować w głowę sześciolatkę przypiętą pasami do fotela. Dziewczynka miała na uszach duże nawigatorskie słuchawki wygłuszające. Przed nią, na starym pulpicie nawigacyjnym – prostokącie złożonym z setek malutkich kwadratowych diod – migały wielokolorowe wzory, układające się w ruchome kształty. Tę prostą grę matka dziewczynki umieściła na zapasowym komputerze, żeby zająć czymś córkę podczas długiej podróży.
Mężczyzna spojrzał na ten pulpit, ale dziewczynka przestała się bawić. Podszedł do niej – zaciskała mocno powieki. Pochylił się i objął ją.
– Jestem z tobą – szepnął Dathan do Rey. – Wszystko będzie dobrze. Jestem z tobą.
Rozległ się huk. Dathan bardziej go poczuł, niż usłyszał – to padł kolejny element znękanych silników. Od tej małej eksplozji zatrząsł się cały frachtowiec. Spod przymkniętych powiek Rey spłynęła łza. Dathan otarł ją i zamknął oczy. Tak bardzo chciał, żeby choć raz dopisało im szczęście, choć trochę…
– Dobrze, jest! – Miramir wydała okrzyk triumfu, statek zadygotał po raz ostatni, a potem przestał wreszcie drżeć. Gwiazdy znieruchomiały za przednimi iluminatorami.
Pomimo sytuacji, w jakiej się znajdowali, Dathan nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Jego żona była geniuszem i uwielbiał ją za to. Nie wiedział, skąd miała te umiejętności, ale przychodziło jej to naturalnie, jak coś wrodzonego. Potrafiła latać wszystkim, świetnie radziła sobie też z kwestiami technicznymi i bez trudu składała nowe urządzenia, choć wszystkiego nauczyła się sama. Nazywała to majsterkowaniem, jakby nie było to nic wielkiego, jakby nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo niezwykły miała talent. W ciągu tych kilku lat ich znajomości Dathan nie raz i nie dwa pytał ją, skąd jej się to wzięło, ale Miramir tylko wzruszała ramionami i powtarzała, że jej babcia to wspaniała kobieta. Dathan wiedział, że to prawda – w końcu spotkał ją kilka razy, zanim Miramir porzuciła życie w lesie mroku na Hyperkarnie, żeby wyruszyć z Dathanem na wędrówkę po galaktyce. Ale w takim razie… jak jej babcia się tego wszystkiego nauczyła?
Dathan płonął z ciekawości, ale z czasem nauczył się nie nalegać. Miramir tęskniła za babcią. I tęskniła za domem.
To kolejna sprawa, którą Dathan usiłował zrozumieć. Poczucie tęsknoty za domem, kiedy brakuje nam czegoś, do czego nie można nigdy wrócić – było to dla niego coś zupełnie obcego. Och, niewątpliwie potrafił to zrozumieć. I tak, myślał o dniach spędzonych na Hyperkarnie, a nawet o latach na Jakku, ale nie odczuwał chyba tego samego co ona. Żadne z tych miejsc nie stało się dla nich prawdziwym domem.
Dathan miał dom – miejsce, o którym rzeczywiście mógł powiedzieć, że z niego pochodzi. I często do niego wracał – w snach.
W snach… i w koszmarach.
– Przez pewien czas wytrzyma – stwierdziła Miramir. Puściła drążek i podniosła rękę, żeby przesunąć szereg ciężkich przełączników na nachylonym panelu nad stanowiskiem pilota. – Przekierowałam moc rezerwową do sterburtowego stabilizatora impulsowego, a potem przesunęłam kąt nachylenia pola dużo powyżej wartości zero siedem, ale to nic, bo…
Urwała, gdy Dathan usiadł na siedzisku drugiego pilota i spojrzał na nią, unosząc brew.
– Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy – oświadczył – poza tym, że jesteśmy bezpieczni, tak?
Miramir opadła na swoje miejsce. Jej szczupła sylwetka prawie ginęła w fotelu. Uśmiechnęła się i skinęła głową.
Dathan czuł, jak jego własny uśmiech robi się coraz szerszy. Radość Miramir – jej ulga – była zaraźliwa. Może jednak jakoś wydobędą się z tych tarapatów.
– Stabilizatory wytrzymają do resetu hipernapędu – wyjaśniła Miramir. – Motywator przegrzewa się za każdym razem, kiedy wchodzimy w nadprzestrzeń, ale na razie działa. Na kilka skoków powinno wystarczyć. – Przerwała i zmarszczyła nos. – Ale musimy znaleźć inny statek. A to oznacza… – Wskazała na iluminatory i na nieskończoną pustkę, którą stanowiła Dzika Przestrzeń.
Dathan pokiwał głową.
– A to oznacza powrót na Zewnętrzne Rubieże.
Miramir odpięła pasy i podeszła do Rey. Uklęknąwszy przy stanowisku nawigatora, ostrożnie zdjęła słuchawki z głowy córki i odpięła również jej pasy. Rey, oswobodzona, wyskoczyła z fotela i rzuciła się na matkę. Oplotła ją rękami i nogami, wtulając głowę w jej piersi. Rey była dość nieduża jak na sześciolatkę i Miramir nie przeszkadzało jej pragnienie bliskości – wiedziała, że dziewczynka niebawem z tego wyrośnie. Kobieta odwróciła się i usiadła powoli na zwolnionym przed chwilą miejscu, przytulając Rey do siebie. Obróciła się w stronę Dathana.
– Wiem, że to niebezpieczne – rzekła – ale ten statek stał na złomowisku Plutta nie bez powodu. Udał nam się jeden skok i popatrz, co się stało. Za każdym razem będzie gorzej.
Dathan westchnął i skinął głową.
– Nie mamy wyboru – mruknął. – Wiem.
Miramir przytuliła twarz do włosów Rey. Zanurzyła nos w jej warkoczyku. Wzrok miała utkwiony w podłogę.
Dathan znał to spojrzenie. Widział je wielokrotnie w ciągu ostatnich dwóch dni. Przykro mu było na to patrzeć. Miramir, jego ukochana żona, najmądrzejsza, najpiękniejsza i najlepsza osoba, jaką kiedykolwiek poznał… A z pewnością najzdolniejsza i radząca sobie ze wszystkim o wiele lepiej niż on, choćby nie wiadomo jak się starał.
Dostrzegał wyraźnie też coś innego.
Wszystko to było jego winą.
Ale na to przyjdzie czas później. W tej chwili nie mieli wyjścia – a przed nimi otwierała się tylko jedna droga.
– Hej – odezwał się, z trudem zmuszając się do uśmiechu.
Miramir podniosła głowę, ale się nie odezwała.
– Hej, spokojnie – powiedział Dathan.
Żona spojrzała na niego. W jej dużych oczach wezbrały łzy.
– Mamo, jestem głodna.
Miramir spojrzała na Rey i…
Parsknęła śmiechem. Dathan wykrzywił usta i zaraz sam mimowolnie się roześmiał.
Rey odkleiła się od matki, odwróciła się i spojrzała na ojca.
– Ale jesteście dziwni – stwierdziła. A potem pokazała na iluminator. – Co to?
Jej słowa jeszcze nie przebrzmiały, kiedy zawył alarm. Dathan przesunął przełącznik, wyłączając go, a potem odwrócił głowę, żeby popatrzeć na to, co zauważyła Rey. Alarm rozległ się ponownie.
– Co to? – zapytała Miramir.
– Mamy towarzystwo – rzekł Dathan.
W oddali trzy poruszające się gwiazdy rosły w oczach.
Trzy okręty, lecące w formacji.
Prosto na nich.
DZIKA PRZESTRZEŃ, NIEZNANE WSPÓŁRZĘDNE
TERAZ
Znaleźli nas – wyszeptał Dathan. – Jak nas znaleźli? – Spojrzał na przyrządy, choć niemal wszystkie stanowiły dla niego kompletną tajemnicę. – Miramir, musimy się stąd zabierać.
– Weź Rey – odparła jego żona. – Ja się tym zajmę.
Kiedy tylko się zamienili, oślepił ich blask i frachtowiec znów zadygotał. Pochylili instynktownie głowy, a trzy ścigające ich okręty rozdzieliły się tuż przed nimi. Dwa przeleciały wzdłuż ich sterburty i bakburty, a trzeci nad statkiem. Na konsolach zamigały światełka – stare systemy jednostki ożyły, śledząc ruchy napastników.
– Zawracają – rzucił Dathan, patrząc na dane widoczne na pulpicie nawigatora. Ekran miał słabą jakość – frachtowiec powinien znajdować się w muzeum, a nie w Dzikiej Przestrzeni – ale na tle ciemnopomarańczowej siatki widać jednak było wyraźnie trzy rozmazane symbole oznaczające okręty, które wykonały zwrot i ponownie skierowały się w ich stronę.
– Jesteśmy pewni, że to oni? – zapytała Miramir, nie odrywając wzroku od systemów sterowania. – Jak nas wyśledzili?
Dathan wzruszył ramionami.
– A jak nas wyśledzili za pierwszym razem? Nie dadzą za wygraną, Miramir. Nigdy. Ile jeszcze, zanim będziemy mogli wykonać skok?
Miramir wyświetliła inne dane i wypuściła głośno powietrze z płuc.
– Kilka minut. Motywator hipernapędu nadal jest zbyt rozgrzany, a jeśli użyję stabilizatorów impulsowych, trudno nam będzie przejść na wektor ucieczki.
W oddali coś głośno zgrzytnęło. Dathan podniósł wzrok na panel sufitowy, na którym zapaliły się wskaźniki. Rozległ się huk i frachtowiec zakołysał się na boki. Czerń kosmosu przed nimi rozjarzyła się zielonymi błyskami. Napastnicy, znowu ustawieni w formacji, oddawali ostrzegawcze strzały przed ich dziobem. Oddalili się od nich, a potem znów rozdzielili, zawrócili i popędzili ku nim. Kolejna salwa niecelnych – umyślnie – strzałów rozświetliła kokpit.
Dathan z bijącym mocno sercem spojrzał na Rey. Siedziała w fotelu nawigatora z zamkniętymi oczami, ściskając rączkami brzegi koca – tego zabranego przez nich skrawka jedynego domu, który znała. Dathanowi ścisnęło się serce. Wezbrała w nim miłość do córki – tak głęboka, tak prawdziwa, że niemal zaparło mu dech w piersiach. Wziął słuchawki, znów nałożył je Rey na uszy i przypiął ją pasami.
Statek ponownie się zakołysał, kiedy kolejny strzał przemknął zdecydowanie zbyt blisko kadłuba. Dathan wrócił na fotel drugiego pilota i sam się przypiął.
Marszcząc brwi, Miramir studiowała dane na górnym panelu.
– Może uda mi się włączyć hipernapęd ręcznie, z obejściem motywatora… – Przerwała i zerknęła na Dathana. – Może być ciężko.
Dathan zmrużył oczy.
– Ile ci trzeba?
– Trzy minuty.
Dathan skinął głową
– To dostaniesz trzy minuty. Trzymaj się.
Złapał za drążek sterowniczy przed jego fotelem, taki sam, jak ten, który znajdował się przed Miramir, i wyłączył automatycznego pilota – w zasadzie jedyny przycisk, jakiego funkcji był pewny. Frachtowiec natychmiast zadrżał i pochylił dziób, ostro nurkując – bo przeciążony prawy stabilizator impulsowy właśnie wybuchł, nie będąc w stanie zrekompensować swojego nieaktywnego odpowiednika na bakburcie. Atakujące ich myśliwce zniknęły – kurs statku za bardzo się zmienił. Mężczyzna widział jeszcze zielone rozbłyski, ale w ciszy ostrzegawcze strzały wydawały się teraz bardzo odległe.
Dathan zgrzytnął zębami, zaciskając palce na drżącym, trzęsącym się drążku. Próbował oddalić się od napastników, ale musiał walczyć z własnym statkiem. Nie wiedział, co robi – nie potrafił pilotować niczego i nigdy nie miał ochoty próbować, ale nawet najbardziej podstawowe, instynktowne manewrowanie zyska im trochę czasu i Miramir zdąży wprowadzić swój plan w życie.
Jak się spodziewał, myśliwce, niewielkie i zwrotne, znalazły się przy nich błyskawicznie. Kiedy Dathan ujrzał je w iluminatorze, zrobił zwrot na lewą burtę i jednocześnie odchylił dziób. Frachtowiec obrócił się wokół swojej osi i przeleciał przez środek formacji wrogów, zmuszając ich do uników.
– Minuta – oznajmiła Miramir.
Dathan skinął głową, nie odrywając oczu od przednich iluminatorów. Skupił się teraz na utrzymaniu jednostki na stałym wektorze. Atakujący przegrupowali się i przyśpieszyli, żeby znów podejść do nich od przodu, ale nadal uważali – chcieli uszkodzić ich statek, ale nie zniszczyć. Powoli kierowali ostrzegawcze strzały coraz bliżej, zapewne w nadziei, że fale uderzeniowe unieszkodliwią zdezelowany frachtowiec. Dathan wykorzystał ich ostrożność, znów przyśpieszając w tamtą stronę. Myśliwce rozdzieliły się po raz kolejny, a wtedy on szarpnął za drążek w lewo, tak żeby statek znalazł się bezpośrednio przed jednym z wrogów.
Jednostka zatrząsnęła się – kolejne wiązki śmignęły obok burt. Dathan wiedział, że nie będzie w stanie tak dłużej manewrować. Miał tylko nadzieję, że frachtowiec wytrzyma jeszcze trochę.
– Dobra, już prawie, już prawie – mówiła Miramir, wstając z fotela pilota. Jej niebieska peleryna opadła, a ona skupiła uwagę na niezliczonych wyświetlaczach nad sobą. – Musimy tylko ustawić komputer nawigacyjny na zerowe współrzędne, a potem będziemy mogli wykonać skok. Niezbyt duży, ale i tak powinniśmy ich zgubić.
Właśnie wtedy oślepił ich następny błysk zza iluminatorów. Z tyłu rozległ się kolejny głuchy huk eksplozji i statek zadygotał tak mocno, że Miramir upadła. Rey krzyknęła z zaskoczenia i strachu.
Miramir podciągnęła się na fotel.
– Wszystko w porządku, Rey, jesteśmy tutaj – rzekła, uspokajając raczej siebie niż córkę, bo przecież dziewczynka nie mogła jej usłyszeć przez słuchawki. – Już niedługo. Trzymaj się mocno.
Kiedy zapięła pasy, spojrzała jednak do tyłu z tak okropną desperacją… Dathan wolałby nie widzieć takiej rozpaczy na jej twarzy. Odwrócił głowę i spojrzał tam, gdzie ona – na ich córkę, która schowała się z głową pod kocem.
– Dobra, teraz – zgrzytnęła zębami Miramir. Ujęła główny drążek sterowniczy i Dathan poczuł, jak jego własny wysuwa mu się z ręki, więc go puścił.
Daleko przed nimi napastnicy znów się przegrupowywali. Ponownie skierowali się po ciasnym łuku ku nim, a ich silniki jonowe zostawiały na tle gwiazd błyszczące smugi.
Czyli był to koniec zabawy. Podchodzili do nich po raz ostatni, zamierzając ich ostatecznie unieszkodliwić i zabrać łup.
Zbliżali się bardzo szybko.
– Nie damy rady – szepnął Dathan.
– Owszem, damy.
– Nie mamy tyle czasu ani miejsca, Miramir. Zablokują nas. Nie zdołamy skoczyć w nadprzestrzeń, kiedy są tuż przed nami.
– Dam radę.
– Wiesz co?
Miramir nie odrywała się od wskaźników, wpatrując się cały czas w ekran hipernapędu. Ze swojego fotela Dathan widział, jak przesuwają się na nim dane, niemal zbyt szybko, żeby można je było odczytać.
– Co?
– Kocham cię – rzekł Dathan.
Miramir spojrzała na męża i dla Dathana czas jakby znów się zatrzymał. Wyglądała, jakby miała coś powiedzieć, ale zamiast tego po prostu uśmiechnęła się tym swoim uśmiechem, który znał tak dobrze i który kochał, uśmiechem, dla którego przemierzyłby całą galaktykę, który mógłby rozświetlić nawet ten bezimienny zakątek pustej przestrzeni kosmicznej – uśmiechem żony, matki jego dziecka, uśmiechem Miramir…
Kolejny oślepiający błysk, tym razem niebieski. Statek zakołysał się, ale tym razem łagodnie. Nie popchnęła go fala uderzeniowa, tylko skraj impulsu energetycznego. Dathan i Miramir odwrócili głowy i ujrzeli, jak środkowy myśliwiec dezintegruje się w rozbłysku zjonizowanych cząstek, a jego dwóch towarzyszy rzuca się do panicznej ucieczki.
Byli szybcy, ale niewystarczająco. Drugi myśliwiec zmienił się w rozszerzający się w wybuchu obłok świecącego gazu, który zaraz przecięła smukła sylwetka innej maszyny, sunącej przez szczątki.
Nowo przybyły miał podłużny, smukły, zgrabny dziób, wąski, przypominający strzałę kadłub z silnikami z tyłu i czterema skrzydłami po bokach, z długimi działkami na końcach. Skrzydła ustawione w pozycji do walki miały kształt znany w całej galaktyce.
– X-wing. – Miramir zamrugała, jakby nie wierząc w ich szczęście. – Znajdujemy się bardzo daleko od przestrzeni Nowej Republiki. Co oni tu robią? – Odwróciła się do Dathana, patrząc na niego szeroko otwartymi oczami, ożywiona nadzieją, że może, może wreszcie byli bezpieczni.
Dathan jednak pokręcił głową.
– Nie wiem, nie obchodzi mnie to. – Popatrzył na stery. Że też nie wiedział więcej o systemach statku… – Jesteśmy gotowi do skoku czy nie?
Miramir wytrzeszczyła oczy.
– O czym ty mówisz? – Wskazała na iluminatory. – Nie musimy nigdzie skakać. Nowa Republika nam pomoże.
Na zewnątrz znów rozbłysło błękitne światło. Ostatni napastnik odbił od nich, zamierzając ratować się skokiem w nadprzestrzeń. Ścigający go X-wing okazał się jednak szybszy i lepiej uzbrojony. Puścił się ciasną spiralą i jednocześnie otworzył ogień z czterech dział, posyłając za swoją ofiarą oślepiający korkociąg wiązek laserowych.
Nie, to nie był jeden X-wing. Dwa… Nie – trzy! Dwa pozostałe myśliwce wyłoniły się spod frachtowca, dołączając do towarzysza. Na oczach Dathana i Miramir ich skrzydła rozłożyły się do pozycji bojowej, a cztery silniki rozjarzyły przy przyśpieszeniu.
Napastnik nie miał szans. Obrócił się wokół własnej osi, podniósł dziób, a potem ostro go pochylił. Pilot na próżno usiłował zejść z trasy wiązek, żeby uruchomić hipernapęd.
Trzy X-wingi skupiły się w ciasnej formacji i dogoniły cel, jednak Dathana wcale nie uradowało to, że ich ostatni prześladowca został zniszczony. Tym razem ocaleli, szczęśliwym trafem – bo co robili tu przedstawiciele Nowej Republiki? – jednak aż za dobrze wiedział, że istniały całe zastępy innych łowców, a oni stanowili zbyt cenny łup, żeby zrezygnowano z tego pościgu.
– Skacz – powiedział cicho. Miramir znów na niego spojrzała. Przez chwilę wbijali w siebie wzrok. Dathan miał nadzieję, że jego żona zrozumie, w końcu rozmawiali o tym często – do licha, wiedziała dokładnie, o czym myślał w tej chwili…
I, ku jego uldze, skinęła głową.
Nie mogli ufać nikomu. Nawet Nowej Republice.
Musieli sobie radzić sami. Zawsze tak było i zawsze będzie.
Kiedy Miramir znów skupiła się na wskaźnikach, Dathan obejrzał się na stanowisko nawigatora i zobaczył koc, pod którym kuliła się Rey. Wystawały spod niego tylko palce jednej ręki, tam, gdzie kurczowo ściskała siedzenie.
W głośnikach statku zatrzeszczało.
– Uwaga, nieznany statek. Wyzeruj ustawienia komputera nawigacyjnego i czekaj na inspekcję.
Dathan popatrzył na wyświetlacze u góry. Inspekcja? W wykonaniu trzech X-wingów? To przecież nie miało sensu.
A wtedy pojawił się czwarty statek. Przesunął się nad frachtowiec – wielki potwór z szarego metalu, cały pokryty antenami, śluzami, skupiskami czujników i gniazdami dział.
Kanonierka Nowej Republiki. Dathan nie rozpoznawał typu, ale zresztą jakie to miało znaczenie? Kiedy kadłub okrętu zasłonił im cały gwiezdny pejzaż, frachtowiec zadrżał lekko – namierzono ich promieniami ściągającymi, które zaczęły powoli wciągać statek do widocznego już, rozjarzonego niebieskim blaskiem otworu hangaru.
Dathan oparł się, kryjąc twarz w dłoniach. Pokręcił głową, a potem poczuł ręce Miramir na swoich. Opuścił je na kolana i otworzył oczy.
Spojrzał przez iluminator – hangar rósł w oczach. Obok przeleciały dwa eskortujące ich X-wingi i lekko wylądowały wewnątrz. Błękitny blask zniknął – frachtowiec przeszedł przez magnetyczną osłonę.
– To by było na tyle. – Dathan westchnął. – Koniec drogi.
– Nie wiemy tego na pewno – sprzeciwiła się Miramir.
Może miała rację. Może wykazywał się zbytnią ostrożnością – zbytnim cynizmem.
Z głośników znów rozległ się ostry głos.
– Uwaga, nieznany statek. Proszę skierować się do rampy wyjściowej i stosować się do poleceń.
Miramir odpięła pasy i wstała.
– No cóż – rzekła, wzruszając bezradnie ramionami. – Przynajmniej powiedzieli „proszę”.
Dathan stał nieruchomo. Serce waliło mu jak młotem. Czuł, jak Rey próbuje wysunąć rączkę z jego dłoni. Spojrzał na nią.
– Tatusiu, trzymasz mnie za mocno!
Dathan omal się nie roześmiał, rozluźnił jednak palce, a potem podniósł głowę. Miramir rozmawiała właśnie z jednym z pilotów X-wingów. Mężczyzna wciąż był w niebieskim kombinezonie, a pod pachą trzymał hełm. Towarzysząca mu pilotka ściskała swój w ręce.
Stali w hangarze przy rampie frachtowca. Póki co oficerowie Nowej Republiki polecili im jedynie zostać tam, gdzie byli, a kiedy zaczęli zadawać pytania, Miramir postanowiła odpowiadać.
Świetnie dogadywała się z ludźmi, Dathan dobrze o tym wiedział, ale nie czuł się przez to o wiele lepiej. Nie mieli żadnych dokumentów tożsamości, licencji i pozwoleń, w ogóle żadnych urzędowych papierów, a ich statkowi brakowało oznakowania, transpondera… w ogóle wszystkiego. Dathan mógł tylko żywić nadzieję, że urok osobisty Miramir podziała na oficerów, bo oboje wiedzieli, że chociaż Nowa Republika oficjalnie kontrolowała znaczną część galaktyki, istniały regiony, funkcjonujące szczęśliwie w pokoju poza jej granicami, niezamierzające dołączyć do tej chwalebnej organizacji politycznej – lub niebędące do niej przekonane. Minęło siedemnaście lat, odkąd nad Endorem zniszczono drugą Gwiazdę Śmierci, siedemnaście lat, odkąd ojciec Dathana – nawet teraz czuł ten chłód, pustkę, niemal zawrót głowy na samą myśl o Imperatorze – poniósł klęskę, a Imperium, którym rządził, się rozpadło. To z pewnością dużo czasu, ale galaktyka była duża, a raczkująca nowa władza miała pod sobą wielki obszar – dosłownie i w przenośni – do opanowania. Dathanowi, obserwującemu to wszystko i marzącemu, żeby stary porządek został zastąpiony nowym, wydawało się czasem, że Nowa Republika w ogóle nic do tej pory nie zrobiła.
Ale teraz wszystko stało się sprawą czysto abstrakcyjną. Znajdowali się w Dzikiej Przestrzeni, na dosłownym pustkowiu. Nawet Nowa Republika nie mogła się pokusić o objęcie kontroli nad tym terenem.
Prawda?
Miramir spojrzała na Dathana. Wykrzywiła usta i przybrała typową dla siebie minę oznaczającą: „Nie mam pojęcia, co się dzieje”. Podeszła do niego i Rey razem z dwoma pilotami. Wysoki mężczyzna stał sztywno wyprężony – był starszy stopniem, jak domyślił się Dathan. Spojrzał na niego i Rey, a na jego twarzy malował się grymas może niekoniecznie niechęci – ale czegoś bardzo jej bliskiego. Kobieta sprawiała wrażenie znacznie sympatyczniejszej i przede wszystkim wyglądała na mniej nieufną.
Starszy pilot prychnął, popatrzył na Miramir, a potem znów przeniósł wzrok na Dathana.
– Jak rozumiem, nie macie żadnych papierów?
Dathan posłał mu uśmiech, który nie został odwzajemniony.
– Dobrze pan rozumie.
Pilotowi zadrgały usta. Kobieta przystanęła obok niego. Uśmiech na jej twarzy wydawał się być naturalny.
– Przykro nam, że musimy to zrobić – rzekła – ale mamy obowiązek zapytać, co tu robicie.
– Mógłbym zapytać o to samo – odparł Dathan. Miramir zmarszczyła brwi i lekko pokręciła głową. Mężczyzna nie zareagował, ale chłód w jego wzroku się spotęgował.
– Jestem porucznik Zaycker Asheron, a to moja sierżant, Dina Dipurl. Znajdujecie się na pokładzie „Serca Gwiazdy”, okrętu dowodzenia Eskadry Halo. – Zadarł nos, jakby chciał popatrzeć na nich jeszcze bardziej z góry. – Młody człowieku, trafiliście do bardzo niebezpiecznego zakątka galaktyki.
Dathan skinął głową.
– Właśnie się o tym przekonaliśmy. Jest to też – dodał – rejon bardzo odległy od Jądra. – Rozłożył ręce. – Dziękujemy za ratunek, ale jesteśmy zwykłymi podróżnikami. Nie należymy do waszej Republiki i nie chcemy do niej należeć.
Asheron zjeżył się, ale milczał.
– W takim razie uznajcie to za rutynową kontrolę – powiedziała sierżant Dipurl. – Atak piratów to poważna sprawa. – Wyszczerzyła zęby i przykucnęła, żeby nie patrzeć z góry na dziewczynkę. Uśmiechnęła się do niej, a potem spojrzała na jej rodziców. – Nikomu z was nic się nie stało? Wasz statek nie wygląda najlepiej.
– Nasz hipernapęd robi, co chce – przyznała Miramir. – Czekaliśmy, aż spadnie temperatura motywatora, żeby wykonać kolejny skok. I wtedy zostaliśmy zaatakowani.
– A czy istnieje jakiś powód, dla którego mielibyście zostać zaatakowani? – zapytał ostro Asheron.
Dipurl wstała i pokręciła głową.
– Panie poruczniku, z całym szacunkiem, ale czy piraci i inni bandyci potrzebują jakiegokolwiek powodu do ataku? To w końcu dlatego tu jesteśmy.
Asheron uniósł brew.
– Nasze zadania są tajne, sierżancie. – Usatysfakcjonowany spokorniałym wzrokiem podwładnej, spojrzał znowu na Dathana i Miramir.
– Dokąd zmierzacie?
– Tylko tędy przelatujemy – mruknął Dathan.
Asheron zrobił kwaśną minę. Zdecydowanie należał do ludzi, według których wszystko musiało być wykonane zgodnie z przepisami, tak jak trzeba.
– Ale dokąd dokładnie?
Dathan i Miramir spojrzeli po sobie, a potem Miramir rzekła:
– Nie wiemy.
– Jesteście jakimiś nomadami? – Asheron znów pociągnął nosem. – A skąd przybywacie?
Dathan już miał udzielić odpowiedzi, ale Miramir go wyprzedziła.
– Z Jakku – odparła.
– Nigdy nie słyszałem o tym miejscu.
Kłamał. Dathan widział to wyraźnie – Asheron odpowiedział zbyt szybko, chcąc okazać swoją wyższość i przewagę, jaką miał obecnie nad nimi. Bitwa o Jakku odbyła się szesnaście lat temu, ale każdy, kto był w odpowiednim wieku, pamiętał tę nazwę i Asheron z pewnością należał do tego grona.
– Grozi nam niebezpieczeństwo – powiedziała poważnie Miramir. – Potrzebujemy pomocy.
– Doprawdy? – Ton porucznika wyraźnie sygnalizował, że mężczyzny zupełnie nie interesują ich problemy, dla niego liczyły się tylko odpowiedzi na jego bezcelowe pytania. Spojrzał na Dinę Dipurl. – Sierżancie, proszę załatwić tę sprawę do końca. Ta drobna utarczka i tak nas za bardzo opóźniła.
Miramir i Dathan spojrzeli na siebie. Asheron poprawił sobie hełm pod pachą i odwrócił się, ruszając do wyjścia, ale Miramir szybko go dogoniła i złapała za ramię. Przystanął i spojrzał na jej rękę.
– Nie rozumie pan? – zapytała z niedowierzaniem. – Potrzebujemy pomocy. Czy Nowa Republika nie powinna pomagać ludziom? – Zdenerwowana Miramir wyciągnęła spod dekoltu tuniki cienki srebrny łańcuszek. Podniosła go do góry, pokazując wiszący na nim amulet – przypominał stylizowany sztylet i wyglądał dość… ponuro. – Ścigają nas Sithowie.
Dathan poczuł chłód. Amulet – talizman – należał do niego. Miał go przez całe życie i nawet kiedy uciekł z domu, zabrał go ze sobą jako symbol wszystkiego, czego nienawidził, i wszystkiego, czym nie zamierzał zostać. Zachował go – ale nie był w stanie go nosić. Kilka lat temu wzięła go Miramir i obiecała, że będzie go trzymać na sercu jako symbol tego, że ich miłość potrafi pokonać wszelkie zło.
Asheron spojrzał na nią i uśmiechnął się zaciśniętymi ustami. Grymas ten nie tchnął ani odrobiną ciepła czy choćby zainteresowania.
– Ach tak?
Dathan zamrugał. Czy Asheron naprawdę był takim ignorantem? Nie spodziewał się żadnej pomocy od Nowej Republiki, ale czyżby ten oficer nie wiedział nawet, kim są Sithowie?
A może rzeczywiście nie wiedział. Może sądził, że od dawna nie żyli, tak jak uważała większość mieszkańców galaktyki.
Gdyby tylko była to prawda… Dathan zerknął na Miramir, ona jednak już kręciła z przygnębieniem głową, wpatrując się w amulet. Miał ochotę uderzyć tego oficera – z całej siły, ale wiedział, jakby się to dla nich skończyło, więc rozluźnił pięść, w którą odruchowo zacisnął palce.
– Nowa Republika pomaga swoim obywatelom, owszem – rzekł Asheron, spoglądając z ukosa na Dathana, a potem znów utkwił wzrok w Miramir. – Ale jak mówiliście, żyjecie poza nią. – Spojrzał na nich łagodniej i westchnął. – Pozwolę sobie zasugerować – ciągnął cicho – żebyście, kiedy stąd odlecicie, udali się gdzieś bliżej Jądra. Tam będzie się wam podróżowało bezpieczniej. – Odwrócił się i rzucił: – Sierżant Dipurl, raport za dziesięć minut. – Odmaszerował w kierunku głównych drzwi na końcu hangaru.
Miramir i Dathan spojrzeli po sobie. Dathan poczuł, jak Rey zaciska palce na jego dłoni i przykucnął, przytulając ją mocno. Spojrzał przy okazji na spód statku. Jego wygląd mówił o nim wszystko – była to kupa złomu.
– Musicie nam pomóc – powiedział nerwowo, odwracając się do sierżant. Miramir wzięła Rey za drugą rękę. – Sami mówiliście, że nasz statek daleko nie poleci.
Dipurl westchnęła.
– Dobrze, zaraz mu się przyjrzę. – Położyła hełm na pokładzie obok rampy frachtowca i dała gestem znak, żeby weszli na statek. – Ale musimy się sprężyć. Zobaczę, czy dam radę coś szybko naprawić. – Umilkła na chwilę. – I chyba mam pomysł, dokąd możecie stąd polecieć. Znam kogoś, kto ma u mnie dług, kogoś, kto współpracował z moim ojcem za czasów Sojuszu Rebeliantów. Być może was przygarnie, przynajmniej do czasu, kiedy poradzicie sobie z najważniejszymi naprawami. – Przynagliła ich ruchem dłoni. – I przykro mi, naprawdę mi przykro – rzekła, wchodząc za nimi na statek. – Jedyne, co mogę zrobić, to złożyć raport. Możecie mi opowiedzieć, co to za Sith i co to za amulet, a ja wprowadzę to do systemu. Może ktoś się tym zajmie.
MAUZOLEUM, NIEZNANE WSPÓŁRZĘDNE
TERAZ
Coś porusza się w ciemności – cień: długi, pełznący przez otchłanną noc. Cień wymyka się kategoryzacji: nie jest ani żywy, ani martwy.
To relikt. To… echo. Obecność z dawnych czasów, zło, które jakoś przetrwało, jakoś znalazło na to sposób.
Znalazło drogę.
Jej oczy już go dostrzegają. Czarny, jeszcze czarniejszy, w ruchu – w wiecznym ruchu. Wyczuwa jego inteligencję. Rozum – o tak, ale bez formy, bez materialnej treści.
Mimo to jest tutaj – zawsze obecny.
Jej oczy zamykają się, bo nie ma znaczenia, czy są otwarte czy zamknięte. Nie ma tu nic do zobaczenia poza otchłanią, nicością, w której żyje cień.
W której gwałtownie się rozwija.
W ciemności, w wiecznej nocy w jej głowie.
A pustka nie milczy. Wręcz przeciwnie. Jest kakofonią, dźwiękiem tak głośnym, że aktywuje każdy nerw w jej ciele, choć wie, że jej fizyczne zmysły nie mają nic do usłyszenia.
To dźwięk bólu. Dźwięk śmierci. Dźwięk tysiąca tysięcy dusz krzyczących z rozpaczy i cierpienia, tuż przed zamilknięciem na wieki. Bracia i siostry. Synowie i córki.
Matki i ojcowie. Strączki, gałęzięta, kocięta. Latorośle zarodnikowe i matki z nor, ojcowie przestrzeni i ich pobratymcy, ich klastry genów i ich odrosty. Przychówek i potomstwo. Dzieci.
Całe pokolenia żywych – unicestwione, ich krzyki agonii pochłonięte i pozostawione, by na zawsze rozbrzmiewały echem, uwięzione w mrocznym naczyniu sporządzonym wieki temu przez niezwykłą, nieludzką potęgę.
Przez ciemność.
Przez cień, długi cień.
Inny dźwięk. Głos z dalekiej przeszłości. Jest bardzo odległy – wołanie rozbrzmiewające w ogromnej dolinie przestrzeni i czasu.
Głos brzmi strasznie.
I tak jej znajomy, jak jej własny.
JUŻ NIEBAWEM.
Otwiera złote oczy. Miejsce, w którym się znajduje, jest jasne i miłosiernie ciche. Dzwoni jej w uszach, a nagła nieobecność krzyków okazuje się niemal tak bolesna jak wcześniej one same. Echo głosu wciąż rozbrzmiewa w jej umyśle.
Powoli, powoli przypomina sobie, gdzie się znajduje. Leży na podłodze. Mruganiem oczu przywraca świat wokół do istnienia, podnosi rękę i dotyka twarzy. Czuje coś ciepłego i mokrego. Krew na czubkach jej palców ma jasnoniebieski odcień pantorańskiego nieba.
Pomieszczenie jest oświetlone migoczącym płomieniem, a płomień ten rozjaśnia cokół zbudowany z meteorytowego żelaza. Obok niego leży maska z tego samego materiału. Jej oczodoły spoglądają w inną stronę. Kołysze się, łagodnie, zupełnie jakby została właśnie rzucona na podłogę.
Patrzy na tył maski, obłą nicość, ciemność, głęboki cień.
I znów słyszy ten głos.
JUŻ NIEBAWEM.
JUŻ NIEBAWEM.
Jej powieki opadają i zasypia, przechodząc z jednego koszmaru w drugi, w mroku nocy, w ciemności przestrzeni.
Kiedy się budzi, słyszy inny dźwięk, nowoczesny, wydawany przez jakieś urządzenie. Podnosi się z legowiska, nie zwracając uwagi na pulsujący ból w głowie i odrętwiałe kończyny.
Bo nie może kazać im na siebie czekać. Są cierpliwi, o tak – wręcz irytująco.
Ale też szybko wpadają we wściekłość, a ona właśnie tego nie śmiałaby uczynić – rozzłościć ich.
Zgodziła się im pomóc. Oni zgodzili się pokazać jej drogę.
Taka była umowa.
A ona nie zrobi niczego, co mogłoby zachwiać tym porozumieniem.
Wstając, włącza komunikator i jej otoczenie nagle zostaje oświetlone elektrycznym, błękitnym blaskiem hologramu. Obraz drży i pulsuje, przerywany zakłóceniami chroniącymi położenie kontaktującej się z nią osoby.
Kobieta klęka przed postacią spowitą w ciemność, której kaptur ledwie zasłania twarz owiniętą ciasno grubymi, czarnymi bandażami – tak kryją swoje oblicza wszyscy wyznawcy Wiecznych Sithów.
Nie wie dlaczego, ale jej to nie obchodzi.
Jest jednak posłuszna.
– Co rozkażesz, panie? – pyta, powtarzając litanię odbijającą się echem przez czas, niczym krzyki w masce, którą – jak wiedziała – będzie musiała założyć już niebawem.
Ogromna postać mówi, a ona słucha i zastanawia się, czy to ostatni raz – czy kiedykolwiek dotrzymają obietnicy.
Być może pewnego dnia zażądają zbyt wiele.
ŚWIĄTYNIA MISTRZA LUKE’A SKYWALKERA, OSSUS
TERAZ
Luke? Wujku?
Luke Skywalker otworzył oczy i podniósł wzrok. Siedział ze skrzyżowanymi nogami na kamiennej podłodze, a nastoletni chłopiec, którego głos przywrócił go do rzeczywistości, stał w progu domostwa – na jego twarzy rysowała się nadzieja zmieszana z zakłopotaniem, bo wyraźnie zdawał sobie sprawę z tego, że zakłócił Skywalkerowi medytację.
Luke westchnął, ale nie zmienił pozycji. W gruncie rzeczy cieszył się, że mu przerwano. Jego medytacja… nie potoczyła się dziś tak, jak powinna.
Znowu.
– Ben, już ci to mówiłem…
Ben Solo przeczesał dłonią czarne włosy.
– A… Tak, przepraszam… Mistrzu.
– Jedi działają na różne sposoby – ciągnął Luke – ale każdy z nich uwzględnia dyscyplinę i panowanie nad sobą.
– Oczywiście, mistrzu.
– I w związku z tym przed wejściem należy pukać – dodał Luke z łagodnym, przyjaznym uśmiechem.
Ben odpowiedział mu w podobny sposób, jednak szybko spoważniał, a potem nastolatek zaszurał nogami i rozejrzał się po wnętrzu kamiennego domku. Ten mały budynek nie różnił się niczym od innych na terenie świątyni, ale Luke wiedział już, co oznaczał ten wyraz twarzy młodego Solo.
Luke przypomniał sobie, że musi zachowywać się wobec niego pobłażliwie – choć nie dlatego, że padawan był jego siostrzeńcem. Wręcz przeciwnie – więzy rodzinne miały niewiele wspólnego z naukami zakonu Jedi, nad którego wskrzeszeniem Luke tak ciężko pracował. Spokój emocjonalny i dystans stanowiły konieczny warunek czystego skupienia, do którego Jedi nieustannie dążyli, a Skywalker czerpał po prostu satysfakcję z trzymania się tych zasad.
Ale Ben starał się jak mógł, choć Luke wiedział, że nie jest mu łatwo żyć w puszczy na Ossusie. Okolice były malownicze, świątynia cicha i spokojna, życie padawanów koncentrowało się na nauce i rzadko dysponowali czasem na rozrywki, nawet jeśli pozwalały im na to przerwy w zajęciach – niewiele też ich tu mieli.
Ossus stanowił dokładnie takie miejsce, jakie szesnastolatek, którym był Ben Solo, mógłby uznać za straszliwie nudne. Życie wypełnione nauką może wyglądało dobrze w teorii, ale w praktyce nie należało do fascynujących.
Ben jednak dawał z siebie wszystko. Co więcej, okazał się w tym dobry – nawet teraz, kiedy stał w drzwiach, opierając się niedbale ramieniem o framugę i po raz kolejny przeczesując sobie włosy palcami, Luke czuł moc, która w nim pulsowała. Przypominała piękny kwiat, rosła w jego padawanie i w końcu wyda z siebie wspaniały owoc. Czasem Luke myślał, że Ben stanie się pewnego dnia równie potężny jak on.
Dziedzictwo Skywalkerów tkwiło w nim głęboko.
Luke uniósł brew i prychnął śmiechem, bo cisza w domu ewidentnie powiększała dyskomfort Bena. Dziwiło to Luke’a – jego siostrzeniec był wspaniałym chłopcem, ale nosił w sobie napięcie, jakiś niepokój, wyczuwalny tuż pod powierzchnią jego umysłu. Luke przypisywał to chęci przypodobania się jemu – mistrzowi. Napięcie to odzwierciedlało jednak również wewnętrzny konflikt: Jedi kontra rodzina, siostrzeniec kontra wuj, padawan kontra mistrz. Luke wiedział, że pogodzenie tego wszystkiego nie mogło być dla Bena łatwe, choćby bardzo starał się to ukrywać.
Czasem aż za bardzo.
– O co chodzi, Ben? Jestem ci do czegoś potrzebny?
Słysząc to, chłopiec nagle się skupił i nawet zebrał w sobie na tyle, żeby lekko się skłonić.
– Przepraszam, mistrzu. Masz gościa.
– Gościa? Nikogo się nie spodziewałem…
– Nie wiedziałem, że muszę prosić o pozwolenie, żeby odwiedzić starego przyjaciela.
Ben odsunął się i do domu wszedł mężczyzna.
Luke wstał, żeby się przywitać.
– Oczywiście, że nie! – zawołał. Uścisnęli sobie z nowo przybyłym przedramiona. – Dobrze cię widzieć, Lor.
Lor San Tekka puścił rękę Luke’a i cofnął się, żeby ukłonić się bardziej formalnie mistrzowi Jedi, a potem położył dłoń na jego ramieniu.
– Nigdy nie zakładam, że uda mi się od razu wprosić na audiencję u mistrza Jedi. – Lor odwrócił się do Bena. – Młody Ben Solo! Dobrze wyglądasz. Jak ci idzie szkolenie?
Ben ukłonił się sztywno.
– Dzień dobry – powiedział, zakłopotany. – I… eee…
Luke się roześmiał.
– Radzi sobie dobrze. Tak naprawdę nie mógłbym marzyć o lepszym uczniu.
– Bardzo mi miło to słyszeć – rzekł Lor, a potem znów spojrzał na Skywalkera. – Mam pewne informacje, które mogą cię zainteresować, jeśli…
Teraz to Luke położył rękę na ramieniu przyjaciela.
– Zawsze mnie będą interesować. – Przeniósł wzrok na padawana. – A ty powinieneś się uczyć, Ben. Mamy z Lorem dużo do omówienia.
Ben ukłonił się znowu, ale Luke zdążył dostrzec jego zmarszczone brwi.
– Natychmiast, mistrzu.
Obrzucił przybysza spojrzeniem i wyszedł z domku.
Luke podszedł do drzwi i patrzył, jak jego siostrzeniec idzie po trawiastym zboczu. Przy zabudowaniach świątyni Twi’lekanka o pomarańczowej skórze – Enyo – prowadziła zajęcia z szermierki dla najmłodszych, wyposażonych w miecze treningowe.
Luke odwrócił się i wszedł do środka, ponownie dotykając po drodze ramienia przyjaciela.
– A w ogóle cieszę się, że się zjawiłeś – przyznał, zatrzymując się na środku pomieszczenia
– Nadal je masz, prawda? – zapytał z tyłu Lor.
Luke przytaknął.
– I stają się coraz gorsze.
– Gorsze? Czy mocniejsze? – Lor przechylił głowę. – Jest różnica, Luke. Musisz tylko słuchać Mocy – ona cię poprowadzi.
Usta Luke’a zadrgały z rozbawieniem. Lor San Tekka zmrużył figlarnie oczy i podniósł rękę.
– Wiem, wiem, wyznawca Kościoła Mocy śmie pouczać mistrza Jedi. – Lor prychnął śmiechem. – Może kiedyś się nauczę, ale cóż, jestem starym człowiekiem, ze starymi nawykami. – Założył ręce na piersiach. – Wiesz, co przedstawia ta wizja?
Luke utkwił w nim bystry wzrok.
– Do tego właśnie potrzebna mi twoja pomoc.
Lor zmarszczył brwi.
– Zawsze chętnie udzielam pomocy, mistrzu, ale tylko tym, którzy są gotowi z niej skorzystać. – Rozłożył ręce. – Moc jako taka pozostaje dla mnie tajemnicą. Nie jestem pewny, co twoim zdaniem mógłbym zrobić.
Luke pogładził się po brodzie.
– Chcę czegoś spróbować. – Skywalker ponownie usiadł ze skrzyżowanymi nogami na środku domku.
Lor nie ruszył się z miejsca.
– Luke, jesteś pewien, że to dobry pomysł?
Jedi podniósł na niego wzrok.
– Muszę się dowiedzieć, co oznaczają te wizje. Będę medytował i spróbuję opisać to, co widzę, w trakcie…
– Luke, mówię poważnie. – Lor uklęknął przed przyjacielem. – Nie jestem Jedi! Wiesz o tym. W świątyni musi być ktoś, kto ci udzieli pomocy. Może Ben?
Luke pokręcił jednak głową.
– Jesteś jedyną osobą, która wie o wizjach, i chcę, żeby tak zostało.
Lor podniósł bezradnie ręce, skrzywił się i otworzył usta, jakby chciał zaprotestować, ale w końcu tylko westchnął.
– Dobrze – ustąpił. – Będę przy tobie czuwał. Powiedz mi, co widzisz, a może Moc poprowadzi i mnie, tak jak prowadzi ciebie.
Luke skinął głową.
– Dziękuję. – Rozluźnił mięśnie szyi, zamknął oczy i…
Otworzył je w innym świecie, rozejrzał się i ujrzał… Nicość. Ciemność. Pustkę… pozbawioną wszystkiego, przestrzeń bez granic i wymiarów, miejsce, które nie istniało poza jego umysłem.
Ale jednak miejsce.
Luke zrobił krok naprzód, nie czując niczego pod stopami, bo przecież niczego tam nie było. Jego kroki nie odbijały się echem, nie przeniosły go gdzie indziej. Rozejrzał się wokół, próbując coś dojrzeć, choć wiedział, że nie ma tu nic do oglądania, żadnego światła, energii, niczego.
Nagłość wizji zaskoczyła go. Odwiedzał to miejsce już od tygodni, ale dziwny, mroczny świat zwykle objawiał mu się dopiero po jakimś czasie, kiedy świadomość Luke’a, skupiającego się ciałem i umysłem na medytacji, oddalała się coraz bardziej od rzeczywistości. A teraz, zupełnie jakby spadał z ogromnej wysokości, porwała go ciemna grawitacja, której nie mógł się wyrwać – i znalazł się od razu właśnie tam.
Przez lata jego medytacje stawały się głębsze i intensywniejsze, kiedy zanurzał się w ukrytych zakątkach swojego umysłu, nie tylko po to, żeby odblokować potencjał, o którym wiedział, że tam jest – tuż poza jego zasięgiem – ale też, żeby jednoczyć się z galaktyką wokół niego. Moc, jak wiedział, była żyjącym zjawiskiem – najprościej określano ją jako pole energii, wiążące ze sobą cały wszechświat. Nie była potęgą, czymś, czego można używać, czym można władać lub manipulować. Stanowiła raczej coś, co pozwalało innym czerpać z siebie – ogromną, żywą rzecz, choć nieposiadającą rozumnego umysłu.
Pod tym względem Lor San Tekka miał rację. Zwolennicy Kościoła Mocy nie byli wrażliwi na Moc, nie oznaczało to jednak, że nie rozumieli jej czy tych, którzy potrafili czerpać z tego rezerwuaru, podstawy tkanki wszelkiego istnienia.
Tym razem wszystko przebiegało inaczej. Zamknął oczy i nagle się tam znalazł. Wiedział, że bez żelaznej kontroli, którą sprawował nad emocjami, bałby się teraz – i miałby po temu powód. Zamiast tego obrócił to narastające uczucie w coś innego. Wykorzystał je jako paliwo dla zmysłów, wzmacniając percepcję tego, co go otaczało.
A pustka, zdał sobie sprawę, była w pewien sposób… świadoma jego obecności, obecności gościa, intruza z innego wymiaru.
Luke skupił się i…
O tak, teraz to czuł. W poprzednich wizjach przychodziło to do niego i odchodziło, ale czy obecność Lora Sana Tekki mu pomagała czy też nie, teraz wyczuwał ją silniej.
Obecność.
Pustka nie była pusta.
Skoncentrował się jeszcze mocniej.
Panowała tam ciemność, ale inna niż ten czarny koszmar, który czuł w obecności Imperatora, a nawet w obecności swojego ojca, tak dawno temu. Tamten mrok Luke potrafił zrozumieć. Wiedział, skąd pochodzi, wiedział, jak światło mogło zostać zniekształcone i wykrzywione, obrócone w ciemność, ciemność wykorzystywaną w ohydny sposób jako narzędzie potęgi, dla której w świetle Mocy brakowało miejsca.
Pustka nie była częścią takiej ciemności, ale istniała i Luke nie przebywał w niej sam.
Nagle zaczęła przekształcać się w rzeczywistość – przestała być abstrakcją.
Luke znalazł się w miejscu sprzed wieków i bardzo odległym…
…ukrytym.
Czarna ziemia. Czarne niebo. Płaskie, zimne, niczym metal. Rozbłyski błyskawic, elektrycznych wyładowań, które przecinały firmament aż po ziemię wielkimi słupami energii, oświetlały szary pył, tworzący niskie, duszne chmury, zupełnie jakby samo niebo napierało na powierzchnię tego świata – aż zaczynał pękać.
Spustoszenie. Tak to należało określić. Ten cały pejzaż, to miejsce, było od tysiącleci zniszczone. Suche powietrze niosło w sobie niebezpieczne ładunki elektryczne, które tańczyły nad gruntem z czarnego bazaltu, znajdującego się tu od pradawnych czasów.
A potem…
– No i?
Luke otworzył oczy. Siedział na podłodze. Lor San Tekka klęczał przed nim, opierając dłonie na kolanach. Nie wyglądało na to, żeby było mu wygodnie.
Luke zacisnął usta. Ciekawe, że wizja ulotniła się równie szybko, jak przybyła.
– Opowiedz, co widziałeś, Luke – poprosił Lor. – Opisz mi to.
Luke zapatrzył się w przestrzeń i wyciągnął wspomnienia na wierzch umysłu. Opisał pustkę, czarny krajobraz – i mroczną obecność, którą tam wyczuł.
Lor słuchał uważnie, a potem wstał i zaczął powoli krążyć po chacie, rozciągając mięśnie. Strzelało mu w kolanach i przy każdym takim odgłosie krzywił się niemiłosiernie.
Luke nie odrywał od niego wzroku.
– Czy coś ci to mówi?
Lor zatrzymał się i ściągnął usta.
– Byliśmy w wielu miejscach, Luke. Wiele widzieliśmy.
Luke skinął głową. Prawda – spędzili w swoim towarzystwie wiele czasu po śmierci Imperatora i upadku Imperium. Luke’a napędzało pragnienie odbudowania zakonu Jedi… w zasadzie z niczego. Przyszedł do Lora w nadziei, że stary odkrywca pomoże mu w szukaniu relikwii i artefaktów związanych z Mocą. Kierowali się kompasem gwiezdnym, który Luke znalazł na Pillio, tworząc mapę świątyń Jedi rozrzuconych po całej galaktyce. Przynajmniej połowa z nich popadła w zapomnienie po czystce dokonanej na zakonie przez Imperium czterdzieści lat wcześniej.
Ich podróże okazały się bardzo owocne. Luke zebrał sporą kolekcję zabytkowych przedmiotów w swojej raczkującej świątyni Jedi – posiadał zwoje i księgi, dokumenty i nośniki danych, przedmioty rytualne, pieczęcie i symbole władzy, technologie, w tym miecze świetlne, gwiezdny kompas i wiele innych. Wszystkie te rzeczy Luke i Lor dogłębnie przebadali. Olbrzymia wiedza starszego mężczyzny na temat Jedi była bardzo cenna dla Luke’a, który nie tylko chciał się czegoś nauczyć, ale też to wszystko zrozumieć – w końcu próbował odrodzić zakon Jedi.
– Czuję jednak, że nadchodzi jakieś ale – rzekł ostrożnie Skywalker.
Lor znów zaczął chodzić w tę i we w tę.
– Może jest to prawdziwe miejsce, a może tylko wizja, wyobrażenie ciemności, która zawsze musi istnieć tam, gdzie istnieje światło.
– Ale dlaczego teraz? Nigdy wcześniej nie miałem takich wizji.
– Być może to wpływ jakiegoś artefaktu? Luke, zebraliśmy i przebadaliśmy wiele wytworów ciemności…
Było to oczywiście prawdopodobne, ale Luke czuł, że nie o to chodziło. W ciągu ostatnich kilku tygodni rzeczywiście miał rozproszoną uwagę, a jego codzienne rytuały i szkolenie adeptów, ścisła, niezmienna rutyna, nagle przestały działać. Luke przekazał podstawowe zadania najstarszym uczniom, między innymi Benowi, a sam zamknął się u siebie, próbując dotrzeć do sedna wizji. Od dawna jednak nie dotykał żadnych sithańskich artefaktów. Wiedział dobrze, jakie niebezpieczeństwa są z nimi związane.
– Przepraszam – rzekł Luke. Wyprostował nogi i wstał. Poprawił przybrudzoną szatę i rozczochrał cybernetyczną ręką swoje jasnobrązowe włosy. – Nie wiem, co chciałem w ten sposób uzyskać. – Przerwał i pokręcił głową. – Ale to… miejsce… Nie wiem, co to jest, ale ukazuje mi się z jakiegoś powodu, Lor. Czuję to.
– Och – odparł Lor, ściskając ramię przyjaciela. – Nie mam co do tego wątpliwości. Najmniejszych. Chciałbym tylko móc ci jakoś pomóc. Badania, praca w terenie, poszukiwania – o, tu mogę się do czegoś przydać. Ale kiedy mam czuwać przy Jedi, który spogląda we wnętrze własnego umysłu? – Mlasnął. – To mnie ciut przerasta.
Luke roześmiał się cicho, rozluźniając się na nowo – tak działało na niego towarzystwo starego przyjaciela.
– Może masz rację – powiedział. – A w ogóle czemu przyleciałeś na Ossus? Mówiłeś, że znalazłeś jakieś informacje?
– No cóż – zaczął Lor – zabrzmi to teraz trochę… mało sensacyjnie, że tak powiem.
– Mów. – Luke się uśmiechnął. – Zaciekawiłeś mnie.
Lor skinął głową.
– Słyszałeś kiedyś o planecie Yoturba?
Luke zmarszczył brwi.
– Chyba nie…
– Środkowe Rubieże, nic nadzwyczajnego – wyjaśnił Lor. – Ale Instytut Historyczny Lerct prowadzi tam wykopaliska archeologiczne.
Luke uniósł brwi.
– Znaleźli coś?
– Nie… – przyznał Lor. – A w każdym razie jeszcze nie. Natrafili jednak na dużą osadę. Nie mogłem znaleźć żadnych informacji o świątyni Jedi na Yoturbie, ale okres się zgadza. Pomyślałem, że moglibyśmy na to rzucić okiem, jeśli możesz się stąd na jakiś czas wyrwać.
Luke pogładził w zamyśleniu brodę, a potem zerknął na Lora i przytaknął.
– Pewnie – odparł. – Powinniśmy tam polecieć. Zresztą przyda mi się trochę czasu, żebym mógł się spokojnie nad wszystkim zastanowić.
Minął Lora i wyszedł z chaty, stojącej na szczycie niewielkiego wzgórza. Spojrzał w dół i zorientował się, że Ben zastąpił Enyo w roli instruktora.
Luke podniósł rękę, żeby zwrócić uwagę siostrzeńca. Chłopak dał znak, że rozumie, i zaczął kończyć sesję treningową.
– Kiedyś będzie z niego wspaniały Jedi. – Lor dołączył do przyjaciela. – A poznanie odpowiedzialności wiążącej się z zarządzaniem świątynią pod nieobecność mistrza bardzo mu się przyda.
Luke skinął głową, a potem poklepał Lora po plecach, odwrócił się i wszedł do środka, żeby przygotować się do wyprawy.
ZŁOMOWISKO, NIEDALEKO WEWNĘTRZNYCH RUBIEŻY
TERAZ
Jeśli księżyc miał nazwę, nie znał jej. Nie żeby bardzo mu zależało na tej wiedzy – i na czymkolwiek w ogóle.
Nie zależało mu już na niczym.
O ile się orientował, przebywał tu sam, choć nie pokusił się o zbadanie terenu poza złomowiskiem, w którym się urządził. Księżyc, jak wiele innych w tym sektorze, miał rozmiary planety – standardową masę, standardowe ciążenie, standardową atmosferę – i choć cechowały go niskie temperatury, nadawał się do życia i tylko to się liczyło.
I nazywał go… Właściwie nie nazywał go nijak. Nie potrzebował żadnej nazwy. Znał współrzędne, owszem – okazjonalnie wypuszczał się poza jego studnię grawitacyjną, ale nigdy gdzieś daleko. Dobrze czuł się tam, gdzie się znajdował. Gdzie indziej nic na niego nie czekało.
Księżyc oznaczał więc dla niego po prostu księżyc, a złomowisko tylko złomowisko. Nie było w tym nic poetyckiego, ale też on nigdy nie interesował się literaturą.
Nie wiedział też, do kogo należał ten skład badziewia, i nie dbał o to. Odkąd się tu zjawił, nie próbował się też tego dowiedzieć. Och, istniał od bardzo dawna, to nie ulegało wątpliwości. Złom tworzył spoczywające na sobie warstwy, niczym przekrój geologiczny – warstwa odpadów metalowych i ceramicznych na kolejnej warstwie zniszczonych resztek okrętów z dawno zapomnianych cywilizacji, imperiów, republik. Powierzchnię tych materiałów starł na szorstki, srebrzysty piasek wszechobecny wiatr – wiatr, który wył i jęczał, a nocą zdawał się śpiewać wśród ruin, zupełnie jakby stanowił samodzielną formę życia. Z tej górnej warstwy wystawały większe kawałki złomu, niektóre nieco lepiej zachowane, a niektóre nawet całkiem rozpoznawalne, pomimo swego wieku i przestarzałego wyglądu. Kapsuły z silnikami, których wnętrza dawno uległy zniszczeniu, tworzyły długie rury, a te ciągnęły się przez setki metrów na wydmach ze złomu. Przypominały wylinki jakichś gigantycznych, żywiących się metalem robaków, żyjących pod ziemią. Były tu też inne części, wyglądające jak szkielety, bardzo stare – obudowy i konstrukcje, kokpity i komory silników, a gdyby sięgnąć pod powierzchnię, wszędzie kilometrami rozpościerały się przewody z plastoidu, niektóre w szokująco jaskrawych kolorach, czerwieni, żółci i błękicie – wytrzymały materiał zdecydowanie lepiej zniósł wieki erozji i rozkładu niż pozostałe części okrętów, których układy nerwowe i układy krążenia składały się niegdyś z tych właśnie kabli i przewodów.
Nie wiedział, skąd to wszystko się tu wzięło, i nie dbał o to, bo nie zamierzał się zajmować odzyskiem złomu. Na tym starym, opuszczonym w minionej epoce wysypisku śmieci nie znajdowało się absolutnie nic użytecznego i właśnie dlatego takie miejsce wybrał, bo oznaczało to, że nikt inny nie miał powodu, by się tu zjawić. Może pewnego dnia księżyc ze złomowiskiem stanie się celem łowców surowców, wyposażonych w narzędzia i wiedzę, pragnących odzyskać minerały, metale, półmetale. A może to już nastąpiło i teraz patrzył na wszystko, co pozostało po ich przejściu.
Nie miało to znaczenia. Dla niego liczyło się tylko to, że był sam, że nikt nie odwiedzał tego księżyca – i przede wszystkim to, że nikt nie wiedział o jego obecności.
Liczyło się jedynie to, że imię Ochiego z Bestoona powoli popadnie w zapomnienie.
I dobrze. Bo jego obecna misja nie wymagała niczyjej pomocy, a jeśli miał znaleźć to, czego szukał, potrzebował samotności i spokoju.
– Panie!
Ach tak… Samotność sobie zapewnił, ale w gruncie rzeczy nie był jednak sam.
– Panie! – odezwał się znowu przenikliwy, drżący głos droi-da. – P-p-p-panie.
Respirator Ochiego sprawił, że jego westchnienie odbiło się głośnym echem. Tak, atmosfera nadawała się do oddychania, ale podejrzewał, że nie należało wdychać srebrzystego piasku przez dłuższy czas, a on z pewnością nie przybył tutaj, żeby umrzeć. Wręcz przeciwnie.
Ochi ściągnął kaptur i uklęknął przy małym droidzie, składającym się z dwóch głównych części – koła z gumową oponą i głowy w kształcie płasko zakończonego stożka – połączonymi rozkładaną szyją. Trzy długie, zielone szpary na jego głowie składały się na system optyczny. Ochi przykucnął obok niego, a droid przesunął się do przodu i do tyłu na srebrnym piasku. Trzy antenki z tyłu stożka zadrżały, jakby bliskość właściciela napawała droida lękiem.
– O co chodzi, D-O?
– J-j-j-j…
– No, wykrztuś to z siebie – zgrzytnął Ochi – bo inaczej znowu zostawię cię na zewnątrz, a wtedy zobaczysz, jak ten chłód spodoba się twojemu smarowi.
Na te słowa D-O podjechał na wierzchołek srebrzystej wydmy, na którą wchodzili, i się zatrzymał. O, a teraz potrząsał głową, jakby chciał zachęcić Ochiego, żeby popatrzył na to, co się znajdowało za grzbietem wzniesienia, tam, gdzie mieścił się ich obóz.
Mężczyzna poszedł za droidem na górę. D-O był tylko jednostką o niskiej inteligencji, przeznaczoną do magazynowania i odzyskiwania danych, jednak Ochiego już w przeszłości zaskoczyła skuteczność jego czujników. Jeśli D-O ośmielał się zwrócić mu na coś uwagę, to zwykle miał po temu dobry powód.
Zwykle. Bo tym razem, kiedy uważnie rozejrzał się po obozie, dbając o to, żeby nie wystawiać za bardzo głowy, Ochi nie dostrzegał niczego, czego nie powinien tam ujrzeć.
Znowu westchnął, wstał i odwrócił się w stronę droida. Wyjął zza pasa krótką, matową czarną rurkę, jeden z niewielu użytecznych elementów, które znalazł na złomowisku po przylocie. Nie wiedział, z czego ją zrobiono – czarna i gładka, bardziej przypominała kamień niż metal, ale mimo to była lekko zagięta. Nie orientował się też, do czego mogła pierwotnie służyć.
Ale nie miało to znaczenia. Wystarczało, że teraz doskonale przyda mu się do tego, co chciał zrobić.
Ochi zamachnął się rurką i uderzył D-O w tył głowy. Droid stracił równowagę i zarył przodem w piasek, bełkocząc ze strachu. Jego pan postawił nogę na jego górnej części i przytrzymał ją na ziemi. Koło próbującego się uwolnić D-O kręciło się bezużytecznie, wzbijając w powietrze smugę srebrzystego pyłu.
– Może kiedyś nauczysz się nie marnować mojego czasu, droidzie! – syknął Ochi, wypowiadając ostatnie słowo takim tonem, jakby było to wyzwisko. A potem uniósł stopę i kopnął od tyłu koło D-O. Maszyna ześlizgnęła się z wierzchołka wydmy. Podniosła głowę z piasku i wreszcie się zatrzymała. Potrząsnęła górną połową, próbując wytrzepać piasek z jej mechanizmów.
– Przepraszam, panie. P-p-p-przepraszam, panie. Przepraszam.
– Zamknij się – zgrzytnął Ochi. – Co widziałeś, a o czym nie mogłeś mi po prostu powiedzieć?
Droid zadrżał i odwrócił stożkowatą głowę, żeby spojrzeć na swojego właściciela.
– Ruch. Panie. Ruch. Ruch.
Ochi popatrzył na D-O, a potem odwrócił się i wszedł z powrotem na wierzchołek wydmy. Uważnie rozejrzał się po obozie, szukając czegokolwiek, co wyglądałoby inaczej.
Odkąd się tu znalazł, urządził się całkiem wygodnie. Na środku tego płaskiego terenu stało „Dziedzictwo Bestoona”. Główna rampa była opuszczona. Ochi za pomocą elementów rusztowania i ciężkiej płachty z plastoidu skonstruował prowizoryczną dobudówkę do statku, zwiększając sobie przestrzeń do życia i jednocześnie zabezpieczając wnętrze przed piaskiem. Do środka wciągnął skrzynię z narzędziami i parę elementów wyposażenia z transportowca, żeby przygotować przyzwoity warsztat do pracy.
Nie dostrzegał ani nie słyszał niczego dziwnego. Róg plandeki łopotał coraz głośniej pod wpływem silniejszych porywów wiatru. Pieśń księżyca narastała, w miarę jak zbliżał się zmierzch. Ochi pomyślał, że będzie musiał naprawić ten róg, a potem zaczął schodzić z wydmy, zapadając się obcasami w piasek. Z tyłu zagrzechotało – D-O zatrząsł się i wydał z siebie pisk, zupełnie jakby jego wokabulator miał się ostatecznie zepsuć. Mężczyzna zatrzymał się i spojrzał na droida.
Chociaż naprawdę nie znosił tej głupiej maszyny, jedynego swojego towarzysza na tym nędznym księżycu, mimo wszystko mu ufał.
Jeśli D-O wykrył ruch, to znaczy, że coś tam się rzeczywiście poruszyło.
Ochi uklęknął na jednym kolanie i wyjął quadnolornetkę. Odrzucił pelerynę do tyłu, zdjął kaptur i podniósł przyrząd do gogli respiratora. Wyregulował ostrość i, lekceważąc lekkie zadrapania, ujrzał w powiększeniu teren na dole, statek, warsztat i wszechobecny złom. Na ekranie ukazały się dane i linie śledzenia. Quadnolornetka wykonywała analizy obrazu, wyświetlając chaos danych, które zapewne byłyby dla Ochiego bardzo użyteczne, gdyby kiedykolwiek udało mu się odgadnąć, jak je właściwie interpretować.
Skanował otoczenie ostrożnie, powoli, od lewej do prawej. Wiatr stawał się coraz silniejszy, tworząc podmuchami wiry ze srebrzystego piasku. Szumiało coraz głośniej. Quadnolornetka rejestrowała ruchome cząstki, informując Ochiego o zasięgu, stopniu ruchu i wszelkich innych, kompletnie bezużytecznych rzeczach.
I na tym polegał problem. Metaliczny piasek zakłócał odczyty z czujników. Był to jeszcze jeden powód, dla którego nikt nie odwiedzał tego księżyca, dlaczego żadna inna jednostka, nawet lecąca nisko, nie mogłaby zauważyć statku łowcy, stojącego na pustym terenie wśród złomu. D-O nauczył się dostosowywać do tych interferencji i odfiltrowywać je. Jednak teraz, kiedy Ochi czuł przez rękawice, jak quadnolornetka zaczyna się rozgrzewać, próbując przetworzyć odbierany obraz, zastanowił się, czy może jednak jego mały droid nie dotarł do kresu swojej użyteczności.
Opuścił quadnolornetkę i spojrzał na obóz. Obok statku wzniósł się w powietrze miniaturowy wir pyłowy, który wessał błyszczący piasek, a potem rozproszył się równie szybko, jak powstał. A potem znów powiało mocniej i wzdęta peleryna zasłoniła Ochiemu maskę. Odgarnął tkaninę z twarzy i na chwilę wszystko ucichło.
Na dole nie było nic.
– Pora, żebyś sobie wyregulował czujniki – mruknął do droi-da Ochi. Wstał i zszedł z wydmy. – Albo sam ci je wyreguluję.
D-O zadrżał, wymamrotał coś do siebie, a potem podążył za właścicielem w bezpiecznej odległości od niego.
Wnętrze prowizorycznego warsztatu Ochiego było zawalone różnymi przyrządami, ale na szczęście, mimo luźnej ściany ze wzmocnionej plandeki, wolne od piasku. Kiedy D-O wpadł za nim do środka, Ochi zabezpieczył płachtę zasłaniającą wejście, a potem poszedł w kąt namiotu, żeby poprawić jej mocowanie. Kiedy udało mu się to zrobić, wyprostował się, rozpiął pelerynę pod szyją i rzucił ją na skrzynię, a potem strzepnął z siebie zabłąkane ziarenka piasku i wszedł po rampie do „Dziedzictwa Bestoona”.
Wnętrze statku było przestronne, ale zapchane pojemnikami z plastoidu, całymi stosami pojemników, ustawionych pod ścianami. Część została wyciągnięta na środek i ich otwarte pokrywy odsłaniały zawartość. Z kilku Ochi zrobił sobie stół, jeden służył jako siedzenie. Na stole leżały przedmioty wyjęte z kilku opróżnionych skrzyń.
Były to książki, mapy i dokumenty, w większości stare i zbrązowiałe, wykonane z przetworzonej pulpy drzewnej lub wyprawionych, cieniutkich skór zwierząt. Już przez samo to miały wysoką wartość, niezależnie od informacji, które zawierały. Ochi posiadał też trochę nowszych dokumentów – syntetyczne kartki, jasne i błyszczące, odróżniały się od swoich protoplastów. Na dwóch skrzynkach spoczywało duże tomisko o złamanym dawno temu grzbiecie, z poplamionymi i pozaginanymi kartkami, wychodzącymi z oprawy. Na otwartej stronie leżał wielkoformatowy datapad z rysikiem.
Ochi podszedł do stołu, zaś D-O zaszył się w kącie, w którym zrobił sobie kiedyś schronienie z wyrzuconych papierów, przytulną kryjówkę obok gniazda ładowania.
Mężczyzna patrzył na swoją pracę – swoje badania – przez minutę, dwie, trzy, a potem syknął z irytacją. Jego jedyną rutynę stanowił codzienny, pięciokilometrowy patrol wokół złomowiska i ten marsz miał oczyścić mu umysł, pozwalając jego podświadomości rozgryźć problemy i zagadki, podczas gdy on skupiał się tylko na stawianiu kolejnych kroków.
Dziś jego podświadomość niewiele popracowała. Była zmęczona, podobnie zresztą jak świadoma część jego umysłu. Ochi badał te księgi już bardzo długo.
Zapewne o wiele za długo.
Usiadł ciężko na skrzyni, ściągnął rękawice oraz respirator, a potem wrzucił je do innego, otwartego pojemnika ze starymi dokumentami, stojącego obok. Potarł sobie łysą czaszkę, żółtawą skórę naciągniętą przez blizny po poparzeniach. Diody implantu, obejmującego tył jego głowy i zakrywającego uszy, lekko zamrugały. Pochylił się nad stołem. Jego okrągłe, czarne, cybernetyczne oczy, umieszczone w gładkim obliczu, skupiły się na tekście, którego do tej pory nie zdołał przetłumaczyć. Sięgnął po datapad, przesuwając bladym językiem po ustach pozbawionych warg, i zabrał się do pracy.
Rozgryzie ten tekst i znajdzie to miejsce – tę cholerną planetę, zarazem przeklętą i błogosławioną.
Exegol.
Niewiele mu brakowało. Wiedział to. Czuł to.
A przynajmniej tak sobie wmawiał, zupełnie jakby mógł urzeczywistnić to samym pragnieniem. Bo Ochi z Bestoona szukał Exegola od bardzo, bardzo dawna i choć cząstką umysłu zdawał sobie sprawę, jak beznadziejne to zadanie, nie zamierzał się poddawać.
Był tam raz – i zdoła się tam dostać ponownie.
Exegol nie znajdował się jednak tylko w nieznanym rejonie przestrzeni – ta starożytna planeta została specjalnie ukryta, osłonięta przed resztą galaktyki, specjalnie lub może na skutek jakiegoś tajemnego rytuału – tego Ochi nie wiedział. Ale… już kiedyś tam dotarł, więc uda mu się to jeszcze raz. Pokonał Czerwoną Przestrzeń Plastra Miodu, ten śmiertelnie niebezpieczny rejon szkarłatnego chaosu, osłaniający planetę Sithów. Zdołał się tam przedostać. Exegol. Był tam. Wiedział, jakie mroczne tajemnice skrywa ta ciemna planeta. Tajemnice, które staną się jego własnością. Rzeczy, jakie tam widział, jakie poznał podczas tego krótkiego pobytu lata temu… Tajemnice, które Imperator wyszeptał mu do ucha, o których wspominał Darth Vader.
I Ochi wiedział, że musnął tylko ich powierzchnię, ułamek potęgi spoczywającej pod spękaną, czarną powierzchnią tego martwego globu
Potęga? Ochi się roześmiał. O tak, kiedyś łaknął potęgi. Potęgi i bogactwa. Nigdy jednak nie zamierzał ich używać do zdobycia władzy – bo po co w ogóle rządzić galaktyką? Pewnie, kiedy się rzeczywiście nią władało, miało się… co, personel? Służących? Podwładnych? Posłusznych popleczników, wykonujących całą pracę, podczas gdy władca siedział na ebonitowym tronie i tylko zbierał profity?
Nie, to nie dla niego. Dawniej chyba też nie, a z całą pewnością nie teraz. Potęga występowała pod wieloma postaciami, a ta, której pragnął obecnie, miała zupełnie inny charakter.
Bo Ochi z Bestoona pragnął nade wszystko mocy życia, uzdrawiania, ponownego stania się… sobą.
Stracił poczucie czasu, ale upłynęło już wiele lat, odkąd pokonał te koszmarne otchłanie Przestrzeni Plastra Miodu z samym Darthem Vaderem. Ochi został niechętnym towarzyszem Mrocznego Lorda Sithów, zamierzającego zbadać tajny projekt Imperatora. I tam, na planecie ukrytej przed galaktyką, odkryli ogromną flotę, którą wyznawcy Sithów i ich zniewoleni robotnicy powoli budowali – gwiezdne niszczyciele, setki okrętów, tysiąc razy potężniejszych od jednostek floty Imperium. Wyposażono je w potężne działa o sile rażenia podobnej do niszczącego światy uzbrojenia Gwiazdy Śmierci. Energię skupiały kryształy kyber, wydobyte z ogromnego złoża w centrum fortecy, a zarazem świątyni kultystów.
To właśnie ta góra kyberu stała się przyczyną blizn Ochiego. Patrzył, jak kryształy są wyrywane z formacji skalnej i właśnie wtedy, wydając z siebie krzyk bólu, wybuchły energią, która zniszczyła skórę na jego czaszce i wypaliła mu gałki oczne. Tymczasem wyznawcy Wiecznych Sithów dalej torturowali kryształowy skarb, dzieląc go na części i nasycając kyber – a przynajmniej tak uważali – jeszcze większą mocą, niezbędną dla potężnych dział okrętów.
Ochi pamiętał ból. Pamiętał ciemność. I pamiętał głos Imperatora Palpatine’a, głęboki i melodyjny, niemal kojący, kiedy potęga Wiecznych Sithów naprawiała go, wymieniała mu oczy, dała mu cybernetyczny procesor, by zastąpić uszkodzone części mózgu.
Ale naprawa to nie to samo co uzdrowienie. Po tym wypadku mężczyzna nie był już taki sam, nie tylko ze względu na swoje obrażenia, ale też dlatego, że głęboko w nim samym coś również się zmieniło.
Widział blask Exegola i zachwyciło go to. Jego potęgę – moc niszczenia, ale też leczenia. Odnawiania. Ponownego scalania.
I rzeczywiście, on również przeżył. Opuścił Exegol, wrócił do pracy na rzecz różnych panów – znów Vadera, pani Qi’ry, Szkarłatnego Świtu i innych, podczas gdy głos Imperatora nieustannie rozbrzmiewał w ciemnych zakątkach jego umysłu i wspomnienie ukrytej planety Sithów błyszczało w jego pamięci coraz jaśniej.
I teraz również – jaśniejsze i gorętsze niż kiedykolwiek, to płonące czerwone światło niczym serce krzyczącego, torturowanego kryształu kyber. Ochi był teraz starszy, a jednak czuł się tak, jakby dopiero zaczynał, zbierając informacje, rozpoczynając realizację swojego prawdziwego celu istnienia, prawdziwego powodu, dla którego go do tego cholernego istnienia powołano. Potrzebował czasu. Potrzebował życia.
Potrzebował znowu stać się sobą. Odzyskać swoje ciało.
Chciał być uleczony, nie zaś tylko naprawiony.
A odpowiedź stanowił Exegol. Kult Wiecznych Sithów mógł spełnić jego życzenia, a jeśli odmówią, weźmie ich moc i sam to uczyni.
Sęk w tym, że nie mógł się tam teraz dostać.
Nikt nie mógł. Czerwona Przestrzeń Plastra Miodu była rozległa i bardzo niebezpieczna dla statków – piekielny obszar pełen anomalii, którego nikt nie ważył się pokonać bez odpowiedniego narzędzia nawigacyjnego. Przestrzeń osłaniała Exegol tak dobrze, jakby planeta w ogóle nie istniała.
Ochi musiał zdobyć sithańskie tellurium.
Nie wiedział, jak działało, ale nie miało to znaczenia. Widział, co robił z nim Vader – po prostu podłączało się je do komputera nawigacyjnego i tellurium zajmowało się resztą.
Ochi cofnął się o kilka stron na datapadzie i spojrzał cybernetycznymi oczami na zebrane schematy. Tellurium stanowiło dziwny artefakt – przypominało bardziej dzieło sztuki niż zaawansowane technologicznie urządzenie. Rzeźba z żelaza i szkła, z uwięzionym w środku magicznym płomieniem. Nie wiedział dokładnie, kim ani czym Sithowie dokładnie byli – Imperator sprawiał przerażające wrażenie, ale płacił dobrze, a Vader…
No cóż, Vader był dziwolągiem, ale Ochi miał okazję widzieć, co potrafił, jaką potęgą dysponował na swoje zawołanie – mroczne odbicie Mocy, którą władali Jedi, ofiary Ochiego w pełnych chwały dniach wojen klonów.
Ochi niewiele wówczas z tego rozumiał i niezbyt się tym wszystkim przejmował – zresztą to się nie zmieniło. Ale tellurium – o, to było coś rzeczywistego, narzędzie, które można wykorzystać…
Oczywiście wiązały się z tym komplikacje. Istniały tylko dwa takie przedmioty, bo… oczywiście musiały istnieć tylko dwa. Wymyślili to Sithowie, a wynikało to z jakiegoś starożytnego rytuału lub wierzenia albo z jakiegoś innego powodu, bo Sithowie byli Sithami. Więc w porządku – dwa telluria. Vader miał jedno i Ochi zakładał, że drugie musiało się znajdować w posiadaniu Imperatora.
Problem w tym, że Vader nie żył, podobnie jak Palpatine. Czy to oznaczało, że telluria uległy zniszczeniu?
A może po prostu zaginęły?
Ochi uważał, że raczej to drugie.
A przynajmniej tak sobie powtarzał. I teraz musiał znaleźć tylko jedno z nich – mały artefakt w kształcie piramidki, który mieścił mu się na dłoni i który znajdował się nie wiadomo gdzie w bardzo, bardzo dużej galaktyce.
Ochim kierowała jednak determinacja – spędził zbyt wiele czasu na tych poszukiwaniach, żeby teraz się poddać. Lata badań… I nadal nie dotarł do celu.
Bo znalazł wskazówki, owszem. O sithańskich telluriach mówiły zabytkowe dokumenty, które zbierał – stanowiły część jego kolekcji artefaktów. Lordowie Sithów, mistrzowie i uczniowie pojawiali się i przegrywali w cyklicznym rytmie, sprawiającym matematyczne wręcz wrażenie, a ci, którzy im służyli, również pojawiali się i znikali. Telluria Sithów, klucze do Exegola, nie pozwalały się łatwo zgubić lub zniszczyć. Istniał sposób, żeby je znaleźć, i Ochiemu niewiele już brakowało…
Książka była stara, strony kruche i przypalone na brzegach, zupełnie jakby ten tom został zabrany w ostatniej chwili z płonącego statku. Niektóre kartki wydawały się bardziej uszkodzone niż inne, co utrudniało i tak ciężkie tłumaczenie tekstu. To dlatego zabrał ze sobą D-O. Droid do magazynowania i odzyskiwania danych należał do jakiegoś uczonego, którego Ochi zabił na Primus Cabru, kiedy obrabowywał bibliotekę, i ta cholerna maszyna, będąca świadkiem śmierci swojego pana, zaczęła go błagać – naprawdę! – o darowanie jej elektronicznego życia. Ochi zorientował się, że D-O może mu się przydać – jego oprogramowanie zawierało setki języków, a także skomplikowane algorytmy, umożliwiające szybką analizę tekstów i porównywanie ich z innymi materiałami przechowywanymi w jego zaskakująco obszernej bazie danych. Właśnie tego Ochi potrzebował.
Ochi odłożył datapad i się rozejrzał. Gdzie się podziewał ten głupi droid? Wezbrał w nim gniew. Wstał, sięgając po metalową rurkę.
– D-O? D-O! Droidzie! Chodź tu, jesteś mi potrzebny! – Głos Ochiego odbił się echem w „Dziedzictwie Bestoona”. Naprawdę dziwił go ten brak odpowiedzi ze strony droida.