Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szukając nadziei w galaktyce ogarniętej wojną...
Padmé Amidala jest dawną królową, obecną senatorką – i świeżo upieczoną żoną. Ale jej małżeństwo z Anakinem Skywalkerem musi pozostać tajemnicą, bowiem Jedi nie mogą żyć w związkach.
Niestety, nowożeńcy mają dla siebie mało czasu. Anakin walczy podczas kolejnych bitew wojny klonów, a Padmé toczy własny bój o pokój w Senacie Galaktycznym. Dawna dwórka Sabé powróciła na Tatooine, by znów próbować uwolnić tamtejszych niewolników, jednak Padmé wzywa ją pilnie na Coruscant. Pani senator musi udać się na misję ogromnej wagi, a nikt nie może wiedzieć, że opuściła stołeczną planetę. Sabé jest jedyną osobą, która potrafi przekonująco odgrywać jej rolę w Senacie przez dłuższy czas.
Sabé się zgadza, a za sprawą jej decyzji obie kobiety wkraczają na drogę, która bezpowrotnie odmieni ich przyszłość.
Na trylogię o Padmé Amidali składają się następujące powieści:
TOM 1. Cień królowej
TOM 2. Próba królowej
TOM 3. Nadzieja królowej
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Pewnego razu żyła sobie dziewczyna, która niczego nie miała – i nie była z tego zadowolona.
Zamieszkiwała ponury świat pełen trudów, wśród pyłu i zaniedbania. Zawsze chodziła głodna, bo brakowało jedzenia. Pociła się nieprzyjemnie, rażona pustynnymi słońcami, a nocą, gdy ciepło ulatywało, trzęsła się z zimna. Od maleńkiego nie miała rodziny ani nikogo, kto by ją pocieszał.
Pozostało jej jedno – przekonanie, którego nikt nie mógł jej odebrać.
Wierzyła w przyrodzone dobro galaktyki i sił nią zawiadujących. Choć jej uczucia i przyszłość nikogo nie obchodziły, troszczyła się o osoby w swoim najbliższym otoczeniu i dawała swojej wierze świadectwo na różne małe sposoby. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale czyniło ją to kimś wyjątkowym. Możliwe, że ktoś inny w jej trudnej sytuacji poddałby się nienawiści, jednak ona pozostawała szczodra. Zawsze oferowała pomoc potrzebującym, ponieważ nie potrafiła okiełznać swojego ducha.
Z wiekiem coraz bardziej rozumiała, jak powinna działać galaktyka. Wiedziała o Jedi i ich krucjacie na rzecz równowagi. O Republice i jej prawach, które nie mogły zapewnić jej ochrony. Trafiała w ręce kolejnych kryminalistów, wykorzystujących władzę do własnych celów. Możliwe, że inna dziewczyna w jej sytuacji by się poddała, pogodziła z losem i zgorzkniała. Sama znała wiele takich osób – i nie miała do nich pretensji. Robiły, co musiały, by przetrwać. Ale w niej samej było coś, co sprawiało, że zawsze odwracała się plecami do ciemności, choć ta niestrudzenie kusiła.
Dziewczyna dorastała. Pustynia przedwcześnie pokryła jej twarz zmarszczkami i postarzyła skórę jej dłoni. Pracowała bez końca, zresztą nawet w wolnych chwilach dłubała przy własnych projektach, by zapomnieć o samotności. Sprzedawała swoje dzieła, choć wiedziała, że nigdy nie odłoży tyle, by się wykupić. Nikt jej nie zauważał, przynajmniej nie na Tatooine.
Nie usłyszała tego – nie do końca. Tak, było wezwaniem, ale takim, które się czuje. Gdzieś daleko, w galaktyce, coś na nią czekało. Nie rozumiała tego i nie miała wiele czasu, by próbować ogarnąć to umysłem, ale gdy śniła, słyszała pieśń, sprawiającą, że czuła się mniej samotna.
Pieśń obiecywała jej coś, co – przynajmniej przez pewien czas – będzie należało tylko do niej. Choć „należało” to złe słowo – nie będzie własności czy przymusu. Będą miłość, więź i rodzina. Dziewczyna nie czuła się manipulowana, choć potęga, która powoli omotywała jej jaźń, umykała jej pojęciu.
Wiedziała, że nic nie jest wieczne. Nawet blizny pokrywające jej plecy mogłyby zniknąć, gdyby tylko komuś na niej zależało. Zaoferowano jej szansę na radość, na to, by do kogoś należała – nie dlatego, że została wykradziona, lecz dlatego, że sama tak postanowi. Szansę, by miała kogoś, kto spoglądałby na nią i czuł miłość. A o to warto zawalczyć.
Shmi Skywalker wyciągnęła ręce ku gwiazdom i powiedziała: „Tak”.
Zdarzało się to rzadko, ale Padmé Amidala nie miała pojęcia, co zrobić. Zawsze utrzymywała coś w tajemnicy, ale ta była inna. Zazwyczaj dzieliła się sekretami z pozostałymi dziewczętami, które pomagały je zachować. Tworzyły nie tylko grono powiernic, wspólnie knuły i snuły intrygi. Ale teraz czuła się osamotniona.
Ciche buczenie dobiegające z rogu pomieszczenia przypominało jej, że nie ma racji, a przynajmniej nie do końca. Dzieli tajemnicę z innymi istotami, choć nie było ich znów tak wiele. Szkopuł w tym, że żadna z nich nie mogła jej teraz pomóc. A przynajmniej tak jej się zdawało. Nie zaszkodzi spytać.
– Tak sobie myślę, że pewnie nie znasz się na krawiectwie? – rzuciła do małej niebieskiej jednostki R2.
Droid obrócił kopułką i zapiszczał nieco bardziej smutno, niż wymagała tego sytuacja. Padmé i tak mu podziękowała. Nie było powodu, by zachowywała się niegrzecznie.
Wróciła do materiału spoczywającego na jej kolanach. Nie wystarczy go na całą nową suknię, ale przecież nie oczekiwała tego. Znajdował się w jej rodzinie od kilku pokoleń. Każda osoba dostawała po kawałku, by uwzględnić go w ubiorze ślubnym. Jej siostra, która postanowiła nie wiązać się węzłem małżeńskim, skorzystała z własnego przydziału, by uszyć ubrania dla córek – chciała w ten sposób powitać je w rodzinie.
Trochę bolało ją to, że zajmuje się tym sama. Anakin tego nie rozumiał, ale tak naprawdę nie mogła przecież oczekiwać, że zrozumie. Pewnie, pojmował ideę rodziny i chęć podtrzymania tradycji. To ubrania sprawiały mu kłopot. Jednak doceniała i to, że jej współczuł i zaoferował odrobinę czasu i miejsca, by sama znalazła rozwiązanie. W końcu nieco im się śpieszyło.
R2-D2 znów zaświergotał, a gdy zwrócił na siebie jej uwagę, wyświetlił w powietrzu holowizerunek: znane Padmé dzieło sztuki, jedno z okien pałacu w Theed, którego szyba została wymieniona po bitwie o Naboo. Ten witraż przedstawiał ją samą, gdy była królową, otoczoną przez dwórki w pomarańczowych szatach. W mig pojęła sugestię.
– Nie mogę, Artoo – wyjaśniła. Wypowiadane słowa sprawiły jej niemal fizyczny ból. – To, co robimy, musi pozostać tajemnicą. Nie mogę ich w to angażować.
Holowizerunek zamienił się w zdjęcie z HoloNetu, wykonane przed dziesięcioma laty podczas ceremonii zwycięstwa. Królowa Amidala stała w białej szacie obok przywódcy Gungan, Bossa Nassa, otoczona przez członków własnego dworu. R2-D2 przybliżył konkretną osobę i pisnął zachęcająco.
– No nie wiem, Artoo – odparła. – Nie wydaje mi się to sprawiedliwe, by prosić o pomoc i nie zdradzać żadnych szczegółów.
Droid wydał dźwięk, który jakimś cudem skojarzył się jej ze wzruszeniem ramion, i obraz zniknął.
Padmé rozważyła propozycję. Tym razem nie prosiłaby o pomoc jako królowa czy senatorka. To by było normalne i łatwe. Prosiłaby o pomoc jako Padmé, a to z jakiegoś powodu wszystko utrudniało i komplikowało. Myślała, że wie, gdzie przebiegają granice, ale rzadko kiedy je testowała. Nie potrafiła za bardzo prosić dziewczyn o pomoc po przyjacielsku. Zbyt długo ze sobą pracowały.
Ale w końcu się przyjaźniły. Z dwórkami – obecnymi i byłymi – łączyła ją więź tak mocna, że zajmowała sporą część jej serca. Opłakiwała Cordé i Versé, a jednocześnie radowała się sukcesami, jakie stały się udziałem reszty dziewcząt poza jej strefą wpływu. Z pewnością teraz ona sama, po prostu Padmé, może poprosić o taką przysługę.
Decyzja została podjęta. Złożyła materiał, by się o niego nie potknąć, wstała i ruszyła ku stanowisku łączności.
Saché przesłała wiadomość przed kilkoma godzinami. Przekazała, iż nie wróci do domu o rozsądnej porze i aby na nią nie czekać. Yané uznała, że to może i lepiej. Ich łóżko było pełne śpiących dzieci. Cztery dni temu w jednym ze wschodnich regionów mniejszego kontynentu Naboo zeszła lawina błotna, która zniszczyła większą część wioski. Przetrwało jedynie ośmioro dzieci, podczas katastrofy znajdujących się w szkolnym transporcie. Gdy Saché i pozostali przedstawiciele rządu pracowali na rzecz stabilizacji osuwiska i oszacowania pełnego zakresu szkód, Yané udostępniła swój dom ocalałym maluchom.
Od tamtej pory inni członkowie rodziny przyjęli do siebie czworo z nich, ale wyglądało na to, że pozostali, kuzynostwo, stracili wszystkich krewnych. Yané robiła, co mogła, by czuli się bezpiecznie i mile widziani, ale wiedziała, że niełatwo uporać się z taką traumą. Jeśli wszyscy chcieli spać wspólnie w łóżku, które dzieliła z Saché, droga wolna. Pomieściło je wszystkie.
Jak zwykle, gdy miała czas dla siebie, Yané zasiadła przy krośnie. Obecnie nie pozostawało jej wiele wolnych chwil na tkanie, choć nadal robiła większość ubrań dzieci, a także własnych i Saché. Zawsze miło było wrócić do początków własnej przygody z tą sztuką, więc niemal zignorowała stanowisko łączności, gdy domagało się jej uwagi natarczywym dźwiękiem, ale zdrowy rozsądek zwyciężył. Gdy zobaczyła, kto dzwoni, aż zadrżała z ekscytacji.
– Pani senator! – zawołała, gdy zmaterializowała się przed nią Padmé. – Czemu zawdzięczam tę przy-jemność?!
Wiedziała, rzecz jasna, że Padmé przebywa na Naboo. Pojawiła się na planecie po tym incydencie na Geo-nosis i udała bezpośrednio do rezydencji nad jeziorem. Poprosiła, by nikt jej nie przeszkadzał. Według raportów Saché wojna eskalowała i Naboo niemal z pewnością miało wziąć w niej udział, ale trafiały do nich strzępki informacji. Jednak Yané ucieszyła się na widok Padmé.
– Cześć, Yané – powiedziała senatorka. – Przepraszam, że dzwonię o tak późnej porze. Liczyłam na to, że odbierzesz.
– Doskonałe wyczucie czasu – oświadczyła Yané. – Saché nadal jest w pracy, próbuje się uporać z tamtą lawiną błotną, a ocalałe dzieci śpią w naszym łóżku. Jestem całkowicie do twojej dyspozycji.
– Oj – mruknęła Padmé. – Przepraszam. Zupełnie wypadła mi z głowy lawina. Masz wszystko, czego potrzebujecie, by poradzić sobie z dodatkowymi dziećmi? Pewnie jesteś strasznie zajęta.
– Masz wiele innych zmartwień – pocieszyła ją Yané. – Ja zresztą też, szczerze mówiąc, ale w tej chwili przyda mi się odskocznia. To o czym chciałaś porozmawiać?
Padmé zawahała się i w tej chwili Yané zrozumiała, że chodzi o osobistą przysługę. Gdyby chodziło o coś związanego z pracą, od razu zdradziłaby powód rozmowy.
– Chciałabym się ciebie poradzić w kwestii sukni – przyznała wreszcie Padmé.
Yané natychmiast rozpoznała materiał – a raczej jego funkcję, jeśli nawet nie formę. Miał stać się częścią sukni ślubnej. Sukni ślubnej Padmé. Wiadomość spadła na nią jak grom z jasnego nieba, ale teraz, gdy Padmé tyle czasu spędzała poza Naboo, nic dziwnego, że robiła rzeczy, których Yané nie była świadoma.
Ale nadal ją to bolało. Pozwoliła, by uczucie to choć w części pojawiło się na jej twarzy, i zobaczyła, że Padmé je rozpoznała. Nie musiały się porozumiewać słowami. Wystarczyło.
– Powinnaś zrobić z niego welon – powiedziała Yané, przechodząc do rzeczy, skoro obie już oczyściły atmosferę. – Zgodnie z modą sprzed kilku lat większość dziewczyn wykorzystywała materiał na tren lub szarfę, ale myślę, że w twoim przypadku większe wrażenie zrobi welon.
Yané sama skorzystała z własnego materiału ślubnego zarówno na potrzeby trenu, jak i szarfy, ponieważ w projekcie uwzględniła też materiał Saché. Strój ślubny Saché przypominał jej własny pod każdym względem, tyle że zamiast spódnicy miał spodnie, które lubiła nosić młodsza dwórka. Ale tamten ślub odbył się niemal dwa lata temu.
– Ma to sens – oceniła Padmé. – I w takim zakresie z szyciem poradzę sobie sama. A masz jakieś sugestie, jeśli chodzi o samą suknię?
Yané przyjrzała się uważnie materiałowi w dłoniach rozmówczyni, a potem powiodła wzrokiem po podłodze, ku własnemu krosnu. Padmé zasługiwała na coś więcej niż na suknię skleconą z losowych kawałków materiału. Zasługiwała na suknię wykonaną rękoma przyjaciółki. Przyjaciółki, która zdąży, o ile wyciągnie mechaniczne krosna i wyżłopie cały dzbanuszek kafu. W końcu tego wieczoru Saché i tak nie wracała do domu.
– Zajmę się nią – oznajmiła.
Gdy Padmé się uśmiechnęła, jej twarz całkowicie zmieniła wyraz. Nie był to uśmiech królowej czy senatorki, lecz ten osobisty. Dawna dwórka widywała go tak rzadko, że ceniła go jak skarb. Nie wiedziała, co takiego planuje Padmé, ale jej przyjaciółka sprawiała wrażenie szczęśliwej, a Yané nie mogła zaprzeczyć, że szczęście Padmé było jedną z jej najulubieńszych rzeczy na świecie. Wynagradzało wszystko, nawet tajemnice, które przestały być ich udziałem, gdy dziewczyna się od nich oddaliła.
– Dziękuję – odparła Padmé. – Z całego serca.
Nie rozmawiały długo przez holo, choć przecież chętnie poruszyłyby jeszcze mnóstwo tematów. Musiały się zabrać do pracy.
Padmé odnalazła robota do szycia dokładnie tam, gdzie miała nadzieję go zastać: w jednej z pracowni, którymi szczyciła się rezydencja nad jeziorem. Willa bowiem, jak większość budynków w okolicy, była miejscem przeznaczonym dla artystów, a ta konkretna powstała z myślą o rozwijaniu talentów dziewcząt, zapraszanych tu całymi latami przez królową. Łagodne światło w pomieszczeniu padało pod dobrym kątem. Padmé natychmiast zabrała się do pracy.
Przez głowę przemknęło jej pytanie, co teraz porabia Anakin. Miała go ponownie zobaczyć dopiero jutro pod wieczór, choć był jedyną inną żywą osobą w rezydencji. Wiedziała, że wyczuwa jej obecność, a do tego jej ekscytację i wątpliwości. Żywiła nadzieję, że rozumie, iż jej uczucia są normalne. Nie każdy potrafi zapanować nad emocjami na równi z Jedi. Pewnie medytuje lub pracuje nad C-3PO, którego należało wyczyścić przed montażem powłoki. Droid najpierw przebywał na Tatooine, a potem trafił na Geonosis. Pewnie ma zapiaszczone stawy.
Igła błyszczała, gdy Padmé podszywała krawędzie i modyfikowała fałdy welonu. Wokół panowała cisza, co wydawało się dziwne. Nawet gdy nikt nie rozmawiał, sale, w których zazwyczaj pracowała, przepełniali inni ludzie. Zazwyczaj otaczali ją przyjaciele.
Ból związany z nieobecnością Sabé dopadł ją nagle, bez ostrzeżenia. Tęskniła, rzecz jasna, za wszystkimi dziewczynami, ale jednak za nią najbardziej. Nie była nawet do końca pewna, dokąd udała się jej przyjaciółka. Nie miały okazji o tym porozmawiać, bo sama latała po całych Zewnętrznych Rubieżach, no a potem rozpoczęła się wojna. Zabrakło czasu. Odkąd Padmé przeniosła się na Coruscant, Sabé odbyła szereg misji pozaplanetarnych dla senator Amidali, ale Padmé zawsze dawała jej możliwość, by dwórka mogła rozwijać własne zainteresowania. Jednak walka z handlem ludźmi czasami wiodła w ciemne zakątki Republiki, z których Sabé nie zawsze mogła wysyłać wiadomości. A teraz, choć ślub Padmé musiał pozostać tajemnicą przed całą galaktyką, tęskniła za przyjaciółką.
Stłumiła poczucie winy i smutek, skupiając się na tym, co dobre. Była bezpieczna. Wygrali bitwę o Geo-nosis, choć zapłacili za to wysoką cenę. Kochał ją Anakin Skywalker.
A już jutro miała wyjść za niego za mąż.
Tym razem będzie inaczej. Sabé poprzysięgła to sobie przed laty, gdy ich pierwsza misja na Tatooine stanęła w miejscu. Od tamtej pory nie wróciła na planetę, ale pracowała nad rozwojem sieci kontaktów i stworzeniem tożsamości dla siebie i kapitana Tonry, by któregoś dnia ponownie spróbować zwrócić wolność zniewolonym mieszkańcom tego świata. Formalnie rzecz biorąc, oboje nadal znajdowali się na liście płac senatorki z Naboo, ale ich podstawowa misja nie uległa zmianie. A ponieważ nie dostali obecnie innych zadań, postanowiła, że najwyższa pora.
Większość mieszkańców Zewnętrznych Rubieży niespecjalnie przejmowała się eskalującym konfliktem między separatystami a siłami Republiki. Nie wpływał na ich codzienne życie i nie angażował ich rządów. Mieli na głowach o wiele bardziej naglące sprawy. Jednak dla tych, którzy zarabiali na bólu i cierpieniu – dla przemytników i przestępców – każda wojna była doskonałą okazją, by ubijać interesy. A Sabé przybyła tu, by za wszelką cenę temu zapobiec.
– Nazywają ją wojną klonów – odezwał się Tonra z fotela drugiego pilota.
Przez ostatnie sześć lat więcej czasu spędzili z dala od siebie niż wspólnie. Sabé budowała sieć kontaktów, a Tonra współpracował blisko z Typhem i Mariek Panaką, chroniąc panią senator. Gdy już się spotykali, zazwyczaj chodziło o konkretną misję pod przewodnictwem Padmé – albo to Sabé potrzebowała wsparcia. Niemniej jego głos jak zawsze dodawał jej otuchy. Był jej opoką. W obecnych czasach Sabé targało wiele wątpliwości, ale nie miała ich względem Tonry.
– Kreatywnie – skwitowała.
– Musieli ją jakoś nazwać – odparł. – No bo jak inaczej nakręciliby o niej holofilmy?
– Dwie armie powielane od sztancy – stwierdziła. Pokręciła głową. – Nie podoba mi się to. Walczący po naszej stronie mają dusze. Nie możemy ich tak po prostu rzucać na maszyny masowej produkcji.
– Już toczy się na ten temat zagorzała debata – powiedział Tonra. Posłała mu zdziwioną minę i uniósł dłoń w swojej obronie. – Ale się z tobą zgadzam.
Sabé spojrzała na pokładowy chronometr. Nadal miała na sobie coruscański strój – musiała się przebrać, nim wylądują. Wyglądała w porządku jak na osobę, która pełniła rolę doradczyni w znakomitych korytarzach Senatu Galaktycznego, ale teraz była już kimś innym. Przekazała stery Tonrze i udała się do pomieszczenia na rufie.
Technicznie rzecz biorąc, osoba, którą odgrywała, raczej nie dysponowałaby własną jednostką. Gdyby dopięli wszystko na ostatni guzik, udaliby się na Tatooine publicznym promem. Ale Sabé nie chciała się pozbywać wolności i możliwości, jakie oferował prywatny statek, więc jakoś wplotła jego istnienie w przykrywkę.
Sabon i Arton Dakellen byli odnoszącymi umiarkowane sukcesy kupcami, specjalizującymi się w lotach krótkodystansowych i obrocie konkretnymi towarami o niewielkiej ilości, a dużej wartości. Z nadejściem wojny sprzedali udziały w spółce handlowej i, by przeczekać konflikt, zajęli się potencjalnie bardziej stabilną pracą na powierzchni. A ponieważ frachtowiec należał wyłącznie do Sabon, zachowała go dla siebie. Teraz udawali się wspólnie na Tatooine, gdzie miała zająć się logistyką dla eksportera wody, a Arton – utrzymywać łańcuchy dostaw dla jednej z lokalnych kantyn. Ich statek co do zasady pozostawał do wynajęcia i choć nie stanowiło to ich głównego źródła dochodu, nikt się nie zdziwi, jeśli przyjdzie im nagle opuścić planetę.
Gdy ostatnim razem przybyli na Tatooine, po prostu nagle zjawili się na miejscu. Zadawali zbyt wiele pytań. Tym razem mieli zostać członkami lokalnej społeczności. Potrwa to dłużej i nie będą w stanie pomóc bezpośrednio, ale Sabé w skrytości ducha wiedziała, że ten plan jest lepszy.
Zdjęła wierzchni coruscański strój, ale została w bieliźnie. W końcu nikt jej nie zobaczy, a z pewnością nie zamierzała rezygnować z praktycznego ubioru, który i tak był ukryty pod innymi warstwami. Narzuciła przez głowę cienką koszulkę. Zakrywała jej ręce aż po nadgarstki, by chronić skórę przed słońcem, ale zrobiono ją z oddychającego materiału. Włożyła spodnie z wytrzymałej, rdzawej tkaniny z mnóstwem kieszeni na wszelkie niezbędne narzędzia. Na całość narzuciła tunikę, pozbawioną rękawów szatę, która opadała do połowy ud, a dzięki nacięciom po bokach nie krępowała ruchów. Miała kolor wyblakłego pomarańczu, przez co sprawiała wrażenie nieco zakurzonej. Na koniec owinęła się szerokim pasem, do którego potem przyczepi sakwę, manierkę i wibroostrze.
Spakowała modne coruscańskie ubrania na dno skrzyni i przykryła je innymi, które bardziej nadawały się na Tatooine i po które miała sięgać częściej. Teoretycznie czekało na nich mieszkanie, ale nie wiedzieli, ile znajdą tam miejsca do przechowywania szpargałów. Włożyła buty i otworzyła bagaż Tonry. Jasne, Tonra mógł sam przygotować ubrania, ale trudno było się jej wyzbyć dawnych przyzwyczajeń.
– Twoja kolej! – rzuciła. Wróciła do kokpitu i usiadła na swoim miejscu.
– Lada chwila wyjdziemy z nadprzestrzeni – oznajmił mężczyzna i przekazał jej stery.
Gdy się przebierał, Sabé przygotowała pozwolenia na lądowanie i dokowanie. Jego strój był w większości taki sam jak jej, tyle że w większym rozmiarze. Otwarcie nosił przy pasie blaster, nieeleganckie czarno-szare ustrojstwo, które gdzieś zdobyli, nie pamiętała teraz gdzie. Zasiadał już ponownie w fotelu drugiego pilota, gdy usłyszeli szum komunikatora i głos:
– Frachtowcu Jeden Siedemnaście, tu kontrola portowa. Proszę podać cel podróży. – Głos nie należał do droida, lecz do wyjątkowo znudzonej osoby.
– Już przesyłam odpowiednie dokumenty – odezwała się Sabé. Najpierw udostępniła pozwolenie na lądowanie, a po chwili – na dokowanie.
– Dziękuję, frachtowcu – odparł rozmówca. – Lądowisko numer trzydzieści jeden.
– Dziękuję, kontrolo – rzuciła Sabé. Pracownik portu już się rozłączył, ale była dobrze wychowana. – Zaczynamy – oznajmiła i rozpoczęła procedurę lądowania.
– Znów – dodał Tonra, monitorując listę kontrolną drugiego pilota.
Sabé wypuściła powietrze, nieco wkurzona. Nie rozmawiali o tym, nie do końca, ale wiedziała, że oboje nadal są nieco przewrażliwieni na temat tego, jak im poszło ostatnim razem. Kompletnie się zdemaskowali i ledwie uratowali sytuację, opłacając transport niewolników z własnej kieszeni. Natychmiast wyzwolili „towar” i zabrali go na Karlinusa, planetę zawsze poszukującą pracowników i dobrze im płacącą, ale nie był to sukces, o jaki chodziło Sabé. A nic tak jej nie denerwowało jak porażki i sprawy, których nie doprowadziła do końca.
– Cieszę się, że ze mną poleciałeś – powiedziała. – Wiem, że mogłeś pełnić służbę na Coruscant wraz z innymi gwardzistami, zresztą dochrapałeś się takiego stopnia, że gdybyś tylko chciał, pewnie mógłbyś podjąć pracę w pałacu w Theed.
– Przecież ciebie też mogłoby tu nie być – przypomniał jej Tonra. – Jesteśmy tu oboje, bo dawniej pokpiliśmy sprawy i chcemy spróbować ponownie.
– A teraz jesteśmy sprytniejsi – dodała.
– Mądrzejsi – poprawił łagodnie. – Nie jestem pewny, czy galaktyka by cię zniosła, gdybyś stała się jeszcze sprytniejsza.
Sabé zaśmiała się i obniżyła pułap nad Mos Eisley. Miasto nie zmieniło się na lepsze, odkąd widziała je po raz ostatni. Pod nimi rozpościerały się niskie białawobrązowe budynki. Nie dostrzegali wielu śladów infrastruktury publicznej. Zdawało się, że uliczki wytyczone są na chybił trafił, a do tego nie mają ustalonej szerokości. Zewsząd zwisały kable i zbiorniki wodne. Sabé wiedziała, że to niemożliwe, biorąc pod uwagę cyrkulatory powietrza na pokładzie, ale odnosiła wrażenie, iż już to czuje: gorąco, piach i ludzki zgiełk.
Tonra pochylił się w jej stronę i delikatnie złożył swoją dłoń na jej ramieniu. Nie była sama. Wspólnie osadzili statek na platformie lądowiska.
Lista osób, którą dysponowała Dormé, okazała się bardzo krótka. Nie do końca wiedziała, jak długo Padmé zamierzała pozostać na Naboo, a co więcej, wcale nie chciała wiedzieć, co tam knuje – miała na głowie własne obowiązki. To, że musiała kimś zastąpić własne koleżanki, wydawało się dość makabryczne, ale ktoś musiał się tym zająć. Cordé i Versé nie żyły, a sama nie mogła się rozdwoić lub roztroić. Potrzebowały więcej dwórek.
– Moim zdaniem tym razem powinno być inaczej – oceniła Padmé. Dormé wracała do Theed z Typhem. Padmé już wylądowała i odleciała do Krainy Jezior. – Gdy was wprowadzaliśmy, szukaliśmy konkretnych umiejętności. A za pierwszym razem szukaliśmy sobowtórek i przyjaciółek. Myślę, że tym razem bardziej będą mi potrzebne…
Zawiesiła głos, ale Dormé wiedziała, do czego zmierza. I nie przemawiał przez nią jedynie żal za utraconymi przyjaciółkami. Myślała praktycznie.
– Potrzebne ci doradczynie senatorskie – powiedziała. – Dwórki, które w zasadzie będą robić to, czego oczekuje się od faktycznych dwórek. Nie będą tak wszechstronnie uzdolnione jak niektóre dziewczyny z poprzednich zespołów, ale tak, możemy znaleźć lojalne kandydatki, które chętnie podejmą taką służbę.
– Ale czy na pewno mamy prawo je o to prosić? – zamyśliła się Padmé. Służba bez przyjaźni wydawała się jej czymś chłodnym. – Wam zaoferowałam w zamian o wiele więcej. Starałam się być dostępna, a do tego sama praca była wyzwaniem.
– Nie będą zdawały sobie z tego sprawy, pani senator – zauważyła Dormé. – No i nadal będziesz miała mnie.
– Wobec tego powierzam to zadanie tobie – postanowiła Padmé. – Dziękuję.
– Do usług – odparła cicho Dormé i połączenie zostało przerwane.
A teraz siedziała nad listą imion i nazwisk. Była zadowolona z przebiegu rozmów kwalifikacyjnych. Cóż, dwórki cieszyły się legendarną reputacją. Wszyscy wiedzieli, iż do grupy tej należą jedynie najlepsze z najlepszych, nikt nie orientował się do końca, czym się zajmują, a większość osób nie sądziła, że kiedykolwiek się tego dowie. Trzy z kandydatek ewidentnie lepiej nadawały się do życia na dworze w Theed. Dormé już wysłała im uprzejme wiadomości o swojej decyzji – wraz z listami polecającymi do pałacu. Czwarte kandydato okazało się do niej zbyt podobne pod względem umiejętności, biorąc pod uwagę, kogo teraz potrzebowała Padmé. Jeszcze trzy miesiące wcześniej byłoby idealne. Przesłała mu namiary na Saché, na wypadek gdyby ta kogoś szukała.
Pozostały dwie dziewczyny. Polubiła je już gdy z nimi rozmawiała i była zadowolona, że obie wróciły na rozmowę uzupełniającą. Wiedziały, że potencjalnie zastąpią dwórki, które zginęły. Nie miałaby pretensji, gdyby postanowiły się wycofać.
– Pani senator bardzo chce was poznać – powiedziała, gdy obie podpisały kontrakty. – Jej harmonogram bywa nieco nieprzewidywalny, ale obecnie spędza czas z rodziną, więc macie chwilę, by wrócić do domu i przygotować się do odlotu z Naboo. Radzę wam dobrze – nie zabierajcie za dużo rzeczy osobistych. Wszystko wam zapewnimy, a łatwiej podróżować bez bagażu.
Obie dziewczyny przytaknęły i wymieniły się spojrzeniami. Dormé postanowiła zaczekać, aż same się odezwą.
– A co z naszymi imionami? – spytała wreszcie Elleen.
Dormé poczuła się mile zaskoczona. Nie istniała żadna zasada głosząca, że dwórki muszą zmieniać imiona. Nie planowała poruszać tematu, ale to, że same o to spytały, dobrze wróżyło na przyszłość. Już teraz na Naboo na cześć Padmé nadawano dzieciom imiona kończące się na „é”. Była to tylko moda, podobnie jak szaty z kapturami na królewskim dworze, ale i tak stanowiła część spuścizny Amidali.
– Jesteśmy z Naboo – odparła Dormé. – Będę się do was zwracała tak, jak tylko sobie tego życzycie.
– To ja będę Ellé – oznajmiła rozmówczyni. Najwyraźniej już o tym myślała. Dormé spojrzała na drugą z dziewczyn.
– Moteé – powiedziała tamta. Nie to, że była nieśmiała – po prostu wolała, by mówili inni, skoro i tak mieli się odezwać.
– Zmienię w dokumentach – obiecała Dormé. – Mam przyjemność powitać was w naszym gronie w imieniu senator Padmé Amidali.
Nowe dwórki oddaliły się, a Dormé przesłała dokumenty Padmé, by ta mogła się z nimi zapoznać. Nie otrzymała odpowiedzi, ale też się jej nie spodziewała. Póki nie wiedziała, czym zajmuje się Padmé, ta nie spyta o jej opinię, która zresztą była jej prywatną sprawą. Padmé i tak się jej z czasem zwierzy. Tak to działało.
Cichy dźwięk zapowiedział nowe połączenie. Dormé uśmiechnęła się: to odzywał się Typho.
– Już skończyłaś? – spytał, gdy pojawiła się przed nią holograficzna twarz mężczyzny. Zawsze cieszyła się na jego widok, nawet gdy był niebieski i półprzezroczysty.
– Tak – potwierdziła. – Wrócimy na Coruscant w pełnym składzie.
– Doskonale – ucieszył się. – Zarezerwowałem stolik w tamtej knajpce z makaronem, dla której Eirtaé namnaża glony. Chcesz wszamać nieco sztuki?
Dormé zaśmiała się i odparła, że z wielką przyjemnością. Miała ważną pracę, która dawała jej ogromną satysfakcję, ale czasami miło było wrócić do domu.
Saché w pełni się spodziewała, że po powrocie do pracy będzie czekał ją dzień wypełniony debatami i dyskusjami – w końcu nabooańska legislatura pracowała w pocie czoła, by uporać się ze skutkami lawiny błotnej na drugim kontynencie. Wiedziała, że dzięki Yané najważniejsze problemy w większości zostały ogarnięte: ocaleni znaleźli się w bezpiecznym miejscu, gdzie otoczono ich opieką. A teraz przyszła pora na resztę – mieli ocenić skalę zniszczeń i zrobić, co w ich mocy, by takie nieszczęście już nigdy się nie powtórzyło.
Zajęło im to kilka godzin, ale zgromadzeni w rozsądnym tempie omawiali kolejne punkty z listy. Na miejsce katastrofy i na okoliczne obszary wysłano zespoły badaczy. Wezwano inżynierów, by ci opracowali nowe mechanizmy zabezpieczające. Konsultowano z rolnikami najlepsze metody prowadzenia upraw tarasowych na wzgórzach. Z funduszu medycznego przeznaczono środki na osierocone dzieci, by zapewnić im opiekę, gdyby potrzebowały poważniejszej pomocy lekarskiej. Choć tego dnia obrady poświęcono tragedii, obyło się bez niej na sali plenarnej. Doprowadzili wszystkie kwestie do końca i wyjątkowo prawie nikt nie zbaczał z tematu i nie próbował manipulować rozmowami dla własnej korzyści. Mieli już zamknąć posiedzenie, gdy nagle z miejsca zerwał się młody przedstawiciel z Theed. Udzielono mu głosu.
– Drodzy zgromadzeni, wiem, że za nami długi dzień – zaczął. Saché przygotowała się na „ale”. – Ale teraz, gdy już uporaliśmy się z kryzysem na własnej planecie, mam wrażenie, że powinniśmy się przyjrzeć sytuacji w galaktyce.
W sali rozległy się głośne pomruki. Wszyscy wiedzieli, że to ważny temat, ale było już późno, a przecież i tak nie mogli niczego zdziałać do kolejnego dnia.
– Wiem, wiem, przyjaciele – ciągnął młody mężczyzna. – Ale już tu jesteśmy, a poinformowano mnie o pewnej istotnej kwestii, która wpływa nie tylko na Naboo, ale na cały sektor Chommell.
To stwierdzenie przyciągnęło uwagę Saché. Stosunki z pozostałymi planetami sektora były serdeczne, ale nie rozwijały się tak dobrze, jak królowa Amidala spodziewała się po zakończeniu swoich rządów.
– W obliczu wojny klonów… – dodał młodzieniec. Można było odnieść wrażenie, że wypowiada te słowa po raz pierwszy i sprawdza, czy gładko leżą na języku. – …zwracam się o radę do zawodowego wojskowego, by ten przemówił przed tą izbą. Przekazuję głos kapitanowi Quarshowi Panace.
Teraz w sali zapanował gwar. Obecnie Quarsh Panaka rzadko pokazywał się publicznie. Jego wezwania do dalszych zbrojeń zostały niemal całkowicie odrzucone po ukończeniu budowy impulsu jonowego, a sam kapitan stracił większość reputacji, jaką cieszył się na dworze. Jednak nadal miał przyjaciół w legislaturze. Ilekroć chciał przemawiać oficjalnie, chodziło o coś ważnego. Saché skorzystała z poruszenia w izbie, by skontaktować się z Yané i poinformować ją, by na nią nie czekała.
Panaka wyszedł na środek sali. Znajdowali się w odeonie, na tyle małym, że głos mówiącego docierał wszędzie bez konieczności wspomagania się technologią. Jego słowa miały wybrzmieć głośno i wyraźnie – o ile kapitan nie zacznie się przechadzać tam i z powrotem.
– Drodzy legislatorzy – zaczął. – Nie zamierzam przetrzymywać was tu bez dobrego powodu, ale ponieważ rozpoczęła się wojna klonów, pojawiły się kwestie, którym Naboo musi stawić czoła.
Wśród zgromadzonych rozległ się szum, zdradzający umiarkowaną niechęć, ale wszyscy byli zbyt uprzejmi, by jawnie sprzeciwić się jego słowom.
– Na państwa ekranach w tej chwili wyświetla się kopia dawnego traktatu, niegdyś przegłosowanego w murach tego gmachu – dodał Panaka. Saché spojrzała na wyświetlacz i zaczęła czytać, dzieląc uwagę między tekst a przemowę. – Jak państwo widzą, pochodzi z czasów, gdy mieszkańcy Naboo zaczęli zasiedlać inne planety sektora. W ramach umowy koloniści podpisali zobowiązanie, które pozostaje w mocy po dziś dzień.
– Po prostu proszę nam zreferować jego treść, kapitanie. – Gubernator Bibble wyraźnie tracił cierpliwość.
– Oczywiście, gubernatorze – odparł Panaka. – W zamian za pożyczkę udzieloną przez Naboo na pokrycie kosztów osiedlenia koloniści zgodzili się w nadzwyczajnych okolicznościach dostarczać naszemu światu pewne surowce. Nie powołaliśmy się na ten zapis podczas Okupacji, bo nie mieliśmy na to czasu, ale mogliśmy. Byliby prawnie zobowiązani udzielić nam pomocy w takim zakresie, jaki uznalibyśmy za stosowny.
Zapadła grobowa cisza. Saché oparła się na przycisku sygnalizującym chęć zabrania głosu tak mocno, że miała wrażenie, iż go popsuje.
– Legislatorko Saché? – Droid protokolarny zezwolił jej przemówić.
– Gubernatorze – zaczęła i podniosła się z miejsca. – Kapitanie, czy wszystkie zapisy traktatu są równie niejednoznaczne?
– Obawiam się, że tak. – Nie zwrócił się do niej tytułem, ale jego twarz nieco złagodniała, gdy do niej mówił, choć jego wzrok zawisł na bliznach, przed którymi nie był w stanie jej uchronić. Nawet teraz, choć minęło tyle czasu, nie pojmował do końca, co takiego udało mu się stworzyć. – Naboo ma prawo upomnieć się o spłatę długu, o ile kolonie są stabilne gospodarczo – a przecież teraz już są.
– A czy planety sektora o tym wiedzą? – spytała.
– Wiedzą, szanowni państwo – odparł. Panaka odwrócił się od niej, by przemówić do całego gremium. – Musimy ostrożnie rozważyć kolejne kroki. Już wkrótce tak czy inaczej wojna do nas dotrze. Naboo ma reputację planety udzielającej wsparcia. Jeśli będziemy dysponować potencjałem wszystkich światów sektora Chommell, wpłynie to na nasze podejście do dystrybucji środków w nadchodzących dniach.
– A jeśli inne planety nie radzą sobie równie skutecznie? – Wyglądało na to, że Saché nadal dysponuje głosem, choć nie była jedyną osobą, która wykrzyczała to pytanie w różnych wariantach.
– Właśnie dlatego przedkładam tę kwestię na forum – stwierdził Panaka.
– Dziękuję, kapitanie – odparł Bibble. – Proszę zająć miejsca. Czekam na propozycje dalszych kroków.
Saché nie próbowała się odezwać. Ktoś inny wstał i wniósł o czterdziestominutową przerwę, by mogli się zapoznać z ustawą i zebrać myśli – i coś zjeść, choć ten ostatni postulat nie padł wprost. Bibble udzielił zgody. Nim Saché wróciła do gabinetu, czekało na nią dziewięć wiadomości od sojuszników i trzy od zwyczajowych przeciwników – wszystkie z pytaniem, co zamierza zrobić. Przez dziesięć minut ignorowała wszystko.
Wszyscy pamiętali Okupację. Pamiętali, jak skończyła im się żywność, a potem, ponieważ zadbała już o to sama Federacja Handlowa, nie mieli jak dystrybuować tej resztki, która im została. Większość z nich przeszła przez jeden z obozów. Ale tylko Saché była torturowana.
Rzadko dręczyły ją wspomnienia tamtego przerażającego doświadczenia sprzed lat. Zazwyczaj nawiedzały ją w koszmarach i Yané koiła ją do snu. I tyle. Czasami, gdy ktoś znienacka wspominał o Okupacji, nagle traciła dech, a wtedy ból ze wspomnień stawał się namacalny. Jednak teraz nie znajdowała się w żadnej z tych sytuacji. Przypominała sobie, ale myśl o tym nie pochłaniała jej bez reszty. Był to ogień, który potrafiła okiełznać.
Zaczerpnęła głęboko powietrza i spojrzała w lusterko, wyjęte z szuflady biurka. Rabé przygotowała dla niej dwie wersje tego samego makijażu. Jedna miała zakamuflować blizny i wygładzić skórę. Prawie nigdy się na nią nie decydowała. Drugi makijaż, robiony niemal codziennie, podkreślał różnice między jej bladą skórą a drażniącą czerwienią blizn. Zasłużyła na nie i bardzo ją bolały, więc dziś zamierzała zrobić z nich użytek. Gdy przemówi, wszyscy ją zobaczą – i będą wiedzieć.
Po dwóch kwadransach wróciła na salę plenarną, wezwana jak pozostali przez dźwięk dzwonka. Wieczór ciągnął się, gdy legislatorzy przemawiali i tworzyły się frakcje. Panaka nie zabrał ponownie głosu, ale przez cały czas pozostawał na miejscu. Saché zastanawiała się, jak to się stało, że wszedł w posiadanie informacji, które w tak ważnej chwili mogły się okazać kluczowe. Nie sprawiał wrażenia osoby szperającej w archiwalnych dokumentach planety dla czystej przyjemności. Ale ponieważ trwała wojna, możliwe, że szukał sposobu, by wrócić do łask królowej. W końcu zawsze przyświecało mu dobro Naboo, nawet jeśli nigdy się z nikim nie zgadzał, jak się do niego przyczynić.
Wtem udzielono głosu Saché. Wstała, by przemówić przed gremium. Nie podzieliła się swoimi przypuszczeniami – nie pora na to. Przyszedł czas na przenikliwe pytania, nie na wzbudzanie wątpliwości. A jeśli nikt nie zrozumie, do czego zmierza, zawsze może potem zagrać w otwarte karty.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki