Star Wars. Cień Sithów - Adam Christopher - ebook

Star Wars. Cień Sithów ebook

Christopher Adam

3,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Powrót Luke’a Skywalkera i Landa Calrissiana w powieści osadzonej w okresie między „Powrotem Jedi” a „Przebudzeniem mocy”.

Imperium przestało istnieć. Resztki sił Palpatine’a wycofały się na najdalsze krańce galaktyki. Jednak nawet po blisko dwóch dekadach od bitwy o Endor, w epoce mozolnie odbudowywanego pokoju, bohaterom Nowej Republiki nadal towarzyszą niebezpieczeństwo i strata. Mistrz Jedi Luke Skywalker jest nękany wizjami ciemnej strony, ostrzegającymi przed tajemniczym zagrożeniem, narastającym gdzieś w odległej przestrzeni, na martwej planecie Exegol.

Luke wyraźnie wyczuwa zakłócenie w Mocy, a największe obawy Jedi potwierdzają się, kiedy jego stary przyjaciel Lando Calrissian odwiedza go z informacją o nieoczekiwanym posunięciu Sithów. Gdy córeczka Landa została porwana, dawny generał Sojuszu Rebeliantów szukał jej śladów w całej galaktyce. Każda nowa plotka prowadziła jednak donikąd i jego nadzieja powoli gasła – póki nie natrafił przypadkiem na Ochiego z Bestoona, sithańskiego zabójcę, któremu zlecono porwanie małej dziewczynki. Luke i Lando nie potrafią ustalić prawdziwych motywacji zabójcy. Tymczasem na księżycu-złomowisku tajemnicza wysłanniczka Wiecznych Sithów przekazała Ochiemu święty sztylet, obiecując mu odpowiedzi na pytania, dręczące go od upadku Imperium. W zamian miał wykonać ostatnie zadanie: przywieźć na Exegol klucz do odrodzenia Sithów – Rey, potomkinię samego Dartha Sidiousa.

Podczas gdy Ochi ściga Rey i jej rodziców aż po krańce galaktyki, Luke i Lando rozpoczynają śledztwo w sprawie nadal wiszącego nad galaktyką cienia Sithów – i próbują pomóc młodej rodzinie, uciekającej przed śmiertelnym zagrożeniem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 594

Oceny
3,7 (6 ocen)
3
0
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KPulak

Nie oderwiesz się od lektury

Książka, która w dużej mierze wyjaśnia 9. część Star Wars. Ciekawa lektura
00

Popularność




CHRONOLOGIA STAR WARS

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

W końcu jed­nak oka­zuje się, że nie możesz tknąć cie­nia. Docho­dzisz zresztą do wnio­sku, że wcale nie chcesz. Bo cień jest wszyst­kim, co ci pozo­stało. Cień cię rozu­mie. Cień ci wyba­cza. Cień przy­gar­nia cię do sie­bie… A w cze­lu­ści pieca, który jest twoim ser­cem, spa­lasz się we wła­snym ogniu.

Ostrze­że­nie z mrocz­niej­szych cza­sów1

WPROWADZENIE

To czas pokoju. Nowa Repu­blika pró­buje zapo­cząt­ko­wać nową erę swo­body i współ­pracy, budu­jąc ją na szcząt­kach okrut­nego Impe­rium Galak­tycz­nego. Mistrz Jedi LUKE SKY­WAL­KER w zało­żo­nej przez sie­bie świą­tyni szkoli nowe poko­le­nie adep­tów.

W Mocy nara­sta mroczny cień. Pod­czas gdy LANDO CAL­RIS­SIAN, były gene­rał Soju­szu Rebe­lian­tów, szuka swo­jej porwa­nej dawno temu córki, kul­ty­ści z ukry­tej pla­nety EXE­GOL sta­rają się zre­ali­zo­wać plan przy­go­to­wy­wany od poko­le­nia.

Tym­cza­sem w Dzi­kiej Prze­strzeni młoda rodzina ucieka w prze­stra­chu przed przed­sta­wi­cie­lami złych sił, które cała galak­tyka uwa­żała za od dawna nie­ist­nie­jące…

ROZDZIAŁ 1

DZIKA PRZE­STRZEŃ, NIE­ZNANE WSPÓŁ­RZĘDNE

TERAZ

Na początku nie było nic – poza pustym kosmo­sem. A potem zni­kąd wyło­nił się sta­tek. Masa, forma, kon­struk­cja. Stam­tąd – tu. Poko­nał nie­zmie­rzoną otchłań prze­strzeni z taką samą łatwo­ścią, z jaką pociąga się za dźwi­gnię. Podróż nie­mal magiczna w swo­jej pro­sto­cie.

Prze­grzany kom­pu­ter nawi­ga­cyjny jed­nostki nie zgo­dziłby się z tym stwier­dze­niem.

Przez chwilę zde­ze­lo­wany stary frach­to­wiec uno­sił się tylko w prze­strzeni kosmicz­nej, niczym niedź­wiedź garu, wybu­dza­jący się z dłu­giego snu i roz­glą­da­jący się po oko­licy.

A potem sta­tek zadrżał i, prze­chy­la­jąc się na bak­burtę, zaczął lecieć w powol­nej, dłu­giej spi­rali, przy­śpie­sza­jąc nagle, kiedy w eks­plo­zji bia­łych iskier zawiódł rufowy sta­bi­li­za­tor impul­sowy. Dziób jed­nostki pochy­lił się jesz­cze bar­dziej, a ster­bur­towy sil­nik zaczął się krztu­sić. Przez szpary w polu­zo­wa­nej pły­cie obu­dowy wydo­by­wał się nie­po­ko­jący czer­wony blask.

Kobieta za ste­rami i jej dwoje pasa­że­rów zna­leźli się w sytu­acji jesz­cze gor­szej niż poprzed­nio.

Dwa dni. Tylko tyle. Dwa dni od startu z Jakku, powolna podróż stat­kiem, który w ogóle nie powi­nien latać – ale tylko jego udało im się pode­rwać w powie­trze ze zło­mo­wi­ska Unkara Plutta koło Pla­cówki Niima. Nie zapo­wia­dało się, by zdo­łali pole­cieć nim o wiele dalej.

Jesz­cze kilka godzin wcze­śniej żywili ostrożną nadzieję, że może… może im się udało? Ucie­kli z domu, a ich uni­wer­salny droid, zbu­do­wany ręcz­nie z roz­ma­itego złomu, poświę­cił się, wywa­bia­jąc ści­ga­ją­cych ich łow­ców w zupeł­nie innym kie­runku. Potem zna­leźli sta­tek (prawdę mówiąc, już dawno mieli go na oku na wypa­dek, gdyby nad­szedł taki dzień – oby tylko nie nad­szedł…) i go uru­cho­mili. Zabrali jedy­nie torbę z zabaw­kami, ksią­żecz­kami i kocem, garść kre­dy­tów i ubra­nia, które mieli na sobie. Usta­wili kom­pu­ter nawi­ga­cyjny na wek­tor, mający zabrać ich daleko poza zasięg pogoni (a przy­naj­mniej o to się modlili). I ruszyli w drogę.

Ale co teraz? Sta­tek ledwo prze­trwał pierw­szy etap podróży. Ucieczka do Dzi­kiej Prze­strzeni była despe­rac­kim kro­kiem, ale też nie sta­no­wiła ich osta­tecz­nego celu. Zamie­rzali się tam po pro­stu na chwilę ukryć, żeby zyskać czas na opra­co­wa­nie planu i trasy.

Teraz, kiedy tak bez­rad­nie dry­fo­wali, ich moż­li­wo­ści wyda­wały się zde­cy­do­wa­nie bar­dziej ogra­ni­czone. Ucie­kli z Jakku tylko po to, żeby… co? Umrzeć w zim­nym kosmo­sie? Stary frach­to­wiec sta­nie się dla nich trojga gro­bow­cem, zagu­biony na zawsze na dale­kich pery­fe­riach galak­tyki. Nikt nie poczuje ich straty, nikt nie będzie pamię­tał ich imion.

Dathan, Mira­mir.

Rey.

Wnę­trze frach­towca było rów­nie stare i sfa­ty­go­wane jak poszy­cie kadłuba. W kok­pi­cie, małym, ale funk­cjo­nal­nym, w związku z pode­szłym wie­kiem tego modelu statku znaj­do­wały się aż trzy fotele: dla pilota i jego zastępcy oraz dla nawi­ga­tora – ten trzeci stał z tyłu, skie­ro­wany opar­ciem do przed­nich ilu­mi­na­to­rów. Ucie­ki­nie­rzy musieli jed­nak radzić sobie we dwoje.

Na fotelu pilota sie­działa młoda kobieta. Dłu­gie jasne włosy zwią­zała luźno nie­bie­ską wstążką, pasu­jącą do koloru jej pele­ryny. Pod­wi­nęła rękawy kre­mo­wej tuniki, by nie prze­szka­dzały, gdy pochy­lała się nad pane­lem ste­ro­wa­nia. Ści­skała odma­wia­jący współ­pracy drą­żek, a drugą ręką wci­skała śpiesz­nie różne przy­ci­ski i prze­łącz­niki, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad roz­dy­go­ta­nym stat­kiem. Przez pochyły, mocno pory­so­wany ilu­mi­na­tor widać było, jak gwiezdny pej­zaż przed nimi prze­krzy­wia się coraz bar­dziej, w miarę jak przy­śpie­szał spi­ralny dryf frach­towca.

Za sta­no­wi­skiem nawi­ga­tora klę­czał młody męż­czy­zna z krót­kimi wło­sami i cie­niem zaro­stu na twa­rzy. Obej­mo­wał rękami fotel i małą osóbkę, która go zaj­mo­wała – dziecko w mięk­kim koko­nie weso­łego, wie­lo­barw­nego koca, kon­tra­stu­ją­cego dra­stycz­nie z suro­wym, tłu­stym od brudu, meta­licz­nym wnę­trzem kok­pitu.

Męż­czy­zna spoj­rzał przez ramię na żonę, na­dal bie­dzącą się nad ste­rami, a potem wstał i pochy­lił się, żeby poca­ło­wać w głowę sze­ścio­latkę przy­piętą pasami do fotela. Dziew­czynka miała na uszach duże nawi­ga­tor­skie słu­chawki wygłu­sza­jące. Przed nią, na sta­rym pul­pi­cie nawi­ga­cyj­nym – pro­sto­ką­cie zło­żo­nym z setek malut­kich kwa­dra­to­wych diod – migały wie­lo­ko­lo­rowe wzory, ukła­da­jące się w ruchome kształty. Tę pro­stą grę matka dziew­czynki umie­ściła na zapa­so­wym kom­pu­te­rze, żeby zająć czymś córkę pod­czas dłu­giej podróży.

Męż­czy­zna spoj­rzał na ten pul­pit, ale dziew­czynka prze­stała się bawić. Pod­szedł do niej – zaci­skała mocno powieki. Pochy­lił się i objął ją.

– Jestem z tobą – szep­nął Dathan do Rey. – Wszystko będzie dobrze. Jestem z tobą.

Roz­legł się huk. Dathan bar­dziej go poczuł, niż usły­szał – to padł kolejny ele­ment znę­ka­nych sil­ni­ków. Od tej małej eks­plo­zji zatrząsł się cały frach­to­wiec. Spod przy­mknię­tych powiek Rey spły­nęła łza. Dathan otarł ją i zamknął oczy. Tak bar­dzo chciał, żeby choć raz dopi­sało im szczę­ście, choć tro­chę…

– Dobrze, jest! – Mira­mir wydała okrzyk triumfu, sta­tek zady­go­tał po raz ostatni, a potem prze­stał wresz­cie drżeć. Gwiazdy znie­ru­cho­miały za przed­nimi ilu­mi­na­to­rami.

Pomimo sytu­acji, w jakiej się znaj­do­wali, Dathan nie potra­fił powstrzy­mać uśmie­chu. Jego żona była geniu­szem i uwiel­biał ją za to. Nie wie­dział, skąd miała te umie­jęt­no­ści, ale przy­cho­dziło jej to natu­ral­nie, jak coś wro­dzo­nego. Potra­fiła latać wszyst­kim, świet­nie radziła sobie też z kwe­stiami tech­nicz­nymi i bez trudu skła­dała nowe urzą­dze­nia, choć wszyst­kiego nauczyła się sama. Nazy­wała to maj­ster­ko­wa­niem, jakby nie było to nic wiel­kiego, jakby nie zda­wała sobie sprawy z tego, jak bar­dzo nie­zwy­kły miała talent. W ciągu tych kilku lat ich zna­jo­mo­ści Dathan nie raz i nie dwa pytał ją, skąd jej się to wzięło, ale Mira­mir tylko wzru­szała ramio­nami i powta­rzała, że jej bab­cia to wspa­niała kobieta. Dathan wie­dział, że to prawda – w końcu spo­tkał ją kilka razy, zanim Mira­mir porzu­ciła życie w lesie mroku na Hyper­kar­nie, żeby wyru­szyć z Datha­nem na wędrówkę po galak­tyce. Ale w takim razie… jak jej bab­cia się tego wszyst­kiego nauczyła?

Dathan pło­nął z cie­ka­wo­ści, ale z cza­sem nauczył się nie nale­gać. Mira­mir tęsk­niła za bab­cią. I tęsk­niła za domem.

To kolejna sprawa, którą Dathan usi­ło­wał zro­zu­mieć. Poczu­cie tęsk­noty za domem, kiedy bra­kuje nam cze­goś, do czego nie można ni­gdy wró­cić – było to dla niego coś zupeł­nie obcego. Och, nie­wąt­pli­wie potra­fił to zro­zu­mieć. I tak, myślał o dniach spę­dzo­nych na Hyper­kar­nie, a nawet o latach na Jakku, ale nie odczu­wał chyba tego samego co ona. Żadne z tych miejsc nie stało się dla nich praw­dzi­wym domem.

Dathan miał dom – miej­sce, o któ­rym rze­czy­wi­ście mógł powie­dzieć, że z niego pocho­dzi. I czę­sto do niego wra­cał – w snach.

W snach… i w kosz­ma­rach.

– Przez pewien czas wytrzyma – stwier­dziła Mira­mir. Puściła drą­żek i pod­nio­sła rękę, żeby prze­su­nąć sze­reg cięż­kich prze­łącz­ni­ków na nachy­lo­nym panelu nad sta­no­wi­skiem pilota. – Prze­kie­ro­wa­łam moc rezer­wową do ster­bur­to­wego sta­bi­li­za­tora impul­so­wego, a potem prze­su­nę­łam kąt nachy­le­nia pola dużo powy­żej war­to­ści zero sie­dem, ale to nic, bo…

Urwała, gdy Dathan usiadł na sie­dzi­sku dru­giego pilota i spoj­rzał na nią, uno­sząc brew.

– Nie mam poję­cia, co to wszystko zna­czy – oświad­czył – poza tym, że jeste­śmy bez­pieczni, tak?

Mira­mir opa­dła na swoje miej­sce. Jej szczu­pła syl­wetka pra­wie ginęła w fotelu. Uśmiech­nęła się i ski­nęła głową.

Dathan czuł, jak jego wła­sny uśmiech robi się coraz szer­szy. Radość Mira­mir – jej ulga – była zaraź­liwa. Może jed­nak jakoś wydo­będą się z tych tara­pa­tów.

– Sta­bi­li­za­tory wytrzy­mają do resetu hiper­na­pędu – wyja­śniła Mira­mir. – Moty­wa­tor prze­grzewa się za każ­dym razem, kiedy wcho­dzimy w nad­prze­strzeń, ale na razie działa. Na kilka sko­ków powinno wystar­czyć. – Prze­rwała i zmarsz­czyła nos. – Ale musimy zna­leźć inny sta­tek. A to ozna­cza… – Wska­zała na ilu­mi­na­tory i na nie­skoń­czoną pustkę, którą sta­no­wiła Dzika Prze­strzeń.

Dathan poki­wał głową.

– A to ozna­cza powrót na Zewnętrzne Rubieże.

Mira­mir odpięła pasy i pode­szła do Rey. Uklęk­nąw­szy przy sta­no­wi­sku nawi­ga­tora, ostroż­nie zdjęła słu­chawki z głowy córki i odpięła rów­nież jej pasy. Rey, oswo­bo­dzona, wysko­czyła z fotela i rzu­ciła się na matkę. Oplo­tła ją rękami i nogami, wtu­la­jąc głowę w jej piersi. Rey była dość nie­duża jak na sze­ścio­latkę i Mira­mir nie prze­szka­dzało jej pra­gnie­nie bli­sko­ści – wie­działa, że dziew­czynka nie­ba­wem z tego wyro­śnie. Kobieta odwró­ciła się i usia­dła powoli na zwol­nio­nym przed chwilą miej­scu, przy­tu­la­jąc Rey do sie­bie. Obró­ciła się w stronę Dathana.

– Wiem, że to nie­bez­pieczne – rze­kła – ale ten sta­tek stał na zło­mo­wi­sku Plutta nie bez powodu. Udał nam się jeden skok i popatrz, co się stało. Za każ­dym razem będzie gorzej.

Dathan wes­tchnął i ski­nął głową.

– Nie mamy wyboru – mruk­nął. – Wiem.

Mira­mir przy­tu­liła twarz do wło­sów Rey. Zanu­rzyła nos w jej war­ko­czyku. Wzrok miała utkwiony w pod­łogę.

Dathan znał to spoj­rze­nie. Widział je wie­lo­krot­nie w ciągu ostat­nich dwóch dni. Przy­kro mu było na to patrzeć. Mira­mir, jego uko­chana żona, naj­mą­drzej­sza, naj­pięk­niej­sza i naj­lep­sza osoba, jaką kie­dy­kol­wiek poznał… A z pew­no­ścią naj­zdol­niej­sza i radząca sobie ze wszyst­kim o wiele lepiej niż on, choćby nie wia­domo jak się sta­rał.

Dostrze­gał wyraź­nie też coś innego.

Wszystko to było jego winą.

Ale na to przyj­dzie czas póź­niej. W tej chwili nie mieli wyj­ścia – a przed nimi otwie­rała się tylko jedna droga.

– Hej – ode­zwał się, z tru­dem zmu­sza­jąc się do uśmie­chu.

Mira­mir pod­nio­sła głowę, ale się nie ode­zwała.

– Hej, spo­koj­nie – powie­dział Dathan.

Żona spoj­rzała na niego. W jej dużych oczach wez­brały łzy.

– Mamo, jestem głodna.

Mira­mir spoj­rzała na Rey i…

Par­sk­nęła śmie­chem. Dathan wykrzy­wił usta i zaraz sam mimo­wol­nie się roze­śmiał.

Rey odkle­iła się od matki, odwró­ciła się i spoj­rzała na ojca.

– Ale jeste­ście dziwni – stwier­dziła. A potem poka­zała na ilu­mi­na­tor. – Co to?

Jej słowa jesz­cze nie prze­brzmiały, kiedy zawył alarm. Dathan prze­su­nął prze­łącz­nik, wyłą­cza­jąc go, a potem odwró­cił głowę, żeby popa­trzeć na to, co zauwa­żyła Rey. Alarm roz­legł się ponow­nie.

– Co to? – zapy­tała Mira­mir.

– Mamy towa­rzy­stwo – rzekł Dathan.

W oddali trzy poru­sza­jące się gwiazdy rosły w oczach.

Trzy okręty, lecące w for­ma­cji.

Pro­sto na nich.

ROZDZIAŁ 2

DZIKA PRZE­STRZEŃ, NIE­ZNANE WSPÓŁ­RZĘDNE

TERAZ

Znaleźli nas – wyszep­tał Dathan. – Jak nas zna­leźli? – Spoj­rzał na przy­rządy, choć nie­mal wszyst­kie sta­no­wiły dla niego kom­pletną tajem­nicę. – Mira­mir, musimy się stąd zabie­rać.

– Weź Rey – odparła jego żona. – Ja się tym zajmę.

Kiedy tylko się zamie­nili, ośle­pił ich blask i frach­to­wiec znów zady­go­tał. Pochy­lili instynk­tow­nie głowy, a trzy ści­ga­jące ich okręty roz­dzie­liły się tuż przed nimi. Dwa prze­le­ciały wzdłuż ich ster­burty i bak­burty, a trzeci nad stat­kiem. Na kon­so­lach zami­gały świa­tełka – stare sys­temy jed­nostki ożyły, śle­dząc ruchy napast­ni­ków.

– Zawra­cają – rzu­cił Dathan, patrząc na dane widoczne na pul­pi­cie nawi­ga­tora. Ekran miał słabą jakość – frach­to­wiec powi­nien znaj­do­wać się w muzeum, a nie w Dzi­kiej Prze­strzeni – ale na tle ciem­no­po­ma­rań­czo­wej siatki widać jed­nak było wyraź­nie trzy roz­ma­zane sym­bole ozna­cza­jące okręty, które wyko­nały zwrot i ponow­nie skie­ro­wały się w ich stronę.

– Jeste­śmy pewni, że to oni? – zapy­tała Mira­mir, nie odry­wa­jąc wzroku od sys­te­mów ste­ro­wa­nia. – Jak nas wyśle­dzili?

Dathan wzru­szył ramio­nami.

– A jak nas wyśle­dzili za pierw­szym razem? Nie dadzą za wygraną, Mira­mir. Ni­gdy. Ile jesz­cze, zanim będziemy mogli wyko­nać skok?

Mira­mir wyświe­tliła inne dane i wypu­ściła gło­śno powie­trze z płuc.

– Kilka minut. Moty­wa­tor hiper­na­pędu na­dal jest zbyt roz­grzany, a jeśli użyję sta­bi­li­za­to­rów impul­so­wych, trudno nam będzie przejść na wek­tor ucieczki.

W oddali coś gło­śno zgrzyt­nęło. Dathan pod­niósł wzrok na panel sufi­towy, na któ­rym zapa­liły się wskaź­niki. Roz­legł się huk i frach­to­wiec zako­ły­sał się na boki. Czerń kosmosu przed nimi roz­ja­rzyła się zie­lo­nymi bły­skami. Napast­nicy, znowu usta­wieni w for­ma­cji, odda­wali ostrze­gaw­cze strzały przed ich dzio­bem. Odda­lili się od nich, a potem znów roz­dzie­lili, zawró­cili i popę­dzili ku nim. Kolejna salwa nie­cel­nych – umyśl­nie – strza­łów roz­świe­tliła kok­pit.

Dathan z biją­cym mocno ser­cem spoj­rzał na Rey. Sie­działa w fotelu nawi­ga­tora z zamknię­tymi oczami, ści­ska­jąc rącz­kami brzegi koca – tego zabra­nego przez nich skrawka jedy­nego domu, który znała. Datha­nowi ści­snęło się serce. Wez­brała w nim miłość do córki – tak głę­boka, tak praw­dziwa, że nie­mal zaparło mu dech w pier­siach. Wziął słu­chawki, znów nało­żył je Rey na uszy i przy­piął ją pasami.

Sta­tek ponow­nie się zako­ły­sał, kiedy kolejny strzał prze­mknął zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko kadłuba. Dathan wró­cił na fotel dru­giego pilota i sam się przy­piął.

Marsz­cząc brwi, Mira­mir stu­dio­wała dane na gór­nym panelu.

– Może uda mi się włą­czyć hiper­na­pęd ręcz­nie, z obej­ściem moty­wa­tora… – Prze­rwała i zer­k­nęła na Dathana. – Może być ciężko.

Dathan zmru­żył oczy.

– Ile ci trzeba?

– Trzy minuty.

Dathan ski­nął głową

– To dosta­niesz trzy minuty. Trzy­maj się.

Zła­pał za drą­żek ste­row­ni­czy przed jego fote­lem, taki sam, jak ten, który znaj­do­wał się przed Mira­mir, i wyłą­czył auto­ma­tycz­nego pilota – w zasa­dzie jedyny przy­cisk, jakiego funk­cji był pewny. Frach­to­wiec natych­miast zadrżał i pochy­lił dziób, ostro nur­ku­jąc – bo prze­cią­żony prawy sta­bi­li­za­tor impul­sowy wła­śnie wybuchł, nie będąc w sta­nie zre­kom­pen­so­wać swo­jego nie­ak­tyw­nego odpo­wied­nika na bak­bur­cie. Ata­ku­jące ich myśliwce znik­nęły – kurs statku za bar­dzo się zmie­nił. Męż­czy­zna widział jesz­cze zie­lone roz­bły­ski, ale w ciszy ostrze­gaw­cze strzały wyda­wały się teraz bar­dzo odle­głe.

Dathan zgrzyt­nął zębami, zaci­ska­jąc palce na drżą­cym, trzę­są­cym się drążku. Pró­bo­wał odda­lić się od napast­ni­ków, ale musiał wal­czyć z wła­snym stat­kiem. Nie wie­dział, co robi – nie potra­fił pilo­to­wać niczego i ni­gdy nie miał ochoty pró­bo­wać, ale nawet naj­bar­dziej pod­sta­wowe, instynk­towne manew­ro­wa­nie zyska im tro­chę czasu i Mira­mir zdąży wpro­wa­dzić swój plan w życie.

Jak się spo­dzie­wał, myśliwce, nie­wiel­kie i zwrotne, zna­la­zły się przy nich bły­ska­wicz­nie. Kiedy Dathan ujrzał je w ilu­mi­na­to­rze, zro­bił zwrot na lewą burtę i jed­no­cze­śnie odchy­lił dziób. Frach­to­wiec obró­cił się wokół swo­jej osi i prze­le­ciał przez śro­dek for­ma­cji wro­gów, zmu­sza­jąc ich do uni­ków.

– Minuta – oznaj­miła Mira­mir.

Dathan ski­nął głową, nie odry­wa­jąc oczu od przed­nich ilu­mi­na­to­rów. Sku­pił się teraz na utrzy­ma­niu jed­nostki na sta­łym wek­to­rze. Ata­ku­jący prze­gru­po­wali się i przy­śpie­szyli, żeby znów podejść do nich od przodu, ale na­dal uwa­żali – chcieli uszko­dzić ich sta­tek, ale nie znisz­czyć. Powoli kie­ro­wali ostrze­gaw­cze strzały coraz bli­żej, zapewne w nadziei, że fale ude­rze­niowe uniesz­ko­dli­wią zde­ze­lo­wany frach­to­wiec. Dathan wyko­rzy­stał ich ostroż­ność, znów przy­śpie­sza­jąc w tamtą stronę. Myśliwce roz­dzie­liły się po raz kolejny, a wtedy on szarp­nął za drą­żek w lewo, tak żeby sta­tek zna­lazł się bez­po­śred­nio przed jed­nym z wro­gów.

Jed­nostka zatrzą­snęła się – kolejne wiązki śmi­gnęły obok burt. Dathan wie­dział, że nie będzie w sta­nie tak dłu­żej manew­ro­wać. Miał tylko nadzieję, że frach­to­wiec wytrzyma jesz­cze tro­chę.

– Dobra, już pra­wie, już pra­wie – mówiła Mira­mir, wsta­jąc z fotela pilota. Jej nie­bie­ska pele­ryna opa­dła, a ona sku­piła uwagę na nie­zli­czo­nych wyświe­tla­czach nad sobą. – Musimy tylko usta­wić kom­pu­ter nawi­ga­cyjny na zerowe współ­rzędne, a potem będziemy mogli wyko­nać skok. Nie­zbyt duży, ale i tak powin­ni­śmy ich zgu­bić.

Wła­śnie wtedy ośle­pił ich następny błysk zza ilu­mi­na­to­rów. Z tyłu roz­legł się kolejny głu­chy huk eks­plo­zji i sta­tek zady­go­tał tak mocno, że Mira­mir upa­dła. Rey krzyk­nęła z zasko­cze­nia i stra­chu.

Mira­mir pod­cią­gnęła się na fotel.

– Wszystko w porządku, Rey, jeste­śmy tutaj – rze­kła, uspo­ka­ja­jąc raczej sie­bie niż córkę, bo prze­cież dziew­czynka nie mogła jej usły­szeć przez słu­chawki. – Już nie­długo. Trzy­maj się mocno.

Kiedy zapięła pasy, spoj­rzała jed­nak do tyłu z tak okropną despe­ra­cją… Dathan wolałby nie widzieć takiej roz­pa­czy na jej twa­rzy. Odwró­cił głowę i spoj­rzał tam, gdzie ona – na ich córkę, która scho­wała się z głową pod kocem.

– Dobra, teraz – zgrzyt­nęła zębami Mira­mir. Ujęła główny drą­żek ste­row­ni­czy i Dathan poczuł, jak jego wła­sny wysuwa mu się z ręki, więc go puścił.

Daleko przed nimi napast­nicy znów się prze­gru­po­wy­wali. Ponow­nie skie­ro­wali się po cia­snym łuku ku nim, a ich sil­niki jonowe zosta­wiały na tle gwiazd błysz­czące smugi.

Czyli był to koniec zabawy. Pod­cho­dzili do nich po raz ostatni, zamie­rza­jąc ich osta­tecz­nie uniesz­ko­dli­wić i zabrać łup.

Zbli­żali się bar­dzo szybko.

– Nie damy rady – szep­nął Dathan.

– Ow­szem, damy.

– Nie mamy tyle czasu ani miej­sca, Mira­mir. Zablo­kują nas. Nie zdo­łamy sko­czyć w nad­prze­strzeń, kiedy są tuż przed nami.

– Dam radę.

– Wiesz co?

Mira­mir nie odry­wała się od wskaź­ni­ków, wpa­tru­jąc się cały czas w ekran hiper­na­pędu. Ze swo­jego fotela Dathan widział, jak prze­su­wają się na nim dane, nie­mal zbyt szybko, żeby można je było odczy­tać.

– Co?

– Kocham cię – rzekł Dathan.

Mira­mir spoj­rzała na męża i dla Dathana czas jakby znów się zatrzy­mał. Wyglą­dała, jakby miała coś powie­dzieć, ale zamiast tego po pro­stu uśmiech­nęła się tym swoim uśmie­chem, który znał tak dobrze i który kochał, uśmie­chem, dla któ­rego prze­mie­rzyłby całą galak­tykę, który mógłby roz­świe­tlić nawet ten bez­i­mienny zaką­tek pustej prze­strzeni kosmicz­nej – uśmie­chem żony, matki jego dziecka, uśmie­chem Mira­mir…

Kolejny ośle­pia­jący błysk, tym razem nie­bie­ski. Sta­tek zako­ły­sał się, ale tym razem łagod­nie. Nie popchnęła go fala ude­rze­niowa, tylko skraj impulsu ener­ge­tycz­nego. Dathan i Mira­mir odwró­cili głowy i ujrzeli, jak środ­kowy myśli­wiec dez­in­te­gruje się w roz­bły­sku zjo­ni­zo­wa­nych czą­stek, a jego dwóch towa­rzy­szy rzuca się do panicz­nej ucieczki.

Byli szybcy, ale nie­wy­star­cza­jąco. Drugi myśli­wiec zmie­nił się w roz­sze­rza­jący się w wybu­chu obłok świe­cą­cego gazu, który zaraz prze­cięła smu­kła syl­wetka innej maszyny, suną­cej przez szczątki.

Nowo przy­były miał podłużny, smu­kły, zgrabny dziób, wąski, przy­po­mi­na­jący strzałę kadłub z sil­ni­kami z tyłu i czte­rema skrzy­dłami po bokach, z dłu­gimi dział­kami na koń­cach. Skrzy­dła usta­wione w pozy­cji do walki miały kształt znany w całej galak­tyce.

– X-wing. – Mira­mir zamru­gała, jakby nie wie­rząc w ich szczę­ście. – Znaj­du­jemy się bar­dzo daleko od prze­strzeni Nowej Repu­bliki. Co oni tu robią? – Odwró­ciła się do Dathana, patrząc na niego sze­roko otwar­tymi oczami, oży­wiona nadzieją, że może, może wresz­cie byli bez­pieczni.

Dathan jed­nak pokrę­cił głową.

– Nie wiem, nie obcho­dzi mnie to. – Popa­trzył na stery. Że też nie wie­dział wię­cej o sys­te­mach statku… – Jeste­śmy gotowi do skoku czy nie?

Mira­mir wytrzesz­czyła oczy.

– O czym ty mówisz? – Wska­zała na ilu­mi­na­tory. – Nie musimy ni­gdzie ska­kać. Nowa Repu­blika nam pomoże.

Na zewnątrz znów roz­bły­sło błę­kitne świa­tło. Ostatni napast­nik odbił od nich, zamie­rza­jąc rato­wać się sko­kiem w nad­prze­strzeń. Ści­ga­jący go X-wing oka­zał się jed­nak szyb­szy i lepiej uzbro­jony. Puścił się cia­sną spi­ralą i jed­no­cze­śnie otwo­rzył ogień z czte­rech dział, posy­ła­jąc za swoją ofiarą ośle­pia­jący kor­ko­ciąg wią­zek lase­ro­wych.

Nie, to nie był jeden X-wing. Dwa… Nie – trzy! Dwa pozo­stałe myśliwce wyło­niły się spod frach­towca, dołą­cza­jąc do towa­rzy­sza. Na oczach Dathana i Mira­mir ich skrzy­dła roz­ło­żyły się do pozy­cji bojo­wej, a cztery sil­niki roz­ja­rzyły przy przy­śpie­sze­niu.

Napast­nik nie miał szans. Obró­cił się wokół wła­snej osi, pod­niósł dziób, a potem ostro go pochy­lił. Pilot na próżno usi­ło­wał zejść z trasy wią­zek, żeby uru­cho­mić hiper­na­pęd.

Trzy X-wingi sku­piły się w cia­snej for­ma­cji i dogo­niły cel, jed­nak Dathana wcale nie ura­do­wało to, że ich ostatni prze­śla­dowca został znisz­czony. Tym razem oca­leli, szczę­śli­wym tra­fem – bo co robili tu przed­sta­wi­ciele Nowej Repu­bliki? – jed­nak aż za dobrze wie­dział, że ist­niały całe zastępy innych łow­ców, a oni sta­no­wili zbyt cenny łup, żeby zre­zy­gno­wano z tego pościgu.

– Skacz – powie­dział cicho. Mira­mir znów na niego spoj­rzała. Przez chwilę wbi­jali w sie­bie wzrok. Dathan miał nadzieję, że jego żona zro­zu­mie, w końcu roz­ma­wiali o tym czę­sto – do licha, wie­działa dokład­nie, o czym myślał w tej chwili…

I, ku jego uldze, ski­nęła głową.

Nie mogli ufać nikomu. Nawet Nowej Repu­blice.

Musieli sobie radzić sami. Zawsze tak było i zawsze będzie.

Kiedy Mira­mir znów sku­piła się na wskaź­ni­kach, Dathan obej­rzał się na sta­no­wi­sko nawi­ga­tora i zoba­czył koc, pod któ­rym kuliła się Rey. Wysta­wały spod niego tylko palce jed­nej ręki, tam, gdzie kur­czowo ści­skała sie­dze­nie.

W gło­śni­kach statku zatrzesz­czało.

– Uwaga, nie­znany sta­tek. Wyze­ruj usta­wie­nia kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego i cze­kaj na inspek­cję.

Dathan popa­trzył na wyświe­tla­cze u góry. Inspek­cja? W wyko­na­niu trzech X-win­gów? To prze­cież nie miało sensu.

A wtedy poja­wił się czwarty sta­tek. Prze­su­nął się nad frach­to­wiec – wielki potwór z sza­rego metalu, cały pokryty ante­nami, ślu­zami, sku­pi­skami czuj­ni­ków i gniaz­dami dział.

Kano­nierka Nowej Repu­bliki. Dathan nie roz­po­zna­wał typu, ale zresztą jakie to miało zna­cze­nie? Kiedy kadłub okrętu zasło­nił im cały gwiezdny pej­zaż, frach­to­wiec zadrżał lekko – namie­rzono ich pro­mie­niami ścią­ga­ją­cymi, które zaczęły powoli wcią­gać sta­tek do widocz­nego już, roz­ja­rzo­nego nie­bie­skim bla­skiem otworu han­garu.

Dathan oparł się, kry­jąc twarz w dło­niach. Pokrę­cił głową, a potem poczuł ręce Mira­mir na swo­ich. Opu­ścił je na kolana i otwo­rzył oczy.

Spoj­rzał przez ilu­mi­na­tor – han­gar rósł w oczach. Obok prze­le­ciały dwa eskor­tu­jące ich X-wingi i lekko wylą­do­wały wewnątrz. Błę­kitny blask znik­nął – frach­to­wiec prze­szedł przez magne­tyczną osłonę.

– To by było na tyle. – Dathan wes­tchnął. – Koniec drogi.

– Nie wiemy tego na pewno – sprze­ci­wiła się Mira­mir.

Może miała rację. Może wyka­zy­wał się zbyt­nią ostroż­no­ścią – zbyt­nim cyni­zmem.

Z gło­śni­ków znów roz­legł się ostry głos.

– Uwaga, nie­znany sta­tek. Pro­szę skie­ro­wać się do rampy wyj­ścio­wej i sto­so­wać się do pole­ceń.

Mira­mir odpięła pasy i wstała.

– No cóż – rze­kła, wzru­sza­jąc bez­rad­nie ramio­nami. – Przy­naj­mniej powie­dzieli „pro­szę”.

Dathan stał nie­ru­chomo. Serce waliło mu jak mło­tem. Czuł, jak Rey pró­buje wysu­nąć rączkę z jego dłoni. Spoj­rzał na nią.

– Tatu­siu, trzy­masz mnie za mocno!

Dathan omal się nie roze­śmiał, roz­luź­nił jed­nak palce, a potem pod­niósł głowę. Mira­mir roz­ma­wiała wła­śnie z jed­nym z pilo­tów X-win­gów. Męż­czy­zna wciąż był w nie­bie­skim kom­bi­ne­zo­nie, a pod pachą trzy­mał hełm. Towa­rzy­sząca mu pilotka ści­skała swój w ręce.

Stali w han­ga­rze przy ram­pie frach­towca. Póki co ofi­ce­ro­wie Nowej Repu­bliki pole­cili im jedy­nie zostać tam, gdzie byli, a kiedy zaczęli zada­wać pyta­nia, Mira­mir posta­no­wiła odpo­wia­dać.

Świet­nie doga­dy­wała się z ludźmi, Dathan dobrze o tym wie­dział, ale nie czuł się przez to o wiele lepiej. Nie mieli żad­nych doku­men­tów toż­sa­mo­ści, licen­cji i pozwo­leń, w ogóle żad­nych urzę­do­wych papie­rów, a ich stat­kowi bra­ko­wało ozna­ko­wa­nia, trans­pon­dera… w ogóle wszyst­kiego. Dathan mógł tylko żywić nadzieję, że urok oso­bi­sty Mira­mir podziała na ofi­ce­rów, bo oboje wie­dzieli, że cho­ciaż Nowa Repu­blika ofi­cjal­nie kon­tro­lo­wała znaczną część galak­tyki, ist­niały regiony, funk­cjo­nu­jące szczę­śli­wie w pokoju poza jej gra­ni­cami, nie­za­mie­rza­jące dołą­czyć do tej chwa­leb­nej orga­ni­za­cji poli­tycz­nej – lub nie­bę­dące do niej prze­ko­nane. Minęło sie­dem­na­ście lat, odkąd nad Endo­rem znisz­czono drugą Gwiazdę Śmierci, sie­dem­na­ście lat, odkąd ojciec Dathana – nawet teraz czuł ten chłód, pustkę, nie­mal zawrót głowy na samą myśl o Impe­ra­to­rze – poniósł klę­skę, a Impe­rium, któ­rym rzą­dził, się roz­pa­dło. To z pew­no­ścią dużo czasu, ale galak­tyka była duża, a racz­ku­jąca nowa wła­dza miała pod sobą wielki obszar – dosłow­nie i w prze­no­śni – do opa­no­wa­nia. Datha­nowi, obser­wu­ją­cemu to wszystko i marzą­cemu, żeby stary porzą­dek został zastą­piony nowym, wyda­wało się cza­sem, że Nowa Repu­blika w ogóle nic do tej pory nie zro­biła.

Ale teraz wszystko stało się sprawą czy­sto abs­trak­cyjną. Znaj­do­wali się w Dzi­kiej Prze­strzeni, na dosłow­nym pust­ko­wiu. Nawet Nowa Repu­blika nie mogła się poku­sić o obję­cie kon­troli nad tym tere­nem.

Prawda?

Mira­mir spoj­rzała na Dathana. Wykrzy­wiła usta i przy­brała typową dla sie­bie minę ozna­cza­jącą: „Nie mam poję­cia, co się dzieje”. Pode­szła do niego i Rey razem z dwoma pilo­tami. Wysoki męż­czy­zna stał sztywno wyprę­żony – był star­szy stop­niem, jak domy­ślił się Dathan. Spoj­rzał na niego i Rey, a na jego twa­rzy malo­wał się gry­mas może nie­ko­niecz­nie nie­chęci – ale cze­goś bar­dzo jej bli­skiego. Kobieta spra­wiała wra­że­nie znacz­nie sym­pa­tycz­niej­szej i przede wszyst­kim wyglą­dała na mniej nie­ufną.

Star­szy pilot prych­nął, popa­trzył na Mira­mir, a potem znów prze­niósł wzrok na Dathana.

– Jak rozu­miem, nie macie żad­nych papie­rów?

Dathan posłał mu uśmiech, który nie został odwza­jem­niony.

– Dobrze pan rozu­mie.

Pilo­towi zadrgały usta. Kobieta przy­sta­nęła obok niego. Uśmiech na jej twa­rzy wyda­wał się być natu­ralny.

– Przy­kro nam, że musimy to zro­bić – rze­kła – ale mamy obo­wią­zek zapy­tać, co tu robi­cie.

– Mógł­bym zapy­tać o to samo – odparł Dathan. Mira­mir zmarsz­czyła brwi i lekko pokrę­ciła głową. Męż­czy­zna nie zare­ago­wał, ale chłód w jego wzroku się spo­tę­go­wał.

– Jestem porucz­nik Zayc­ker Ashe­ron, a to moja sier­żant, Dina Dipurl. Znaj­du­je­cie się na pokła­dzie „Serca Gwiazdy”, okrętu dowo­dze­nia Eska­dry Halo. – Zadarł nos, jakby chciał popa­trzeć na nich jesz­cze bar­dziej z góry. – Młody czło­wieku, tra­fi­li­ście do bar­dzo nie­bez­piecz­nego zakątka galak­tyki.

Dathan ski­nął głową.

– Wła­śnie się o tym prze­ko­na­li­śmy. Jest to też – dodał – rejon bar­dzo odle­gły od Jądra. – Roz­ło­żył ręce. – Dzię­ku­jemy za ratu­nek, ale jeste­śmy zwy­kłymi podróż­ni­kami. Nie nale­żymy do waszej Repu­bliki i nie chcemy do niej nale­żeć.

Ashe­ron zje­żył się, ale mil­czał.

– W takim razie uznaj­cie to za ruty­nową kon­trolę – powie­działa sier­żant Dipurl. – Atak pira­tów to poważna sprawa. – Wyszcze­rzyła zęby i przy­kuc­nęła, żeby nie patrzeć z góry na dziew­czynkę. Uśmiech­nęła się do niej, a potem spoj­rzała na jej rodzi­ców. – Nikomu z was nic się nie stało? Wasz sta­tek nie wygląda naj­le­piej.

– Nasz hiper­na­pęd robi, co chce – przy­znała Mira­mir. – Cze­ka­li­śmy, aż spad­nie tem­pe­ra­tura moty­wa­tora, żeby wyko­nać kolejny skok. I wtedy zosta­li­śmy zaata­ko­wani.

– A czy ist­nieje jakiś powód, dla któ­rego mie­li­by­ście zostać zaata­ko­wani? – zapy­tał ostro Ashe­ron.

Dipurl wstała i pokrę­ciła głową.

– Panie porucz­niku, z całym sza­cun­kiem, ale czy piraci i inni ban­dyci potrze­bują jakie­go­kol­wiek powodu do ataku? To w końcu dla­tego tu jeste­śmy.

Ashe­ron uniósł brew.

– Nasze zada­nia są tajne, sier­żan­cie. – Usa­tys­fak­cjo­no­wany spo­kor­nia­łym wzro­kiem pod­wład­nej, spoj­rzał znowu na Dathana i Mira­mir.

– Dokąd zmier­za­cie?

– Tylko tędy prze­la­tu­jemy – mruk­nął Dathan.

Ashe­ron zro­bił kwa­śną minę. Zde­cy­do­wa­nie nale­żał do ludzi, według któ­rych wszystko musiało być wyko­nane zgod­nie z prze­pi­sami, tak jak trzeba.

– Ale dokąd dokład­nie?

Dathan i Mira­mir spoj­rzeli po sobie, a potem Mira­mir rze­kła:

– Nie wiemy.

– Jeste­ście jaki­miś noma­dami? – Ashe­ron znów pocią­gnął nosem. – A skąd przy­by­wa­cie?

Dathan już miał udzie­lić odpo­wie­dzi, ale Mira­mir go wyprze­dziła.

– Z Jakku – odparła.

– Ni­gdy nie sły­sza­łem o tym miej­scu.

Kła­mał. Dathan widział to wyraź­nie – Ashe­ron odpo­wie­dział zbyt szybko, chcąc oka­zać swoją wyż­szość i prze­wagę, jaką miał obec­nie nad nimi. Bitwa o Jakku odbyła się szes­na­ście lat temu, ale każdy, kto był w odpo­wied­nim wieku, pamię­tał tę nazwę i Ashe­ron z pew­no­ścią nale­żał do tego grona.

– Grozi nam nie­bez­pie­czeń­stwo – powie­działa poważ­nie Mira­mir. – Potrze­bu­jemy pomocy.

– Doprawdy? – Ton porucz­nika wyraź­nie sygna­li­zo­wał, że męż­czy­zny zupeł­nie nie inte­re­sują ich pro­blemy, dla niego liczyły się tylko odpo­wie­dzi na jego bez­ce­lowe pyta­nia. Spoj­rzał na Dinę Dipurl. – Sier­żan­cie, pro­szę zała­twić tę sprawę do końca. Ta drobna utarczka i tak nas za bar­dzo opóź­niła.

Mira­mir i Dathan spoj­rzeli na sie­bie. Ashe­ron popra­wił sobie hełm pod pachą i odwró­cił się, rusza­jąc do wyj­ścia, ale Mira­mir szybko go dogo­niła i zła­pała za ramię. Przy­sta­nął i spoj­rzał na jej rękę.

– Nie rozu­mie pan? – zapy­tała z nie­do­wie­rza­niem. – Potrze­bu­jemy pomocy. Czy Nowa Repu­blika nie powinna poma­gać ludziom? – Zde­ner­wo­wana Mira­mir wycią­gnęła spod dekoltu tuniki cienki srebrny łań­cu­szek. Pod­nio­sła go do góry, poka­zu­jąc wiszący na nim amu­let – przy­po­mi­nał sty­li­zo­wany szty­let i wyglą­dał dość… ponuro. – Ści­gają nas Sitho­wie.

Dathan poczuł chłód. Amu­let – tali­zman – nale­żał do niego. Miał go przez całe życie i nawet kiedy uciekł z domu, zabrał go ze sobą jako sym­bol wszyst­kiego, czego nie­na­wi­dził, i wszyst­kiego, czym nie zamie­rzał zostać. Zacho­wał go – ale nie był w sta­nie go nosić. Kilka lat temu wzięła go Mira­mir i obie­cała, że będzie go trzy­mać na sercu jako sym­bol tego, że ich miłość potrafi poko­nać wszel­kie zło.

Ashe­ron spoj­rzał na nią i uśmiech­nął się zaci­śnię­tymi ustami. Gry­mas ten nie tchnął ani odro­biną cie­pła czy choćby zain­te­re­so­wa­nia.

– Ach tak?

Dathan zamru­gał. Czy Ashe­ron naprawdę był takim igno­ran­tem? Nie spo­dzie­wał się żad­nej pomocy od Nowej Repu­bliki, ale czyżby ten ofi­cer nie wie­dział nawet, kim są Sitho­wie?

A może rze­czy­wi­ście nie wie­dział. Może sądził, że od dawna nie żyli, tak jak uwa­żała więk­szość miesz­kań­ców galak­tyki.

Gdyby tylko była to prawda… Dathan zer­k­nął na Mira­mir, ona jed­nak już krę­ciła z przy­gnę­bie­niem głową, wpa­tru­jąc się w amu­let. Miał ochotę ude­rzyć tego ofi­cera – z całej siły, ale wie­dział, jakby się to dla nich skoń­czyło, więc roz­luź­nił pięść, w którą odru­chowo zaci­snął palce.

– Nowa Repu­blika pomaga swoim oby­wa­te­lom, ow­szem – rzekł Ashe­ron, spo­glą­da­jąc z ukosa na Dathana, a potem znów utkwił wzrok w Mira­mir. – Ale jak mówi­li­ście, żyje­cie poza nią. – Spoj­rzał na nich łagod­niej i wes­tchnął. – Pozwolę sobie zasu­ge­ro­wać – cią­gnął cicho – żeby­ście, kiedy stąd odle­ci­cie, udali się gdzieś bli­żej Jądra. Tam będzie się wam podró­żo­wało bez­piecz­niej. – Odwró­cił się i rzu­cił: – Sier­żant Dipurl, raport za dzie­sięć minut. – Odma­sze­ro­wał w kie­runku głów­nych drzwi na końcu han­garu.

Mira­mir i Dathan spoj­rzeli po sobie. Dathan poczuł, jak Rey zaci­ska palce na jego dłoni i przy­kuc­nął, przy­tu­la­jąc ją mocno. Spoj­rzał przy oka­zji na spód statku. Jego wygląd mówił o nim wszystko – była to kupa złomu.

– Musi­cie nam pomóc – powie­dział ner­wowo, odwra­ca­jąc się do sier­żant. Mira­mir wzięła Rey za drugą rękę. – Sami mówi­li­ście, że nasz sta­tek daleko nie poleci.

Dipurl wes­tchnęła.

– Dobrze, zaraz mu się przyj­rzę. – Poło­żyła hełm na pokła­dzie obok rampy frach­towca i dała gestem znak, żeby weszli na sta­tek. – Ale musimy się sprę­żyć. Zoba­czę, czy dam radę coś szybko napra­wić. – Umil­kła na chwilę. – I chyba mam pomysł, dokąd może­cie stąd pole­cieć. Znam kogoś, kto ma u mnie dług, kogoś, kto współ­pra­co­wał z moim ojcem za cza­sów Soju­szu Rebe­lian­tów. Być może was przy­gar­nie, przy­naj­mniej do czasu, kiedy pora­dzi­cie sobie z naj­waż­niej­szymi napra­wami. – Przy­na­gliła ich ruchem dłoni. – I przy­kro mi, naprawdę mi przy­kro – rze­kła, wcho­dząc za nimi na sta­tek. – Jedyne, co mogę zro­bić, to zło­żyć raport. Może­cie mi opo­wie­dzieć, co to za Sith i co to za amu­let, a ja wpro­wa­dzę to do sys­temu. Może ktoś się tym zaj­mie.

ROZDZIAŁ 3

MAU­ZO­LEUM, NIE­ZNANE WSPÓŁ­RZĘDNE

TERAZ

Coś poru­sza się w ciem­no­ści – cień: długi, peł­znący przez otchłanną noc. Cień wymyka się kate­go­ry­za­cji: nie jest ani żywy, ani mar­twy.

To relikt. To… echo. Obec­ność z daw­nych cza­sów, zło, które jakoś prze­trwało, jakoś zna­la­zło na to spo­sób.

Zna­la­zło drogę.

Jej oczy już go dostrze­gają. Czarny, jesz­cze czar­niej­szy, w ruchu – w wiecz­nym ruchu. Wyczuwa jego inte­li­gen­cję. Rozum – o tak, ale bez formy, bez mate­rial­nej tre­ści.

Mimo to jest tutaj – zawsze obecny.

Jej oczy zamy­kają się, bo nie ma zna­cze­nia, czy są otwarte czy zamknięte. Nie ma tu nic do zoba­cze­nia poza otchła­nią, nico­ścią, w któ­rej żyje cień.

W któ­rej gwał­tow­nie się roz­wija.

W ciem­no­ści, w wiecz­nej nocy w jej gło­wie.

A pustka nie mil­czy. Wręcz prze­ciw­nie. Jest kako­fo­nią, dźwię­kiem tak gło­śnym, że akty­wuje każdy nerw w jej ciele, choć wie, że jej fizyczne zmy­sły nie mają nic do usły­sze­nia.

To dźwięk bólu. Dźwięk śmierci. Dźwięk tysiąca tysięcy dusz krzy­czą­cych z roz­pa­czy i cier­pie­nia, tuż przed zamilk­nię­ciem na wieki. Bra­cia i sio­stry. Syno­wie i córki.

Matki i ojco­wie. Strączki, gałę­zięta, kocięta. Lato­ro­śle zarod­ni­kowe i matki z nor, ojco­wie prze­strzeni i ich pobra­tymcy, ich kla­stry genów i ich odro­sty. Przy­chó­wek i potom­stwo. Dzieci.

Całe poko­le­nia żywych – uni­ce­stwione, ich krzyki ago­nii pochło­nięte i pozo­sta­wione, by na zawsze roz­brzmie­wały echem, uwię­zione w mrocz­nym naczy­niu spo­rzą­dzo­nym wieki temu przez nie­zwy­kłą, nie­ludzką potęgę.

Przez ciem­ność.

Przez cień, długi cień.

Inny dźwięk. Głos z dale­kiej prze­szło­ści. Jest bar­dzo odle­gły – woła­nie roz­brzmie­wa­jące w ogrom­nej doli­nie prze­strzeni i czasu.

Głos brzmi strasz­nie.

I tak jej zna­jomy, jak jej wła­sny.

JUŻ NIE­BA­WEM.

Otwiera złote oczy. Miej­sce, w któ­rym się znaj­duje, jest jasne i miło­sier­nie ciche. Dzwoni jej w uszach, a nagła nie­obec­ność krzy­ków oka­zuje się nie­mal tak bole­sna jak wcze­śniej one same. Echo głosu wciąż roz­brzmiewa w jej umy­śle.

Powoli, powoli przy­po­mina sobie, gdzie się znaj­duje. Leży na pod­ło­dze. Mru­ga­niem oczu przy­wraca świat wokół do ist­nie­nia, pod­nosi rękę i dotyka twa­rzy. Czuje coś cie­płego i mokrego. Krew na czub­kach jej pal­ców ma jasno­nie­bie­ski odcień pan­to­rań­skiego nieba.

Pomiesz­cze­nie jest oświe­tlone migo­czą­cym pło­mie­niem, a pło­mień ten roz­ja­śnia cokół zbu­do­wany z mete­ory­to­wego żelaza. Obok niego leży maska z tego samego mate­riału. Jej oczo­doły spo­glą­dają w inną stronę. Koły­sze się, łagod­nie, zupeł­nie jakby została wła­śnie rzu­cona na pod­łogę.

Patrzy na tył maski, obłą nicość, ciem­ność, głę­boki cień.

I znów sły­szy ten głos.

JUŻ NIE­BA­WEM.

JUŻ NIE­BA­WEM.

Jej powieki opa­dają i zasy­pia, prze­cho­dząc z jed­nego kosz­maru w drugi, w mroku nocy, w ciem­no­ści prze­strzeni.

Kiedy się budzi, sły­szy inny dźwięk, nowo­cze­sny, wyda­wany przez jakieś urzą­dze­nie. Pod­nosi się z lego­wi­ska, nie zwra­ca­jąc uwagi na pul­su­jący ból w gło­wie i odrę­twiałe koń­czyny.

Bo nie może kazać im na sie­bie cze­kać. Są cier­pliwi, o tak – wręcz iry­tu­jąco.

Ale też szybko wpa­dają we wście­kłość, a ona wła­śnie tego nie śmia­łaby uczy­nić – roz­zło­ścić ich.

Zgo­dziła się im pomóc. Oni zgo­dzili się poka­zać jej drogę.

Taka była umowa.

A ona nie zrobi niczego, co mogłoby zachwiać tym poro­zu­mie­niem.

Wsta­jąc, włą­cza komu­ni­ka­tor i jej oto­cze­nie nagle zostaje oświe­tlone elek­trycz­nym, błę­kit­nym bla­skiem holo­gramu. Obraz drży i pul­suje, prze­ry­wany zakłó­ce­niami chro­nią­cymi poło­że­nie kon­tak­tu­ją­cej się z nią osoby.

Kobieta klęka przed posta­cią spo­witą w ciem­ność, któ­rej kap­tur led­wie zasła­nia twarz owi­niętą cia­sno gru­bymi, czar­nymi ban­da­żami – tak kryją swoje obli­cza wszy­scy wyznawcy Wiecz­nych Sithów.

Nie wie dla­czego, ale jej to nie obcho­dzi.

Jest jed­nak posłuszna.

– Co roz­ka­żesz, panie? – pyta, powta­rza­jąc lita­nię odbi­ja­jącą się echem przez czas, niczym krzyki w masce, którą – jak wie­działa – będzie musiała zało­żyć już nie­ba­wem.

Ogromna postać mówi, a ona słu­cha i zasta­na­wia się, czy to ostatni raz – czy kie­dy­kol­wiek dotrzy­mają obiet­nicy.

Być może pew­nego dnia zażą­dają zbyt wiele.

ROZDZIAŁ 4

ŚWIĄ­TY­NIA MISTRZA LUKE’A SKY­WAL­KERA, OSSUS

TERAZ

Luke? Wujku?

Luke Sky­wal­ker otwo­rzył oczy i pod­niósł wzrok. Sie­dział ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na kamien­nej pod­ło­dze, a nasto­letni chło­piec, któ­rego głos przy­wró­cił go do rze­czy­wi­sto­ści, stał w progu domo­stwa – na jego twa­rzy ryso­wała się nadzieja zmie­szana z zakło­po­ta­niem, bo wyraź­nie zda­wał sobie sprawę z tego, że zakłó­cił Sky­wal­kerowi medy­ta­cję.

Luke wes­tchnął, ale nie zmie­nił pozy­cji. W grun­cie rze­czy cie­szył się, że mu prze­rwano. Jego medy­ta­cja… nie poto­czyła się dziś tak, jak powinna.

Znowu.

– Ben, już ci to mówi­łem…

Ben Solo prze­cze­sał dło­nią czarne włosy.

– A… Tak, prze­pra­szam… Mistrzu.

– Jedi dzia­łają na różne spo­soby – cią­gnął Luke – ale każdy z nich uwzględ­nia dys­cy­plinę i pano­wa­nie nad sobą.

– Oczy­wi­ście, mistrzu.

– I w związku z tym przed wej­ściem należy pukać – dodał Luke z łagod­nym, przy­ja­znym uśmie­chem.

Ben odpo­wie­dział mu w podobny spo­sób, jed­nak szybko spo­waż­niał, a potem nasto­la­tek zaszu­rał nogami i rozej­rzał się po wnę­trzu kamien­nego domku. Ten mały budy­nek nie róż­nił się niczym od innych na tere­nie świą­tyni, ale Luke wie­dział już, co ozna­czał ten wyraz twa­rzy mło­dego Solo.

Luke przy­po­mniał sobie, że musi zacho­wy­wać się wobec niego pobłaż­li­wie – choć nie dla­tego, że pada­wan był jego sio­strzeń­cem. Wręcz prze­ciw­nie – więzy rodzinne miały nie­wiele wspól­nego z naukami zakonu Jedi, nad któ­rego wskrze­sze­niem Luke tak ciężko pra­co­wał. Spo­kój emo­cjo­nalny i dystans sta­no­wiły konieczny waru­nek czy­stego sku­pie­nia, do któ­rego Jedi nie­ustan­nie dążyli, a Sky­wal­ker czer­pał po pro­stu satys­fak­cję z trzy­ma­nia się tych zasad.

Ale Ben sta­rał się jak mógł, choć Luke wie­dział, że nie jest mu łatwo żyć w pusz­czy na Ossu­sie. Oko­lice były malow­ni­cze, świą­ty­nia cicha i spo­kojna, życie pada­wa­nów kon­cen­tro­wało się na nauce i rzadko dys­po­no­wali cza­sem na roz­rywki, nawet jeśli pozwa­lały im na to prze­rwy w zaję­ciach – nie­wiele też ich tu mieli.

Ossus sta­no­wił dokład­nie takie miej­sce, jakie szes­na­sto­la­tek, któ­rym był Ben Solo, mógłby uznać za strasz­li­wie nudne. Życie wypeł­nione nauką może wyglą­dało dobrze w teo­rii, ale w prak­tyce nie nale­żało do fascy­nu­ją­cych.

Ben jed­nak dawał z sie­bie wszystko. Co wię­cej, oka­zał się w tym dobry – nawet teraz, kiedy stał w drzwiach, opie­ra­jąc się nie­dbale ramie­niem o fra­mugę i po raz kolejny prze­cze­su­jąc sobie włosy pal­cami, Luke czuł moc, która w nim pul­so­wała. Przy­po­mi­nała piękny kwiat, rosła w jego pada­wa­nie i w końcu wyda z sie­bie wspa­niały owoc. Cza­sem Luke myślał, że Ben sta­nie się pew­nego dnia rów­nie potężny jak on.

Dzie­dzic­two Sky­wal­ke­rów tkwiło w nim głę­boko.

Luke uniósł brew i prych­nął śmie­chem, bo cisza w domu ewi­dent­nie powięk­szała dys­kom­fort Bena. Dzi­wiło to Luke’a – jego sio­strze­niec był wspa­nia­łym chłop­cem, ale nosił w sobie napię­cie, jakiś nie­po­kój, wyczu­walny tuż pod powierzch­nią jego umy­słu. Luke przy­pi­sy­wał to chęci przy­po­do­ba­nia się jemu – mistrzowi. Napię­cie to odzwier­cie­dlało jed­nak rów­nież wewnętrzny kon­flikt: Jedi kon­tra rodzina, sio­strze­niec kon­tra wuj, pada­wan kon­tra mistrz. Luke wie­dział, że pogo­dze­nie tego wszyst­kiego nie mogło być dla Bena łatwe, choćby bar­dzo sta­rał się to ukry­wać.

Cza­sem aż za bar­dzo.

– O co cho­dzi, Ben? Jestem ci do cze­goś potrzebny?

Sły­sząc to, chło­piec nagle się sku­pił i nawet zebrał w sobie na tyle, żeby lekko się skło­nić.

– Prze­pra­szam, mistrzu. Masz gościa.

– Gościa? Nikogo się nie spo­dzie­wa­łem…

– Nie wie­dzia­łem, że muszę pro­sić o pozwo­le­nie, żeby odwie­dzić sta­rego przy­ja­ciela.

Ben odsu­nął się i do domu wszedł męż­czy­zna.

Luke wstał, żeby się przy­wi­tać.

– Oczy­wi­ście, że nie! – zawo­łał. Uści­snęli sobie z nowo przy­by­łym przed­ra­miona. – Dobrze cię widzieć, Lor.

Lor San Tekka puścił rękę Luke’a i cof­nął się, żeby ukło­nić się bar­dziej for­mal­nie mistrzowi Jedi, a potem poło­żył dłoń na jego ramie­niu.

– Ni­gdy nie zakła­dam, że uda mi się od razu wpro­sić na audien­cję u mistrza Jedi. – Lor odwró­cił się do Bena. – Młody Ben Solo! Dobrze wyglą­dasz. Jak ci idzie szko­le­nie?

Ben ukło­nił się sztywno.

– Dzień dobry – powie­dział, zakło­po­tany. – I… eee…

Luke się roze­śmiał.

– Radzi sobie dobrze. Tak naprawdę nie mógł­bym marzyć o lep­szym uczniu.

– Bar­dzo mi miło to sły­szeć – rzekł Lor, a potem znów spoj­rzał na Sky­wal­kera. – Mam pewne infor­ma­cje, które mogą cię zain­te­re­so­wać, jeśli…

Teraz to Luke poło­żył rękę na ramie­niu przy­ja­ciela.

– Zawsze mnie będą inte­re­so­wać. – Prze­niósł wzrok na pada­wana. – A ty powi­nie­neś się uczyć, Ben. Mamy z Lorem dużo do omó­wie­nia.

Ben ukło­nił się znowu, ale Luke zdą­żył dostrzec jego zmarsz­czone brwi.

– Natych­miast, mistrzu.

Obrzu­cił przy­by­sza spoj­rze­niem i wyszedł z domku.

Luke pod­szedł do drzwi i patrzył, jak jego sio­strze­niec idzie po tra­wia­stym zbo­czu. Przy zabu­do­wa­niach świą­tyni Twi’lekanka o poma­rań­czo­wej skó­rze – Enyo – pro­wa­dziła zaję­cia z szer­mierki dla naj­młod­szych, wypo­sa­żo­nych w mie­cze tre­nin­gowe.

Luke odwró­cił się i wszedł do środka, ponow­nie doty­ka­jąc po dro­dze ramie­nia przy­ja­ciela.

– A w ogóle cie­szę się, że się zja­wi­łeś – przy­znał, zatrzy­mu­jąc się na środku pomiesz­cze­nia

– Na­dal je masz, prawda? – zapy­tał z tyłu Lor.

Luke przy­tak­nął.

– I stają się coraz gor­sze.

– Gor­sze? Czy moc­niej­sze? – Lor prze­chy­lił głowę. – Jest róż­nica, Luke. Musisz tylko słu­chać Mocy – ona cię popro­wa­dzi.

Usta Luke’a zadrgały z roz­ba­wie­niem. Lor San Tekka zmru­żył figlar­nie oczy i pod­niósł rękę.

– Wiem, wiem, wyznawca Kościoła Mocy śmie pouczać mistrza Jedi. – Lor prych­nął śmie­chem. – Może kie­dyś się nauczę, ale cóż, jestem sta­rym czło­wie­kiem, ze sta­rymi nawy­kami. – Zało­żył ręce na pier­siach. – Wiesz, co przed­sta­wia ta wizja?

Luke utkwił w nim bystry wzrok.

– Do tego wła­śnie potrzebna mi twoja pomoc.

Lor zmarsz­czył brwi.

– Zawsze chęt­nie udzie­lam pomocy, mistrzu, ale tylko tym, któ­rzy są gotowi z niej sko­rzy­stać. – Roz­ło­żył ręce. – Moc jako taka pozo­staje dla mnie tajem­nicą. Nie jestem pewny, co twoim zda­niem mógł­bym zro­bić.

Luke pogła­dził się po bro­dzie.

– Chcę cze­goś spró­bo­wać. – Sky­wal­ker ponow­nie usiadł ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na środku domku.

Lor nie ruszył się z miej­sca.

– Luke, jesteś pewien, że to dobry pomysł?

Jedi pod­niósł na niego wzrok.

– Muszę się dowie­dzieć, co ozna­czają te wizje. Będę medy­to­wał i spró­buję opi­sać to, co widzę, w trak­cie…

– Luke, mówię poważ­nie. – Lor uklęk­nął przed przy­ja­cie­lem. – Nie jestem Jedi! Wiesz o tym. W świą­tyni musi być ktoś, kto ci udzieli pomocy. Może Ben?

Luke pokrę­cił jed­nak głową.

– Jesteś jedyną osobą, która wie o wizjach, i chcę, żeby tak zostało.

Lor pod­niósł bez­rad­nie ręce, skrzy­wił się i otwo­rzył usta, jakby chciał zapro­te­sto­wać, ale w końcu tylko wes­tchnął.

– Dobrze – ustą­pił. – Będę przy tobie czu­wał. Powiedz mi, co widzisz, a może Moc popro­wa­dzi i mnie, tak jak pro­wa­dzi cie­bie.

Luke ski­nął głową.

– Dzię­kuję. – Roz­luź­nił mię­śnie szyi, zamknął oczy i…

Otwo­rzył je w innym świe­cie, rozej­rzał się i ujrzał… Nicość. Ciem­ność. Pustkę… pozba­wioną wszyst­kiego, prze­strzeń bez gra­nic i wymia­rów, miej­sce, które nie ist­niało poza jego umy­słem.

Ale jed­nak miej­sce.

Luke zro­bił krok naprzód, nie czu­jąc niczego pod sto­pami, bo prze­cież niczego tam nie było. Jego kroki nie odbi­jały się echem, nie prze­nio­sły go gdzie indziej. Rozej­rzał się wokół, pró­bu­jąc coś doj­rzeć, choć wie­dział, że nie ma tu nic do oglą­da­nia, żad­nego świa­tła, ener­gii, niczego.

Nagłość wizji zasko­czyła go. Odwie­dzał to miej­sce już od tygo­dni, ale dziwny, mroczny świat zwy­kle obja­wiał mu się dopiero po jakimś cza­sie, kiedy świa­do­mość Luke’a, sku­pia­ją­cego się cia­łem i umy­słem na medy­ta­cji, odda­lała się coraz bar­dziej od rze­czy­wi­sto­ści. A teraz, zupeł­nie jakby spa­dał z ogrom­nej wyso­ko­ści, porwała go ciemna gra­wi­ta­cja, któ­rej nie mógł się wyrwać – i zna­lazł się od razu wła­śnie tam.

Przez lata jego medy­ta­cje sta­wały się głęb­sze i inten­syw­niej­sze, kiedy zanu­rzał się w ukry­tych zakąt­kach swo­jego umy­słu, nie tylko po to, żeby odblo­ko­wać poten­cjał, o któ­rym wie­dział, że tam jest – tuż poza jego zasię­giem – ale też, żeby jed­no­czyć się z galak­tyką wokół niego. Moc, jak wie­dział, była żyją­cym zja­wi­skiem – naj­pro­ściej okre­ślano ją jako pole ener­gii, wią­żące ze sobą cały wszech­świat. Nie była potęgą, czymś, czego można uży­wać, czym można wła­dać lub mani­pu­lo­wać. Sta­no­wiła raczej coś, co pozwa­lało innym czer­pać z sie­bie – ogromną, żywą rzecz, choć nie­po­sia­da­jącą rozum­nego umy­słu.

Pod tym wzglę­dem Lor San Tekka miał rację. Zwo­len­nicy Kościoła Mocy nie byli wraż­liwi na Moc, nie ozna­czało to jed­nak, że nie rozu­mieli jej czy tych, któ­rzy potra­fili czer­pać z tego rezer­wu­aru, pod­stawy tkanki wszel­kiego ist­nie­nia.

Tym razem wszystko prze­bie­gało ina­czej. Zamknął oczy i nagle się tam zna­lazł. Wie­dział, że bez żela­znej kon­troli, którą spra­wo­wał nad emo­cjami, bałby się teraz – i miałby po temu powód. Zamiast tego obró­cił to nara­sta­jące uczu­cie w coś innego. Wyko­rzy­stał je jako paliwo dla zmy­słów, wzmac­nia­jąc per­cep­cję tego, co go ota­czało.

A pustka, zdał sobie sprawę, była w pewien spo­sób… świa­doma jego obec­no­ści, obec­no­ści gościa, intruza z innego wymiaru.

Luke sku­pił się i…

O tak, teraz to czuł. W poprzed­nich wizjach przy­cho­dziło to do niego i odcho­dziło, ale czy obec­ność Lora Sana Tekki mu poma­gała czy też nie, teraz wyczu­wał ją sil­niej.

Obec­ność.

Pustka nie była pusta.

Skon­cen­tro­wał się jesz­cze moc­niej.

Pano­wała tam ciem­ność, ale inna niż ten czarny kosz­mar, który czuł w obec­no­ści Impe­ra­tora, a nawet w obec­no­ści swo­jego ojca, tak dawno temu. Tam­ten mrok Luke potra­fił zro­zu­mieć. Wie­dział, skąd pocho­dzi, wie­dział, jak świa­tło mogło zostać znie­kształ­cone i wykrzy­wione, obró­cone w ciem­ność, ciem­ność wyko­rzy­sty­waną w ohydny spo­sób jako narzę­dzie potęgi, dla któ­rej w świe­tle Mocy bra­ko­wało miej­sca.

Pustka nie była czę­ścią takiej ciem­no­ści, ale ist­niała i Luke nie prze­by­wał w niej sam.

Nagle zaczęła prze­kształ­cać się w rze­czy­wi­stość – prze­stała być abs­trak­cją.

Luke zna­lazł się w miej­scu sprzed wie­ków i bar­dzo odle­głym…

…ukry­tym.

Czarna zie­mia. Czarne niebo. Pła­skie, zimne, niczym metal. Roz­bły­ski bły­ska­wic, elek­trycz­nych wyła­do­wań, które prze­ci­nały fir­ma­ment aż po zie­mię wiel­kimi słu­pami ener­gii, oświe­tlały szary pył, two­rzący niskie, duszne chmury, zupeł­nie jakby samo niebo napie­rało na powierzch­nię tego świata – aż zaczy­nał pękać.

Spu­sto­sze­nie. Tak to nale­żało okre­ślić. Ten cały pej­zaż, to miej­sce, było od tysiąc­leci znisz­czone. Suche powie­trze nio­sło w sobie nie­bez­pieczne ładunki elek­tryczne, które tań­czyły nad grun­tem z czar­nego bazaltu, znaj­du­ją­cego się tu od pra­daw­nych cza­sów.

A potem…

– No i?

Luke otwo­rzył oczy. Sie­dział na pod­ło­dze. Lor San Tekka klę­czał przed nim, opie­ra­jąc dło­nie na kola­nach. Nie wyglą­dało na to, żeby było mu wygod­nie.

Luke zaci­snął usta. Cie­kawe, że wizja ulot­niła się rów­nie szybko, jak przy­była.

– Opo­wiedz, co widzia­łeś, Luke – popro­sił Lor. – Opisz mi to.

Luke zapa­trzył się w prze­strzeń i wycią­gnął wspo­mnie­nia na wierzch umy­słu. Opi­sał pustkę, czarny kra­jo­braz – i mroczną obec­ność, którą tam wyczuł.

Lor słu­chał uważ­nie, a potem wstał i zaczął powoli krą­żyć po cha­cie, roz­cią­ga­jąc mię­śnie. Strze­lało mu w kola­nach i przy każ­dym takim odgło­sie krzy­wił się nie­mi­ło­sier­nie.

Luke nie odry­wał od niego wzroku.

– Czy coś ci to mówi?

Lor zatrzy­mał się i ścią­gnął usta.

– Byli­śmy w wielu miej­scach, Luke. Wiele widzie­li­śmy.

Luke ski­nął głową. Prawda – spę­dzili w swoim towa­rzy­stwie wiele czasu po śmierci Impe­ra­tora i upadku Impe­rium. Luke’a napę­dzało pra­gnie­nie odbu­do­wa­nia zakonu Jedi… w zasa­dzie z niczego. Przy­szedł do Lora w nadziei, że stary odkrywca pomoże mu w szu­ka­niu reli­kwii i arte­fak­tów zwią­za­nych z Mocą. Kie­ro­wali się kom­pa­sem gwiezd­nym, który Luke zna­lazł na Pil­lio, two­rząc mapę świą­tyń Jedi roz­rzu­co­nych po całej galak­tyce. Przy­naj­mniej połowa z nich popa­dła w zapo­mnie­nie po czy­stce doko­na­nej na zako­nie przez Impe­rium czter­dzie­ści lat wcze­śniej.

Ich podróże oka­zały się bar­dzo owocne. Luke zebrał sporą kolek­cję zabyt­ko­wych przed­mio­tów w swo­jej racz­ku­ją­cej świą­tyni Jedi – posia­dał zwoje i księgi, doku­menty i nośniki danych, przed­mioty rytu­alne, pie­czę­cie i sym­bole wła­dzy, tech­no­lo­gie, w tym mie­cze świetlne, gwiezdny kom­pas i wiele innych. Wszyst­kie te rze­czy Luke i Lor dogłęb­nie prze­ba­dali. Olbrzy­mia wie­dza star­szego męż­czy­zny na temat Jedi była bar­dzo cenna dla Luke’a, który nie tylko chciał się cze­goś nauczyć, ale też to wszystko zro­zu­mieć – w końcu pró­bo­wał odro­dzić zakon Jedi.

– Czuję jed­nak, że nad­cho­dzi jakieś ale – rzekł ostroż­nie Sky­wal­ker.

Lor znów zaczął cho­dzić w tę i we w tę.

– Może jest to praw­dziwe miej­sce, a może tylko wizja, wyobra­że­nie ciem­no­ści, która zawsze musi ist­nieć tam, gdzie ist­nieje świa­tło.

– Ale dla­czego teraz? Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem takich wizji.

– Być może to wpływ jakie­goś arte­faktu? Luke, zebra­li­śmy i prze­ba­da­li­śmy wiele wytwo­rów ciem­no­ści…

Było to oczy­wi­ście praw­do­po­dobne, ale Luke czuł, że nie o to cho­dziło. W ciągu ostat­nich kilku tygo­dni rze­czy­wi­ście miał roz­pro­szoną uwagę, a jego codzienne rytu­ały i szko­le­nie adep­tów, ści­sła, nie­zmienna rutyna, nagle prze­stały dzia­łać. Luke prze­ka­zał pod­sta­wowe zada­nia naj­star­szym uczniom, mię­dzy innymi Benowi, a sam zamknął się u sie­bie, pró­bu­jąc dotrzeć do sedna wizji. Od dawna jed­nak nie doty­kał żad­nych sithań­skich arte­fak­tów. Wie­dział dobrze, jakie nie­bez­pie­czeń­stwa są z nimi zwią­zane.

– Prze­pra­szam – rzekł Luke. Wypro­sto­wał nogi i wstał. Popra­wił przy­bru­dzoną szatę i roz­czo­chrał cyber­ne­tyczną ręką swoje jasno­brą­zowe włosy. – Nie wiem, co chcia­łem w ten spo­sób uzy­skać. – Prze­rwał i pokrę­cił głową. – Ale to… miej­sce… Nie wiem, co to jest, ale uka­zuje mi się z jakie­goś powodu, Lor. Czuję to.

– Och – odparł Lor, ści­ska­jąc ramię przy­ja­ciela. – Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści. Naj­mniej­szych. Chciał­bym tylko móc ci jakoś pomóc. Bada­nia, praca w tere­nie, poszu­ki­wa­nia – o, tu mogę się do cze­goś przy­dać. Ale kiedy mam czu­wać przy Jedi, który spo­gląda we wnę­trze wła­snego umy­słu? – Mla­snął. – To mnie ciut prze­ra­sta.

Luke roze­śmiał się cicho, roz­luź­nia­jąc się na nowo – tak dzia­łało na niego towa­rzy­stwo sta­rego przy­ja­ciela.

– Może masz rację – powie­dział. – A w ogóle czemu przy­le­cia­łeś na Ossus? Mówi­łeś, że zna­la­złeś jakieś infor­ma­cje?

– No cóż – zaczął Lor – zabrzmi to teraz tro­chę… mało sen­sa­cyj­nie, że tak powiem.

– Mów. – Luke się uśmiech­nął. – Zacie­ka­wi­łeś mnie.

Lor ski­nął głową.

– Sły­sza­łeś kie­dyś o pla­ne­cie Yoturba?

Luke zmarsz­czył brwi.

– Chyba nie…

– Środ­kowe Rubieże, nic nad­zwy­czaj­nego – wyja­śnił Lor. – Ale Insty­tut Histo­ryczny Lerct pro­wa­dzi tam wyko­pa­li­ska arche­olo­giczne.

Luke uniósł brwi.

– Zna­leźli coś?

– Nie… – przy­znał Lor. – A w każ­dym razie jesz­cze nie. Natra­fili jed­nak na dużą osadę. Nie mogłem zna­leźć żad­nych infor­ma­cji o świą­tyni Jedi na Yotur­bie, ale okres się zga­dza. Pomy­śla­łem, że mogli­by­śmy na to rzu­cić okiem, jeśli możesz się stąd na jakiś czas wyrwać.

Luke pogła­dził w zamy­śle­niu brodę, a potem zer­k­nął na Lora i przy­tak­nął.

– Pew­nie – odparł. – Powin­ni­śmy tam pole­cieć. Zresztą przyda mi się tro­chę czasu, żebym mógł się spo­koj­nie nad wszyst­kim zasta­no­wić.

Minął Lora i wyszedł z chaty, sto­ją­cej na szczy­cie nie­wiel­kiego wzgó­rza. Spoj­rzał w dół i zorien­to­wał się, że Ben zastą­pił Enyo w roli instruk­tora.

Luke pod­niósł rękę, żeby zwró­cić uwagę sio­strzeńca. Chło­pak dał znak, że rozu­mie, i zaczął koń­czyć sesję tre­nin­gową.

– Kie­dyś będzie z niego wspa­niały Jedi. – Lor dołą­czył do przy­ja­ciela. – A pozna­nie odpo­wie­dzial­no­ści wią­żą­cej się z zarzą­dza­niem świą­ty­nią pod nie­obec­ność mistrza bar­dzo mu się przyda.

Luke ski­nął głową, a potem pokle­pał Lora po ple­cach, odwró­cił się i wszedł do środka, żeby przy­go­to­wać się do wyprawy.

ROZDZIAŁ 5

ZŁO­MO­WI­SKO, NIE­DA­LEKO WEWNĘTRZ­NYCH RUBIEŻY

TERAZ

Jeśli księ­życ miał nazwę, nie znał jej. Nie żeby bar­dzo mu zale­żało na tej wie­dzy – i na czym­kol­wiek w ogóle.

Nie zale­żało mu już na niczym.

O ile się orien­to­wał, prze­by­wał tu sam, choć nie poku­sił się o zba­da­nie terenu poza zło­mo­wi­skiem, w któ­rym się urzą­dził. Księ­życ, jak wiele innych w tym sek­to­rze, miał roz­miary pla­nety – stan­dar­dową masę, stan­dar­dowe cią­że­nie, stan­dar­dową atmos­ferę – i choć cecho­wały go niskie tem­pe­ra­tury, nada­wał się do życia i tylko to się liczyło.

I nazy­wał go… Wła­ści­wie nie nazy­wał go nijak. Nie potrze­bo­wał żad­nej nazwy. Znał współ­rzędne, ow­szem – oka­zjo­nal­nie wypusz­czał się poza jego stud­nię gra­wi­ta­cyjną, ale ni­gdy gdzieś daleko. Dobrze czuł się tam, gdzie się znaj­do­wał. Gdzie indziej nic na niego nie cze­kało.

Księ­życ ozna­czał więc dla niego po pro­stu księ­życ, a zło­mo­wi­sko tylko zło­mo­wi­sko. Nie było w tym nic poetyc­kiego, ale też on ni­gdy nie inte­re­so­wał się lite­ra­turą.

Nie wie­dział też, do kogo nale­żał ten skład badzie­wia, i nie dbał o to. Odkąd się tu zja­wił, nie pró­bo­wał się też tego dowie­dzieć. Och, ist­niał od bar­dzo dawna, to nie ule­gało wąt­pli­wo­ści. Złom two­rzył spo­czy­wa­jące na sobie war­stwy, niczym prze­krój geo­lo­giczny – war­stwa odpa­dów meta­lo­wych i cera­micz­nych na kolej­nej war­stwie znisz­czo­nych resz­tek okrę­tów z dawno zapo­mnia­nych cywi­li­za­cji, impe­riów, repu­blik. Powierzch­nię tych mate­ria­łów starł na szorstki, sre­brzy­sty pia­sek wszech­obecny wiatr – wiatr, który wył i jęczał, a nocą zda­wał się śpie­wać wśród ruin, zupeł­nie jakby sta­no­wił samo­dzielną formę życia. Z tej gór­nej war­stwy wysta­wały więk­sze kawałki złomu, nie­które nieco lepiej zacho­wane, a nie­które nawet cał­kiem roz­po­zna­walne, pomimo swego wieku i prze­sta­rza­łego wyglądu. Kap­suły z sil­ni­kami, któ­rych wnę­trza dawno ule­gły znisz­cze­niu, two­rzyły dłu­gie rury, a te cią­gnęły się przez setki metrów na wydmach ze złomu. Przy­po­mi­nały wylinki jakichś gigan­tycz­nych, żywią­cych się meta­lem roba­ków, żyją­cych pod zie­mią. Były tu też inne czę­ści, wyglą­da­jące jak szkie­lety, bar­dzo stare – obu­dowy i kon­struk­cje, kok­pity i komory sil­ni­ków, a gdyby się­gnąć pod powierzch­nię, wszę­dzie kilo­me­trami roz­po­ście­rały się prze­wody z pla­sto­idu, nie­które w szo­ku­jąco jaskra­wych kolo­rach, czer­wieni, żółci i błę­ki­cie – wytrzy­mały mate­riał zde­cy­do­wa­nie lepiej zniósł wieki ero­zji i roz­kładu niż pozo­stałe czę­ści okrę­tów, któ­rych układy ner­wowe i układy krą­że­nia skła­dały się nie­gdyś z tych wła­śnie kabli i prze­wo­dów.

Nie wie­dział, skąd to wszystko się tu wzięło, i nie dbał o to, bo nie zamie­rzał się zaj­mo­wać odzy­skiem złomu. Na tym sta­rym, opusz­czo­nym w minio­nej epoce wysy­pi­sku śmieci nie znaj­do­wało się abso­lut­nie nic uży­tecz­nego i wła­śnie dla­tego takie miej­sce wybrał, bo ozna­czało to, że nikt inny nie miał powodu, by się tu zja­wić. Może pew­nego dnia księ­życ ze zło­mo­wi­skiem sta­nie się celem łow­ców surow­ców, wypo­sa­żo­nych w narzę­dzia i wie­dzę, pra­gną­cych odzy­skać mine­rały, metale, pół­me­tale. A może to już nastą­piło i teraz patrzył na wszystko, co pozo­stało po ich przej­ściu.

Nie miało to zna­cze­nia. Dla niego liczyło się tylko to, że był sam, że nikt nie odwie­dzał tego księ­życa – i przede wszyst­kim to, że nikt nie wie­dział o jego obec­no­ści.

Liczyło się jedy­nie to, że imię Ochiego z Besto­ona powoli popad­nie w zapo­mnie­nie.

I dobrze. Bo jego obecna misja nie wyma­gała niczy­jej pomocy, a jeśli miał zna­leźć to, czego szu­kał, potrze­bo­wał samot­no­ści i spo­koju.

– Panie!

Ach tak… Samot­ność sobie zapew­nił, ale w grun­cie rze­czy nie był jed­nak sam.

– Panie! – ode­zwał się znowu prze­ni­kliwy, drżący głos droi-da. – P-p-p-panie.

Respi­ra­tor Ochiego spra­wił, że jego wes­tchnie­nie odbiło się gło­śnym echem. Tak, atmos­fera nada­wała się do oddy­cha­nia, ale podej­rze­wał, że nie nale­żało wdy­chać sre­brzy­stego pia­sku przez dłuż­szy czas, a on z pew­no­ścią nie przy­był tutaj, żeby umrzeć. Wręcz prze­ciw­nie.

Ochi ścią­gnął kap­tur i uklęk­nął przy małym dro­idzie, skła­da­ją­cym się z dwóch głów­nych czę­ści – koła z gumową oponą i głowy w kształ­cie pła­sko zakoń­czo­nego stożka – połą­czo­nymi roz­kła­daną szyją. Trzy dłu­gie, zie­lone szpary na jego gło­wie skła­dały się na sys­tem optyczny. Ochi przy­kuc­nął obok niego, a droid prze­su­nął się do przodu i do tyłu na srebr­nym pia­sku. Trzy antenki z tyłu stożka zadrżały, jakby bli­skość wła­ści­ciela napa­wała dro­ida lękiem.

– O co cho­dzi, D-O?

– J-j-j-j…

– No, wykrztuś to z sie­bie – zgrzyt­nął Ochi – bo ina­czej znowu zosta­wię cię na zewnątrz, a wtedy zoba­czysz, jak ten chłód spodoba się two­jemu sma­rowi.

Na te słowa D-O pod­je­chał na wierz­cho­łek sre­brzy­stej wydmy, na którą wcho­dzili, i się zatrzy­mał. O, a teraz potrzą­sał głową, jakby chciał zachę­cić Ochiego, żeby popa­trzył na to, co się znaj­do­wało za grzbie­tem wznie­sie­nia, tam, gdzie mie­ścił się ich obóz.

Męż­czy­zna poszedł za dro­idem na górę. D-O był tylko jed­nostką o niskiej inte­li­gen­cji, prze­zna­czoną do maga­zy­no­wa­nia i odzy­ski­wa­nia danych, jed­nak Ochiego już w prze­szło­ści zasko­czyła sku­tecz­ność jego czuj­ni­ków. Jeśli D-O ośmie­lał się zwró­cić mu na coś uwagę, to zwy­kle miał po temu dobry powód.

Zwy­kle. Bo tym razem, kiedy uważ­nie rozej­rzał się po obo­zie, dba­jąc o to, żeby nie wysta­wiać za bar­dzo głowy, Ochi nie dostrze­gał niczego, czego nie powi­nien tam ujrzeć.

Znowu wes­tchnął, wstał i odwró­cił się w stronę dro­ida. Wyjął zza pasa krótką, matową czarną rurkę, jeden z nie­wielu uży­tecz­nych ele­men­tów, które zna­lazł na zło­mo­wi­sku po przy­lo­cie. Nie wie­dział, z czego ją zro­biono – czarna i gładka, bar­dziej przy­po­mi­nała kamień niż metal, ale mimo to była lekko zagięta. Nie orien­to­wał się też, do czego mogła pier­wot­nie słu­żyć.

Ale nie miało to zna­cze­nia. Wystar­czało, że teraz dosko­nale przyda mu się do tego, co chciał zro­bić.

Ochi zamach­nął się rurką i ude­rzył D-O w tył głowy. Droid stra­cił rów­no­wagę i zarył przo­dem w pia­sek, beł­ko­cząc ze stra­chu. Jego pan posta­wił nogę na jego gór­nej czę­ści i przy­trzy­mał ją na ziemi. Koło pró­bu­ją­cego się uwol­nić D-O krę­ciło się bez­u­ży­tecz­nie, wzbi­ja­jąc w powie­trze smugę sre­brzy­stego pyłu.

– Może kie­dyś nauczysz się nie mar­no­wać mojego czasu, dro­idzie! – syk­nął Ochi, wypo­wia­da­jąc ostat­nie słowo takim tonem, jakby było to wyzwi­sko. A potem uniósł stopę i kop­nął od tyłu koło D-O. Maszyna ześli­zgnęła się z wierz­chołka wydmy. Pod­nio­sła głowę z pia­sku i wresz­cie się zatrzy­mała. Potrzą­snęła górną połową, pró­bu­jąc wytrze­pać pia­sek z jej mecha­ni­zmów.

– Prze­pra­szam, panie. P-p-p-prze­pra­szam, panie. Prze­pra­szam.

– Zamknij się – zgrzyt­nął Ochi. – Co widzia­łeś, a o czym nie mogłeś mi po pro­stu powie­dzieć?

Droid zadrżał i odwró­cił stoż­ko­watą głowę, żeby spoj­rzeć na swo­jego wła­ści­ciela.

– Ruch. Panie. Ruch. Ruch.

Ochi popa­trzył na D-O, a potem odwró­cił się i wszedł z powro­tem na wierz­cho­łek wydmy. Uważ­nie rozej­rzał się po obo­zie, szu­ka­jąc cze­go­kol­wiek, co wyglą­da­łoby ina­czej.

Odkąd się tu zna­lazł, urzą­dził się cał­kiem wygod­nie. Na środku tego pła­skiego terenu stało „Dzie­dzic­two Besto­ona”. Główna rampa była opusz­czona. Ochi za pomocą ele­men­tów rusz­to­wa­nia i cięż­kiej płachty z pla­sto­idu skon­stru­ował pro­wi­zo­ryczną dobu­dówkę do statku, zwięk­sza­jąc sobie prze­strzeń do życia i jed­no­cze­śnie zabez­pie­cza­jąc wnę­trze przed pia­skiem. Do środka wcią­gnął skrzy­nię z narzę­dziami i parę ele­men­tów wypo­sa­że­nia z trans­por­towca, żeby przy­go­to­wać przy­zwo­ity warsz­tat do pracy.

Nie dostrze­gał ani nie sły­szał niczego dziw­nego. Róg plan­deki łopo­tał coraz gło­śniej pod wpły­wem sil­niej­szych pory­wów wia­tru. Pieśń księ­życa nara­stała, w miarę jak zbli­żał się zmierzch. Ochi pomy­ślał, że będzie musiał napra­wić ten róg, a potem zaczął scho­dzić z wydmy, zapa­da­jąc się obca­sami w pia­sek. Z tyłu zagrze­cho­tało – D-O zatrząsł się i wydał z sie­bie pisk, zupeł­nie jakby jego woka­bu­la­tor miał się osta­tecz­nie zepsuć. Męż­czy­zna zatrzy­mał się i spoj­rzał na dro­ida.

Cho­ciaż naprawdę nie zno­sił tej głu­piej maszyny, jedy­nego swo­jego towa­rzy­sza na tym nędz­nym księ­życu, mimo wszystko mu ufał.

Jeśli D-O wykrył ruch, to zna­czy, że coś tam się rze­czy­wi­ście poru­szyło.

Ochi uklęk­nął na jed­nym kola­nie i wyjął quad­no­lor­netkę. Odrzu­cił pele­rynę do tyłu, zdjął kap­tur i pod­niósł przy­rząd do gogli respi­ra­tora. Wyre­gu­lo­wał ostrość i, lek­ce­wa­żąc lek­kie zadra­pa­nia, ujrzał w powięk­sze­niu teren na dole, sta­tek, warsz­tat i wszech­obecny złom. Na ekra­nie uka­zały się dane i linie śle­dze­nia. Quad­no­lor­netka wyko­ny­wała ana­lizy obrazu, wyświe­tla­jąc chaos danych, które zapewne byłyby dla Ochiego bar­dzo uży­teczne, gdyby kie­dy­kol­wiek udało mu się odgad­nąć, jak je wła­ści­wie inter­pre­to­wać.

Ska­no­wał oto­cze­nie ostroż­nie, powoli, od lewej do pra­wej. Wiatr sta­wał się coraz sil­niej­szy, two­rząc podmu­chami wiry ze sre­brzy­stego pia­sku. Szu­miało coraz gło­śniej. Quad­no­lor­netka reje­stro­wała ruchome cząstki, infor­mu­jąc Ochiego o zasięgu, stop­niu ruchu i wszel­kich innych, kom­plet­nie bez­u­ży­tecz­nych rze­czach.

I na tym pole­gał pro­blem. Meta­liczny pia­sek zakłó­cał odczyty z czuj­ni­ków. Był to jesz­cze jeden powód, dla któ­rego nikt nie odwie­dzał tego księ­życa, dla­czego żadna inna jed­nostka, nawet lecąca nisko, nie mogłaby zauwa­żyć statku łowcy, sto­ją­cego na pustym tere­nie wśród złomu. D-O nauczył się dosto­so­wy­wać do tych inter­fe­ren­cji i odfil­tro­wy­wać je. Jed­nak teraz, kiedy Ochi czuł przez ręka­wice, jak quad­no­lor­netka zaczyna się roz­grze­wać, pró­bu­jąc prze­two­rzyć odbie­rany obraz, zasta­no­wił się, czy może jed­nak jego mały droid nie dotarł do kresu swo­jej uży­tecz­no­ści.

Opu­ścił quad­no­lor­netkę i spoj­rzał na obóz. Obok statku wzniósł się w powie­trze minia­tu­rowy wir pyłowy, który wessał błysz­czący pia­sek, a potem roz­pro­szył się rów­nie szybko, jak powstał. A potem znów powiało moc­niej i wzdęta pele­ryna zasło­niła Ochiemu maskę. Odgar­nął tka­ninę z twa­rzy i na chwilę wszystko uci­chło.

Na dole nie było nic.

– Pora, żebyś sobie wyre­gu­lo­wał czuj­niki – mruk­nął do droi-da Ochi. Wstał i zszedł z wydmy. – Albo sam ci je wyre­gu­luję.

D-O zadrżał, wymam­ro­tał coś do sie­bie, a potem podą­żył za wła­ści­cie­lem w bez­piecz­nej odle­gło­ści od niego.

Wnę­trze pro­wi­zo­rycz­nego warsz­tatu Ochiego było zawa­lone róż­nymi przy­rzą­dami, ale na szczę­ście, mimo luź­nej ściany ze wzmoc­nio­nej plan­deki, wolne od pia­sku. Kiedy D-O wpadł za nim do środka, Ochi zabez­pie­czył płachtę zasła­nia­jącą wej­ście, a potem poszedł w kąt namiotu, żeby popra­wić jej moco­wa­nie. Kiedy udało mu się to zro­bić, wypro­sto­wał się, roz­piął pele­rynę pod szyją i rzu­cił ją na skrzy­nię, a potem strzep­nął z sie­bie zabłą­kane zia­renka pia­sku i wszedł po ram­pie do „Dzie­dzic­twa Besto­ona”.

Wnę­trze statku było prze­stronne, ale zapchane pojem­ni­kami z pla­sto­idu, całymi sto­sami pojem­ni­ków, usta­wio­nych pod ścia­nami. Część została wycią­gnięta na śro­dek i ich otwarte pokrywy odsła­niały zawar­tość. Z kilku Ochi zro­bił sobie stół, jeden słu­żył jako sie­dze­nie. Na stole leżały przed­mioty wyjęte z kilku opróż­nio­nych skrzyń.

Były to książki, mapy i doku­menty, w więk­szo­ści stare i zbrą­zo­wiałe, wyko­nane z prze­two­rzo­nej pulpy drzew­nej lub wypra­wio­nych, cie­niut­kich skór zwie­rząt. Już przez samo to miały wysoką war­tość, nie­za­leż­nie od infor­ma­cji, które zawie­rały. Ochi posia­dał też tro­chę now­szych doku­men­tów – syn­te­tyczne kartki, jasne i błysz­czące, odróż­niały się od swo­ich pro­to­pla­stów. Na dwóch skrzyn­kach spo­czy­wało duże tomi­sko o zła­ma­nym dawno temu grzbie­cie, z popla­mio­nymi i poza­gi­na­nymi kart­kami, wycho­dzą­cymi z oprawy. Na otwar­tej stro­nie leżał wiel­ko­for­ma­towy data­pad z rysi­kiem.

Ochi pod­szedł do stołu, zaś D-O zaszył się w kącie, w któ­rym zro­bił sobie kie­dyś schro­nie­nie z wyrzu­co­nych papie­rów, przy­tulną kry­jówkę obok gniazda łado­wa­nia.

Męż­czy­zna patrzył na swoją pracę – swoje bada­nia – przez minutę, dwie, trzy, a potem syk­nął z iry­ta­cją. Jego jedyną rutynę sta­no­wił codzienny, pię­cio­ki­lo­me­trowy patrol wokół zło­mo­wi­ska i ten marsz miał oczy­ścić mu umysł, pozwa­la­jąc jego pod­świa­do­mo­ści roz­gryźć pro­blemy i zagadki, pod­czas gdy on sku­piał się tylko na sta­wia­niu kolej­nych kro­ków.

Dziś jego pod­świa­do­mość nie­wiele popra­co­wała. Była zmę­czona, podob­nie zresztą jak świa­doma część jego umy­słu. Ochi badał te księgi już bar­dzo długo.

Zapewne o wiele za długo.

Usiadł ciężko na skrzyni, ścią­gnął ręka­wice oraz respi­ra­tor, a potem wrzu­cił je do innego, otwar­tego pojem­nika ze sta­rymi doku­men­tami, sto­ją­cego obok. Potarł sobie łysą czaszkę, żół­tawą skórę nacią­gniętą przez bli­zny po popa­rze­niach. Diody implantu, obej­mu­ją­cego tył jego głowy i zakry­wa­ją­cego uszy, lekko zamru­gały. Pochy­lił się nad sto­łem. Jego okrą­głe, czarne, cyber­ne­tyczne oczy, umiesz­czone w gład­kim obli­czu, sku­piły się na tek­ście, któ­rego do tej pory nie zdo­łał prze­tłu­ma­czyć. Się­gnął po data­pad, prze­su­wa­jąc bla­dym języ­kiem po ustach pozba­wio­nych warg, i zabrał się do pracy.

Roz­gry­zie ten tekst i znaj­dzie to miej­sce – tę cho­lerną pla­netę, zara­zem prze­klętą i bło­go­sła­wioną.

Exe­gol.

Nie­wiele mu bra­ko­wało. Wie­dział to. Czuł to.

A przy­naj­mniej tak sobie wma­wiał, zupeł­nie jakby mógł urze­czy­wist­nić to samym pra­gnie­niem. Bo Ochi z Besto­ona szu­kał Exe­gola od bar­dzo, bar­dzo dawna i choć cząstką umy­słu zda­wał sobie sprawę, jak bez­na­dziejne to zada­nie, nie zamie­rzał się pod­da­wać.

Był tam raz – i zdoła się tam dostać ponow­nie.

Exe­gol nie znaj­do­wał się jed­nak tylko w nie­zna­nym rejo­nie prze­strzeni – ta sta­ro­żytna pla­neta została spe­cjal­nie ukryta, osło­nięta przed resztą galak­tyki, spe­cjal­nie lub może na sku­tek jakie­goś tajem­nego rytu­ału – tego Ochi nie wie­dział. Ale… już kie­dyś tam dotarł, więc uda mu się to jesz­cze raz. Poko­nał Czer­woną Prze­strzeń Pla­stra Miodu, ten śmier­tel­nie nie­bez­pieczny rejon szkar­łat­nego cha­osu, osła­nia­jący pla­netę Sithów. Zdo­łał się tam prze­do­stać. Exe­gol. Był tam. Wie­dział, jakie mroczne tajem­nice skrywa ta ciemna pla­neta. Tajem­nice, które staną się jego wła­sno­ścią. Rze­czy, jakie tam widział, jakie poznał pod­czas tego krót­kiego pobytu lata temu… Tajem­nice, które Impe­ra­tor wyszep­tał mu do ucha, o któ­rych wspo­mi­nał Darth Vader.

I Ochi wie­dział, że musnął tylko ich powierzch­nię, uła­mek potęgi spo­czy­wa­ją­cej pod spę­kaną, czarną powierzch­nią tego mar­twego globu

Potęga? Ochi się roze­śmiał. O tak, kie­dyś łak­nął potęgi. Potęgi i bogac­twa. Ni­gdy jed­nak nie zamie­rzał ich uży­wać do zdo­by­cia wła­dzy – bo po co w ogóle rzą­dzić galak­tyką? Pew­nie, kiedy się rze­czy­wi­ście nią wła­dało, miało się… co, per­so­nel? Słu­żą­cych? Pod­wład­nych? Posłusz­nych poplecz­ni­ków, wyko­nu­ją­cych całą pracę, pod­czas gdy władca sie­dział na ebo­ni­to­wym tro­nie i tylko zbie­rał pro­fity?

Nie, to nie dla niego. Daw­niej chyba też nie, a z całą pew­no­ścią nie teraz. Potęga wystę­po­wała pod wie­loma posta­ciami, a ta, któ­rej pra­gnął obec­nie, miała zupeł­nie inny cha­rak­ter.

Bo Ochi z Besto­ona pra­gnął nade wszystko mocy życia, uzdra­wia­nia, ponow­nego sta­nia się… sobą.

Stra­cił poczu­cie czasu, ale upły­nęło już wiele lat, odkąd poko­nał te kosz­marne otchła­nie Prze­strzeni Pla­stra Miodu z samym Dar­them Vade­rem. Ochi został nie­chęt­nym towa­rzy­szem Mrocz­nego Lorda Sithów, zamie­rza­ją­cego zba­dać tajny pro­jekt Impe­ra­tora. I tam, na pla­ne­cie ukry­tej przed galak­tyką, odkryli ogromną flotę, którą wyznawcy Sithów i ich znie­wo­leni robot­nicy powoli budo­wali – gwiezdne nisz­czy­ciele, setki okrę­tów, tysiąc razy potęż­niej­szych od jed­no­stek floty Impe­rium. Wypo­sa­żono je w potężne działa o sile raże­nia podob­nej do nisz­czą­cego światy uzbro­je­nia Gwiazdy Śmierci. Ener­gię sku­piały krysz­tały kyber, wydo­byte z ogrom­nego złoża w cen­trum for­tecy, a zara­zem świą­tyni kul­ty­stów.

To wła­śnie ta góra kyberu stała się przy­czyną blizn Ochiego. Patrzył, jak krysz­tały są wyry­wane z for­ma­cji skal­nej i wła­śnie wtedy, wyda­jąc z sie­bie krzyk bólu, wybu­chły ener­gią, która znisz­czyła skórę na jego czaszce i wypa­liła mu gałki oczne. Tym­cza­sem wyznawcy Wiecz­nych Sithów dalej tor­tu­ro­wali krysz­ta­łowy skarb, dzie­ląc go na czę­ści i nasy­ca­jąc kyber – a przy­naj­mniej tak uwa­żali – jesz­cze więk­szą mocą, nie­zbędną dla potęż­nych dział okrę­tów.

Ochi pamię­tał ból. Pamię­tał ciem­ność. I pamię­tał głos Impe­ra­tora Pal­pa­tine’a, głę­boki i melo­dyjny, nie­mal kojący, kiedy potęga Wiecz­nych Sithów napra­wiała go, wymie­niała mu oczy, dała mu cyber­ne­tyczny pro­ce­sor, by zastą­pić uszko­dzone czę­ści mózgu.

Ale naprawa to nie to samo co uzdro­wie­nie. Po tym wypadku męż­czy­zna nie był już taki sam, nie tylko ze względu na swoje obra­że­nia, ale też dla­tego, że głę­boko w nim samym coś rów­nież się zmie­niło.

Widział blask Exe­gola i zachwy­ciło go to. Jego potęgę – moc nisz­cze­nia, ale też lecze­nia. Odna­wia­nia. Ponow­nego sca­la­nia.

I rze­czy­wi­ście, on rów­nież prze­żył. Opu­ścił Exe­gol, wró­cił do pracy na rzecz róż­nych panów – znów Vadera, pani Qi’ry, Szkar­łat­nego Świtu i innych, pod­czas gdy głos Impe­ra­tora nie­ustan­nie roz­brzmie­wał w ciem­nych zakąt­kach jego umy­słu i wspo­mnie­nie ukry­tej pla­nety Sithów błysz­czało w jego pamięci coraz jaśniej.

I teraz rów­nież – jaśniej­sze i goręt­sze niż kie­dy­kol­wiek, to pło­nące czer­wone świa­tło niczym serce krzy­czą­cego, tor­tu­ro­wa­nego krysz­tału kyber. Ochi był teraz star­szy, a jed­nak czuł się tak, jakby dopiero zaczy­nał, zbie­ra­jąc infor­ma­cje, roz­po­czy­na­jąc reali­za­cję swo­jego praw­dzi­wego celu ist­nie­nia, praw­dzi­wego powodu, dla któ­rego go do tego cho­ler­nego ist­nie­nia powo­łano. Potrze­bo­wał czasu. Potrze­bo­wał życia.

Potrze­bo­wał znowu stać się sobą. Odzy­skać swoje ciało.

Chciał być ule­czony, nie zaś tylko napra­wiony.

A odpo­wiedź sta­no­wił Exe­gol. Kult Wiecz­nych Sithów mógł speł­nić jego życze­nia, a jeśli odmó­wią, weź­mie ich moc i sam to uczyni.

Sęk w tym, że nie mógł się tam teraz dostać.

Nikt nie mógł. Czer­wona Prze­strzeń Pla­stra Miodu była roz­le­gła i bar­dzo nie­bez­pieczna dla stat­ków – pie­kielny obszar pełen ano­ma­lii, któ­rego nikt nie ważył się poko­nać bez odpo­wied­niego narzę­dzia nawi­ga­cyj­nego. Prze­strzeń osła­niała Exe­gol tak dobrze, jakby pla­neta w ogóle nie ist­niała.

Ochi musiał zdo­być sithań­skie tel­lu­rium.

Nie wie­dział, jak dzia­łało, ale nie miało to zna­cze­nia. Widział, co robił z nim Vader – po pro­stu pod­łą­czało się je do kom­pu­tera nawi­ga­cyj­nego i tel­lu­rium zaj­mo­wało się resztą.

Ochi cof­nął się o kilka stron na data­pa­dzie i spoj­rzał cyber­ne­tycz­nymi oczami na zebrane sche­maty. Tel­lu­rium sta­no­wiło dziwny arte­fakt – przy­po­mi­nało bar­dziej dzieło sztuki niż zaawan­so­wane tech­no­lo­gicz­nie urzą­dze­nie. Rzeźba z żelaza i szkła, z uwię­zio­nym w środku magicz­nym pło­mie­niem. Nie wie­dział dokład­nie, kim ani czym Sitho­wie dokład­nie byli – Impe­ra­tor spra­wiał prze­ra­ża­jące wra­że­nie, ale pła­cił dobrze, a Vader…

No cóż, Vader był dzi­wo­lą­giem, ale Ochi miał oka­zję widzieć, co potra­fił, jaką potęgą dys­po­no­wał na swoje zawo­ła­nie – mroczne odbi­cie Mocy, którą wła­dali Jedi, ofiary Ochiego w peł­nych chwały dniach wojen klo­nów.

Ochi nie­wiele wów­czas z tego rozu­miał i nie­zbyt się tym wszyst­kim przej­mo­wał – zresztą to się nie zmie­niło. Ale tel­lu­rium – o, to było coś rze­czy­wi­stego, narzę­dzie, które można wyko­rzy­stać…

Oczy­wi­ście wią­zały się z tym kom­pli­ka­cje. Ist­niały tylko dwa takie przed­mioty, bo… oczy­wi­ście musiały ist­nieć tylko dwa. Wymy­ślili to Sitho­wie, a wyni­kało to z jakie­goś sta­ro­żyt­nego rytu­ału lub wie­rze­nia albo z jakie­goś innego powodu, bo Sitho­wie byli Sithami. Więc w porządku – dwa tel­lu­ria. Vader miał jedno i Ochi zakła­dał, że dru­gie musiało się znaj­do­wać w posia­da­niu Impe­ra­tora.

Pro­blem w tym, że Vader nie żył, podob­nie jak Pal­pa­tine. Czy to ozna­czało, że tel­lu­ria ule­gły znisz­cze­niu?

A może po pro­stu zagi­nęły?

Ochi uwa­żał, że raczej to dru­gie.

A przy­naj­mniej tak sobie powta­rzał. I teraz musiał zna­leźć tylko jedno z nich – mały arte­fakt w kształ­cie pira­midki, który mie­ścił mu się na dłoni i który znaj­do­wał się nie wia­domo gdzie w bar­dzo, bar­dzo dużej galak­tyce.

Ochim kie­ro­wała jed­nak deter­mi­na­cja – spę­dził zbyt wiele czasu na tych poszu­ki­wa­niach, żeby teraz się pod­dać. Lata badań… I na­dal nie dotarł do celu.

Bo zna­lazł wska­zówki, ow­szem. O sithań­skich tel­lu­riach mówiły zabyt­kowe doku­menty, które zbie­rał – sta­no­wiły część jego kolek­cji arte­fak­tów. Lor­do­wie Sithów, mistrzo­wie i ucznio­wie poja­wiali się i prze­gry­wali w cyklicz­nym ryt­mie, spra­wia­ją­cym mate­ma­tyczne wręcz wra­że­nie, a ci, któ­rzy im słu­żyli, rów­nież poja­wiali się i zni­kali. Tel­lu­ria Sithów, klu­cze do Exe­gola, nie pozwa­lały się łatwo zgu­bić lub znisz­czyć. Ist­niał spo­sób, żeby je zna­leźć, i Ochiemu nie­wiele już bra­ko­wało…

Książka była stara, strony kru­che i przy­pa­lone na brze­gach, zupeł­nie jakby ten tom został zabrany w ostat­niej chwili z pło­ną­cego statku. Nie­które kartki wyda­wały się bar­dziej uszko­dzone niż inne, co utrud­niało i tak cięż­kie tłu­ma­cze­nie tek­stu. To dla­tego zabrał ze sobą D-O. Droid do maga­zy­no­wa­nia i odzy­ski­wa­nia danych nale­żał do jakie­goś uczo­nego, któ­rego Ochi zabił na Pri­mus Cabru, kiedy obra­bo­wy­wał biblio­tekę, i ta cho­lerna maszyna, będąca świad­kiem śmierci swo­jego pana, zaczęła go bła­gać – naprawdę! – o daro­wa­nie jej elek­tro­nicz­nego życia. Ochi zorien­to­wał się, że D-O może mu się przy­dać – jego opro­gra­mo­wa­nie zawie­rało setki języ­ków, a także skom­pli­ko­wane algo­rytmy, umoż­li­wia­jące szybką ana­lizę tek­stów i porów­ny­wa­nie ich z innymi mate­ria­łami prze­cho­wy­wa­nymi w jego zaska­ku­jąco obszer­nej bazie danych. Wła­śnie tego Ochi potrze­bo­wał.

Ochi odło­żył data­pad i się rozej­rzał. Gdzie się podzie­wał ten głupi droid? Wez­brał w nim gniew. Wstał, się­ga­jąc po meta­lową rurkę.

– D-O? D-O! Dro­idzie! Chodź tu, jesteś mi potrzebny! – Głos Ochiego odbił się echem w „Dzie­dzic­twie Besto­ona”. Naprawdę dzi­wił go ten brak odpo­wie­dzi ze strony dro­ida.