Star Wars. Nadzieja królowej. Tom 3 - E.K. Johnston - ebook

Star Wars. Nadzieja królowej. Tom 3 ebook

Johnston E. K.

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Szukając nadziei w galaktyce ogarniętej wojną...

Padmé Amidala jest dawną królową, obecną senatorką – i świeżo upieczoną żoną. Ale jej małżeństwo z Anakinem Skywalkerem musi pozostać tajemnicą, bowiem Jedi nie mogą żyć w związkach.

Niestety, nowożeńcy mają dla siebie mało czasu. Anakin walczy podczas kolejnych bitew wojny klonów, a Padmé toczy własny bój o pokój w Senacie Galaktycznym. Dawna dwórka Sabé powróciła na Tatooine, by znów próbować uwolnić tamtejszych niewolników, jednak Padmé wzywa ją pilnie na Coruscant. Pani senator musi udać się na misję ogromnej wagi, a nikt nie może wiedzieć, że opuściła stołeczną planetę. Sabé jest jedyną osobą, która potrafi przekonująco odgrywać jej rolę w Senacie przez dłuższy czas.

Sabé się zgadza, a za sprawą jej decyzji obie kobiety wkraczają na drogę, która bezpowrotnie odmieni ich przyszłość.

Na trylogię o Padmé Amidali składają się następujące powieści:

TOM 1. Cień królowej

TOM 2. Próba królowej

TOM 3. Nadzieja królowej

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 252

Oceny
3,8 (13 ocen)
3
6
3
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Luana789

Dobrze spędzony czas

Ani16

Dobrze spędzony czas

Polecam! Ciekawy tom 3 dobrej serii z uniwersum Gwiezdnych Wojen
00
PANdaje

Nie polecam

Trzecia część jest absolutnie fatalna. Tak jak w poprzednich byłam w stanie znaleźć dobre strony, tak tu mimo dobrej woli cierpiałam czytając. Tym razem Padme nie jest już bohaterką drugoplanową, jest całkowicie nieistotna. Czytamy o zupełnie nieistotnych sprawach, które nic więcej nam o życiu Padme nie mówią. I boli to szczególnie, że akcja dzieje się na początku Wojen Klonów. Powinno być tu wiele o tym jak Padme odnajduje się się nowej sytuacji, bo przecież nie tylko wybuchła wojna, ale też została żoną. Pierwsze chwile, radości i smutki, wspólne misje i wspólne planowanie przyszłości nowożeńców powinny stanowić rdzeń tej książki, a ich nie ma. Nawet tak ważne wydarzenie jak pasowanie Anakina na rycerza jedi zostało sprowadzone do jednego zdania. Miejsce dla Anakina się nie odnalazło, ale za to miejsce na silne kobiety i LGBT+ było i to w ilości uniemożliwiającej czytanie. Samotne macieżynstwo z wyboru, Shmi i Beru zostały założycielkami ruchu wyzwolenie niewolników, niemal każda rod...
00

Popularność




Chronologia Star Wars

„Pewnego razu żyła sobie dziewczyna, która niczego nie miała…”

Pew­nego razu żyła sobie dziew­czyna, która niczego nie miała – i nie była z tego zado­wo­lona.

Zamiesz­ki­wała ponury świat pełen tru­dów, wśród pyłu i zanie­dba­nia. Zawsze cho­dziła głodna, bo bra­ko­wało jedze­nia. Pociła się nie­przy­jem­nie, rażona pustyn­nymi słoń­cami, a nocą, gdy cie­pło ula­ty­wało, trzę­sła się z zimna. Od maleń­kiego nie miała rodziny ani nikogo, kto by ją pocie­szał.

Pozo­stało jej jedno – prze­ko­na­nie, któ­rego nikt nie mógł jej ode­brać.

Wie­rzyła w przy­ro­dzone dobro galak­tyki i sił nią zawia­du­ją­cych. Choć jej uczu­cia i przy­szłość nikogo nie obcho­dziły, trosz­czyła się o osoby w swoim naj­bliż­szym oto­cze­niu i dawała swo­jej wie­rze świa­dec­two na różne małe spo­soby. Nie zda­wała sobie z tego sprawy, ale czy­niło ją to kimś wyjąt­ko­wym. Moż­liwe, że ktoś inny w jej trud­nej sytu­acji pod­dałby się nie­na­wi­ści, jed­nak ona pozo­sta­wała szczo­dra. Zawsze ofe­ro­wała pomoc potrze­bu­ją­cym, ponie­waż nie potra­fiła okieł­znać swo­jego ducha.

Z wie­kiem coraz bar­dziej rozu­miała, jak powinna dzia­łać galak­tyka. Wie­działa o Jedi i ich kru­cja­cie na rzecz rów­no­wagi. O Repu­blice i jej pra­wach, które nie mogły zapew­nić jej ochrony. Tra­fiała w ręce kolej­nych kry­mi­na­li­stów, wyko­rzy­stu­ją­cych wła­dzę do wła­snych celów. Moż­liwe, że inna dziew­czyna w jej sytu­acji by się pod­dała, pogo­dziła z losem i zgorzk­niała. Sama znała wiele takich osób – i nie miała do nich pre­ten­sji. Robiły, co musiały, by prze­trwać. Ale w niej samej było coś, co spra­wiało, że zawsze odwra­cała się ple­cami do ciem­no­ści, choć ta nie­stru­dze­nie kusiła.

Dziew­czyna dora­stała. Pusty­nia przed­wcze­śnie pokryła jej twarz zmarszcz­kami i posta­rzyła skórę jej dłoni. Pra­co­wała bez końca, zresztą nawet w wol­nych chwi­lach dłu­bała przy wła­snych pro­jek­tach, by zapo­mnieć o samot­no­ści. Sprze­da­wała swoje dzieła, choć wie­działa, że ni­gdy nie odłoży tyle, by się wyku­pić. Nikt jej nie zauwa­żał, przy­naj­mniej nie na Tato­oine.

Nie usły­szała tego – nie do końca. Tak, było wezwa­niem, ale takim, które się czuje. Gdzieś daleko, w galak­tyce, coś na nią cze­kało. Nie rozu­miała tego i nie miała wiele czasu, by pró­bo­wać ogar­nąć to umy­słem, ale gdy śniła, sły­szała pieśń, spra­wia­jącą, że czuła się mniej samotna.

Pieśń obie­cy­wała jej coś, co – przy­naj­mniej przez pewien czas – będzie nale­żało tylko do niej. Choć „nale­żało” to złe słowo – nie będzie wła­sno­ści czy przy­musu. Będą miłość, więź i rodzina. Dziew­czyna nie czuła się mani­pu­lo­wana, choć potęga, która powoli omo­ty­wała jej jaźń, umy­kała jej poję­ciu.

Wie­działa, że nic nie jest wieczne. Nawet bli­zny pokry­wa­jące jej plecy mogłyby znik­nąć, gdyby tylko komuś na niej zale­żało. Zaofe­ro­wano jej szansę na radość, na to, by do kogoś nale­żała – nie dla­tego, że została wykra­dziona, lecz dla­tego, że sama tak posta­nowi. Szansę, by miała kogoś, kto spo­glą­dałby na nią i czuł miłość. A o to warto zawal­czyć.

Shmi Sky­wal­ker wycią­gnęła ręce ku gwiaz­dom i powie­działa: „Tak”.

Rozdział 1

Zda­rzało się to rzadko, ale Padmé Ami­dala nie miała poję­cia, co zro­bić. Zawsze utrzy­my­wała coś w tajem­nicy, ale ta była inna. Zazwy­czaj dzie­liła się sekre­tami z pozo­sta­łymi dziew­czę­tami, które poma­gały je zacho­wać. Two­rzyły nie tylko grono powier­nic, wspól­nie knuły i snuły intrygi. Ale teraz czuła się osa­mot­niona.

Ciche bucze­nie dobie­ga­jące z rogu pomiesz­cze­nia przy­po­mi­nało jej, że nie ma racji, a przy­naj­mniej nie do końca. Dzieli tajem­nicę z innymi isto­tami, choć nie było ich znów tak wiele. Szko­puł w tym, że żadna z nich nie mogła jej teraz pomóc. A przy­naj­mniej tak jej się zda­wało. Nie zaszko­dzi spy­tać.

– Tak sobie myślę, że pew­nie nie znasz się na kra­wiec­twie? – rzu­ciła do małej nie­bie­skiej jed­nostki R2.

Droid obró­cił kopułką i zapisz­czał nieco bar­dziej smutno, niż wyma­gała tego sytu­acja. Padmé i tak mu podzię­ko­wała. Nie było powodu, by zacho­wy­wała się nie­grzecz­nie.

Wró­ciła do mate­riału spo­czy­wa­ją­cego na jej kola­nach. Nie wystar­czy go na całą nową suk­nię, ale prze­cież nie ocze­ki­wała tego. Znaj­do­wał się w jej rodzi­nie od kilku poko­leń. Każda osoba dosta­wała po kawałku, by uwzględ­nić go w ubio­rze ślub­nym. Jej sio­stra, która posta­no­wiła nie wią­zać się węzłem mał­żeń­skim, sko­rzy­stała z wła­snego przy­działu, by uszyć ubra­nia dla córek – chciała w ten spo­sób powi­tać je w rodzi­nie.

Tro­chę bolało ją to, że zaj­muje się tym sama. Ana­kin tego nie rozu­miał, ale tak naprawdę nie mogła prze­cież ocze­ki­wać, że zro­zu­mie. Pew­nie, poj­mo­wał ideę rodziny i chęć pod­trzy­ma­nia tra­dy­cji. To ubra­nia spra­wiały mu kło­pot. Jed­nak doce­niała i to, że jej współ­czuł i zaofe­ro­wał odro­binę czasu i miej­sca, by sama zna­la­zła roz­wią­za­nie. W końcu nieco im się śpie­szyło.

R2-D2 znów zaświer­go­tał, a gdy zwró­cił na sie­bie jej uwagę, wyświe­tlił w powie­trzu holo­wi­ze­ru­nek: znane Padmé dzieło sztuki, jedno z okien pałacu w Theed, któ­rego szyba została wymie­niona po bitwie o Naboo. Ten witraż przed­sta­wiał ją samą, gdy była kró­lową, oto­czoną przez dwórki w poma­rań­czo­wych sza­tach. W mig pojęła suge­stię.

– Nie mogę, Artoo – wyja­śniła. Wypo­wia­dane słowa spra­wiły jej nie­mal fizyczny ból. – To, co robimy, musi pozo­stać tajem­nicą. Nie mogę ich w to anga­żo­wać.

Holo­wi­ze­ru­nek zamie­nił się w zdję­cie z Holo­Netu, wyko­nane przed dzie­się­cioma laty pod­czas cere­mo­nii zwy­cię­stwa. Kró­lowa Ami­dala stała w bia­łej sza­cie obok przy­wódcy Gun­gan, Bossa Nassa, oto­czona przez człon­ków wła­snego dworu. R2-D2 przy­bli­żył kon­kretną osobę i pisnął zachę­ca­jąco.

– No nie wiem, Artoo – odparła. – Nie wydaje mi się to spra­wie­dliwe, by pro­sić o pomoc i nie zdra­dzać żad­nych szcze­gó­łów.

Droid wydał dźwięk, który jakimś cudem sko­ja­rzył się jej ze wzru­sze­niem ramion, i obraz znik­nął.

Padmé roz­wa­żyła pro­po­zy­cję. Tym razem nie pro­si­łaby o pomoc jako kró­lowa czy sena­torka. To by było nor­malne i łatwe. Pro­si­łaby o pomoc jako Padmé, a to z jakie­goś powodu wszystko utrud­niało i kom­pli­ko­wało. Myślała, że wie, gdzie prze­bie­gają gra­nice, ale rzadko kiedy je testo­wała. Nie potra­fiła za bar­dzo pro­sić dziew­czyn o pomoc po przy­ja­ciel­sku. Zbyt długo ze sobą pra­co­wały.

Ale w końcu się przy­jaź­niły. Z dwór­kami – obec­nymi i byłymi – łączyła ją więź tak mocna, że zaj­mo­wała sporą część jej serca. Opła­ki­wała Cordé i Versé, a jed­no­cze­śnie rado­wała się suk­ce­sami, jakie stały się udzia­łem reszty dziew­cząt poza jej strefą wpływu. Z pew­no­ścią teraz ona sama, po pro­stu Padmé, może popro­sić o taką przy­sługę.

Decy­zja została pod­jęta. Zło­żyła mate­riał, by się o niego nie potknąć, wstała i ruszyła ku sta­no­wi­sku łącz­no­ści.

Saché prze­słała wia­do­mość przed kil­koma godzi­nami. Prze­ka­zała, iż nie wróci do domu o roz­sąd­nej porze i aby na nią nie cze­kać. Yané uznała, że to może i lepiej. Ich łóżko było pełne śpią­cych dzieci. Cztery dni temu w jed­nym ze wschod­nich regio­nów mniej­szego kon­ty­nentu Naboo zeszła lawina błotna, która znisz­czyła więk­szą część wio­ski. Prze­trwało jedy­nie ośmioro dzieci, pod­czas kata­strofy znaj­du­ją­cych się w szkol­nym trans­por­cie. Gdy Saché i pozo­stali przed­sta­wi­ciele rządu pra­co­wali na rzecz sta­bi­li­za­cji osu­wi­ska i osza­co­wa­nia peł­nego zakresu szkód, Yané udo­stęp­niła swój dom oca­la­łym malu­chom.

Od tam­tej pory inni człon­ko­wie rodziny przy­jęli do sie­bie czworo z nich, ale wyglą­dało na to, że pozo­stali, kuzy­no­stwo, stra­cili wszyst­kich krew­nych. Yané robiła, co mogła, by czuli się bez­piecz­nie i mile widziani, ale wie­działa, że nie­ła­two upo­rać się z taką traumą. Jeśli wszy­scy chcieli spać wspól­nie w łóżku, które dzie­liła z Saché, droga wolna. Pomie­ściło je wszyst­kie.

Jak zwy­kle, gdy miała czas dla sie­bie, Yané zasia­dła przy kro­śnie. Obec­nie nie pozo­sta­wało jej wiele wol­nych chwil na tka­nie, choć na­dal robiła więk­szość ubrań dzieci, a także wła­snych i Saché. Zawsze miło było wró­cić do począt­ków wła­snej przy­gody z tą sztuką, więc nie­mal zigno­ro­wała sta­no­wi­sko łącz­no­ści, gdy doma­gało się jej uwagi natar­czy­wym dźwię­kiem, ale zdrowy roz­są­dek zwy­cię­żył. Gdy zoba­czyła, kto dzwoni, aż zadrżała z eks­cy­ta­cji.

– Pani sena­tor! – zawo­łała, gdy zma­te­ria­li­zo­wała się przed nią Padmé. – Czemu zawdzię­czam tę przy-jem­ność?!

Wie­działa, rzecz jasna, że Padmé prze­bywa na Naboo. Poja­wiła się na pla­ne­cie po tym incy­den­cie na Geo-nosis i udała bez­po­śred­nio do rezy­den­cji nad jezio­rem. Popro­siła, by nikt jej nie prze­szka­dzał. Według rapor­tów Saché wojna eska­lo­wała i Naboo nie­mal z pew­no­ścią miało wziąć w niej udział, ale tra­fiały do nich strzępki infor­ma­cji. Jed­nak Yané ucie­szyła się na widok Padmé.

– Cześć, Yané – powie­działa sena­torka. – Prze­pra­szam, że dzwo­nię o tak póź­nej porze. Liczy­łam na to, że odbie­rzesz.

– Dosko­nałe wyczu­cie czasu – oświad­czyła Yané. – Saché na­dal jest w pracy, pró­buje się upo­rać z tamtą lawiną błotną, a oca­lałe dzieci śpią w naszym łóżku. Jestem cał­ko­wi­cie do two­jej dys­po­zy­cji.

– Oj – mruk­nęła Padmé. – Prze­pra­szam. Zupeł­nie wypa­dła mi z głowy lawina. Masz wszystko, czego potrze­bu­je­cie, by pora­dzić sobie z dodat­ko­wymi dziećmi? Pew­nie jesteś strasz­nie zajęta.

– Masz wiele innych zmar­twień – pocie­szyła ją Yané. – Ja zresztą też, szcze­rze mówiąc, ale w tej chwili przyda mi się odskocz­nia. To o czym chcia­łaś poroz­ma­wiać?

Padmé zawa­hała się i w tej chwili Yané zro­zu­miała, że cho­dzi o oso­bi­stą przy­sługę. Gdyby cho­dziło o coś zwią­za­nego z pracą, od razu zdra­dzi­łaby powód roz­mowy.

– Chcia­ła­bym się cie­bie pora­dzić w kwe­stii sukni – przy­znała wresz­cie Padmé.

Yané natych­miast roz­po­znała mate­riał – a raczej jego funk­cję, jeśli nawet nie formę. Miał stać się czę­ścią sukni ślub­nej. Sukni ślub­nej Padmé. Wia­do­mość spa­dła na nią jak grom z jasnego nieba, ale teraz, gdy Padmé tyle czasu spę­dzała poza Naboo, nic dziw­nego, że robiła rze­czy, któ­rych Yané nie była świa­doma.

Ale na­dal ją to bolało. Pozwo­liła, by uczu­cie to choć w czę­ści poja­wiło się na jej twa­rzy, i zoba­czyła, że Padmé je roz­po­znała. Nie musiały się poro­zu­mie­wać sło­wami. Wystar­czyło.

– Powin­naś zro­bić z niego welon – powie­działa Yané, prze­cho­dząc do rze­czy, skoro obie już oczy­ściły atmos­ferę. – Zgod­nie z modą sprzed kilku lat więk­szość dziew­czyn wyko­rzy­sty­wała mate­riał na tren lub szarfę, ale myślę, że w twoim przy­padku więk­sze wra­że­nie zrobi welon.

Yané sama sko­rzy­stała z wła­snego mate­riału ślub­nego zarówno na potrzeby trenu, jak i szarfy, ponie­waż w pro­jek­cie uwzględ­niła też mate­riał Saché. Strój ślubny Saché przy­po­mi­nał jej wła­sny pod każ­dym wzglę­dem, tyle że zamiast spód­nicy miał spodnie, które lubiła nosić młod­sza dwórka. Ale tam­ten ślub odbył się nie­mal dwa lata temu.

– Ma to sens – oce­niła Padmé. – I w takim zakre­sie z szy­ciem pora­dzę sobie sama. A masz jakieś suge­stie, jeśli cho­dzi o samą suk­nię?

Yané przyj­rzała się uważ­nie mate­ria­łowi w dło­niach roz­mów­czyni, a potem powio­dła wzro­kiem po pod­ło­dze, ku wła­snemu kro­snu. Padmé zasłu­gi­wała na coś wię­cej niż na suk­nię skle­coną z loso­wych kawał­ków mate­riału. Zasłu­gi­wała na suk­nię wyko­naną rękoma przy­ja­ciółki. Przy­ja­ciółki, która zdąży, o ile wycią­gnie mecha­niczne kro­sna i wyżło­pie cały dzba­nu­szek kafu. W końcu tego wie­czoru Saché i tak nie wra­cała do domu.

– Zajmę się nią – oznaj­miła.

Gdy Padmé się uśmiech­nęła, jej twarz cał­ko­wi­cie zmie­niła wyraz. Nie był to uśmiech kró­lo­wej czy sena­torki, lecz ten oso­bi­sty. Dawna dwórka widy­wała go tak rzadko, że ceniła go jak skarb. Nie wie­działa, co takiego pla­nuje Padmé, ale jej przy­ja­ciółka spra­wiała wra­że­nie szczę­śli­wej, a Yané nie mogła zaprze­czyć, że szczę­ście Padmé było jedną z jej naj­ulu­bień­szych rze­czy na świe­cie. Wyna­gra­dzało wszystko, nawet tajem­nice, które prze­stały być ich udzia­łem, gdy dziew­czyna się od nich odda­liła.

– Dzię­kuję – odparła Padmé. – Z całego serca.

Nie roz­ma­wiały długo przez holo, choć prze­cież chęt­nie poru­szy­łyby jesz­cze mnó­stwo tema­tów. Musiały się zabrać do pracy.

Padmé odna­la­zła robota do szy­cia dokład­nie tam, gdzie miała nadzieję go zastać: w jed­nej z pra­cowni, któ­rymi szczy­ciła się rezy­den­cja nad jezio­rem. Willa bowiem, jak więk­szość budyn­ków w oko­licy, była miej­scem prze­zna­czo­nym dla arty­stów, a ta kon­kretna powstała z myślą o roz­wi­ja­niu talen­tów dziew­cząt, zapra­sza­nych tu całymi latami przez kró­lową. Łagodne świa­tło w pomiesz­cze­niu padało pod dobrym kątem. Padmé natych­miast zabrała się do pracy.

Przez głowę prze­mknęło jej pyta­nie, co teraz pora­bia Ana­kin. Miała go ponow­nie zoba­czyć dopiero jutro pod wie­czór, choć był jedyną inną żywą osobą w rezy­den­cji. Wie­działa, że wyczuwa jej obec­ność, a do tego jej eks­cy­ta­cję i wąt­pli­wo­ści. Żywiła nadzieję, że rozu­mie, iż jej uczu­cia są nor­malne. Nie każdy potrafi zapa­no­wać nad emo­cjami na równi z Jedi. Pew­nie medy­tuje lub pra­cuje nad C-3PO, któ­rego nale­żało wyczy­ścić przed mon­ta­żem powłoki. Droid naj­pierw prze­by­wał na Tato­oine, a potem tra­fił na Geo­no­sis. Pew­nie ma zapiasz­czone stawy.

Igła błysz­czała, gdy Padmé pod­szy­wała kra­wę­dzie i mody­fi­ko­wała fałdy welonu. Wokół pano­wała cisza, co wyda­wało się dziwne. Nawet gdy nikt nie roz­ma­wiał, sale, w któ­rych zazwy­czaj pra­co­wała, prze­peł­niali inni ludzie. Zazwy­czaj ota­czali ją przy­ja­ciele.

Ból zwią­zany z nie­obec­no­ścią Sabé dopadł ją nagle, bez ostrze­że­nia. Tęsk­niła, rzecz jasna, za wszyst­kimi dziew­czy­nami, ale jed­nak za nią naj­bar­dziej. Nie była nawet do końca pewna, dokąd udała się jej przy­ja­ciółka. Nie miały oka­zji o tym poroz­ma­wiać, bo sama latała po całych Zewnętrz­nych Rubie­żach, no a potem roz­po­częła się wojna. Zabra­kło czasu. Odkąd Padmé prze­nio­sła się na Coru­scant, Sabé odbyła sze­reg misji poza­pla­ne­tar­nych dla sena­tor Ami­dali, ale Padmé zawsze dawała jej moż­li­wość, by dwórka mogła roz­wi­jać wła­sne zain­te­re­so­wa­nia. Jed­nak walka z han­dlem ludźmi cza­sami wio­dła w ciemne zakątki Repu­bliki, z któ­rych Sabé nie zawsze mogła wysy­łać wia­do­mo­ści. A teraz, choć ślub Padmé musiał pozo­stać tajem­nicą przed całą galak­tyką, tęsk­niła za przy­ja­ciółką.

Stłu­miła poczu­cie winy i smu­tek, sku­pia­jąc się na tym, co dobre. Była bez­pieczna. Wygrali bitwę o Geo-nosis, choć zapła­cili za to wysoką cenę. Kochał ją Ana­kin Sky­wal­ker.

A już jutro miała wyjść za niego za mąż.

Rozdział 2

Tym razem będzie ina­czej. Sabé poprzy­się­gła to sobie przed laty, gdy ich pierw­sza misja na Tato­oine sta­nęła w miej­scu. Od tam­tej pory nie wró­ciła na pla­netę, ale pra­co­wała nad roz­wo­jem sieci kon­tak­tów i stwo­rze­niem toż­sa­mo­ści dla sie­bie i kapi­tana Tonry, by któ­re­goś dnia ponow­nie spró­bo­wać zwró­cić wol­ność znie­wo­lo­nym miesz­kań­com tego świata. For­mal­nie rzecz bio­rąc, oboje na­dal znaj­do­wali się na liście płac sena­torki z Naboo, ale ich pod­sta­wowa misja nie ule­gła zmia­nie. A ponie­waż nie dostali obec­nie innych zadań, posta­no­wiła, że naj­wyż­sza pora.

Więk­szość miesz­kań­ców Zewnętrz­nych Rubieży nie­spe­cjal­nie przej­mo­wała się eska­lu­ją­cym kon­flik­tem mię­dzy sepa­ra­ty­stami a siłami Repu­bliki. Nie wpły­wał na ich codzienne życie i nie anga­żo­wał ich rzą­dów. Mieli na gło­wach o wiele bar­dziej naglące sprawy. Jed­nak dla tych, któ­rzy zara­biali na bólu i cier­pie­niu – dla prze­myt­ni­ków i prze­stęp­ców – każda wojna była dosko­nałą oka­zją, by ubi­jać inte­resy. A Sabé przy­była tu, by za wszelką cenę temu zapo­biec.

– Nazy­wają ją wojną klo­nów – ode­zwał się Tonra z fotela dru­giego pilota.

Przez ostat­nie sześć lat wię­cej czasu spę­dzili z dala od sie­bie niż wspól­nie. Sabé budo­wała sieć kon­tak­tów, a Tonra współ­pra­co­wał bli­sko z Typhem i Mariek Panaką, chro­niąc panią sena­tor. Gdy już się spo­ty­kali, zazwy­czaj cho­dziło o kon­kretną misję pod prze­wod­nic­twem Padmé – albo to Sabé potrze­bo­wała wspar­cia. Nie­mniej jego głos jak zawsze doda­wał jej otu­chy. Był jej opoką. W obec­nych cza­sach Sabé tar­gało wiele wąt­pli­wo­ści, ale nie miała ich wzglę­dem Tonry.

– Kre­atyw­nie – skwi­to­wała.

– Musieli ją jakoś nazwać – odparł. – No bo jak ina­czej nakrę­ci­liby o niej holo­filmy?

– Dwie armie powie­lane od sztancy – stwier­dziła. Pokrę­ciła głową. – Nie podoba mi się to. Wal­czący po naszej stro­nie mają dusze. Nie możemy ich tak po pro­stu rzu­cać na maszyny maso­wej pro­duk­cji.

– Już toczy się na ten temat zago­rzała debata – powie­dział Tonra. Posłała mu zdzi­wioną minę i uniósł dłoń w swo­jej obro­nie. – Ale się z tobą zga­dzam.

Sabé spoj­rzała na pokła­dowy chro­no­metr. Na­dal miała na sobie coru­scań­ski strój – musiała się prze­brać, nim wylą­dują. Wyglą­dała w porządku jak na osobę, która peł­niła rolę dorad­czyni w zna­ko­mi­tych kory­ta­rzach Senatu Galak­tycz­nego, ale teraz była już kimś innym. Prze­ka­zała stery Ton­rze i udała się do pomiesz­cze­nia na rufie.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, osoba, którą odgry­wała, raczej nie dys­po­no­wa­łaby wła­sną jed­nostką. Gdyby dopięli wszystko na ostatni guzik, uda­liby się na Tato­oine publicz­nym pro­mem. Ale Sabé nie chciała się pozby­wać wol­no­ści i moż­li­wo­ści, jakie ofe­ro­wał pry­watny sta­tek, więc jakoś wplo­tła jego ist­nie­nie w przy­krywkę.

Sabon i Arton Dakel­len byli odno­szą­cymi umiar­ko­wane suk­cesy kup­cami, spe­cja­li­zu­ją­cymi się w lotach krót­ko­dy­stan­so­wych i obro­cie kon­kret­nymi towa­rami o nie­wiel­kiej ilo­ści, a dużej war­to­ści. Z nadej­ściem wojny sprze­dali udziały w spółce han­dlo­wej i, by prze­cze­kać kon­flikt, zajęli się poten­cjal­nie bar­dziej sta­bilną pracą na powierzchni. A ponie­waż frach­to­wiec nale­żał wyłącz­nie do Sabon, zacho­wała go dla sie­bie. Teraz uda­wali się wspól­nie na Tato­oine, gdzie miała zająć się logi­styką dla eks­por­tera wody, a Arton – utrzy­my­wać łań­cu­chy dostaw dla jed­nej z lokal­nych kan­tyn. Ich sta­tek co do zasady pozo­sta­wał do wyna­ję­cia i choć nie sta­no­wiło to ich głów­nego źró­dła dochodu, nikt się nie zdziwi, jeśli przyj­dzie im nagle opu­ścić pla­netę.

Gdy ostat­nim razem przy­byli na Tato­oine, po pro­stu nagle zja­wili się na miej­scu. Zada­wali zbyt wiele pytań. Tym razem mieli zostać człon­kami lokal­nej spo­łecz­no­ści. Potrwa to dłu­żej i nie będą w sta­nie pomóc bez­po­śred­nio, ale Sabé w skry­to­ści ducha wie­działa, że ten plan jest lep­szy.

Zdjęła wierzchni coru­scań­ski strój, ale została w bie­liź­nie. W końcu nikt jej nie zoba­czy, a z pew­no­ścią nie zamie­rzała rezy­gno­wać z prak­tycz­nego ubioru, który i tak był ukryty pod innymi war­stwami. Narzu­ciła przez głowę cienką koszulkę. Zakry­wała jej ręce aż po nad­garstki, by chro­nić skórę przed słoń­cem, ale zro­biono ją z oddy­cha­ją­cego mate­riału. Wło­żyła spodnie z wytrzy­ma­łej, rdza­wej tka­niny z mnó­stwem kie­szeni na wszel­kie nie­zbędne narzę­dzia. Na całość narzu­ciła tunikę, pozba­wioną ręka­wów szatę, która opa­dała do połowy ud, a dzięki nacię­ciom po bokach nie krę­po­wała ruchów. Miała kolor wybla­kłego poma­rań­czu, przez co spra­wiała wra­że­nie nieco zaku­rzo­nej. Na koniec owi­nęła się sze­ro­kim pasem, do któ­rego potem przy­czepi sakwę, manierkę i wibro­ostrze.

Spa­ko­wała modne coru­scań­skie ubra­nia na dno skrzyni i przy­kryła je innymi, które bar­dziej nada­wały się na Tato­oine i po które miała się­gać czę­ściej. Teo­re­tycz­nie cze­kało na nich miesz­ka­nie, ale nie wie­dzieli, ile znajdą tam miej­sca do prze­cho­wy­wa­nia szpar­ga­łów. Wło­żyła buty i otwo­rzyła bagaż Tonry. Jasne, Tonra mógł sam przy­go­to­wać ubra­nia, ale trudno było się jej wyzbyć daw­nych przy­zwy­cza­jeń.

– Twoja kolej! – rzu­ciła. Wró­ciła do kok­pitu i usia­dła na swoim miej­scu.

– Lada chwila wyj­dziemy z nad­prze­strzeni – oznaj­mił męż­czy­zna i prze­ka­zał jej stery.

Gdy się prze­bie­rał, Sabé przy­go­to­wała pozwo­le­nia na lądo­wa­nie i doko­wa­nie. Jego strój był w więk­szo­ści taki sam jak jej, tyle że w więk­szym roz­mia­rze. Otwar­cie nosił przy pasie bla­ster, nie­ele­ganc­kie czarno-szare ustroj­stwo, które gdzieś zdo­byli, nie pamię­tała teraz gdzie. Zasia­dał już ponow­nie w fotelu dru­giego pilota, gdy usły­szeli szum komu­ni­ka­tora i głos:

– Frach­towcu Jeden Sie­dem­na­ście, tu kon­trola por­towa. Pro­szę podać cel podróży. – Głos nie nale­żał do dro­ida, lecz do wyjąt­kowo znu­dzo­nej osoby.

– Już prze­sy­łam odpo­wied­nie doku­menty – ode­zwała się Sabé. Naj­pierw udo­stęp­niła pozwo­le­nie na lądo­wa­nie, a po chwili – na doko­wa­nie.

– Dzię­kuję, frach­towcu – odparł roz­mówca. – Lądo­wi­sko numer trzy­dzie­ści jeden.

– Dzię­kuję, kon­trolo – rzu­ciła Sabé. Pra­cow­nik portu już się roz­łą­czył, ale była dobrze wycho­wana. – Zaczy­namy – oznaj­miła i roz­po­częła pro­ce­durę lądo­wa­nia.

– Znów – dodał Tonra, moni­to­ru­jąc listę kon­tro­lną dru­giego pilota.

Sabé wypu­ściła powie­trze, nieco wku­rzona. Nie roz­ma­wiali o tym, nie do końca, ale wie­działa, że oboje na­dal są nieco prze­wraż­li­wieni na temat tego, jak im poszło ostat­nim razem. Kom­plet­nie się zde­ma­sko­wali i led­wie ura­to­wali sytu­ację, opła­ca­jąc trans­port nie­wol­ni­ków z wła­snej kie­szeni. Natych­miast wyzwo­lili „towar” i zabrali go na Kar­li­nusa, pla­netę zawsze poszu­ku­jącą pra­cow­ni­ków i dobrze im pła­cącą, ale nie był to suk­ces, o jaki cho­dziło Sabé. A nic tak jej nie dener­wo­wało jak porażki i sprawy, któ­rych nie dopro­wa­dziła do końca.

– Cie­szę się, że ze mną pole­cia­łeś – powie­działa. – Wiem, że mogłeś peł­nić służbę na Coru­scant wraz z innymi gwar­dzi­stami, zresztą dochra­pa­łeś się takiego stop­nia, że gdy­byś tylko chciał, pew­nie mógł­byś pod­jąć pracę w pałacu w Theed.

– Prze­cież cie­bie też mogłoby tu nie być – przy­po­mniał jej Tonra. – Jeste­śmy tu oboje, bo daw­niej pokpi­li­śmy sprawy i chcemy spró­bo­wać ponow­nie.

– A teraz jeste­śmy spryt­niejsi – dodała.

– Mądrzejsi – popra­wił łagod­nie. – Nie jestem pewny, czy galak­tyka by cię znio­sła, gdy­byś stała się jesz­cze spryt­niej­sza.

Sabé zaśmiała się i obni­żyła pułap nad Mos Eisley. Mia­sto nie zmie­niło się na lep­sze, odkąd widziała je po raz ostatni. Pod nimi roz­po­ście­rały się niskie bia­ła­wo­brą­zowe budynki. Nie dostrze­gali wielu śla­dów infra­struk­tury publicz­nej. Zda­wało się, że uliczki wyty­czone są na chy­bił tra­fił, a do tego nie mają usta­lo­nej sze­ro­ko­ści. Zewsząd zwi­sały kable i zbior­niki wodne. Sabé wie­działa, że to nie­moż­liwe, bio­rąc pod uwagę cyr­ku­la­tory powie­trza na pokła­dzie, ale odno­siła wra­że­nie, iż już to czuje: gorąco, piach i ludzki zgiełk.

Tonra pochy­lił się w jej stronę i deli­kat­nie zło­żył swoją dłoń na jej ramie­niu. Nie była sama. Wspól­nie osa­dzili sta­tek na plat­for­mie lądo­wi­ska.

Lista osób, którą dys­po­no­wała Dormé, oka­zała się bar­dzo krótka. Nie do końca wie­działa, jak długo Padmé zamie­rzała pozo­stać na Naboo, a co wię­cej, wcale nie chciała wie­dzieć, co tam knuje – miała na gło­wie wła­sne obo­wiązki. To, że musiała kimś zastą­pić wła­sne kole­żanki, wyda­wało się dość maka­bryczne, ale ktoś musiał się tym zająć. Cordé i Versé nie żyły, a sama nie mogła się roz­dwoić lub roz­troić. Potrze­bo­wały wię­cej dwó­rek.

– Moim zda­niem tym razem powinno być ina­czej – oce­niła Padmé. Dormé wra­cała do Theed z Typhem. Padmé już wylą­do­wała i odle­ciała do Kra­iny Jezior. – Gdy was wpro­wa­dza­li­śmy, szu­ka­li­śmy kon­kret­nych umie­jęt­no­ści. A za pierw­szym razem szu­ka­li­śmy sobo­wtó­rek i przy­ja­ció­łek. Myślę, że tym razem bar­dziej będą mi potrzebne…

Zawie­siła głos, ale Dormé wie­działa, do czego zmie­rza. I nie prze­ma­wiał przez nią jedy­nie żal za utra­co­nymi przy­ja­ciół­kami. Myślała prak­tycz­nie.

– Potrzebne ci dorad­czy­nie sena­tor­skie – powie­działa. – Dwórki, które w zasa­dzie będą robić to, czego ocze­kuje się od fak­tycz­nych dwó­rek. Nie będą tak wszech­stron­nie uzdol­nione jak nie­które dziew­czyny z poprzed­nich zespo­łów, ale tak, możemy zna­leźć lojalne kan­dy­datki, które chęt­nie podejmą taką służbę.

– Ale czy na pewno mamy prawo je o to pro­sić? – zamy­śliła się Padmé. Służba bez przy­jaźni wyda­wała się jej czymś chłod­nym. – Wam zaofe­ro­wa­łam w zamian o wiele wię­cej. Sta­ra­łam się być dostępna, a do tego sama praca była wyzwa­niem.

– Nie będą zda­wały sobie z tego sprawy, pani sena­tor – zauwa­żyła Dormé. – No i na­dal będziesz miała mnie.

– Wobec tego powie­rzam to zada­nie tobie – posta­no­wiła Padmé. – Dzię­kuję.

– Do usług – odparła cicho Dormé i połą­cze­nie zostało prze­rwane.

A teraz sie­działa nad listą imion i nazwisk. Była zado­wo­lona z prze­biegu roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych. Cóż, dwórki cie­szyły się legen­darną repu­ta­cją. Wszy­scy wie­dzieli, iż do grupy tej należą jedy­nie naj­lep­sze z naj­lep­szych, nikt nie orien­to­wał się do końca, czym się zaj­mują, a więk­szość osób nie sądziła, że kie­dy­kol­wiek się tego dowie. Trzy z kan­dy­da­tek ewi­dent­nie lepiej nada­wały się do życia na dwo­rze w Theed. Dormé już wysłała im uprzejme wia­do­mo­ści o swo­jej decy­zji – wraz z listami pole­ca­ją­cymi do pałacu. Czwarte kan­dy­dato oka­zało się do niej zbyt podobne pod wzglę­dem umie­jęt­no­ści, bio­rąc pod uwagę, kogo teraz potrze­bo­wała Padmé. Jesz­cze trzy mie­siące wcze­śniej byłoby ide­alne. Prze­słała mu namiary na Saché, na wypa­dek gdyby ta kogoś szu­kała.

Pozo­stały dwie dziew­czyny. Polu­biła je już gdy z nimi roz­ma­wiała i była zado­wo­lona, że obie wró­ciły na roz­mowę uzu­peł­nia­jącą. Wie­działy, że poten­cjal­nie zastą­pią dwórki, które zgi­nęły. Nie mia­łaby pre­ten­sji, gdyby posta­no­wiły się wyco­fać.

– Pani sena­tor bar­dzo chce was poznać – powie­działa, gdy obie pod­pi­sały kon­trakty. – Jej har­mo­no­gram bywa nieco nie­prze­wi­dy­walny, ale obec­nie spę­dza czas z rodziną, więc macie chwilę, by wró­cić do domu i przy­go­to­wać się do odlotu z Naboo. Radzę wam dobrze – nie zabie­raj­cie za dużo rze­czy oso­bi­stych. Wszystko wam zapew­nimy, a łatwiej podró­żo­wać bez bagażu.

Obie dziew­czyny przy­tak­nęły i wymie­niły się spoj­rze­niami. Dormé posta­no­wiła zacze­kać, aż same się ode­zwą.

– A co z naszymi imio­nami? – spy­tała wresz­cie Elleen.

Dormé poczuła się mile zasko­czona. Nie ist­niała żadna zasada gło­sząca, że dwórki muszą zmie­niać imiona. Nie pla­no­wała poru­szać tematu, ale to, że same o to spy­tały, dobrze wró­żyło na przy­szłość. Już teraz na Naboo na cześć Padmé nada­wano dzie­ciom imiona koń­czące się na „é”. Była to tylko moda, podob­nie jak szaty z kap­tu­rami na kró­lew­skim dwo­rze, ale i tak sta­no­wiła część spu­ści­zny Ami­dali.

– Jeste­śmy z Naboo – odparła Dormé. – Będę się do was zwra­cała tak, jak tylko sobie tego życzy­cie.

– To ja będę Ellé – oznaj­miła roz­mów­czyni. Naj­wy­raź­niej już o tym myślała. Dormé spoj­rzała na drugą z dziew­czyn.

– Moteé – powie­działa tamta. Nie to, że była nie­śmiała – po pro­stu wolała, by mówili inni, skoro i tak mieli się ode­zwać.

– Zmie­nię w doku­men­tach – obie­cała Dormé. – Mam przy­jem­ność powi­tać was w naszym gro­nie w imie­niu sena­tor Padmé Ami­dali.

Nowe dwórki odda­liły się, a Dormé prze­słała doku­menty Padmé, by ta mogła się z nimi zapo­znać. Nie otrzy­mała odpo­wie­dzi, ale też się jej nie spo­dzie­wała. Póki nie wie­działa, czym zaj­muje się Padmé, ta nie spyta o jej opi­nię, która zresztą była jej pry­watną sprawą. Padmé i tak się jej z cza­sem zwie­rzy. Tak to dzia­łało.

Cichy dźwięk zapo­wie­dział nowe połą­cze­nie. Dormé uśmiech­nęła się: to odzy­wał się Typho.

– Już skoń­czy­łaś? – spy­tał, gdy poja­wiła się przed nią holo­gra­ficzna twarz męż­czy­zny. Zawsze cie­szyła się na jego widok, nawet gdy był nie­bie­ski i pół­prze­zro­czy­sty.

– Tak – potwier­dziła. – Wró­cimy na Coru­scant w peł­nym skła­dzie.

– Dosko­nale – ucie­szył się. – Zare­zer­wo­wa­łem sto­lik w tam­tej knajpce z maka­ro­nem, dla któ­rej Eirtaé namnaża glony. Chcesz wsza­mać nieco sztuki?

Dormé zaśmiała się i odparła, że z wielką przy­jem­no­ścią. Miała ważną pracę, która dawała jej ogromną satys­fak­cję, ale cza­sami miło było wró­cić do domu.

Rozdział 3

Saché w pełni się spo­dzie­wała, że po powro­cie do pracy będzie cze­kał ją dzień wypeł­niony deba­tami i dys­ku­sjami – w końcu nabo­oań­ska legi­sla­tura pra­co­wała w pocie czoła, by upo­rać się ze skut­kami lawiny błot­nej na dru­gim kon­ty­nen­cie. Wie­działa, że dzięki Yané naj­waż­niej­sze pro­blemy w więk­szo­ści zostały ogar­nięte: oca­leni zna­leźli się w bez­piecz­nym miej­scu, gdzie oto­czono ich opieką. A teraz przy­szła pora na resztę – mieli oce­nić skalę znisz­czeń i zro­bić, co w ich mocy, by takie nie­szczę­ście już ni­gdy się nie powtó­rzyło.

Zajęło im to kilka godzin, ale zgro­ma­dzeni w roz­sąd­nym tem­pie oma­wiali kolejne punkty z listy. Na miej­sce kata­strofy i na oko­liczne obszary wysłano zespoły bada­czy. Wezwano inży­nie­rów, by ci opra­co­wali nowe mecha­ni­zmy zabez­pie­cza­jące. Kon­sul­to­wano z rol­ni­kami naj­lep­sze metody pro­wa­dze­nia upraw tara­so­wych na wzgó­rzach. Z fun­du­szu medycz­nego prze­zna­czono środki na osie­ro­cone dzieci, by zapew­nić im opiekę, gdyby potrze­bo­wały poważ­niej­szej pomocy lekar­skiej. Choć tego dnia obrady poświę­cono tra­ge­dii, obyło się bez niej na sali ple­nar­nej. Dopro­wa­dzili wszyst­kie kwe­stie do końca i wyjąt­kowo pra­wie nikt nie zba­czał z tematu i nie pró­bo­wał mani­pu­lo­wać roz­mo­wami dla wła­snej korzy­ści. Mieli już zamknąć posie­dze­nie, gdy nagle z miej­sca zerwał się młody przed­sta­wi­ciel z Theed. Udzie­lono mu głosu.

– Dro­dzy zgro­ma­dzeni, wiem, że za nami długi dzień – zaczął. Saché przy­go­to­wała się na „ale”. – Ale teraz, gdy już upo­ra­li­śmy się z kry­zy­sem na wła­snej pla­ne­cie, mam wra­że­nie, że powin­ni­śmy się przyj­rzeć sytu­acji w galak­tyce.

W sali roz­le­gły się gło­śne pomruki. Wszy­scy wie­dzieli, że to ważny temat, ale było już późno, a prze­cież i tak nie mogli niczego zdzia­łać do kolej­nego dnia.

– Wiem, wiem, przy­ja­ciele – cią­gnął młody męż­czy­zna. – Ale już tu jeste­śmy, a poin­for­mo­wano mnie o pew­nej istot­nej kwe­stii, która wpływa nie tylko na Naboo, ale na cały sek­tor Chom­mell.

To stwier­dze­nie przy­cią­gnęło uwagę Saché. Sto­sunki z pozo­sta­łymi pla­ne­tami sek­tora były ser­deczne, ale nie roz­wi­jały się tak dobrze, jak kró­lowa Ami­dala spo­dzie­wała się po zakoń­cze­niu swo­ich rzą­dów.

– W obli­czu wojny klo­nów… – dodał mło­dzie­niec. Można było odnieść wra­że­nie, że wypo­wiada te słowa po raz pierw­szy i spraw­dza, czy gładko leżą na języku. – …zwra­cam się o radę do zawo­do­wego woj­sko­wego, by ten prze­mó­wił przed tą izbą. Prze­ka­zuję głos kapi­ta­nowi Quar­showi Panace.

Teraz w sali zapa­no­wał gwar. Obec­nie Quarsh Panaka rzadko poka­zy­wał się publicz­nie. Jego wezwa­nia do dal­szych zbro­jeń zostały nie­mal cał­ko­wi­cie odrzu­cone po ukoń­cze­niu budowy impulsu jono­wego, a sam kapi­tan stra­cił więk­szość repu­ta­cji, jaką cie­szył się na dwo­rze. Jed­nak na­dal miał przy­ja­ciół w legi­sla­tu­rze. Ile­kroć chciał prze­ma­wiać ofi­cjal­nie, cho­dziło o coś waż­nego. Saché sko­rzy­stała z poru­sze­nia w izbie, by skon­tak­to­wać się z Yané i poin­for­mo­wać ją, by na nią nie cze­kała.

Panaka wyszedł na śro­dek sali. Znaj­do­wali się w ode­onie, na tyle małym, że głos mówią­cego docie­rał wszę­dzie bez koniecz­no­ści wspo­ma­ga­nia się tech­no­lo­gią. Jego słowa miały wybrzmieć gło­śno i wyraź­nie – o ile kapi­tan nie zacznie się prze­cha­dzać tam i z powro­tem.

– Dro­dzy legi­sla­to­rzy – zaczął. – Nie zamie­rzam prze­trzy­my­wać was tu bez dobrego powodu, ale ponie­waż roz­po­częła się wojna klo­nów, poja­wiły się kwe­stie, któ­rym Naboo musi sta­wić czoła.

Wśród zgro­ma­dzo­nych roz­legł się szum, zdra­dza­jący umiar­ko­waną nie­chęć, ale wszy­scy byli zbyt uprzejmi, by jaw­nie sprze­ci­wić się jego sło­wom.

– Na pań­stwa ekra­nach w tej chwili wyświe­tla się kopia daw­nego trak­tatu, nie­gdyś prze­gło­so­wa­nego w murach tego gma­chu – dodał Panaka. Saché spoj­rzała na wyświe­tlacz i zaczęła czy­tać, dzie­ląc uwagę mię­dzy tekst a prze­mowę. – Jak pań­stwo widzą, pocho­dzi z cza­sów, gdy miesz­kańcy Naboo zaczęli zasie­dlać inne pla­nety sek­tora. W ramach umowy kolo­ni­ści pod­pi­sali zobo­wią­za­nie, które pozo­staje w mocy po dziś dzień.

– Po pro­stu pro­szę nam zre­fe­ro­wać jego treść, kapi­ta­nie. – Guber­na­tor Bib­ble wyraź­nie tra­cił cier­pli­wość.

– Oczy­wi­ście, guber­na­to­rze – odparł Panaka. – W zamian za pożyczkę udzie­loną przez Naboo na pokry­cie kosz­tów osie­dle­nia kolo­ni­ści zgo­dzili się w nad­zwy­czaj­nych oko­licz­no­ściach dostar­czać naszemu światu pewne surowce. Nie powo­ła­li­śmy się na ten zapis pod­czas Oku­pa­cji, bo nie mie­li­śmy na to czasu, ale mogli­śmy. Byliby praw­nie zobo­wią­zani udzie­lić nam pomocy w takim zakre­sie, jaki uzna­li­by­śmy za sto­sowny.

Zapa­dła gro­bowa cisza. Saché oparła się na przy­ci­sku sygna­li­zu­ją­cym chęć zabra­nia głosu tak mocno, że miała wra­że­nie, iż go popsuje.

– Legi­sla­torko Saché? – Droid pro­to­ko­larny zezwo­lił jej prze­mó­wić.

– Guber­na­to­rze – zaczęła i pod­nio­sła się z miej­sca. – Kapi­ta­nie, czy wszyst­kie zapisy trak­tatu są rów­nie nie­jed­no­znaczne?

– Oba­wiam się, że tak. – Nie zwró­cił się do niej tytu­łem, ale jego twarz nieco zła­god­niała, gdy do niej mówił, choć jego wzrok zawisł na bli­znach, przed któ­rymi nie był w sta­nie jej uchro­nić. Nawet teraz, choć minęło tyle czasu, nie poj­mo­wał do końca, co takiego udało mu się stwo­rzyć. – Naboo ma prawo upo­mnieć się o spłatę długu, o ile kolo­nie są sta­bilne gospo­dar­czo – a prze­cież teraz już są.

– A czy pla­nety sek­tora o tym wie­dzą? – spy­tała.

– Wie­dzą, sza­nowni pań­stwo – odparł. Panaka odwró­cił się od niej, by prze­mó­wić do całego gre­mium. – Musimy ostroż­nie roz­wa­żyć kolejne kroki. Już wkrótce tak czy ina­czej wojna do nas dotrze. Naboo ma repu­ta­cję pla­nety udzie­la­ją­cej wspar­cia. Jeśli będziemy dys­po­no­wać poten­cja­łem wszyst­kich świa­tów sek­tora Chom­mell, wpły­nie to na nasze podej­ście do dys­try­bu­cji środ­ków w nad­cho­dzą­cych dniach.

– A jeśli inne pla­nety nie radzą sobie rów­nie sku­tecz­nie? – Wyglą­dało na to, że Saché na­dal dys­po­nuje gło­sem, choć nie była jedyną osobą, która wykrzy­czała to pyta­nie w róż­nych warian­tach.

– Wła­śnie dla­tego przed­kła­dam tę kwe­stię na forum – stwier­dził Panaka.

– Dzię­kuję, kapi­ta­nie – odparł Bib­ble. – Pro­szę zająć miej­sca. Cze­kam na pro­po­zy­cje dal­szych kro­ków.

Saché nie pró­bo­wała się ode­zwać. Ktoś inny wstał i wniósł o czter­dzie­sto­mi­nu­tową prze­rwę, by mogli się zapo­znać z ustawą i zebrać myśli – i coś zjeść, choć ten ostatni postu­lat nie padł wprost. Bib­ble udzie­lił zgody. Nim Saché wró­ciła do gabi­netu, cze­kało na nią dzie­więć wia­do­mo­ści od sojusz­ni­ków i trzy od zwy­cza­jo­wych prze­ciw­ni­ków – wszyst­kie z pyta­niem, co zamie­rza zro­bić. Przez dzie­sięć minut igno­ro­wała wszystko.

Wszy­scy pamię­tali Oku­pa­cję. Pamię­tali, jak skoń­czyła im się żyw­ność, a potem, ponie­waż zadbała już o to sama Fede­ra­cja Han­dlowa, nie mieli jak dys­try­bu­ować tej resztki, która im została. Więk­szość z nich prze­szła przez jeden z obo­zów. Ale tylko Saché była tor­tu­ro­wana.

Rzadko drę­czyły ją wspo­mnie­nia tam­tego prze­ra­ża­ją­cego doświad­cze­nia sprzed lat. Zazwy­czaj nawie­dzały ją w kosz­ma­rach i Yané koiła ją do snu. I tyle. Cza­sami, gdy ktoś znie­nacka wspo­mi­nał o Oku­pa­cji, nagle tra­ciła dech, a wtedy ból ze wspo­mnień sta­wał się nama­calny. Jed­nak teraz nie znaj­do­wała się w żad­nej z tych sytu­acji. Przy­po­mi­nała sobie, ale myśl o tym nie pochła­niała jej bez reszty. Był to ogień, który potra­fiła okieł­znać.

Zaczerp­nęła głę­boko powie­trza i spoj­rzała w lusterko, wyjęte z szu­flady biurka. Rabé przy­go­to­wała dla niej dwie wer­sje tego samego maki­jażu. Jedna miała zaka­mu­flo­wać bli­zny i wygła­dzić skórę. Pra­wie ni­gdy się na nią nie decy­do­wała. Drugi maki­jaż, robiony nie­mal codzien­nie, pod­kre­ślał róż­nice mię­dzy jej bladą skórą a draż­niącą czer­wie­nią blizn. Zasłu­żyła na nie i bar­dzo ją bolały, więc dziś zamie­rzała zro­bić z nich uży­tek. Gdy prze­mówi, wszy­scy ją zoba­czą – i będą wie­dzieć.

Po dwóch kwa­dran­sach wró­ciła na salę ple­narną, wezwana jak pozo­stali przez dźwięk dzwonka. Wie­czór cią­gnął się, gdy legi­sla­to­rzy prze­ma­wiali i two­rzyły się frak­cje. Panaka nie zabrał ponow­nie głosu, ale przez cały czas pozo­sta­wał na miej­scu. Saché zasta­na­wiała się, jak to się stało, że wszedł w posia­da­nie infor­ma­cji, które w tak waż­nej chwili mogły się oka­zać klu­czowe. Nie spra­wiał wra­że­nia osoby szpe­ra­ją­cej w archi­wal­nych doku­men­tach pla­nety dla czy­stej przy­jem­no­ści. Ale ponie­waż trwała wojna, moż­liwe, że szu­kał spo­sobu, by wró­cić do łask kró­lo­wej. W końcu zawsze przy­świe­cało mu dobro Naboo, nawet jeśli ni­gdy się z nikim nie zga­dzał, jak się do niego przy­czy­nić.

Wtem udzie­lono głosu Saché. Wstała, by prze­mó­wić przed gre­mium. Nie podzie­liła się swo­imi przy­pusz­cze­niami – nie pora na to. Przy­szedł czas na prze­ni­kliwe pyta­nia, nie na wzbu­dza­nie wąt­pli­wo­ści. A jeśli nikt nie zro­zu­mie, do czego zmie­rza, zawsze może potem zagrać w otwarte karty.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki