34,99 zł
Druga powieść ze świata Stranger Things, która opowada o przeszłości Hoppera.
Co było przed... Latem 1977 roku wydarzyło się coś niezwykłego...
„Pisanie tej książki przysporzyło mi wiele radości. Jestem wielkim fanem serialu, a Jim Hopper to mój ulubiony bohater. Zagłębienie się w jego przeszłość w Nowym Jorku było świetnym doświadczeniem i mam nadzieję, że czytelnicy będą mieli równie wiele frajdy z poznawania jego przygód, co ja, kiedy je pisałem” – napisał na swoim blogu autor, Adam Christopher.
Boże Narodzenie, Hawkins, 1984. Szeryf Hopper chce spędzić w spokoju pierwsze święta z Jedenastką, lecz jego adoptowana córka ma inne plany. Mimo protestów Hoppera, wyciąga z piwnicy pudło opisane „Nowy Jork” i zaczyna „przesłuchanie”. Jak to się stało, że Hopper wiele lat temu wyjechał z Hawkins? Co oznacza „Wietnam”? Dlaczego nigdy nie wspomina o Nowym Jorku?
I choć Hopper wolałby zmierzyć się ze stadem wściekłych demogorgonów niż mówić o swojej przeszłości, wie, że nie może dłużej zaprzeczać prawdzie. Tak zaczyna się opowieść o incydencie w Nowym Jorku – ostatnim wielkim śledztwie, nim wszystko się zmieniło...
Lato, Nowy Jork, 1977. Po powrocie z wojny w Wietnamie Hopper zaczyna od nowa. Mała córeczka, kochająca żona i praca detektywa w nowojorskiej policji ‒ życie w cywilu wydaje się takie łatwe... Ale gdy nagle zjawiają się tajemniczy agenci federalni i konfiskują akta dotyczące serii brutalnych, nierozwiązanych zabójstw, Hopper bierze sprawy w swoje ręce, kładąc na szalę wszystko, byle tylko odkryć prawdę.
Jako tajniak infiltruje świat nowojorskich gangów ulicznych. Gdy jest bliski rozwiązania sprawy, w całym mieście gasną światła, pogrążając Hoppera w ciemności głębszej niż kiedykolwiek wcześniej.
O autorze
Adam Christopher zadebiutował książką „Empire State”, która została powieścią roku „SciFiNow” i „Financial Timesa”. Jest autorem „Made to Kill”, „Standard Hollywood Depravity” i „Killing Is My Business”, a także „Seven Wonders”, „Hang Wire” i „The Burning Dark”. Jego opowiadanie trafiło do bestsellerowej antologii „Star Wars: From a Certain Point of View”, wydanej z okazji czterdziestolecia „Gwiezdnych wojen”. Christopher stworzył też oficjalne powieści ze świata popularnego serialu „Elementary” i nagradzanej serii gier „Dishonored” oraz, wspólnie z Chuckiem Wendigiem, „The Shield” dla Dark Circle/Archie Comics. Urodzony w Nowej Zelandii, od 2006 mieszka w Wielkiej Brytanii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 450
Dla Sandry, zawsze.
I dla Aubrey, ponieważ.
26 grudnia 1984Domek Hoppera, Hawkins, Indiana
Jim Hopper starał się powstrzymać uśmiech, który uparcie rozjaśniał mu twarz. Stał przy zlewie z rękami zanurzonymi w gorących mydlinach i patrzył przez kuchenne okno na padający na zewnątrz śnieg, olbrzymie płatki wielkości dłoni.
Boże Narodzenie nie było dla niego najlepszym okresem, nie od czasu... cóż, od dawna. Od czasu Sary. Był tego świadom, zaakceptował to i przez sześć lat – teraz już prawie siedem – od powrotu do Hawkins zdążył pogodzić się z uczuciem dojmującego smutku i straty, narastającym z każdym dniem w miarę zbliżania się świąt.
Pogodził się? Niedokładnie. Raczej chętniej witał te uczucia, pozwalał im sobą zawładnąć, bo były... łatwe. Wygodne.
I, o dziwo, bezpieczne.
Jednocześnie jednak sam siebie za to nienawidził. Wyrzucał sobie, że się poddał, że pozwolił, by kiełkujące w umyśle nasienie rozpaczy rosło z każdym rokiem, aż w końcu rozkwitło w pełni. A ta nienawiść jedynie popychała go głębiej w mrok – i cały cykl powtarzał się na nowo.
Ale nie tym razem. Nie teraz.
Nie w tym roku.
To był pierwszy rok, w którym sytuacja się zmieniła, jego życie się zmieniło i to pokazało mu, jak nisko upadł, czym się stał.
A wszystko dzięki niej, Jane, jego adoptowanej córce. Legalnie, oficjalnie stanowiącej część rodziny.
Jane Hopper.
Jedenastka.
Nastka.
Hopper znów poczuł na twarzy uśmiech natrętnie unoszący kąciki ust. Tym razem nie próbował z tym walczyć.
Obecność Nastki nie oznaczała, że musi zapomnieć o przeszłości, wręcz przeciwnie. Przyniosła nowe obowiązki. Raz jeszcze miał córkę, którą musiał wychować, a to zmusiło go, by w końcu ruszył z miejsca. Przeszłość nie zniknęła, ale wreszcie mógł pozwolić jej zapaść gdzieś w zakamarki pamięci.
Na dworze wciąż padał śnieg, drzewa otaczające domek wyrastały teraz z ponad pół metra miękkiego białego puchu. W radiu twierdzili, że to nie śnieżyca, nie ostrzegano też przed załamaniem pogody, lecz prognoza, której Hopper wysłuchał po południu, teraz wydawała się nieco zbyt optymistyczna. Przewidywano obfite opady w całym hrabstwie, a Hopper miał wrażenie, że cały ten śnieg wylądował na kilku akrach wokół starego domu dziadka. Jeśli musicie podróżować, powiedzieli w prognozie, lepiej tego nie róbcie. Zostańcie w domu. W cieple. Dopijcie ajerkoniak.
I to świetnie mu pasowało.
Jeśli zaś chodzi o Nastkę...
– Woda jest zimna.
Zamrugał, wyrwany z zamyślenia. Nastka stała obok niego przy zlewie. Spojrzał na nią z góry: wpatrywała się w niego w takim napięciu, z takim zainteresowaniem i troską. Wyraźnie dziwiło ją, że Hopper stoi przy zlewie i zmywa tak długo, aż woda zdążyła wystygnąć. Potem popatrzył na swoje dłonie i wyciągnął je z opadającej piany. Opuszki zamieniły się w pomarszczone śliwki, a sterta naczyń z poświątecznej uczty wcale znacząco nie zmalała.
– Wszystko w porządku?
Hopper znów zerknął na Nastkę. Patrzyła na niego wyczekująco wielkimi oczami i stwierdził, że uśmiech znów zagościł na jego twarzy. Do diabła, nic nie mógł poradzić.
– Tak, wszystko dobrze. – Wyciągnął rękę, żeby poczochrać jej ciemną, kręconą czuprynę, ale cofnęła się, skrzywiona, przed dotknięciem pokrytych pianą palców. Hopper zaśmiał się i wziął z blatu ręcznik. Wycierając ręce, skinął głową w stronę pokoju.
– Udało ci się wywołać Mike’a?
Nastka westchnęła – może odrobinę zbyt dramatycznie, pomyślał... ale przecież wszystko w niej było nowe i często stanowiło wyzwanie. Patrzył, jak wraca na kanapę i podnosi solidną bryłę nowej krótkofalówki. Podała mu ją, jakby w jakiś magiczny sposób potrafił przywołać z eteru jej przyjaciela. Patrzyli na siebie. Po chwili Nastka niecierpliwie pokiwała krótkofalówką.
– Co niby mam zrobić? – Hopper zarzucił ręcznik na ramię. – Nie działa? – Wziął urządzenie i obrócił w dłoniach. – Niemożliwe, żeby już trzeba było zmienić baterie.
– Nikogo nie ma.
Nastka znów westchnęła, ramiona jej oklapły.
– A, tak, już pamiętam. – Hopper przypomniał sobie, że Mike, Dustin, Lucas i Will odwiedzali dziś swoje rodziny, cała banda pozostawała poza zasięgiem nowej krótkofalówki Nastki. Dziewczynka odebrała mu ją i zaczęła majstrować, włączając i wyłączając głośność. Po każdym obrocie gałki w głośniku rozlegała się eksplozja trzasków.
– Ostrożnie – upomniał ją Hopper. – Sprawili ci wspaniały prezent.
Skrzywił się, przypomniawszy sobie własne osiągnięcia w tej dziedzinie. „Łakome Hipcie”, gra stanowczo za dziecinna dla Nastki, co boleśnie uświadomił sobie w chwili, gdy poprzedniego dnia dziewczynka rozerwała papier prezentu, jakże mizernego w porównaniu z tym, na co zrzucili się chłopcy.
Najwyraźniej jeśli chodzi o ojcostwo, zdecydowanie wyszedł z wprawy. Kupił tę grę niemal bez namysłu, bo Sara ją uwielbiała i...
Ale Nastka to nie Sara.
Nastka jednak nie zauważyła skrępowania Hoppera, tak bardzo skupiła się na krótkofalówce. Wrócił do zlewu, odkręcił kran z gorącą wodą, jedną ręką zamieszał energicznie.
– I wczoraj świetnie się bawiłaś, prawda? – Zerknął przez ramię. – Prawda?
Przytaknęła i przestała włączać i wyłączać walkie-talkie.
– Właśnie – powtórzył Hopper. – A jutro wszyscy wrócą do domu – dodał, zakręcając kran. – Pewnie wieczorem uda się ich wywołać.
Ponownie napełniwszy zlew, wrócił do przerwanego zmywania. Słyszał za sobą, jak Nastka wchodzi do kuchni, spojrzał na nią, gdy znów zmaterializowała się u jego boku.
– Hej – zanurzył kolejny talerz – wiem, że się nudzisz, ale wierz mi, nuda to dobra rzecz.
Nastka zmarszczyła brwi.
– Nuda to dobra rzecz?
Hopper odczekał chwilę z nadzieją, że zmierza we właściwą stronę ze swoją zaimprowizowaną rodzicielską mądrością.
– Jasne, że tak. Bo kiedy się nudzisz, jesteś bezpieczna. Kiedy się nudzisz, wpadasz na nowe pomysły. A pomysły to dobra rzecz. Nigdy nie ma ich dosyć.
– Pomysły są dobre – przyznała Nastka. To nie było pytanie, lecz stwierdzenie faktu.
Hopper znów na nią spojrzał, niemal słyszał obracające się w jej głowie trybiki.
– Właśnie – przytaknął. – Pomysły prowadzą do pytań, a pytania też są dobre.
Wyjrzał przez okno, ukrywając przed córką nagły grymas. Pytania też są dobre? O czym on niby gadał? Sam nie wiedział, czy wypił za dużo ajerkoniaku, czy może za mało.
Nastka zniknęła z kuchni. Po chwili usłyszał, jak włącza telewizor. Oglądając się przez ramię, stwierdził, że siedzi na kanapie. Choć nie sięgała odbiornika, kanały zmieniały się błyskawicznie jeden po drugim, ekran przeskakiwał od jednych różnobarwnych szumów do kolejnych.
– Hej, to pogoda. Przykro mi, przez jakiś czas nie będziemy mieli telewizji. Może chciałabyś zagrać teraz w „Łakome Hipcie”?
Odpowiedziała mu tylko cisza. Znów zerknął za siebie – Nastka obróciła się na kanapie i posłała mu spojrzenie, które mógł opisać tylko jako... wyniośle poirytowane.
Zaśmiał się głośno.
– Tylko proponuję. Może poczytaj książkę.
Skończył zmywać i wyciągnął korek ze zlewu. Gdy woda spływała, wytarł ręce i spojrzał przez kuchenne okno. Zobaczył w nim odbicie kanapy i wciąż włączonego telewizora, ale ani śladu Nastki.
Świetnie, pomyślał. Nic nie mógł poradzić na pogodę, ale może uwięzienie w domku nie okaże się takie złe. Przed świętami mieli mnóstwo zajęć, Nastka spędzała czas z przyjaciółmi, Hopper wykorzystał okazję, by trochę posiedzieć z Joyce. Najwyraźniej się trzymała i cieszyło ją jego towarzystwo. Jonathana także.
Odwrócił się i podszedł do czerwonego kwadratowego stołu, ustawionego pod ścianą po drugiej stronie blatu kuchennego. Na środku leżało otwarte pudełko z grą. Zastanowił się przez moment, czy powinien pograć sam ze sobą, przysunął sobie krzesło dokładnie w chwili, gdy Nastka wyłoniła się ze swojego pokoju. Spojrzała na niego z taką powagą, aż znieruchomiał z dłonią na oparciu krzesła.
– Um... Wszystko w porządku?
Przekrzywiła głowę niczym pies, nasłuchujący dźwięku wykraczającego daleko poza granicę ludzkiego słuchu. Wciąż wbijała wzrok w Hoppera.
– O co chodzi? – spytał Hopper.
– Dlaczego jesteś gliną?
Zamrugał i głośno wypuścił powietrze, pytanie kompletnie go zaskoczyło.
Do czego ona zmierza?
– No cóż, to ciekawe pytanie. – Przeczesał włosy wilgotnymi palcami.
– Mówiłeś, że pytania są dobre.
– No tak, mówiłem. I są.
– No więc?
Hopper zaśmiał się i przytrzymał oparcia krzesła.
– Nie jestem do końca pewien, czy naprawdę chciałem zostać gliną – powiedział. – Po prostu w tamtym czasie uznałem, że to dobry pomysł.
– Czemu?
– No cóż – urwał, wyprostował plecy i potarł dłonią nieogolony podbródek. – Tak naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą począć. Właśnie wróciłem z... – nie dokończył.
O nie, jeszcze nie teraz. To temat na inną okazję.
Machnął ręką w powietrzu.
– Chciałem coś zrobić. Coś zmienić. Chyba pomagać ludziom. A że miałem doświadczenie i potrzebne umiejętności, uznałem, że mogę się przydać, więc w końcu zostałem gliną.
– I?
Hopper zmarszczył brwi.
– I co?
– Zmieniłeś coś?
– No...
– Pomogłeś ludziom?
– Hej, tobie pomogłem, prawda?
Nastka uśmiechnęła się.
– Gdzie byłeś wcześniej?
Hopper pokręcił głową.
– Chyba nie jesteś jeszcze gotowa na tę historię.
Nagle poczuł lekki ucisk w piersi, który w połączeniu ze spożytymi resztkami ajerkoniaku sprawił, że zrobiło mu się niedobrze.
Teraz to Nastka pokręciła głową.
– Pytania są dobre – powtórzyła.
Miała rację. Przyjął ją do siebie, pomógł jej, chronił, razem przeszli przez rzeczy, których ludzie nie potrafią sobie nawet wyobrazić, a teraz także pod względem prawnym stali się rodziną. A jednak pojął, że stanowi dla niej tak wielką tajemnicę, jak ona dla niego tamtej nocy w domu Joyce, po tym jak znalazł ją i chłopców na złomowisku.
Nastka przekrzywiła głowę i spojrzała na niego. Wyraźnie czekała na odpowiedź.
– Posłuchaj, mała, są sprawy, których nie jesteś jeszcze gotowa wysłuchać, i inne, o których nie jestem jeszcze gotów opowiadać.
W skupieniu zmarszczyła brwi. Hopper odkrył, że przygląda się jej zafascynowany, zastanawiając się, dokąd teraz skieruje rozmowę.
– W Wietnamie? – spytała. Zabrzmiało to, jakby nigdy wcześniej nie wymówiła głośno tego słowa.
Uniósł brew.
– W Wietnamie? Gdzie o tym słyszałaś?
Pokręciła głową.
– Czytałam.
– Czytałaś?
– Na pudełku. Pod podłogą.
– Pod podło... – Hopper się zaśmiał. – Badałaś dom?
Przytaknęła.
– No dobrze, masz rację, wróciłem z Wietnamu. To inny kraj, bardzo daleko stąd.
Nastka przysunęła się do stołu.
– Ale – urwał – prawdę mówiąc, to nie najlepszy pomysł.
– Co?
– Żebym opowiadał ci o Wietnamie.
– Czemu nie?
Hopper westchnął. To dopiero pytanie. Ale jak miał odpowiedzieć? Tak naprawdę uświadomił sobie, że nie chce rozmawiać o Wietnamie nie z powodu traumy czy osobistych demonów. Dla niego to była historia starożytna – do tego stopnia, że wydawała się częścią życia innej osoby. Choć nie zastanawiał się nad tym dłużej, wiedział, jak bardzo odciął się w umyśle od własnej przeszłości. Więc owszem, w Wietnamie było ciężko i wrócił stamtąd odmieniony – podobnie jak większość ludzi – ale nie miało to już znaczenia, nie teraz. To nie był on, nie dzisiejszy on.
Ponieważ pogodził się z faktem, że jego życie tak naprawdę dzieliło się tylko na dwie części.
Przed Sarą. Po Sarze.
I nic innego nie miało znaczenia. Łącznie z Wietnamem.
Nie był tylko pewien, jak to wyjaśnić Nastce.
– Ponieważ – oznajmił z uśmiechem – Wietnam był bardzo dawno temu. Naprawdę dawno. I nie jestem już tym człowiekiem. – Pochylił się do przodu, wsparty na łokciach. – Posłuchaj, przepraszam, rozumiem, że jesteś ciekawa, i rozumiem, że chcesz dowiedzieć się o mnie więcej. Jestem twoim...
Urwał, Nastka uniosła brew, znów zadarła brodę, czekając na odpowiedź.
Westchnął radośnie.
– Jestem teraz twoim tatą. I owszem, niewiele o mnie wiesz. Łącznie z Wietnamem. Pewnego dnia, kiedy będziesz starsza, opowiem ci o nim.
Zmarszczyła czoło, Hopper uniósł dłoń, powstrzymując nieuniknioną ripostę.
– Po prostu musisz mi zaufać. Pewnego dnia będziesz gotowa, i ja także. Na razie jednak odpuśćmy to sobie, dobra, mała?
Nastka zacisnęła wargi, w końcu pokiwała głową.
– No dobrze – rzekł. – Słuchaj, wiem, że się nudzisz i masz pytania. To dobrze. Może zatem znajdziemy inny temat do rozmowy? Pozwól tylko, że nastawię kawę.
Wstał, wrócił do kuchni i zaczął krzątać się wokół ekspresu, antyku znalezionego w jednej z szafek, który, o dziwo, zdawał się całkiem nieźle działać. Gdy zaczął napełniać zbiornik wodą, za plecami usłyszał głośny łoskot.
Przy czerwonym stole Nastka ocierała o dżinsy zakurzone ręce. Na blacie stało duże pudło na akta, z boku widniały dwa słowa: NOWY JORK.
Hopper nie widział tego pudła od lat, ale wiedział, co się kryje w środku. Podszedł do stołu i przyciągnął je do siebie, po czym spojrzał na Nastkę.
– Sam nie wiem...
– Powiedziałeś, żebym znalazła coś innego. – Pokazała palcem pudło. – Coś innego.
Z wyrazu jej oczu, tonu głosu wyczytał, że nie ustąpi, nie tym razem.
No dobra. Nowy Jork, Nowy Jork. Hopper usiadł za stołem i spojrzał na pudło. To przynajmniej coś bliższego w czasie.
Czy była na to gotowa?
A czy on był gotów?
Gdy Nastka zajmowała miejsce naprzeciwko, uniósł pokrywkę. W środku tkwiła zbieranina akt i dokumentów, a na niej leżała gruba brązowa teczka, obwiązana dwoma zestawami czerwonych gumek.
Ach.
Nie wyjmując teczki, zsunął gumki i otworzył ją. Ze środka wyjrzało na niego duże czarno-białe zdjęcie przedstawiające leżącego na łóżku trupa w białej koszuli nasiąkniętej czarną krwią.
Zamknął teczkę i pudło, odchylił się na krześle i popatrzył na Nastkę.
– To nie najlepszy pomysł.
– Nowy Jork.
– Posłuchaj, Nastko...
I wtedy pokrywka pudełka otworzyła się sama. Hopper zamrugał, spojrzał na Nastkę, jej twarz miała stanowczy, niewzruszony, zacięty wyraz.
Hopper rozluźnił szyję i ramiona.
– No dobra, zgoda. Chcesz Nowego Jorku, dostaniesz Nowy Jork.
Przyciągnął pudło bliżej. Tym razem nie zważając na teczkę, wydobył tkwiący pod spodem przedmiot. To była duża, biała karta w foliowej torebce, przypięta zszywaczem do pojedynczej kartki z opisem szczegółów zdarzenia. Zapatrzył się w nią – zupełnie gładką – a potem odwrócił, odginając kartkę. Na odwrocie widniał symbol narysowany ręcznie grubym czarnym tuszem: pięcioramienna gwiazda.
– Co to?
Hopper uniósł wzrok. Nastka wstała i pochyliła się nad pudłem, żeby zajrzeć do środka. Odsunął je na bok i uniósł rękę.
– To tylko karta z głupiej gry – powiedział ze śmiechem, ale śmiech zamarł mu w gardle, gdy ponownie przyjrzał się symbolowi. – Prawdę mówiąc, myślę, że byłabyś w niej świetna.
Nastka usiadła, popatrzyła na Hoppera. W jej oczach ujrzał blask.
– Gra?
– Wrócimy do tego – obiecał.
Położył kartę na stole przed sobą, znów uniósł pudło i postawił na podłodze obok krzesła. Wciąż ignorując leżącą na wierzchu teczkę, wyciągnął plik dokumentów. Na wierzchu spoczywał list pochwalny od naczelnika wydziału dochodzeniowego policji nowojorskiej.
Hopper odczytał datę na górze kartki: środa, dwudziesty lipca tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku.
Odetchnął głęboko, po czym spojrzał na Nastkę.
– Nim zostałem naczelnikiem policji w Hawkins, pracowałem w Nowym Jorku jako gliniarz, detektyw w wydziale zabójstw.
Nastka wymówiła bezdźwięcznie nieznane słowo.
– A, tak – rzekł – zabójstwo. To znaczy morderstwo.
Popatrzyła na niego zdumiona.
Hopper westchnął, zastanawiając się, czy właśnie nie otworzył puszki Pandory.
– W każdym razie latem siedemdziesiątego siódmego zdarzyło się coś bardzo dziwnego...
Rozdział 1
Przyjęcie urodzinowe
4 lipca 1977 Brooklyn, Nowy Jork
Korytarz był biały. Ściany, podłoga, sufit. Wszystko. Biel z bielą na bieli. Hopper zamiast zachwytu czuł jedynie lekki zawrót głowy. Ślepota śnieżna w środku miasta. To ci dopiero.
Cały dom był biały, od góry do dołu, każde pomieszczenie na każdym piętrze. Na zewnątrz zwykła brooklyńska kamienica, wewnątrz instalacja artystyczna. Ściskając w dłoni kieliszek czerwonego wina w jego najszerszej części, Hopper ze zgrozą pomyślał, że mógłby wylać choć kroplę.
Tylko bogaci ludzie mogli mieszkać w takim domu, uznał, bo tylko bogatych stać na armię sprzątaczy, którzy utrzymywaliby go w równie nieskazitelnym stanie. Bogatych, którzy myślą, że są Andym Warholem. Bogatych, którzy przyjaźnili się z Andym Warholem, a przynajmniej znali jego dekoratora wnętrz.
I mieli też dzieci. Dwójkę – bliźnięta, w tej chwili obchodzące urodziny na wspólnym przyjęciu w ogromnej kuchni na tyłach domu, wychodzącej na bujny ogród okolony wysokim murem, niewiarygodną oazę ukrytą pomiędzy szeregami domów, wyspę zieleni, która jakimś cudem przetrwała prażące niemiłosiernie słońce zamieniające resztę Nowego Jorku w misę kurzu i piachu. Hałas z przyjęcia odbijał się echem w spartańskim korytarzu, na którym Hopper znalazł schronienie, przynajmniej na jakiś czas, wraz z nierozsądnie dobranym drinkiem.
Uniósł kieliszek i przyjrzał się zawartości. Czerwone wino na dziecięcym balu urodzinowym.
O tak, Palmerowie byli dokładnie takim typem ludzi.
Westchnął i pociągnął łyk. Nie tak zamierzał spędzić Czwartego Lipca, ale wiedział, że nie powinien osądzać. Dzieci – pełna trzydziestka, niemal cała klasa Sary z podstawówki – świetnie się bawiły. Rozrywkę zapewniał zespół profesjonalistów wynajętych na tę okazję przez Palmerów. Jedzenie i napoje – a także potworne ilości cukru – ekipa cateringowa zapewne zarobiła na tej imprezie więcej niż Hopper przez cały miesiąc.
Nie tylko dzieci świetnie się bawiły, ich rodzice także. Gdzieś w głębi białego korytarza, za jednymi z wielu białych drzwi dorośli – oprócz Hoppera – oglądali przygotowane specjalnie dla nich przedstawienie. Ktoś coś wspomniał o magicznych sztuczkach. Diane próbowała przekonać Hoppera, by do nich dołączył – usiłowała nawet zaciągnąć go za rękę – ale... Magiczne sztuczki?
Nie, tu było mu całkiem dobrze. Samemu. W korytarzu nieskończonej bieli. Z winem.
Z kuchni dobiegł ryk śmiechu, któremu niemal natychmiast zawtórował prawie identyczny z drugiej strony korytarza. Hopper popatrzył w jedną, potem w drugą stronę, zastanawiając się, które występy woli. W końcu kręcąc głową i upominając się w duchu, by nie psuł innym zabawy, skierował się w stronę rodziców. Otwierając drzwi na końcu korytarza, niemal spodziewał się, że znajdzie za nimi biały pokój, a w środku Yoko Ono upozowaną na klapie białego fortepianu, za którym zasiada John Lennon.
Ujrzał kolejny salon, jeden z kilku w tej kamienicy, być może odrobinę mniej surowy niż reszta domu, bo tu biel ścian przełamywały przynajmniej ciemnobrązowe, zdobne, prawdopodobnie oryginalne, biblioteczki.
Cicho zamknął za sobą drzwi i uprzejmym skinieniem głowy pozdrowił stojących nieopodal rodziców. Zauważył, że to głównie mężczyźni, podczas gdy wokół dużego okrągłego stołu, zajmującego większość pomieszczenia, siedziały matki i ciotki, skupione na młodej kobiecie zasiadającej „u szczytu” naprzeciwko drzwi. Owinęła głowę czerwonym wzorzystym szalem. Przed nią na blacie stała szklana kula.
Hopper zacisnął zęby, ale oparł się pokusie zerknięcia na zegarek. Czuł się tu skrępowany, nie na miejscu. Najwyraźniej jako jedyny nie potraktował zaproszenia na dziecięce przyjęcie urodzinowe jako okazji do wystrojenia się. Pozostali ojcowie nosili głównie sportowe marynarki o szerokich klapach w najróżniejszych odcieniach ziemi i pasujące krawaty.
A tak, model T w świecie marynarek i krawatów. W dowolnym kolorze, pod warunkiem że to brązowy.
Nagle Hopper poczuł się lepiej w swoich dżinsach i czerwonej kraciastej koszuli. Przynajmniej było mu wygodnie. Poliester w tym upale to kiepski pomysł – o czym przekonała się część obecnych mężczyzn, co było widać po czerwonych twarzach pokrytych lśniącą warstewką potu.
Ukrywając uśmiech za kieliszkiem, wysączył resztę wina i skupił uwagę na scenie pośrodku pokoju. Siedziała tam Diane w towarzystwie innych pań – w większości ubranych w długie, luźne bawełniane sukienki, znacznie przewiewniejsze niż modne męskie stroje – i w skupieniu słuchała wróżki, która zapatrzona w szklaną kulę udawała, że przepowiada przyszłość. Czy to była Cindy? Matka Toma?
Hopper przez chwilę się pogubił. Nagle nabrał ochoty na kolejny kieliszek wina.
Wróżka gadała i gadała. Była młodsza, niż oczekiwał, choć w sumie nie potrafił orzec, jaka grupa wiekowa najlepiej pasuje wróżkom. Czy nie powinny to być staruszki? Zresztą nieważne, przecież to tylko występy, nic więcej.
Hopper upomniał się w duchu. Ma się odprężyć, cieszyć imprezą i przestać być takim fiutem.
Z zamyślenia wyrwały go głośne oklaski. Rozejrzał się po pokoju i stwierdził, że kobiety przy stole przesiadają się o jedno miejsce tak, że kolejna znalazła się naprzeciwko wróżki.
To była Diane. Zaśmiała się z czegoś, co powiedziała sąsiadka, a potem zerknęła przez ramię. Na widok Hoppera oczy jej rozbłysły, pomachała, gestem prosząc, by podszedł bliżej. Z niemądrym uśmiechem pod adresem innych ojców ruszył naprzód i stanął za krzesłem żony. Wyciągnęła rękę, a on ją uścisnął. Spojrzała na niego z uśmiechem.
Odpowiedział tym samym.
– Dlaczego patrzysz na mnie? Madame Mystique zaraz przepowie ci przyszłość.
Na te słowa wróżka roześmiała się, odrobinę odsunęła turban i spojrzała na Hoppera.
– Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Wszystkie drogi i ścieżki stoją przede mną otworem! – Pomachała rękami nad kulą.
Diane wyszczerzyła zęby w uśmiechu, odetchnęła głęboko, wyprostowała się na krześle i zamknęła oczy. Powoli wypuściła powietrze przez nos.
– No dobrze – rzekła. – Kawa na ławę.
Zebrani w pokoju zaczęli wiwatować, a wróżka, także walcząc ze śmiechem, pokręciła głową i wbiła wzrok w szklaną kulę, kładąc dłonie płasko na blacie po obu jej stronach. Nic nie mówiła. Hopper patrzył, jak jej spojrzenie twardnieje, brwi marszczą się, a ona wyraźnie się skupia. Z tyłu salonu dobiegły go szmery, część mężczyzn straciła zainteresowanie.
I wtedy...
– Ja... Och!
Wróżka cofnęła się gwałtownie od szklanej kuli. Hopper położył rękę na ramieniu żony, a ona uścisnęła ją lekko.
Kobieta zamknęła oczy, jej rysy wykrzywiły się, jakby w grymasie bólu. Hopper czuł, że Diane coraz mocniej ściska jego rękę. I on poczuł się niepewnie. To była tylko gra, nic prawdziwego, ale coś w pokoju się zmieniło. Lekka atmosfera zabawy nagle wyparowała.
Odchrząknął.
Wróżka otworzyła oczy i przechyliła głowę, wpatrując się w kryształ.
– Widzę... widzę... – Nagle potrząsnęła głową i zamknęła oczy, mocno zaciskając powieki. – To... ciemność. Chmura... nie, bardziej fala, rozlewa się, rozpływa.... pochłania wszystko.
Diane poruszyła się na krześle i spojrzała na Hoppera.
– Światło... jest... – Wróżka skrzywiła się, jakby właśnie nadgryzła cytrynę. – Jest tam... to nie światło... Nieobecność. Otchłań. Ciemność, chmura, jak fala, nadciąga, zalewa... zalewa...
Kobieta jęknęła, Diane podskoczyła przerażona wraz z połową obecnych w pokoju.
Hopper pokręcił głową.
– Hej, jeśli to jakiś dowcip...
Wróżka znów potrząsnęła głową i znowu, i jeszcze.
– Ciemność. Nic, tylko ciemność. Wielka chmura, czarna jak wąż.
– Wystarczy już – rzucił Hopper.
– Ciemność nadciąga. Noc bez końca. Dzień bez świtu. Dzień...
– Powiedziałem: wystarczy! – Walnął dłonią w stół.
Powieki wróżki uniosły się gwałtownie, wciągnęła głośno haust powietrza. Zamrugała kilka razy, rozglądając się po twarzach zebranych; jej wyrażała zdumienie, jakby właśnie ocknęła się z głębokiego snu.
A potem wszyscy zaczęli mówić jednocześnie. Kobiety szybko wstawały z krzeseł, nagle zawstydzone, że brały udział w tej zabawie, ich mężowie mamrotali coś do siebie. Diane wstała, Hopper objął ją ramieniem.
– W porządku?
Przytaknęła, masując skronie.
– Tak, nic mi nie jest. – Odwróciła się i posłała mu słaby uśmiech.
Z powrotem skupił uwagę na wróżce.
– Słuchaj, nie wiem, co to miało być, ale na miłość boską, jesteśmy na przyjęciu urodzinowym dzieciaków. Jeśli chcesz straszyć ludzi, to może zachowaj to na Halloween.
Wróżka uniosła wzrok. Jej twarz nie wyrażała niczego, oczy zwęziły się, jakby usilnie próbowała zrozumieć, co do niej mówi. Inni rodzice zaczęli wychodzić z pokoju, Hopper odwrócił się, by pójść w ich ślady.
– Nic ci nie jest? – spytała Diane.
Obejrzał się i odkrył, że nie mówi do niego; rozmawiała z wróżką, która rozcierała sobie czoło.
– Ach, tak, posłuchaj – mówiła. – Przepraszam cię za to. Naprawdę. Nie wiem, co we mnie wstąpiło.
– Tak, na pewno. – Hopper pociągnął żonę za ramię, prowadząc ją w stronę drzwi. Tuż przed wyjściem obejrzał się. Kobieta siedząca przy stole nagle wydała się jeszcze młodsza, wielki czerwony szal i szklana kula wyglądały teraz idiotycznie.
– Porozmawiam o tym z Susan i Billem – obiecał.
– Jim, daj spokój. – Diane pokręciła głową.
Hopper zmarszczył brwi, wypuścił powietrze przez nos i wyszedł. Gdy tylko znalazł się w korytarzu, stwierdził, że gniew mu mija. Sara w otoczeniu innych dzieci pędziła ku nim. W jednej ręce trzymała białą papierową torebkę w czerwone paski, w drugiej brązowe kartonowe pudełko z wyciętymi w nim z boku kwadratowymi dziurami i wieczkiem złożonym tak, że tworzyło mocną rączkę, którą ściskała tak mocno, aż zbielały jej kostki.
– Hej, mała, co tu masz? – spytał Hopper, klękając, aby podnieść sześcioletnią córkę.
– Tort urodzinowy! I kamień-zwierzątko! Wszyscy takie dostali! Mój nazywa się Molly.
– No dobrze. – Hopper powoli przekrzywił palcami pudełko z kamieniem, które podsunęła mu Sara, by się przyjrzał. – Myślisz, że Molly poczęstuje się tortem?
– Nie bądź niemądry, tatusiu. Molly pije tylko lemoniadę.
– No oczywiście. – Odwrócił się do Diane z komicznie otwartymi ustami, wysoko unosząc brwi. – Hej, to znaczy więcej tortu dla nas!
Diane roześmiała się i pociągnęła go za łokieć.
– Chodźcie.
Ruszyła śladem innych rodziców i dzieci, maszerujących rzędem w stronę drzwi frontowych. W holu czekało dwóch artystów, przebranych za Wuja Sama z okazji Święta Niepodległości. Rozdawali małe amerykańskie flagi na krótkich patyczkach, do których końca przywiązano torebkę cukierków, po jednej na każde przechodzące dziecko. Sara wręczyła swoje kamienne zwierzątko ojcu, uwalniając rękę, by móc chwycić podane słodycze.
– Co się mówi, Saro? – upomniała Diane.
– Dziękuję, panie klaunie!
We trójkę zeszli po schodach wiodących na chodnik, gdy tymczasem reszta uczestników imprezy znikała we flotylli samochodów, zajmujących niemal całe dostępne miejsce na ulicy. Hopperowie przyszli pieszo – mieszkali niedaleko i po zaledwie paru krokach Hopper poczuł, jak Sara ciągnie go za rękę. Puścił ją, z radością pozwalając, by zużyła trochę energii podczas marszu do ich mieszkania leżącego parę przecznic dalej.
Diane wzięła męża pod ramię i położyła mu głowę na ramieniu. Szli, nie spiesząc się.
– Świetna zabawa – mruknęła.
– Tak, świetna – odparł. – Przez cały czas śmiertelnie się bałem, że rozleję czerwone wino na coś, czego w życiu nie zdołałbym spłacić, a potem usłyszeliśmy przepowiednię nadciągającej apokalipsy od prorokini zagłady. – Uniósł pudełko. – A, i mamy nowego, nieoczekiwanego członka rodziny. Doskonała impreza. Nie mogę się doczekać, co będzie za rok.
Diane roześmiała się i odsunęła od Hoppera, żartobliwie trącając go w ramię.
– Daj spokój, nie było tak źle. Lisa po prostu... – urwała, gestykulując w powietrzu, gdy próbowała znaleźć jakieś wyjaśnienie.
– Lisa?
– Lisa Sargeson, ta wróżka. Tak naprawdę to jedna z matek dzieci, na boku dorabia magią.
– Przepowiadanie przyszłości to magia?
– Nie tylko przepowiadała przyszłość. Wcześniej pokazała parę całkiem zgrabnych sztuczek ucieczkowych z kłódkami i łańcuchami: Janice McGann zgłosiła się na ochotnika i dała zakuć w kajdanki, po czym o mało nie dostała zawału, gdy Lisa oznajmiła, że nie ma klucza!
Na te słowa Hopper się uśmiechnął.
– A w ogóle skąd te wróżby? Lisę Sargeson poniosło czy co?
Diane wzruszyła ramionami.
– Na moment się pogubiła.
Hopper zagwizdał cicho.
– Niezły moment.
– Niezła impreza.
– Bez dwóch zdań. No wiesz, była tam cała klasa Sary ze wszystkimi rodzicami, ale przysiągłbym, że wynajęty personel i tak miał przewagę liczebną. Rozrywka dla dorosłych? Powiedz, że Susan i Bill po prostu się nie popisywali.
– No cóż – odparła – dobrze się bawiłam, chociaż ty nie.
– Tego nie powiedziałem.
– Nie musiałeś. Widziałam twoją minę.
– Mówiłem, bałem się, że nabałaganię.
– Tak, jasne.
– Tak, jasne!
– Jamesie Hopperze – ponownie wzięła go pod ramię – cały czas byłeś spięty. Musisz się nauczyć odprężać.
Hopper otworzył usta, by coś powiedzieć, po czym je zamknął. Wzruszył ramionami i stwierdził, że nie chcą opaść.
– Po prostu...
– Po prostu co?
– No wiesz, ten dom. Ci ludzie. No dobra, Palmerowie to miła rodzina, ale... nie są jak my. Nie są jak żadni z rodziców. To znaczy, nie urządzili przyjęcia w swojej posiadłości w Hamptons tylko dlatego, że wiedzieli, że nikogo nie będzie stać na benzynę, żeby tam dojechać.
– Wcale nie. – Diane uśmiechnęła się złośliwie.
– No, może i nie. – Hopper w końcu zmusił ramiona, by się rozluźniły. – Ale serio, ten dom? Daj spokój, normalni ludzie tak nie żyją. A skoro mają tyle forsy, czemu posyłają bliźniaki do szkoły publicznej?
– Hej, to bardzo dobra szkoła. Nie uczyłabym tam i z całą pewnością nie posłałabym tam Sary, gdyby nie była.
– Wiem, wiem – mruknął Hopper. – Ale oni mogli posłać dzieciaki do mnóstwa różnych superbajeranckich prywatnych szkół. No wiesz, gdyby było nas stać, nie zrobiłabyś tego? Szkoła Sary jest dobra, ale mimo wszystko mówimy tu o szkole publicznej w Nowym Jorku.
– A gdybym uważała, że nowojorskie szkoły publiczne są nie w porządku, czy oddawałabym im własne krew, pot i łzy? – Spojrzała na Hoppera. – Nie tylko ty próbujesz coś zmienić, Jim. Nie przyjechałam do tego miasta tylko po to, by kibicować ci z boku. Czasami powinieneś o tym pamiętać.
Hopper przytaknął i przytulił mocniej żonę. Jasne, Nowy Jork miał problemy, ale szkoła Sary faktycznie była dobra. Wiedział, jak bardzo Diane poszczęściło się, że tam trafiła, biorąc pod uwagę obecny stan edukacji w mieście. Opowiadała mu o innych szkołach, gdzie ponoć nauczyciele nie zjawiali się na zajęciach, a dwunastolatkowie podawali sobie butelkę wina, podczas gdy nauczyciel siedział z przodu, nie starając się nawet interweniować, wiedząc, że każda próba posłużenia się własnym autorytetem spotka się z niepowodzeniem, a może wręcz z przemocą. I owszem, były to przypadki ekstremalne, ale czasami całe to miasto sprawiało wrażenie wielkiego przypadku ekstremalnego. Praktyczny bankrut z sypiącymi się usługami publicznymi i infrastrukturą.
Witamy w Nowym Jorku w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym siódmym roku.
Nie żeby Hopper żałował decyzji o przeprowadzce. Wręcz przeciwnie. Dla niego był to zdecydowanie najlepszy możliwy ruch w najlepszym możliwym czasie. Powrót z Wietnamu do Hawkins w stanie Indiana przypominał przejście do równoległego wszechświata. Włożył krew, pot i czasami, jak mu się zdawało, część zdrowia psychicznego w walkę na wojnie, która nie mogła się skończyć i która toczyła się bez żadnych zrozumiałych powodów. A tymczasem życie w pipidówce w Stanach uwięzło w czymś w rodzaju pętli czasu i po powrocie nie dostrzegł żadnych zmian.
Zastanawiał się, czy kiedykolwiek się zmieni, czy w ogóle może się zmienić?
Nie mógł sobie znaleźć miejsca i nawet nie próbował tego ukryć. Przybycie Diane w sześćdziesiątym dziewiątym okazało się miłą odmianą. Wkrótce między nimi wybuchł romans, a później w siedemdziesiątym pierwszym urodziła się Sara. I to pomogło.
Przynajmniej na jakiś czas. Ale Hawkins w stanie Indiana wciąż pozostawało Hawkins w stanie Indiana. Szczęście rodzinne też nie trwa wiecznie. Hopper potrzebował... czegoś innego. Czegoś większego.
Większego miejsca.
Miejsca takiego jak Nowy Jork.
Musiał długo przekonywać Diane i czasami ogarniało go poczucie winy. Choć go wspierała i chciała, by robił to, co uzna za konieczne, przeprowadzka z Hawkins do Nowego Jorku stanowiła dla niej poważny wstrząs – i to pod wieloma względami. Hawkins było małe i senne, ale stworzyli tu dom, rodzinę. Życie tutaj było wygodne i bezpieczne, a po tym, jak wspomnienia z Wietnamu zaczęły szybko gasnąć w pamięci, także łatwe.
I może w tym właśnie tkwił problem – bezpieczne, wygodne, łatwe, to same zalety, ale Hopper wkrótce uświadomił sobie, że nie tego pragnie. Dwie tury w Wietnamie odmieniły go, a potem wrócił i odkrył, że pogrąża się w podmiejskim marazmie.
Już wcześnie dostrzegł oznaki – Diane także – i przynajmniej za to był wdzięczny. Mógł liczyć na jej wsparcie, bez którego... Cóż, nie wiedział, co mogłoby się stać. Widział, co spotykało tych, którzy wyjechali, wrócili i nie potrafili sobie poradzić.
Hopper potrzebował zmiany, więc jej dokonali. Przenieśli się do Nowego Jorku. Wielkiego miasta, miasta w kłopotach, miasta, które potrzebowało pomocy.
Hopper wiedział, że jest gotów, wiedział, że będzie trudno, że to chrzest bojowy w metropolii, którą zaczęto nazywać piekłem na ziemi, nawet wtedy, zanim wszystko naprawdę poszło w diabły.
Ale... Tego właśnie pragnął. Tego potrzebował.
Toteż wiosną siedemdziesiątego drugiego Diane się zgodziła. Przyjęła jego argumenty – że to najlepszy moment, że wciąż są młodzi i że razem zdołają znaleźć ich ścieżkę życiową. To się przysłuży wszystkim.
Doświadczenie zawodowe Hoppera przemawiało na jego korzyść. Po powrocie z wojny wstąpił do policji w Hawkins. Trzy i pół roku porządnej służby i parę pochwał w połączeniu z doświadczeniem wojskowym wystarczyły, by zapewnić mu szybki awans w cierpiącym na chroniczne braki personelu nowojorskim departamencie policji, który zamieniał wybranych krawężników w jakże potrzebnych detektywów. Po kilku miesiącach służby mundurowej, pozwalającej dowiedzieć się jak najwięcej o mieście i wydziale, Hopper dostał odznakę i biurko. Przykładał się do pracy, harował po godzinach, co nie uszło uwagi zwierzchników. Mimo nieustannych cięć budżetowych i redukcji zatrudnienia w departamencie znów dostał awans, tym razem do wydziału zabójstw.
Nigdy wcześniej nie był taki szczęśliwy.
To prawda, nie mieli zbyt wiele – i to właśnie najbardziej drażniło go, gdy oglądał ostentacyjny przepych w domu Palmerów – ale... byli szczęśliwi. Ich mieszkanie w Brooklynie nie było wcale takie złe. Diane dostała pracę w szkole podstawowej, może nie najlepszej, ale i nie najgorszej. Sara, zdolna dziewczynka, choć dopiero zaczęła pierwszą klasę, radziła sobie świetnie, a Diane czuwała w pobliżu. Nie żeby prowadzić ją za rękę, ale mieć na wszystko oko.
W końcu mieszkali w Nowym Jorku.
Hopper poczuł ostre szarpnięcie nogawki, które wyrwało go z zamyślenia. Spuścił wzrok, to Sara z całych sił ciągnęła go za nogę. Od budynku, w którym mieszkali, dzieliło ich zaledwie kilka kroków.
– No chodź, chodź! – poganiała. – Czas na kawałek tortu, tato!
– Tak, bo nasza młoda dama najbardziej na świecie potrzebuje kolejnej dawki cukru. – Hopper roześmiał się, podnosząc córeczkę i sadzając ją sobie na biodrze. Tymczasem Diane wyprzedziła go i otworzyła kluczem frontowe drzwi. Miał właśnie pójść za nią, lecz zatrzymała się nagle i zderzyli się w wejściu.
– Co się stało? – Spojrzała na męża.
– Czy to nie telefon?
Hopper wytężył słuch – miała rację, gdzieś na górze w ich mieszkaniu na piętrze dzwonił telefon.
– Masz. – Odwrócił się, podając Sarę żonie. – Może zdążę odebrać. Kto wie, a nuż to coś ważnego.
Przekazawszy bezpiecznie córkę w ramiona matki, pobiegł na górę, przeskakując po dwa stopnie.
– Halo?
– Hop, ciężko cię złapać – oznajmił kobiecy głos, niski, z chrypką palaczki. Hopper znał go doskonale.
– Na to liczę, Delgado – odparł. – Jest Dzień Niepodległości i miałem dziś tylko jedno zadanie: zabrać Sarę na przyjęcie urodzinowe.
– No cóż, muszę cię zaprosić na zupełnie inne przyjęcie.
Poczuł, jak tętno mu przyspiesza. Jeśli detektyw Rosario Delgado, jego partnerka od sześciu tygodni, próbowała dodzwonić się do niego w dzień wolny, musiała mieć cholernie dobry powód.
I stojąc tam, przy telefonie wiszącym na ścianie obok lodówki, miał przeczucie, że wie, jaki to powód. Za sobą słyszał Diane i Sarę wchodzące do mieszkania. Kiedy wmaszerowały do niewielkiej kuchni, Diane spojrzała wyczekująco na męża. Popatrzył jej w oczy i lekko skinął głową.
– Hej, kontrola misji do detektywa Jamesa Hoppera, zgłoś się.
Poprawił słuchawkę.
– Wybacz – zawiesił głos. – Kolejne, prawda?
– Lepiej tu przyjedź najszybciej, jak się da.
Przytaknął.
– Już wychodzę. Jaki to adres?
Odwrócił się, szukając notatnika i ołówka i zobaczył, jak Diane przynosi mu z kuchni notesik, w którym zwykle robili listy zakupów, i podaje wraz z długopisem. Bezdźwięcznie wymówił „dziękuję”, po czym oparł notatnik o ścianę obok telefonu. Zanotował szybko podane przez Delgado szczegóły.
– Dobra, mam – rzucił. – Zaraz będę.
– Rozwinę czerwony dywan – odparła Delgado.
W słuchawce szczęknęło i odezwał się sygnał.
Hopper odłożył słuchawkę na widełki, poczuł na ramionach dłonie żony, odwrócił się i ujął je, a potem okręcił nią szybko.
– Posłuchaj... – zaczął.
Diane pokiwała głową.
– Musisz jechać.
– Muszę. Przepraszam.
Uśmiechnęła się.
– Nie przepraszaj. Nigdy nie przepraszaj za to, że robisz swoje.
– Wynagrodzę ci to.
– Trzymam za słowo.
Wymykając się z objęć żony, Hopper ruszył do drzwi, otworzył je, odwrócił się z dłonią na klamce.
– Zadzwonię i dam znać, gdzie jestem – obiecał, po czym spojrzał na Sarę zajadającą radośnie tort przy niewielkim stole w kuchni. – Hej, zostaw trochę dla mnie, mała!
Uniosła wzrok i uśmiechnęła się buzią umorusaną czerwonym i niebieskim lukrem.
Diane cmoknęła Hoppera w policzek.
– Uważaj na siebie.
Pocałował ją w usta.
– Taki mam zamiar – oznajmił i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.