Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tajemniczy były Sith przemierza galaktykę na kartach oszałamiającej gwiezdnowojennej opowieści inspirowanej animacją "Pojedynek" z "Gwiezdne wojny. Wizje"
Jedi są najwierniejszymi sługami Cesarstwa.
Przed dwudziestoma laty klany Jedi ścierały się ze sobą w służbie zwaśnionych możnowładców. Udręczony niekończącą się walką, jeden z odłamów Jedi zbuntował się, by pokierować własnym losem, zdobyć władzę i już nigdy się nikomu nie kłaniać. Jedi ci nazwali się Sithami. Osłabione przez wewnętrzne spory i zdrady, powstanie Sithów zostało stłumione. Dawniej poróżnieni panowie Jedi zjednoczyli się, by obronić Cesarstwo... ale nawet w czasach pokoju
Cesarstwo nie jest wolne od przemocy.
Skrajem Zewnętrznych Rubieży w towarzystwie wiernego droida wędruje bowiem samotny dawny Sith, a nad nim unosi się duch mniej cywilizowanych czasów. Wojownik dzierży miecz świetlny, choć, jak sam twierdzi, nie wywodzi się z żadnego klanu Jedi i nie kłania się żadnemu panu. Niewiele o nim wiadomo – nieznane jest nawet jego imię – nie wspomina on bowiem przeszłości ani decyzji, których przyszło mu żałować.
Strzeże swej historii równie zawzięcie co czerwonego ostrza, spoczywającego w pochwie u jego pasa.
Gdy niekończący się cykl przemocy zagraża dobrowolnej izolacji wędrowca i zmusza go do stawienia czoła tajemniczej rozbójniczce, podającej się za Sitha, staje się jasne, że najdalsza nawet wędrówka nie pozwoli wojownikowi odegnać widma przeszłości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
RONINOWI KREDYTY SKOŃCZYŁY się dwa miesiące po tym, jak zjawił się na Zewnętrznych Rubieżach, na planecie, która zwała się Genbara. Po prawdzie sam przejął się tym mniej niż B5-56, besztający go przy każdej sposobności.
– Spójrz na to z tej strony – odezwał się do toczącego się za nim kompana. – Nie musimy się przejmować, gdzie będziemy spać.
Człowiek bez kredyta przy duszy nie miał powodu, by dzielić trasę na odcinki między kolejnymi osadami i gospodami. I tak nie stać go było na opłacenie noclegu. Mógł zatem wędrować do woli, a leśne widoki Genbary wynagradzały trud tułaczki po wielokroć. Rozległe połacie sosen z rzadka tylko przerywane były szachownicami użytków rolnych, doglądanych przez osadników układających sobie życie na nowo, z dala od blizn, jakie wojna pozostawiła na światach bliższych Galaktycznego Jądra.
Tej nocy Ronin spał pod dachem niewielkiej przybudówki, o której poprzedniego dnia powiedział mu miejscowy stary drwal, gdy wędrowiec mijał jego chatę. Zapuszczał się w głąb górskich rejonów.
– Góry? Jesteście pewni, panie? – spytał tamten, świszcząc przez zęby. Siedzieli na werandzie nad imbrykiem stęchłej herbaty. Już się kończyła, ale Ronin chętnie poczęstował starca w zamian za wrzątek i towarzystwo. – Proszę podążyć tą ścieżką i minąć grań. Zawiedzie was do wioski w dolinie. O ile nadal tam jest.
Złowróżbne słowa, choć Ronin zyskał pewność, że obrał właściwą drogę. Jego spojrzenie pochwycił B5. Skryta pod słomianym kapeluszem pojedyncza soczewka droida ostrzegawczo zmieniła barwę z czerwonej na niebieską i maszyna wyrzuciła z siebie serię szybkich dźwięków.
Drwal, który nie rozumiał języka binarnego, wziął piski zwieńczonego kopułą astromecha za nerwowość. Wyszczerzył zęby.
– Dawniej, droidku, gdy stawiałem mą skromną chatę, były tam cztery wioski. Potem – trzy, potem – dwie, a teraz ostała się jedna. Mówią, że mieszkańcy rozzłościli złego ducha. Ducha, któremu nie widzi się obecność osadników.
„Siebie nie zalicza do tego grona?” – odezwał się głos w uchu Ronina.
– Góry takie już są – skwitował wędrowiec.
Drwal uznał, że to on jest adresatem tych słów, i z powagą pokiwał głową. B5 obrócił kopułę i skierował fotoreceptor na Ronina w parodii złowrogiego spojrzenia. Mężczyzna udał, że tego nie dostrzegł, ale postanowił mieć się na baczności. Czasami, gdy dzielił z kimś strawę oraz napój i zdarzało się mu udzielić odpowiedzi głosowi, inni puszczali jego słowa mimo uszu. Jednak kiedy indziej reagowali, co mogło się źle skończyć. Jeśli górskie wioski nadal stały, już wkrótce miał się znaleźć wśród nieznajomych, którzy sprawiali wrażenie przesądnych.
***
Nazajutrz wstał i rozprostował kończyny, by się rozgrzać, po czym zabrał się za połówkę ostatniej już racji żywnościowej z sakwy. Przeżuwał ją powoli ze względu na ból. Powiódł palcami po starym metalu, który podtrzymywał jego żuchwę, ciągnąc się od ucha do ucha.
Przez cały ten czas B5 wydawał niemiłe piski i wyzywał go od staruchów i prostaków. Z pewnością, stwierdził droid, jego mistrz pamięta, że może zarobić tyle kredytów, by zapewnić sobie środki na podróż, aż ta wreszcie doprowadzi go do kresu – albo przynajmniej tyle, by pozwolić sobie na nowocześniejszą protezę. Jednak nie rozstaje się z łupami do tego stopnia, że zanim zrobi z nich użytek, z pewnością prędzej padnie ofiarą jakiegoś wstydliwie banalnego losu: chłodu, choroby albo czegoś gorszego.
– Wiesz, okazałbym się jeszcze głupszy, gdybym próbował coś z tego sprzedać – powiedział mężczyzna, klepiąc dłonią po skarbach skrytych w połach szaty. – Bo jak wytłumaczyłbym się z tego, gdzie je znalazłem?
„Co zatem zamierzasz zrobić ze swymi łupami, pomijając to, że je zbierasz?” – spytał gorzko głos.
Nie potrafił udzielić odpowiedzi. A przynajmniej nie takiej, która by ją zadowoliła.
Wiedziony poczuciem winy, spojrzał na podszewkę długiej zakapturzonej szaty, którą nosił w charakterze peleryny. Co najmniej od roku, odkąd ostatnio uzupełnił kolekcję, ważyła tyle samo. Kryształy wszyte po wewnętrznej stronie materiału zamigotały, jakby na powitanie. Czerwone światło opłynęło jego palce, zachwycone obietnicą uwagi. Chciały, by je dotknął; by je chwycił i z nich skorzystał.
Wyrównał poły szaty, nawet nie musnąwszy swego skarbu. Miał powód, choć ten się jej nie podobał: tak długo, jak kryształy pozostawały przy nim, nie mogły przysłużyć się złu.
„Ruszaj więc w stronę wioski”.
Doświadczenie podpowiadało mu, że na próżno spodziewał się jej pomocy. W końcu bez wątpienia wolałaby, gdyby to, co oczekiwało go w wiosce, okazało się dla niego zgubne.
***
Wraz ze wschodem słońca chłód nocy ustępował wiośnie. Ronin zatrzymał się na skalnym grzbiecie górującym nad ostatnią wioską, która ostała się w tych górach. U jego boku przystanął B5-56. W oddali, na przeciwległym krańcu usianej sosnami doliny, jasno odznaczały się mocno zarysowane krawędzie rozbitego statku: smukłej, walecznej jednostki, którą dosięgnął kres, gdy uderzyła w zbocze wzniesienia. Srebrny kadłub błyszczał niczym gwiazda w ostrym świetle poranka.
„Poetycki widok, nie sądzisz?” – rzucił głos.
– Ot, wrak – odparł Ronin.
B5 jęknął, zawiedziony.
– Co takiego znów robię? Nie wiem, o czym mówisz.
B5 westchnął tak teatralnie, jak tylko pozwalał mu na to język binarny.
Wspólnie ruszyli ścieżką ku ostatniej górskiej ostoi, w której miał się znajdować cel Ronina – albo nic. Siedzący w nim tchórz miał nadzieję, że chodzi o to drugie. Może właśnie ten tchórz sprawiał, że poruszali się powoli, aż wreszcie dotarli do ostatniego wzniesienia przed samą osadą. Przy prastarej koślawej sośnie stała herbaciarnia. Z wnętrza wydobywał się nieciekawy zapach, a pomimo upomnień B5 – przecież dokądś zmierzali, prawda? – Ronin pozwolił, by swąd powiódł go przez próg. Wewnątrz spotkał właściciela – schludnego Sullustanina, którego pucołowate policzki poszarzały z wiekiem. Siedział na świeżo zamiecionej podłodze, gmerał w trzewiach prostokątnego droida zasilającego GNK i złorzeczył na jego temperamentną naturę.
Cień Ronina zaniepokoił właściciela herbaciarni. Sullustanin zerwał się na nogi, by przyjrzeć się bacznie obcemu. Z powodu słusznego wzrostu przybysza, odzianego w znoszoną, naznaczoną trudami drogi szatę, podniósł zaniepokojone czarne oczka, po czym powiódł wzrokiem ku dwóm pochwom, które zwisały u pasa nieznajomego.
„Wyglądasz jak wcielenie zła” – sarknął głos.
Ronin zrobił krzywą minę, na co właściciel herbaciarni aż się wzdrygnął.
– Nie, nie chodzi o was – rzucił Ronin, po czym zaklął, co tylko pogorszyło stan rzeczy. – Droid zasilający. Przecieka. Czuć aż z drogi. Mogę go naprawić.
Niepokój zniknął z oblicza Sullustanina dopiero wtedy, gdy zza przybysza wyłonił się B5. Droid powitał właściciela herbaciarni i czym prędzej przeprosił za opłakany wygląd kompana. „Nakarm go – powiedział – a naprawi każdego droida, którego mu wskażesz”.
Jeszcze choćby przed dziesięciu laty Ronin pewnie by zaprotestował, gdyby droid tak uraził jego godność – kimże niby był, jakimś włóczęgą, dokonującym drobnych napraw w zamian za wikt i opierunek? Jednak z wiekiem nabrał pokory. Lepiej siebie znał. Gdy właściciel herbaciarni się zgodził, po prostu spytał, gdzie mężczyzna trzyma narzędzia.
Głos nie skomentował ani słowem, choć zniecierpliwienie jego właścicielki ciążyło Roninowi niczym groźba nadciągającego deszczu. Wolałaby, by odważnie rzucał się ku temu, co dla niego zaplanowała. A on wolał być przydatny.
Naprawienie droida zasilającego przyszło mu z łatwością. Musiał usunąć poplamioną przednią część korpusu i sięgnąć za przewody, by odnaleźć źródło wycieku. Pobrudził sobie palce osadem blokującym jedno ze złącz energetycznych. Spytał właściciela herbaciarni, czy ma może większy nadajnik albo chronometr, bez którego mógłby się obejść. Ten powrócił z leciwym holowyświetlaczem, który został z wprawą rozłożony na części. Okazało się, że Roninowi będzie potrzebna tylko jedna z dwóch uszczelek, by uporać się z wyciekiem. Oczyścił i złożył droida w niespełna godzinę.
– Przerażające, prawda? – powiedział do B5 właściciel herbaciani, gdy obserwował przybysza przy pracy. – Jeszcze podczas wojny astromecha twego typu mógłbym zreperować nawet przez sen. Kto wie, może i teraz bym podołał. Ale nigdy nie wymagali od nas, specjalistów, abyśmy doglądali własnych droidów zasilających, no i masz ci los, traf chciał, że na złość się zepsuł i przestał podgrzewać herbatę.
Gdy Ronin wstał, Sullustanin pokierował go ku zacienionym stolikom na zewnątrz. Obiecał, że przyszykuje czajniczek najwykwintniejszej mieszanki herbat, który już teraz spoczywał na głowie buczącego droida GNK.
– I pomyśleć, że wziąłem was za bandytę, panie!
Ronin jedynie przytaknął. Z tego miejsca mógł przyjrzeć się całej wiosce – po prawdzie to nie robiła zbytniego wrażenia, bo w większości ograniczała się do dwóch rzędów drewnianych domów o pokrytych słomą dachach z wąskich deszczułek i ścianach zbrojonych durastalowymi płytami z okrętów, które rozbiły się tu podczas wojny. Budynki stały schludnie po obu stronach drogi, a poza nimi tylko gdzieniegdzie wyrastały pojedyncze struktury. Całości dopełniała para nieufortyfikowanych, wolnostojących wież strażniczych. Pośrodku jednego z ciągów wznosiła się duża składnica o elewacji udekorowanej chorągwiami. Wejście zamykały dawne drzwi okrętowe. Większość osadników pracowała na polach ryżowych, będących źródłem pożywienia dla wioski. O tej porze część mieszkańców zebrała się przed składnicą, by omówić naglące sprawy. Dzieci biegały swobodnie ze śmiechem na ustach. Sielankowy widok, choć tego rodzaju spokój w tej części Zewnętrznych Rubieży był krótkotrwały.
„Pokój jest rzadki i okupiony krwią” – skomentowała.
Tym razem Ronin utrzymał język za zębami, choć uwadze B5 nie uszło to, że poruszył wargami. Droid zapiszczał z irytacją, co spotkało się z karcącymi słowami właściciela herbaciarni, akurat podającego herbatę. Astromech czym prędzej poinformował Sullustanina, że nie należy złorzeczyć w języku, którego inni nie rozumieją.
– Dziękuję – odparł tamten w języku Cesarstwa. Przyjął do wiadomości, że został upomniany. Z wprawą eksperta przygotował filiżankę herbaty. Ronin wziął od niego napar. Lokalny bukiet zapachów, nieco słodki i z nutą sosny. Wytworne.
– Jak to się stało, że wędrujecie tędy pieszo, nieznajomy? – spytał gospodarz.
– Pewna istota niestrudzenie dba o mą kondycję – odparł przybysz.
B5 zagwizdał donośnie.
Właściciel herbaciarni zachichotał.
– Oczywiście. Powinien słuchać twych mądrych rad.
Ronin miał ochotę przerwać znaczące milczenie zadowolonego z siebie B5, jednak coś innego przykuło jego uwagę. Powoli powiódł wzrokiem ku temu, co zaprzątało jego myśli – ku miejscu, skąd nadciągało grzmienie, rozchodzące się wśród gór. Źródło dźwięku wkrótce popędziło tą samą drogą, którą kroczył ledwie godzinę wcześniej.
Potężny opancerzony pojazd o grubych ścianach, zbudowany na potrzeby wojny, poruszał się z hukiem górską drogą. Minął herbaciarnię i potoczył się ku osadzie. Nie łamał jednak żadnych gałęzi, gdy przemieszczał się między drzewami – widocznie już tędy przejeżdżał i zrobił swoje. Herbaciarnia aż zadrżała. Jej właściciel przeklął, równie roztrzęsiony co filiżanki.
Łoskot pojazdu wkrótce dotarł do wioski. Pracujący na polach porzucili narzędzia. Dorośli chwytali dzieci i kierowali się pośpiesznie ku domom, osłaniając latorośle własnymi ciałami.
Tak. Pokój jest kruchy.
– Bandyci. Kryją się w opuszczonej wiosce po przeciwnej stronie grani – wytłumaczył niskim, przepraszającym głosem Sullustanin, chowając się za murkiem i spoglądając w kierunku mieszkańców wioski. – Byli żołnierze albo niedobitki sithańskich oddziałów. Nie wiemy. Zresztą, czy to ważne?
Stało się jasne, jaki los spotkał pozostałe górskie wioski. W doświadczeniu Ronina o rozzłoszczone złe duchy było znacznie trudniej niż o bandytów.
„Nie pomożesz im?” – spytała. Przedrzeźniała go. A nawet prowokowała. Ucieszyłaby się, gdyby pobiegł ku zagrożeniu, wiedziony pierwszym odruchem. Jednak gdyby zawierzał odruchom, zginąłby i nie osiągnął celu. Ba, nie wiedział jeszcze, czy miał do czynienia z bandytami, którzy zasługiwali na jego uwagę – w końcu prawdziwe zagrożenie mogło się kryć w samej wiosce. Podejrzewał, że dowie się już wkrótce.
B5 zamruczał nisko, jakby słyszał myśli swego mistrza. Ronin nie był pewien, czy droid chciał, by bezzwłocznie wyprawił się do osady, czy też by nie udawał się tam wcale. A może liczył na to, że lada chwila objawi się im jeszcze inne wyjście z sytuacji. B5 nie znosił widoku krwawiącego Ronina, a było niemal pewne, że tego dnia poleje się krew.
Poniżej w dolinie dwukrotnie przewyższający domy pojazd zatrzymał się gwałtownie na placu. Otworzył się właz. Trzy metalowe płyty utworzyły trap i bandyci zaczęli wychodzić ze środka. Mieli na sobie kawałki pancerza – poznaczone śladami strzałów białe kaski, naramienniki, nagolenniki – i niewiele więcej poza przepaskami na biodrach, bandanami na głowach i opaskami na ramionach, po których się wzajemnie rozpoznawali. Uważali, że nagość czyni ich potężniejszymi.
Wielcy i odważni mężczyźni wypadli na ulicę, by kopniakami wywalać drewniane drzwi i wywlekać z domostw przerażonych osadników.
Głos się zaśmiał. Ronin zacisnął zęby, po czym upił łyk herbaty.
– Grozi wam niebezpieczeństwo, panie – ostrzegł gospodarz. – Proszę tu zaczekać. – Objął ręką kopułę B5, jakby się bał, że astromech mógłby odjechać.
Wtem dwaj bandyci spojrzeli w kierunku herbaciarni. Ronin zmrużył oczy. Stali zbyt daleko, by mogli dostrzec jego sylwetkę, a sam nic nie robił sobie z ich blasterów.
Tak czy owak, to nie bandyci zmącili jego spokój, nie oni go skłonili, by bacznie rozejrzał się po okolicy – nie, wyczuł inną obecność, obecność czegoś skrytego, spiętego i gotowego w każdej chwili rzucić się do ataku. Gdy przybył na miejsce, cel poszukiwań nie objawił mu się, choć podejrzewał, że niedługo tak się stanie.
***
Tak sytuacja wyglądała w wiosce.
Bandyci zebrali wszystkich mieszkańców na zakurzonym placu. Gdy tylko zechcą, będzie im łatwiej się ich pozbyć. Pochwycili każdego bez wyjątku. Wywlekli wszystkich i teraz osadnicy kłębili się razem w poczuciu poniżającej bezsilności.
– Dziękuję! Dziękuję za tak miłe przyjęcie! – zawył bandyta z pomarańczowym naramiennikiem dowódcy. – Pora na zapłatę! Przybyliśmy po tegoroczne podatki!
Stojący za nim długowłosy zbir spojrzał z ukosa na zebranych.
– To był rozkaz! Który z was jest wodzem?
Z tłumu wyłoniła się postać – drobna, smukła, o rozczochranych włosach. To było dziecko – na oko niespełna dziesięcioletnie. Ruszyło do przodu, utrzymując sztywną postawę.
– To ja obecnie jestem wodzem – zadeklarowało dźwięcznym głosem. – A wy… wy już dość nam zabraliście.
Dowódca odchylił się, by dobrze przyjrzeć się dziecku.
– Ty? Kojarzę. Jesteś synem wodza. – Splunął. – A on co, uciekł i zostawił wioskę smarkatemu? Ale tchórz.
Roześmiał się, a pozostali mu zawtórowali.
Na wzniesieniu właściciel herbaciarni przysunął się do Ronina. Pot zraszał jego czoło.
– Wódz wioski niedomaga. – Cichy głos Sullustanina zdradzał gniew i strach. – Chłopak… On jest aż za odważny.
– Dzielny malec! – zawołał jeden z zakapiorów.
– Dość zabraliście! – sarknął inny. – Dobre sobie!
– Odważne słowa, smarku – dodał dowódca, gdy śmiech już ucichł. – Ale słowa nic nie znaczą, gdy nie towarzyszy im broń. A gdzie się podziała twoja, co, chłopcze?
Młody wódz odważnie spojrzał w oczy dowódcy. Samo to sprawiło, że Ronin poruszył się niespokojnie w krześle.
Wtem dłoń chłopaka się uniosła.
W tej samej chwili rozległy się dwa strzały, po jednym z obu stron wioski. Ronin prześledził trajektorie wiązek.
Jeden ze strzelców przycupnął na dachu w pobliżu placu, drugi znajdował się w jednej z wież górujących nad osadą. Na dachu stał trójoki Gran w lekkiej zbroi. Dzierżył karabin z nasadzonym bagnetem i szczerzył zęby. W strażnicy opatulony szatami Tusken już przymierzał się do kolejnego strzału z długiego karabinu snajperskiego. I Gran, i Tusken wypalili najpierw raz, a potem drugi, szybko i precyzyjnie. Za każdym pociągnięciem spustu padał kolejny bandyta.
– Znakomicie – skwitował młody wódz. – Reszta w waszych rękach! – To rzekłszy, chłopak biegiem opuścił plac, a wszyscy tutejsi popędzili gromadą jego śladami. Na placu nie został ani jeden mieszkaniec wioski. Musieli ćwiczyć ewakuację.
„Sprytne myszki – ocenił głos. – Zastawiły pułapkę na koty”.
– Nie bądź niemiła – powiedział Ronin.
Właściciel herbaciarni był zbyt przejęty spektaklem przemocy, by przejmować się półszeptami gościa.
W wiosce z kryjówek wyłaniali się kolejni najemnicy – zapewne łowcy nagród, biorąc pod uwagę toporne, niedopasowane elementy zbroi.
Z zaułka wychynął srebrny droid protokolarny o owadzich oczach i korpusie osmalonym od blasterów. Obrotowe działo blasterowe ścinało bandytów na placu.
Gibki, pokryty łuską Trandoshanin popędził główną ulicą. Dzięki długim kończynom i równie długim broniom – katanie i naginacie – zdejmował każdego zakapiora, który odważył się zastąpić mu drogę.
Nagle ze sterty skrzyń z hukiem wyłoniła się lewitująca kopuła – maszyna pilotowana przez zwinnego Duga, który skulił się pośrodku. Każda z pięciu owadzich kończyn wyrastających z podbrzusza kokpitu była zwieńczona ostrzem. Pojazd zawirował cyklonem ciosów do wtóru okrzyku bojowego dosiadającego jej jeźdźca.
Zbłąkana wiązka wystrzelona przez jednego z walczących uderzyła w jeden z palów podtrzymujących herbaciarnię. Właściciel szynku westchnął, zniesmaczony przemocą, mimo że jego strona zdawała się wygrywać.
Tymczasem Ronin jedynie zmarszczył czoło. Coś, co nadciągało z wiatrem, zaprzątało jego uwagę bardziej niż najemnicy czy bandyci, którzy desperacko kucali i szukali osłon, za którymi mogliby się schronić. Skupił się na masywnym pojeździe rzezimieszków. Poczuł, że i głos w jego głowie kieruje myśli ku niemu.
Choć najemnicy rozpętali istny chaos, w powietrzu utrzymywało się ciche napięcie. Przeszywało kości Ronina i napierało coraz mocniej. Wtem na płaskim dachu pojazdu otworzył się właz.
Z wnętrza, unoszona na podnośniku, wyłoniła się kolejna postać. Czarna szata i woalka chroniły ją przed prażącym słońcem, gdy stała wyprostowana na dachu. W dłoni trzymała lekko krótki kij. Na jej widok Ronin aż zadrżał.
„Cóż – zagaił głos – kolej na ciebie”.
Herbata nabrała gorzkiego posmaku. Palce wędrowca zacisnęły się na filiżance. Nie miał powodu, by wątpić w to, co zobaczył.
Jednak coś sprawiało, że nie ruszał się z miejsca. Może to, że ostatni rok był dobry, odkąd stawił czoła poprzedniemu celowi. Może po prostu jeszcze nie miał pewności, z kim przyjdzie się mu zetrzeć. W końcu nie rozpoznawał postawy postaci w szacie. Miał wrażenie, że powinien.
„Jakbym kiedyś cię okłamała… A niby kim miałaby być?”
Nie wiedział. Jednak nie ruszył się z miejsca. Świat parł przed siebie bez jego udziału.
Trandoshanin przystanął na placu w gąszczu ciał, z bronią gotową do walki. Skierował wypełnioną zębami paszczę w stronę pojazdu bandytów.
– Poddajcie się! – zawołał do osoby na dachu. – Poddajcie się, a może darujemy wam życie!
Bandytka oparła kij o ramię. Jej głos ociekał jadem.
– Mylicie się.
– Jak to? – Trandoshanin wyszczerzył zęby.
– To wy się poddacie. – Odchyliła głowę. – Choć i tak was zabiję.
Słowa kobiety ledwie zdążyły wybrzmieć, gdy stojący na skraju placu droid protokolarny puścił wiązankę przekleństw i wystrzelił z obrotowego działa blasterowego. Kobieta w okamgnieniu rozłożyła broń.
Z końca kija wyrosło sześć ostrzy, które rozkwitły niczym śmiercionośny kwiat. Gdy obróciła jego trzonkiem, powstała biało-czerwona świetlna tarcza, która odbiła każdą z wiązek energii – co do jednej.
– Czerwone miecze świetlne – ona jest Sithanką! – zawołał droid protokolarny.
Nie wydawał się zaskoczony, chciał raczej ostrzec pozostałych.
Najemnicy zaczęli pruć z broni, ale w ich salwach pojawiło się coś panicznego. Już nie walczyli po to, by wygrać, lecz by przeżyć, niewątpliwie pomni wydarzeń z czasów wojny i przerażających zniszczeń, jakie Sithowie zostawiali za sobą na każdym kroku.
Kobieta odbiła każdą z wiązek. Parasol mieczy świetlnych wirował, tworząc nieprzeniknioną barierę światła. Jeden ze strzałów odbił się od niej i poleciał ze skwierczeniem w niebo – prosto ku herbaciarni.
Ronin zareagował z szybkością, jakiej nie wymagał od siebie od lat. W okamgnieniu wstał od stołu i zajął miejsce przy koślawej sośnie. Gdy spojrzał przez ramię, zobaczył dym wydostający się z dziury, którą wiązka wybiła w ścianie budynku. Właściciel padł na plecy, ale Ronin na szczęście nie wyczuł woni spalonej skóry.
Co innego zapach spalonego metalu. Ten wyczuwał doskonale.
Obok Sullustanina na podłodze leżał B5-56 z przekrzywionym kapeluszem. Po jego korpusie tańczyły błękitne łuki elektryczności. Naraz Ronin poczuł, jak w żołądku wzbiera stare ciepło i po chwili uderza mu do głowy. Na spotkanie wyszedł mu chłodny dreszcz.
Zbyt długo zwlekał.
„A nie mówiłam?” – szepnęła nie bez złośliwości. Nieważne, co ona wobec niego czuła, B5 był czymś innym.
– Panie, co powinniśmy… – wyjąkał właściciel przybytku, zbyt wstrząśnięty, by przytomnie schować się za jedną z pozostałych ścian, a co dopiero by zbiec w góry.
– Gospodarzu – odparł Ronin – jak sądzicie, zdołacie go naprawić? – Uniósł dzbanek herbaty z podłogi, a Sullustanin niepewnie przytaknął. – Proszę sprawić, by mój kompan odzyskał siły, nim zagotuje się woda.
Właściciel herbaciarni spoglądał szeroko otwartymi oczyma to na Ronina, to na B5. Kiwnął głową raz, a potem drugi.
– Tak. Tak, oczywiście!
„Widzę, że zostało w tobie jeszcze nieco z dowódcy” – powiedziała, gdy Ronin odwrócił się, by wyjść z herbaciarni. Poczuł ucisk w brzuchu i nie odpowiedział.
ROZDZIAŁ
DRUGI
NIE ZAPRZESTAWAJCIE OSTRZAŁU! Nie pozwólcie jej zaatakować! – zawołał do kompanów Trandoshanin.
Spanikowali w jednej chwili, szczurki. Zbójczyni wykrzywiła usta pod woalką, a właściwie to pod lakierowaną półmaską, ozdobioną wyszczerzonym uśmiechem demona rodem z najgłębszych piekieł. Tak dawno nikt nie nazwał jej właściwym mianem. Mieszkańcy tych gór ciskali w jej stronę różne obelgi – nazywali ją złym duchem, czarcią czarownicą, boginią złego losu albo też po prostu bandytką, złodziejką, wrogiem. Ale Sithanką? Nie, zbyt chętnie uznali, że Sithowie wyginęli na dobre.
Z przyjemnością wróciła do określenia, które opisywało ją najpełniej.
Łowcy nagród – bo przecież byli łowcami nagród – gorączkowo wystrzelili w jej stronę, jeden po drugim. Pani Sithów wyciągnęła przed siebie miecz i pozwoliła, by rozbłysnął światłem. Nakładka była doczepiana do rękojeści i kierowała moc kryształu kyber do rdzenia, a potem do sześciu ostrzy. Gdy kobieta wprawiała je w ruch, przypominały druty parasola. Broń jednocześnie służyła za zabójczą tarczę.
Wiraż parasola wytworzył siłę nośną. Kobieta wzniosła się w powietrze, unikając strzałów. Strach. Pulsował w rytm uderzeń jej rozbudzonego serca.
– Nic z tego! – zawołał Trandoshanin. – Wycofujemy się! Unikajcie bezpośredniego starcia! Hrk…
Sithanka wylądowała tuż na wprost. Wyprostowała się i wyciągnęła przed siebie dłoń. Uniosła Trandoshanina czarnym nurtem Mocy za pokrytą łuską gardziel tak swobodnie, jakby chwyciła ją własnymi palcami. Zadowolona z napływającej potęgi, ściskała, aż najemnik wytrzeszczył oczy. Żywe istoty rzadko kiedy tak posłusznie poddawały się jej woli. Tego dnia w powietrzu znajdowało się coś, co ją wzmacniało.
– Co takiego wspominałeś o bezpośrednim starciu? – spytała.
Łowcy nagród krzyknęli z obawy, że ich dowódcy zostanie wyrządzona krzywda. Kobieta nie zwracała na nich uwagi. Znów usłyszała za plecami wystrzały. Jej ludzie podnieśli się, nabuzowani jej obecnością na polu bitwy. Wiedzieli, że skoro już do nich dołączyła, nie jest im pisana klęska.
Trandoshanin zacharczał. Machał nogami w powietrzu. Nerwowo spoglądał to w lewo, to w prawo, ale jego kompani odpierali ataki zbirów. Kobieta nie spuszczała zeń wzroku. Usłyszała wrzaski. Uderzenia o ziemię. Trandoshanin wziął gwałtowny oddech. Podejrzewała, że właśnie był świadkiem czyjejś śmierci.
W jakimś stopniu współczuła ofierze, nawet ją rozumiała. Ale nie potrafiła wzbudzić w sobie szczerej troski wobec tych, którzy żyli dla kredytów.
– Naprawdę sądziłeś, że postawisz się Mrocznej Pani? – sarknęła.
Łowca nagród z trudem wymawiał kolejne słowa. Ściskała jego gardło tak mocno, że ledwie mógł zaczerpnąć tchu.
– Uciekajcie! Nie możemy…
Osobom bez przekonań nie przysługiwały ostatnie słowa. Upuściła Trandoshanina. Uderzył o ziemię i w tej samej chwili wykonała pchnięcie mieczem. Dźgnęła go sześcioma ostrzami, które rozłożyły się po przeciwnej stronie ciała w rozbłysku czerwieni.
Po przeciwnej stronie placu droid protokolarny zadrżał. Przeklął. Zaczął pruć z obrotowego działa blasterowego.
Sithanka zrzuciła truchło z ostrza i rzuciła się na droida. Obwody maszyny nie były w stanie dotrzymać jej tempa – była żywą burzą błyskawic Mocy. Przepołowiła przeciwnika szybkim ciosem – i się zatrzymała.
Gdy metalowe części uderzyły o ziemię, wciągnęła do płuc dym. Wystrzały z blasterów zmąciły powietrze gorącem, a wśród popiołu wyczuła smak nowego cienia.
Kobieta wyprostowała się i dyskretnie spojrzała przez ramię. Tam, u wylotu jedynej drogi krzyżującej się z główną, która wiodła ku placowi, stała spowita czernią męska postać. Przybysz był wysoki, a jego szata miała wystrzępione brzegi, choć barczysta budowa i zdecydowany, miarowy krok niosły ze sobą chłód przywodzący na myśl lodowiec.
Między nimi unosił się dym. Momentalnie pojęła, co było z nim nie tak: w posępnej skorupie buzowała jasna moc.
– Nie jesteś tutejszy – powiedziała. – Któż odważył się stawić mi czoła?
– Prosty tułacz – odparł, a jego głos prześlizgnął się po krawędziach jej wspomnień niczym ogień po brzegach podpalonego pergaminu.
Wykrzywiła usta pod maską. Rozpoznała wyzwanie. Ogień zawsze ciągnął ku ogniowi, nawet gdy ktoś uparcie próbował – z zupełnie niezrozumiałego powodu – zdusić go w sobie.
Odczepiła parasolową nakładkę miecza i rzuciła ją przed siebie. Buzująca w niej krew podpowiadała jej, by skrzyżowała z nieznajomym pojedyncze ostrze. Nakładka wbiła się w żwir na placu i się zakołysała.
Kobieta skoczyła wysoko z uniesioną klingą i zamachnęła się, by wbić ostrze w czaszkę nieznajomego.
Aż ona… aż to… aż świat zamarł. Zadrżała, zawieszona w powietrzu. Jej mięśnie wibrowały od energii kinetycznej, której pływ nagle został zakłócony. Jej ciało nie zamierzało ani drgnąć. Miecz tak samo. Unosił się centymetry od niewzruszonej twarzy mężczyzny, pochwycony w odkryte dłonie.
Nie – zawisł między dłońmi. Milimetry dzieliły skrzące ostrze od nagiej skóry, milimetry pulsujące piekielnym ciśnieniem bieli, przez którą pełzały fale czerni. Bariera Mocy.
– Ty! – rzuciła. – Jesteś Jedi!
Samo brzmienie tego słowa ją brzydziło. Rzadko kiedy o nim myślała, szczególnie tutaj, na skraju cywilizacji. A teraz nie miała wyboru. Czemuż to Jedi, jeden z tych nieznośnych obrońców Cesarstwa, gnił tu, na Zewnętrznych Rubieżach? Musiał zawędrować w te rejony z jej powodu, z powodu ostatniej pozostałej przy życiu przedstawicielki Sithów w tej na wpół zapomnianej części galaktyki. Uznał, że zdoła ją zgładzić.
Niech tylko spróbuje.
Mężczyzna – Jedi – odepchnął ją gwałtownie, odrzucając każdą z cząstek jej ciała falą białej energii. Poleciała do tyłu niczym szmaciana lalka. Dzięki instynktom zapanowała nad kończynami. Przez krótka, gwałtowną chwilę poczuła się nieważka, jakby w ogóle nie istniała. Obróciła się w powietrzu i wylądowała mocno na nogach.
Wysunęła miecz przed siebie i zmierzyła wzrokiem przeciwnika. Otworzyła szeroko oczy, świadoma każdego oddechu Jedi. Dłoń mężczyzny spoczęła przy jednej z rękojeści przypasanej na wysokości biodra. Dwie pochwy. Nie tylko Jedi, a rycerz, którego mistrzowie uznali za godnego dzierżenia ostrza.
Tym lepiej. Z przyjemnością wyrwie mu go z rąk, gdy będzie umierał.
– Dawno nie zabijałam Jedi. – Sięgnęła wspomnieniami do poprzedniej walki. Była drobną dziewczyną, stojącą naprzeciwko olbrzyma o wykrzywionej twarzy. Koniec końców rozpłatała przeciwnika równie czystym ciosem, co przed chwilą droida, z którego po drugiej stronie placu nadal sypały się iskry.
Znów rzuciła się na Jedi. W końcu żaden przeciwnik nie ginął tylko dlatego, że sobie tego zażyczyła.
I tym razem jej ostrze zamarło w pół ciosu, choć teraz przynajmniej skrzyżowało się z innym, bliskim sobie, które świeciło równie jaskrawo. Z mieczem świetlnym o karmazynowym ostrzu.
Ale przecież Jedi nie korzystali z broni tej barwy. Czyżby z niej szydził? Nie.
Bandytka odstąpiła od przeciwnika. Trzymała przed sobą miecz, by w razie czego odparować atak.
– Ty…
Dłoń mężczyzny powędrowała do biodra. Napięła mięśnie, gotowa skontrować nadciągający cios. Naraz jednak dobiegł ją zza pleców świszczący zgrzyt. Obróciła się.
Ku niej na czarnej fali pędził odcięty tors droida protokolarnego. Przepołowiła go i odwróciła się, by stanąć twarzą w twarz z przeciwnikiem – mężczyzna z oszałamiającą prędkością już rzucił się w jej stronę z uniesioną klingą.
– Tchórz! – rzuciła, robiąc unik.
– Szkoda, że nie jesteś Jedi – powiedział, gdy już wylądował. Pochylił głowę, jakby zamierzał ją przeprosić. – Wtedy miałabyś szansę.
Sithanka obnażyła zęby pod maską. Wyprostowała się i zrzuciła szatę, odsłaniając bujne białe włosy, które pasowały kolorem do symbolu na jej czole, białej łezki. Nie chciała, by szata ograniczała jej ruchy.
Tak. Nie był Jedi. Szkoda. Gdyby nim był, może by go rozumiała. Ale ten mężczyzna… Była pewna jednego: nie mogła pozwolić sobie na to, by zlekceważyć jednego ze swoich.
***
„Bandyci zabili kolejnego strażnika” – szepnął mu do ucha głos.
Roninowi zadrgała szczęka. Wolałby, by go nie rozpraszała. Z drugiej strony przecież chciała, by legł martwy u stóp przeciwniczki.
„Przepraszam, dekoncentruję cię?”
– A nie? – rzucił pod nosem.
– Mówisz sam do siebie, starcze? – prowokowała go bandytka. Zaczęła biec w jego stronę, a jej rozwiane białe włosy przypominały płomień.
Zdołał ją wyciągnąć z wioski. Minęli pola i teraz zmierzali ku rzece biegnącej środkiem doliny. Widział, jak jej kaskady mienią się między drzewami, gdy zatrzymał się na grani, z której po raz pierwszy ujrzał osadę. Teraz, gdy się do niej zbliżali, nie mógł spojrzeć w jej stronę, ale dobiegał go szum wody. Miała wartki nurt. Gdyby tylko zdołał wepchnąć do niej bandytkę…
Wtem kobieta rzuciła się na niego, a sam odskoczył na pochylony pień prastarego drzewa, wznoszącego się nad rzeką. Przeciwniczka doskoczyła i przeciągnęła za sobą ostrzem, przecinając kłodę.
Runęli na niej do rzeki. Ronin omal nie stracił równowagi, ale zdołał się utrzymać na pniu, który teraz płynął wartko z nurtem.
Bandytka skorzystała z okazji, by wyprowadzić atak. Popędziła środkiem kłody. Ronin zrobił unik, wyminął atakującą i zamachnął się ostrzem od dołu. Cięcie przepołowiło maskę kobiety i posłało obie jej części w powietrze. Przeciwniczka już w następnej sekundzie zasypała go gradem ciosów, niczego nie robiąc sobie z tego, że utraciła fragment zbroi.
Przed laty ktoś ją przeszkolił. Władała mieczem świetlnym świadomie i odważnie, nie po to, by zranić, lecz by zabić – wyprowadzała ciosy karnie niczym żołnierz na polu bitwy. Jednak kolejny unik, dzięki któremu uskoczyła poza zasięg ostrza Ronina, miał grację, którą osiągało się wyłącznie na macie treningowej.
„Zebrali pozostałych przy życiu osadników – oznajmił głos. – Idealne wyczucie czasu, nie sądzisz?”
Ronin nie zdążył odpowiedzieć. Bandytka wyprowadziła serię ciosów, które parował jeden po drugim. Nieokiełznana fizyczna siła uderzeń sprawiała, że ich kłoda kołysała się na wartkim nurcie. Po każdym z nich przemykał na drugą stronę przeciwniczki i czuł, jak narastała w nim frustracja.
„Pozwól, by cię zabiła, albo skończ z nią wreszcie – powiedziała. – Przestań się nią bawić”.
Wypowiedziała te słowa z ogromną pewnością siebie. Szkoda, że nie udzieliła się mu ona choć w części. Czuł, jak wolne stają się jego mięśnie, jak nie nadążają kości. Czyżby wiek dawał o sobie znać? Prędzej brak ćwiczeń. Kontakt z Mocą z czasem malał u tych, którzy go zaniedbywali, a on sam zbyt długo oddawał się poszukiwaniom. Z kolei bandytka karmiła gniew, aż zamienił się w burzę.
Fakt, musiał szybko doprowadzić walkę do końca. Woda pod kłodą kłębiła się coraz szybciej, a z pobliża dobiegał huk kaskady. Wodospad. Dość teatralna przeszkoda, której najchętniej by uniknął.
Wtem odezwał się nowy głos. Jakiś mężczyzna pojawił się na nadrzecznej skale – ocalały bandyta z chorągwią w dłoniach.
– Szefowo! Zajęliśmy się najemnikami – i pojmaliśmy dzieciaka, wodza wioski!
Pani Sithów uśmiechnęła się, obnażając zęby. Wbiła wzrok w Ronina.
– Proszę. My też nie walczymy uczciwie. Złóż broń.
Ronin zacisnął zęby. Ile czasu minęło, odkąd opuścił herbaciarnię?
„Wystarczająco długo” – obiecała, jakby stała tuż za nim. Nie mógł jej zaufać – nie wtedy, gdy na szali znajdowało się jego życie – ale wiedział, że nigdy nie kłamie. Nie lubiła kłamać, a gdy czegoś nie lubiła, nie robiła tego.
Schował miecz do pochwy, przypasanej obok swej towarzyszki, choć ręka, w której dopiero co dzierżył broń, zawisła w powietrzu na wysokości biodra. Podobnie druga. Na umieszczonej na niej karwaszu widniał wąski pasek, czarny i nierzucający się w oczy.
– Miałeś złożyć broń, a nie schować ją do pochwy – zaprotestowała bandytka. Prychnęła. – A może wszystko ci jedno, kto zginie z twej winy?
„To jeszcze nie wyrobiłaś sobie o nim zdania? – spytał głos. – Albo mu ufasz, albo nie”.
Ronin dotknął karwasza w miejscu, gdzie znajdował się ciemny pasek. Blade kółko wielkości kłykcia zaświeciło się i zamigało na czerwono… czerwono… i wreszcie na niebiesko.
***
A tak kolejne chwile opisał potem głos.
B5-56 z drżeniem powrócił do życia pod zręcznym dotykiem właściciela herbaciarni. Sullustanin pracował w pocie czoła, choć znajdował się na skraju przerażenia. Skupił całą uwagę na astromechu, gorączkowo ignorując dobiegające z placu wrzaski i zawodzenia swych sąsiadów. Wstrzymywał pracę tylko po to, by spojrzeć na wodę gotującą się w czajniku.
To, że droid zbudził się w tej samej chwili, w której zagwizdał czajnik, miało w sobie coś z poezji. Sullustanin ledwie zdążył uskoczyć w bok. B5 pędem opuścił zrujnowaną herbaciarnię, wyrywając z gniazd kable zasilające.
Podjechał pod górkę, zjechał kawałek ku wiosce i uruchomił dysze, by wznieść się w powietrze – przeistoczył się niespodziewanie w pocisk lecący pod ostrym kątem. Dzięki latom pracy, jaką jego mistrz poświęcił układom hydraulicznym, B5 stał się nadzwyczaj zwinny. Lawirował zaułkami miasta, ile sił. Gdy pędził główną ulicą ku placowi, uchylił przegródkę w przedniej części korpusu. Z wnętrza wyłoniła się wyrzutnia wypełniona schludnymi rzędami pocisków, które w okamgnieniu odpaliły się i poleciały w powietrze.
Od wyrzutni odchodziły świetliste wstęgi, wijące się po niebie jak piskorze – by następnie zanurkować niczym drapieżne ptaki.
Każdy z pocisków sięgnął celu i wybuchł niczym sztuczny ogień. Pierwszy trafił prosto w tors bandyty, drugi – w kolejnego… Następne nadlatywały z bezlitosną precyzją. Gdy już opadł pył, na placu nie ostał się ani jeden zakapior. Żywi pozostali jedynie mieszkańcy wioski, ich młody wódz oraz pojedynczy najemnik.
***
Sithanka dowiedziała się o cenie, jaką zapłacili jej ludzie, gdy ostatni z bandytów został uderzony pociskiem w plecy. Spadł na ziemię, rzężąc nieludzko, i sturlał się ze wzniesienia, z którego ją zawołał. Zatrzymał się dopiero przy brzegu. Nurt rzeki kołysał jego bezwładnymi nogami.
Ostatni z pocisków skierował się w jej stronę. Pędził z wizgiem przez bezchmurne niebo, lecąc po łuku nad czubkami drzew i nad rzeką. Miał już przebić jej czaszkę, gdy kobieta strąciła go mieczem, ani na chwilę nie spuszczając wzroku z przeciwnika.
Starszy mężczyzna stojący po przeciwnej stronie kłody wyciągnął przed siebie lewą dłoń. Kółko na karwaszu dwukrotnie zamigało na niebiesko.
Chełpił się wygraną? Potwór.
Nie musiała na własne oczy zobaczyć tego, co stało się w wiosce, by wiedzieć, czego się dopuścił. Był Sithem, jak i ona, co oznaczało tyle, że nie miał litości wobec tych, których uważał za wrogów. Chciał ją zabić. Bez chwili wahania pozbawi życia wszystkich, którzy najęli się do jej służby.
Starca ani trochę nie obchodziło to, jakie okoliczności sprawiły, że ktoś parał się bandytyzmem – ani co sprawiło, że ją samą spotkał taki, a nie inny los. Przypuszczalnie w ogóle się nimi nie przejmował. Gdyby okazała się kimś innym niż Sithanką, pewnie przeleciałby przez wioskę równie obojętnie co chłodny wiatr.
Jednak traf chciał, że należała do Sithów tak samo jak i on, co w jego mniemaniu oznaczało, że miał prawo pozbawić ją życia. Inspirował się zatem szaleństwem tamtego zdrajcy, kundla, który położył kres powstaniu swym wiarołomnym ostrzem. Obnażyła zęby, a biały płomień Mocy buzował w niej niczym ognisko.
Kłoda pędziła z nurtem ku grzmiącemu wodospadowi, który nie znikał z jej myśli. Mógł zakończyć jej życie tak gwałtownie jak każde inne zagrożenie. Nie zamierzała pozwolić uciec przeciwnikowi, nawet gdyby sama miała przy tym zginąć.
Atakowała go raz za razem. Znała koszt, ale była gotowa go ponieść. Teraz pozostała już tylko ona, choć to samo mogła powiedzieć o nim. Wspólnie zmierzali ku krawędzi. Buzowała białą energią. Uderzyła w ostrze miecza przeciwnika, ledwie wyciągnięte z pochwy, tak wściekle, jak nigdy przedtem.
Siła uderzenia cisnęła przybłędą w powietrze – i za krawędź wodospadu.
Zaklęła, gdy zniknął jej z oczu wśród wodnej pary. Nie żałowała tego, że dopuściła się przemocy, nigdy jej nie żałowała, ale biały płomień, który rozświetlał jej wnętrze, niekiedy potrafił ją oślepić. Zyskała przewagę – klinga starca nadal do połowy tkwiła w tamtej dziwnej pochwie, a jej własna była gotowa zadać śmiertelny cios. Ale teraz straciła go z oczu, a nie miała pewności, że zginął.
Utrzymała równowagę na kłodzie, zatrzymując ją na krawędzi wodospadu – musiała sobie udowodnić, że nadal jest w stanie przywołać czarny nurt Mocy, chłodny wyraz woli, dzięki któremu poruszała światem równie swobodnie co palcami – i spojrzała w dół, w zmąconą toń.
Rozglądała się gorączkowo, ale nie mogła dostrzec ciała.
Zaklęła i zeskoczyła z kłody za próg wodospadu, by wylądować, lekka jak piórko, na porośniętym mchem głazie wystającym ze spienionej wody.
Z tego miejsca ujrzała kamienną ścieżkę, która biegła krawędzią kotła u stóp kaskady. Łączyła się z drugą, opadającą po ścianie klifu. Obie były niewidoczne z lotu ptaka, skryte pod wilgotnym od pary wodnej występem skalnym. Okrążały kocioł wodospadu i wiodły ku wejściu wydrążonym w pobliskim klifie – ku otworowi o prostokątnych krawędziach. Jak podejrzewała, musiało prowadzić do świątyni, kaplicy czy jakiegoś innego zapomnianego miejsca. Całość była ewidentnie zaniedbana.
Dostrzegła blade odciski stóp. Ich właściciel przekroczył próg chwiejnym krokiem. Tłumaczyło to brak ciała.
Tam, za zasłoną wody, Sithanka wytropiła ofiarę. Za grzmiącą wodną kurtyną dostrzegła czerwone światło. Ruszyła przed siebie – ledwie dotknęła ostrzem ściany z rozproszonych kropelek, a mężczyzna wycofał się w głąb korytarza.
Uśmiechnęła się drwiąco. Niech się starzec skrada, ukrywa i unika starcia. Był zmęczony i poturbowany, a ona już dołoży starań, by pożałował tego pojedynku.
Uniosła dłoń i popchnęła Mocą kłodę spoczywającą u progu wodospadu. Zasłona wody się rozstąpiła. Powstało przejście, z którego skorzystała.
Nie czekała, by spojrzeć przeciwnikowi w oczy. Natychmiast zaatakowała. Zamieniła się w prędką smugę białej Mocy i ścięła ofiarę, nim ta zdołała sparować cios, a co dopiero wyprowadzić własny.
Zdała sobie sprawę z pomyłki dopiero wtedy, gdy górna część posągu zaczęła opadać na ziemię. Dłonie dzierżące czerwony miecz świetlny były martwe, chłodne i metalowe. Przepołowiona postać zwaliła się z hukiem na kamienną posadzkę.
Naraz kolejna, trzecia już czerwona klinga rozświetliła wilgotne ciemności. Jej koniec wbił się w jej ciało. Był gorący, ale jednocześnie chłodny, a nade wszystko wzbudzał w niej nienawiść.
***
Trzecie czerwone ostrze nagle zniknęło. Sithanka padła do przodu, równie nieruchoma co posąg i mężczyzna, który pozbawił ją życia.
***
Ronin schował ostrze do pochwy, którą zazwyczaj trzymał przy sobie, po czym przypiął ją z powrotem do pasa. Szpetna durastalowa rękojeść z widocznymi podzespołami w niczym nie przypominała misternej rękojeści miecza świetlnego używanego na co dzień. Na tym zresztą polegała siła tej broni. Nawet ci przeciwnicy, którzy powinni wykazywać się większą mądrością, nie spodziewali się, że nosi przy sobie więcej niż jedną czerwoną klingę.
Skrzywił się na widok prastarego, teraz zbezczeszczonego posągu Jedi, który leżał obok ciała młodej wojowniczki Sithów.
„Masz rację – oznajmił głos, siląc się na teatralność. – To dopiero poezja”.
Jeśli zawiodło ją to, że bandytka nie zdołała go zabić, nie dawała tego po sobie poznać.
Nie skomentował jej słów, ale odmówił krótką modlitwę przed szczątkami tak posągu, jak i kobiety. Potem wyjął miecz świetlny z bezwładnej dłoni przeciwniczki i usunął własny z dłoni rzeźby. Jego miecz nadal mruczał i rozjaśniał ciemności czerwienią. Umieścił buczącą rękojeść w pochwie.
„Kiedy zamierzasz naprawić to ustrojstwo? – spytała. – Dziś o mało nie doprowadziło do twej śmierci”.
I te słowa zbył milczeniem. Było mu wszystko jedno, czy rozumiała jego motywy. Nie zamierzał o tym rozmawiać, a przynajmniej nie z nią.
Droga powrotna do wioski zajęła mu więcej czasu, niżby sobie tego życzył, z powodu obrażeń doznanych podczas upadku, a także wysiłku, jaki kosztowała go walka. I tak miał szczęście, że wyszedł z niej zwycięsko. Nim wrócił do osady, jego szata wyschła, a słońce minęło już zenit.
Jako pierwszy z końca głównej drogi wypatrzył go B5-56. Podjeżdżając, pisnął karcąco. Ciągnął za sobą parasolową nakładkę na miecz bandytki. Ronin uniósł dłoń w geście przeprosin. Tymczasem mieszkańcy wioski przyglądali się mu z nerwowym zachwytem, za którym nie przepadał.
Właściciel herbaciarni nadbiegł drogą z przeciwnej strony. W ślad za nim dreptał droid zasilający.
– Panie… Roninie…! – zawołał i pochylił się z wysiłku. – Byliście… byliście niesamowici!
Jednak wzrok Ronina powędrował w górę ku płonącej skorupie herbaciarni. Wzniesienie takiego budynku wymagało czasu, sumiennej pracy i sporej liczby materiałów budowlanych, których tu, na skraju zasiedlonej przestrzeni, zawsze brakowało.
– Cierpicie z mego powodu – powiedział. Sullustanin prychnął, ale brakowało mu tchu na protesty. Roninowi odpowiadało to o tyle, że mógł odebrać B5 parasolową nakładkę i wręczyć ją rozmówcy. – Proszę. Napiwek za dodatkowe usługi.
Właściciel herbaciarni przyjął prezent i wydukał coś pod nosem w podzięce. Był zbyt zmęczony, by odmówić. Uniósł urządzenie dłońmi przywykłymi do obchodzenia się ze sprzętem – w końcu, jak sam przyznał, nim udał się na sam skraj Zewnętrznych Rubieży, pracował jako mechanik. Tak czy inaczej, nawet jeśli nigdy osobiście nie widział innych sithańskich modyfikacji technologii mieczy świetlnych, wiedział, czym jest parasolowa nakładka – zmyślnym, wyspecjalizowanym wynalazkiem, za który właściwy kolekcjoner będzie skłonny zapłacić sporą sumkę.
Nim Sullustanin zaczął zadawać niewygodne pytania, przed Roninem wyrósł młody wódz wioski. Stał równie prosto jak wtedy, gdy wystąpił z tłumu, by rozmówić się z hersztem bandytów i wydać rozkaz ataku.
– Nasza wioska ma wobec was dług, panie – oznajmił.
– Nie ma o czym mówić – odparł Ronin.
– Cóż za skromność. Z pewnością jesteście rycerzem Jedi – powiedział chłopak. – Przynajmniej chętnie poznam imię naszego wybawiciela.
Ronin zacisnął szczękę.
„Niby czemu nie?” – spytała.
Ronin odwrócił wzrok. Wydobył miecz bandytki spomiędzy fałd szaty i wypuścił go z dłoni. Młody wódz przyglądał się temu z zaskoczeniem, aż wreszcie Ronin dobył z pochwy własny miecz. Twarz chłopaka zamarła, oświetlona czerwonym blaskiem.
Wśród zgromadzonych na placu rozległy się pomruki. Jedyny pozostały przy życiu strażnik, Gran, który strzelał z dachu, zamarł tam, gdzie stał, w odległości kilku metrów. Wyraźnie żałował, że nie ma przy sobie broni.
B5 wydał niskie, ostrzegawcze buczenie: żadnych teatralnych gestów.
Ronin wbił czubek ostrza w rękojeść miecza bandytki. Nie musiał się zastanawiać, w którym miejscu to zrobić: czarny nurt Mocy pokierował jego ruchami, pomógł mu odnaleźć punkt rozłamu z wprawą znawcy. Durastalowa osłona ustąpiła i mężczyzna ujrzał zasilający broń odłamek kryształu kyber.
Ronin schylił się i sięgnął po kryształ do wtóru stłumionych szeptów osadników. Schował go w połach szaty, gdzie kyber dołączył do pobratymców. Minął ponad rok, nim ostatnim razem uzupełnił kolekcję, a szata jak zawsze ciążyła mu bardziej, niż powinna.
– Ty… Kim ty w ogóle jesteś? – spytał z niedowierzaniem właściciel herbaciarni. Wystarczyło jedno spojrzenie Ronina, by Sullustanin, który wcześniej na jego prośbę bez słowa zabrał się za naprawę astromecha tak kapryśnego jak B5, schował się za plecami młodego wodza.
Cóż, każdy ma swe granice.
Jednak młodzieniec ani drgnął. Spoglądał na Ronina nieustraszonym wzrokiem. Na jego twarzy nie malowały się żadne emocje. Co takiego powiedział wcześniej właściciel herbaciarni? „Aż za odważny”.
„Dziwnie znajomy widok – skwitowała. – Gdzie już widziałam tę twarz?”
Ronin zacisnął zęby – raz, ale porządnie, jakby chciał przegryźć cienką kość. Twarz dziecka zbyt gotowego na to, by dorosnąć, mogła stać się twarzą dorosłego zbyt gotowego na śmierć. Co takiego mogło uchronić chłopca spodziewającego się, że dosięgnie go kres, bo sam wybiegnie mu na spotkanie? Co mógł zrobić Ronin? Zgoła nic.
Zamiast tego sięgnął między fałdy szaty i wydobył kryształ kyber, który dopiero co schował. Chłopak bez słowa, choć z zaskoczeniem wyciągnął dłoń i przyjął dar. Krwawy kryształ ważył niewiele.
– Odstrasza złe duchy – stwierdził Ronin. – Strzeż go za wszelką cenę.
To powiedziawszy, odwrócił się, a głos w jego głowie zachichotał.
***
Ronin opuścił wioskę i skierował się ku rozbitemu srebrnemu okrętowi u stóp gór po przeciwległej stronie doliny. Początkowo B5-56 nalegał, by zawrócili – by przyjęli od mieszkańców żywność, kredyty czy schronienie. Gdy Ronin, niezrażony jękami droida, nie zareagował, B5 przeszedł do narzekania.
Co strzeliło mu do głowy, że zostawił kryształ kyber w rękach bezbronnych osadników? Jak mają chronić taki skarb przed agentami Cesarstwa? Czy jego mistrz nie zdaje sobie sprawy, że powierzył im kontrabandę najwyższej klasy?
Ostatnie pytanie Ronin skwitował prychnięciem. Nie był obrońcą niewinnych, z czego B5 powinien sobie zdawać sprawę.
– Tylko tak mogłem się odwdzięczyć za herbatę – wyjaśnił. – A może miałem im zostawić ciebie?
B5 zaświergotał z oburzeniem i urazą, ale już się więcej nie odezwał.
Słowa droida ugodziły Ronina mocniej, niż był skłonny przyznać. Ta część jego umysłu, której nadal zdarzało się myśleć logicznie, żałowała, że oddał zdobycz. Gdyby wioska postanowiła sprzedać dar, będzie jej trudno znaleźć kupca – o ile mieszkańcy w ogóle zdadzą sobie sprawę z jego wartości. Ci, którzy kupowali kryształy kyber, albo byli wrogami Cesarstwa, albo jego najlojalniejszymi obrońcami. Obie grupy będą chciały się dowiedzieć, jak taki przedmiot trafił w ręce tych ludzi. Szczera odpowiedź prędzej zagroziłaby wiosce niż Roninowi.
Miał nadzieję, że osadnicy pojmą powagę sytuacji. Zrozumieją, że najlepiej będzie, jeśli zostawią podarunek sobie. Kryształy kyber wymagały troski. Pragnęły opieki ludzi i chciały im służyć. Odpowiednio pokierowane, mogły zapewnić zdrowie i dobrobyt kolejnym pokoleniom mieszkańców. Dar mógł jeszcze okazać się dobrym duchem, a z pewnością lepszym niż te, które wcześniej nawiedzały wioskę. Lepszym niż duchy wojny, które już dawno powinny były odejść w niepamięć.
Gdy Ronin i B5 zatrzymali się na nocleg u podnóża niskiego wzniesienia, nie znalazłszy lepszego schronienia, z kierunku, z którego przybywali, ujrzeli kłęby dymu unoszące się nad stosem pogrzebowym.
– No tak. Powinienem był wspomnieć, by zajrzeli do kaplicy – mruknął.
„Jeszcze możesz zawrócić i o tym napomknąć” – powiedział głos, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że to zły pomysł.
– Mam tu jeszcze coś do zrobienia? – zmienił temat. – A może pora udać się w kolejną podróż?
Milczała przez dłuższą chwilę. Ronin przeżuwał resztkę suszonej racji żywnościowej. Patrzył, jak dym unosi się po spirali ku upstrzonemu gwiazdami fioletowemu późnowieczornemu niebu.
Gdy wreszcie zabrała głos, zaskoczyła go: „Nie jesteś tak samotny, jak ci się wydaje”.
Tamtego wieczoru już się nie odezwała, a Roninowi zajęło dłuższą chwilę, nim wreszcie wygodnie spoczął. W jego kościach zalągł się chłód.
ROZDZIAŁ
TRZECI
„NIE MASZ CZEGOŚ do zrobienia?”
Na wilgotnej kamiennej posadzce kaplicy za wodospadem poruszyło się ciało. Drugi ruch był bardziej nagły i gwałtowniejszy. Kobieta zerwała się z ziemi do pozycji siedzącej, panicznie łapiąc powietrze. Powiodła dłonią po bolącym czole. Druga ręka powędrowała do brzucha.
W pancerzu, w miejscu, gdzie starzec pchnął ją mieczem świetlnym, ziała dziura o osmalonych krawędziach. Bandytka przypomniała sobie biały gorąc i czerwony blask ostrza wystającego z jej brzucha. Jednak ból, który poczuła, gdy przyłożyła dłoń do trzewi, był tylko wspomnieniem. Nieskazitelna skóra w ogóle wyglądała na nienaruszoną.
Co przecież było niedorzeczne. Czuła w krwi i w kościach, że do wydarzeń z ostatnich godzin – ich pojedynku, jej śmierci – doszło naprawdę. A nawet gdyby nie dowierzała własnej intuicji, miała na to dowody. Piedestał przepołowionego posągu Jedi, jej ofiary, nadal nad nią górował. Druga połowa figury spoczywała na posadzce, choć po mieczu świetlnym nie było ani śladu – zresztą jej własna broń też gdzieś zniknęła. Została sama, ale jej własna obecność była wystarczającą tajemnicą.
Góry. Przypomniała sobie coś o górach, coś z jakiejś dawnej lekcji. Jej mistrzyni powiedziała, że góry są tajemnicze. Zamieszkują je bogowie, duchy oraz istoty, które nie są do końca ani jednym, ani drugim. Banialuki. Tyle czasu spędziła w górach na Genbarze, a nie spotkała tu niczego potężniejszego czy bardziej przerażającego od siebie samej.
No, pomijając starca, który właśnie pozbawił ją życia.
I pomijając istotę, która odwróciła ten proces.
Bo przecież umarła, prawda? Wbiła wzrok w dziurę w pancerzu. Przypominała sobie coraz więcej: ciepło, chłód i nicość. A jednak…
Jednak teraz oddychała, czuła ból – ona, bandytka, Sithanka, Kouru, bo tak miała na imię – nie wiedziała, czym teraz jest, ale jedno było pewne: nie była martwa.
– Co, na demony…?
Kouru jęknęła. Zasiadła na piedestale przepołowionego posągu i wbiła wzrok w zasłonę wody, przez którą przenikało pomarańczowe wieczorne światło. Przyłapała się na tym, że jej myśli dziecinnie krążą wokół tego, iż ten wieprz przywłaszczył sobie jej miecz.
„I co z tego? Odbierzesz mu jeden z jego własnych”.
Kouru wykrzywiła usta.
– Wezmę oba.
„To wszystko?”
Nie. Pragnęła też jego śmierci. Przypominał jej o tym, że nie doprowadziła spraw do końca. Nie spocznie, póki nie usunie go ze świata żywych. Uświadomiła to sobie z taką wyrazistością, jaka nawiedzała ją bardzo rzadko – tylko wtedy, gdy dopuszczał ją do siebie czarny nurt.
„Tak. Skup się. Będzie ci to potrzebne. A teraz biegnij. Zdążył już się oddalić”.
Będzie musiało jeszcze minąć sporo czasu, nim Kouru uzna subtelne podszepty – podszepty, które namawiały ją, by oddała się furii, zewowi krwi, zemście – za część własnej duszy. Ale gdy już uzna je za własne, przestanie im się dziwić i potraktuje je jako coś oczywistego.
ROZDZIAŁ
CZWARTY
NIE MIAŁ INNEGO WYJŚCIA, JAK spocząć pod gwiazdami. Gdy się obudził, jego szata była wilgotna. W drodze B5-56 zameldował, że modlił się, by jego mistrz odzyskał zdrowe zmysły, ale skoro ten nadal oddala się od wioski, nie robi sobie dużej nadziei.
– Zawsze się upierasz, że powinienem zostać jakimś obrońcą uciśnionych – rzekł Ronin w cieple późnego ranka. – Rozumiesz, że to niewdzięczna praca?
B5 zagwizdał coś, czego Ronin nie powtórzyłby w obecności dziecka.
– Obłudniku ty.
Co kilka miesięcy toczyli tę samą rozmowę. Wracała z regularnością pór roku, co Ronin sobie w niej cenił. Wyznaczał w ten sposób czas, gdy przemieszczali się z sektora do sektora, z księżyca na planetę i znów na księżyc.
Dziś droga była szeroka i prosta, zresztą z dala od wioski zrobiła się jeszcze szersza, a teraz, gdy już zbliżali się do wraku okrętu u końca doliny, Ronin spostrzegł, że ich trasa krzyżuje się z jeszcze znaczniejszym traktem. Drogi spotykały się w zagajniku kwitnących na różowo drzew, który skrywał zakopany dziób srebrnej jednostki.
Z kwiecistych cieni dochodziła melodia wygrywana na jakimś flecie. Fraza rozbrzmiewała, po czym zamierała i rozpoczynała się na nowo w nieco innym brzmieniu. Właściciel instrumentu ćwiczył swą grę.
Ronin zwolnił kroku. Wśród drzew dostrzegł osobę, która siedziała na głazie i odtwarzała kolejne fragmenty pieśni, pracując nad ruchami warg i palców. Urywki melodii niekiedy wydawały się Roninowi znajome, a innym razem – obce.
„Mam wrażenie, że takie próby podobają ci się bardziej, niż gdybyś trafił na spektakl z prawdziwego zdarzenia” – odezwał się głos.
– Chyba o pół tonu za wysoko – powiedział Ronin.
– Na moje za nisko – odparło muzykanto. Uniosło głowę i choć miało radosny głos, jego twarz w większości była ukryta za maską – białą, o lisim kształcie, z czerwonymi pasami na ustach i czole. Proste odzienie siedzącego, kimono i spodnie, też okazało się zadziwiająco białe, choć nieco wyblakłe, jak kości pozostawione na słońcu. Możliwe, że dawniej miało inną barwę, ale teraz wydawało się równie blade jak włosy obcego, upięte w kok z tyłu głowy.
– Nie krępuj się – zachęciło muzykanto. W przeciwieństwie do ubioru, jego głos był żywy i świetlisty. Wypowiadało się z zaśpiewem urodzonego gawędziarza. – Wolę poznać swe wady teraz niż potem, gdy już będę śpiewało za miskę strawy. Zmierzasz do kosmoportu?
– Jeśli to tam wiedzie droga – odparł Ronin.
– Wobec tego zostańmy druhami.
B5 zaświergotał, gdy muzykanto wstało i odłożyło flet do futerału na ramieniu, zanim zeskoczyło z głazu, by się z nimi zrównać.
– Naprawdę? – powiedziało do B5. – Przepraszam najmocniej. Mogłobym umilać nam podróż grą, ale obawiam się, że nie mam wprawy.
– Mój kompan jest zachłanny – podsumował Ronin, na co B5 pisnął z oburzeniem.
– Poznał się na mej wartości. No dobrze, opowiem historię. Jakie najbardziej lubicie? Choć obawiam się, że większość jest dość depresyjna, biorąc pod uwagę minioną wojnę i tę, która dopiero nadciąga.
– Myślisz, że chcę słuchać o wojnie?
Muzykanto spojrzało znacząco na pochwy przyczepione do pasa Ronina.
– Na takiego wyglądasz. Rzadko spotyka się człowieka o wyglądzie wojownika, który podróżuje bocznymi drogami Zewnętrznych Rubieży. I te dwa ostrza! Jak ze słusznie minionej epoki, drogi przyjacielu…
Zapytało Ronina o imię, lecz wojownik nie odpowiedział. Muzykanto nie dało za wygraną i o to samo spytało B5.
Droid, mały zdrajca, zaświergotał coś w odpowiedzi.
– Doprawdy? A zatem mistrz Ronin. – Muzykanto spuściło głowę w zamyśleniu. – Dobrze. Wobec tego będę dla was Wędrowco. Będziemy do siebie pasować.
– A na cóż mi to? – spytał Ronin, choć tak naprawdę pomyślał: „A na cóż to tobie?”.
– W imię koleżeństwa – odparło Wędrowco, jakby sprawa została przyklepana.
Wędrowco wybrało się z nimi w dalszą podróż. Dotrzymywało kroku Roninowi i rozmawiało z B5, aż wreszcie dotarli we troje do rozdroży. Tam Wędrowco odwróciło się w kierunku wiodącym do kosmoportu. To samo zrobił B5, jednak zatrzymał się, obrócił kopułę w stronę Ronina i pisnął strofująco, gdy ten zwolnił kroku.
Z rana Ronin nie zamierzał iść do kosmoportu, a mimo to teraz podążył za Wędrowco i droidem, choć trzymał się z tyłu w pewnej odległości. W innych okolicznościach już planowałby, jak się pozbyć wścibskiego rzepa w pierwszym lepszym tłumie w kosmoporcie, i to raczej prędzej niż później. Ale nabrał wątpliwości.
„Nie jesteś tak samotny, jak ci się wydaje” – powiedziała wtedy.
Nie doprecyzowała, o co jej chodzi, bo nie musiała. Kierowała go wyłącznie w stronę jednego rodzaju istot – w stronę tych, których dawniej oboje mieli za braci i siostry, a którzy, jak żywiła nadzieję, już wkrótce mieli pozbawić go życia. Spotykał ich coraz rzadziej. Sithów nigdy nie było tak wielu jak Jedi, których zdradzili, a polowania Ronina jeszcze bardziej ich dziesiątkowały. Czy to „Wędrowco” miało zostać jego kolejną ofiarą? Jeszcze nie był pewien.
W duszy przeklął swe zaniechanie. Przez wiele miesięcy zbijał bąki, a teraz, gdy przyszło mu czerpać z falującego nurtu Mocy, okazało się, że ma intuicję pustaka. Owszem, nawet w najlepszych latach z trudem rozróżniał wrażliwość na biały płomień i czarny nurt oraz możliwość manipulowania jednym i drugim od sytuacji, w której zwyczajnie był w nich zanurzony. W końcu jedno i drugie w jakimś stopniu przenikało wszystko, co żywe. Nie potrafił do końca pojąć niektórych niuansów filozofii Mocy. Wiedział jedynie, że biały płomień i czarny nurt przejawiają się powszechnie u artystów – zarówno w ich blasku, jak i klątwach – a ten tu artysta nie jest wyjątkiem.
Na korzyść Wędrowco przemawiało to, że Ronin go nie poznawał, a zdawało się być w takim wieku, że powinien. Był bowiem taki czas, gdy znał każdego wojownika, który zwał się Sithem – no, prawie każdego, bo bandytki nie poznał.
Pod koniec wojny musiała być całkiem młoda.
Wyciągnął rękę, posiniaczoną podczas upadku z wodospadu. Starał się nie słuchać rozmowy Wędrowco z droidem.
– Żadnych wskazówek? – mruknął pod nosem.
– Słucham? – odezwało się Wędrowco.
B5 od razu zaświergotał, by usprawiedliwić mistrza. No, nazwał go stetryczałym ekscentrykiem, ale to tym bardziej zaintrygowało Wędrowco. Ronin tylko wzruszył ramionami, jakby podzielał opinię astromecha. Słyszał już gorsze obelgi.
„Aleś nietowarzyski” – powiedziała. Żadna wskazówka.
Miał ochotę jej przypomnieć: wczoraj zabiłem kobietę. Zamiast tego wyzwał B5 od plotkarskich przekupek i zmusił się do przysłuchiwania się rozmowie. Całkiem możliwe, że rozejdą się z muzykanto w dobrych stosunkach i żadne z nich nie będzie próbowało zamordować drugiego.
***
Droga wiodąca do kosmoportu Osou, centrali transportu międzygwiezdnego Genbary, z czasem zapełniła się podróżującymi. Do wieczora wędrowcy dołączyli do spontanicznej karawany wozów gąsienicowych, śmigaczy i pieszych. Większość pochodziła z prowincjonalnych osad, które handlowały produktami spożywczymi na targowiskach Osou, co niestety sprawiało, że Ronin i jego kompani rzucali się w oczy.
Wędrowco nic sobie nie robiło z zainteresowania tłumu. Opowiadało historie doniosłym, radosnym głosem, który zawodził rzadziej niż umiejętność gry na flecie. Dzieciom jadącym w wozie matki, zaprzęgniętym w masywnego, pokrytego łuską dzika, opowiadał baśnie; siostrom transportującym świeże czerwone owoce – najnowsze ploteczki z Jądra; starszawemu wujaszkowi prowadzącemu terkoczący śmigacz, który zamykał tyły karawany – podanie o duchach. Ronin wolał przysłuchiwać się takim historiom niż rozmowom o najnowszych wydarzeniach, o których wolała rozprawiać większość dorosłych.
– Tak, cesarska unifikacja, wspaniała rzecz – skomentowała cioteczka niosąca worki z ryżem na kiju umieszczonym na jej ramionach. – Dwadzieścia lat pokoju! Mój kuzyn miałby na ten temat inne zdanie. W ubiegłym roku zarobił wiązkę z blastera z ręki bandyty. Ledwie opłaciliśmy terapię bactą. Wielki mi pokój!
– Mówię ci, będzie jeszcze gorzej – powiedział idący obok wujaszek, prowadząc bestię zaprzęgową, włochatą istotę z porożem, wyższą w kłębie niż w biodrach, która zapewniała cień pobliskim wędrowcom. – Cesarz nie walczył z rodzeństwem o to, które z nich zasiądzie na tronie. Nie miało to znaczenia, gdy Cesarstwo należało do możnowładców. Jednak teraz, gdy ich ojciec jest na łożu śmierci, cesarzewiczom wydaje się, że mają o co walczyć.
– Niech walczą. – Cioteczka prychnęła i przeniosła ciężar pakunków z ramienia na ramię. – Tutaj i tak jak zawsze będziemy odpierać piratów.
Starowinka ze skrzynią leków na plecach zagwizdała przez zęby.
– A kto niby będzie zajmował się tym odpieraniem, skoro zabierają nasze dzieci na wojnę? Prowadzą rekrutację w porcie. Sama zobaczysz plakaty.
Wśród podróżnych rozległy się ożywione szepty. Ronin uznał, że podziela zdanie kobiety, choć nie dał tego po sobie poznać. Pozostali i tak spoglądali w jego stronę, jakby opinia wysokiego obcego dzierżącego miecze mogła uwolnić ich od obawy, że i tu w końcu dotrą walki – albo że przynajmniej da im pretekst, by zaprzątali sobie głowy czymś konkretniejszym. Podejrzewał, że akceptowali jego obecność w tłumie tylko dlatego, że podróżował w towarzystwie wędrownego muzykanto. Nie tyle im zagrażał, co stanowił kuriozum. Zmieniłoby się to, gdyby tylko odkryli, że jego pochwy skrywały coś innego niż metalowe ostrza.
– Zawsze rekrutują – odezwał się ktoś wątłym głosem starca. – Nie tego powinniście wyglądać. – Mówiącym okazał się wujaszek ze śmigacza, który wysłuchiwał historii o duchach. Siedzące tuż obok niego Wędrowco z zaciekawieniem przekrzywiło głowę. – Rozglądajcie się za ciałami. Znów giną.
Przez tłum przeszła fala niepokoju. Nieprzyjemne plotki zrodziły kolejne. Ludzie, którzy bali się przyszłości, lubili wiedzieć, że nie są w tym odosobnieni. Jednak słowa mężczyzny sugerowały coś gorszego, z czym trudniej się pogodzić niż z perspektywą kolejnej suszy czy zmiany na stanowisku gubernatora. Na twarzach wędrowców pojawiło się uczucie, które znacznie trudniej odpędzić niż niepokój: strach.
– Przestańcie – ktoś powiedział. – Nie powinniśmy…
Apel został zagłuszony przez starowinkę ze skrzynią leków.
– Potwierdzam, słyszałam. – Uniosła wyzywająco brodę w odpowiedzi na krzywe miny tych, którzy woleliby, by zamilkła. – Wioska na małym czerwonym księżycu nad Buną. Zaatakowana przez piratów. Miejscowy pan posłał przeciwko nim swych najlojalniejszych Jedi, ale słuch po nich zaginął. Posłał kolejnych, ale ci nie znaleźli nikogo. Ani piratów, ani Jedi, ani mieszkańców wioski. Nikogo.
– To tylko plotki.
– Nieprawda. Słyszałam na HoloNecie. Musieli przeprosić rodziny. Nie mogli odesłać do domów kości.
– Gdzie tam! Po Jedi nie zostają kości. Przynajmniej nie po tych dobrych. Po śmierci są pochwytywani przez duchy.
– Przez Moc, starowinko.
– Jedno i to samo! Proszę nie mówić takich rzeczy. To straszne. I założę się, że przynosi pecha.
– Pecha! – Cioteczka z ryżem prychnęła. Dłonie, którymi trzymała oparty o szyję kij, na kłykciach i po wewnętrznych stronach miały blade blizny oparzeniowe. Blizny, których można się nabawić, obsługując ciężkie działa na zdezelowanych jednostkach na froncie. – Mówicie tak, jakby to była jakaś opowiastka, a tak nie jest. Ja nie zapomniałam. Na każdym polu bitwy pozostawały ciała do momentu, aż pojawiła się tamta sithańska czarownica.
Jadący obok Ronina B5-56 pisnął ostrzegawczo. Pewien mężczyzna wziął dźwięk astromecha za niepokój i położył ciepłą dłoń na jego kapeluszu. B5, który poczuł, że jest traktowany protekcjonalnie, zakwilił ostro. Ktoś zaśmiał się pod nosem, ale inni mu nie zawtórowali.
Opowieści były wszystkim znane. Opowieści o czarnej magii Sithów. O Mrocznym Lordzie i jego czarownicy, którą zabił, a która została wskrzeszona po śmierci, a teraz odbierała martwym możliwość zjednoczenia się z Mocą – czy z duchami albo boską siłą poza granicami galaktyki, w zależności od tego, kto opowiadał historię. Tak czy inaczej, kradzież dusz stanowiła świętokradztwo przechodzące wszelkie pojęcie. Demoniczna armia czarownicy budziła grozę i ze względu na bezgraniczny fanatyzm, z jakim osiągała cele Sithów, i ze względu na to, że samo jej istnienie zagrażało harmonii świata.
I pewnie dlatego wszyscy podróżujący prędzej czy później łapali się na tym, że ich oczy wędrują ku Wędrowco. Któż bowiem, jak nie mistrzo opowieści, mógł pomóc im zrozumieć to, co tak dalece wymykało się ludzkiemu rozumowi? Ronin zamierzał spoglądać przed siebie, w kierunku marszu, ale i jego wzrok niechybnie spoczął na Wędrowco. W końcu mógł się czegoś o nim dowiedzieć ze sposobu, w jaki wypowiadało się o Sithach.
Wędrowco zaś w pewnej chwili opuściło śmigacz wujaszka i wmieszało się w tłum. Przyłożyło dłoń do brody, pogrążone w myślach. Gdy zaczęło mówić, pochyliło głowę w lisiej masce. Było dlań oczywiste, że zostanie wysłuchane.
– Ja też sporo widziałom – powiedziało – a jeszcze więcej słyszałom od innych. Duchy, demony. Zjawy i bogowie. Każde wymówienie tych słów poszerza ich znaczenie – i je pogłębia. Zaliczam się w poczet szczęśliwców, starowinko, bowiem dane mi było usłyszeć wybrane przez ciebie słowa. Byłaś świadkiem wydarzeń, o których mówiłaś, i zgodziłaś się o nich opowiedzieć. Powinniśmy słuchać, wyciągać wnioski i pamiętać, jak sądzę, że opowieści o zmarłych często zawierają ziarno prawdy, nawet jeśli nie całą prawdę. Czy to, co mówię, ma sens?
Kobieta o pokrytych bliznami dłoniach prychnęła i odwróciła głowę.
Ronin wykrzywił twarz. Wypowiedź zadowoliła część podróżujących, ale jemu powiedziała mniej, niżby sobie życzył.
Wśród podróżnych teraz zapanowała cisza, zresztą karawana podzieliła się na mniejsze grupy, gdy przyjaciele i sąsiedzi oddalili się, szepcząc między sobą. Niektórzy znów zaczęli żartować. Z tej odległości widzieli już wysokie, gipsowe ściany kosmoportu Osou. Zmierzchało. Wkrótce odpoczną w cieple i świetle cywilizacji, gdzie nikt nie będzie musiał bać się duchów, no chyba że akurat będzie miał na to ochotę.
„Poza tobą” – wtrąciła.
Potrafiła grać na nerwach.
***
Od kilku kilometrów podróżnych gnębiły nadciągające chmury. Gdy tylko ujrzeli bramę Osou, zesłały na nich nagły, ulewny deszcz. Większość spośród pozostałych członków karawany zerwała się do biegu. B5-56 postanowił skryć się pod opadającymi konarami rozłożystego przydrożnego drzewa – nie znosił, gdy przemakał mu kapelusz. Ronin stanął tuż obok, choćby po to, by przekonać się, czy dołączy do nich Wędrowco.
Obecnie już nie tyle się zastanawiał, czy Wędrowco będzie się ich trzymało, ile jak zamierza to uzasadnić. Okazało się, że w ogóle nie zamierzało. Po prostu stanęło tuż obok i wpatrywało się w deszcz z ciekawską miną, aż wreszcie sięgnęło do torby przerzuconej przez ramię i wyciągnęło z niej niewielką sakwę, po czym podało ją Roninowi. Wewnątrz znajdowały się nakrapiane czerwone owoce.
– Ja ich nie strawię – powiedziało muzykanto.
– A ja tak? – spytał Ronin.
– Jeśli się zastanawiasz, czy są zatrute, będziesz musiał zapytać te urocze panienki, które będą nimi handlowały na targu, niemiły człowieku.
Ronin przyjął owoce, które okazały się bardziej kwaśne niż słodkie, ale nie doskwierały jego szczęce, która rozbolała go znów, gdy tylko się rozpadało. Nie żeby Wędrowco miało świadomość tej konkretnej przypadłości, chyba że wiedziało o nim znacznie więcej, niż było skłonne przyznać.
– Mam wrażenie, że jesteś przygaszony – powiedziało i westchnęło, przerywając ciszę. Skrzyżowało dłonie i zmarszczyło czoło. – Przepraszam. Czyżbym było zbyt mało dramatyczne jak na twój gust?
– Mam dość dramaturgii – odparł Ronin.
Wędrowco cmoknęło ze współczuciem.
– Och, cierpienia starego wojownika, który otwarcie nosi przy sobie co najmniej jedno niebywale nielegalne ostrze.
Spojrzało znacząco na rękojeść miecza świetlnego i na dopasowaną pochwę. Ronin skrzywił się, ale Wędrowco zbyło jego minę machnięciem ręki.
– Niczego nie widziałom, mistrzu Roninie. Wspominam o tym tylko dlatego, że nasi przyjaciele nie mylą się w kwestii plakatów, a cesarzewicze nie tylko oblepiają nimi każdy kosmoport w galaktyce, również na tym zapyziałym światku, lecz podejmują i inne działania. Skoro, jak twierdzisz, naprawdę masz dość dramaturgii, bądź nieco bardziej ostrożny, gdy ustąpi deszcz i przekroczymy bramy portu.
B5 zaświergotał w podziękowaniu, bo sam Ronin milczał. Trudno było mu uwierzyć, że to tej istoty miał się strzec. Całkiem możliwe, że głos przestrzegał go przed kimś innym.
Jednak wojownicy Sithów co do jednego byli przebiegli.
Postanowił, że będzie lepiej, jeśli ruszą każde w swą stronę. Jeśli Wędrowco zależy na czymś więcej niż na towarzystwie na trakcie i opowieściach, pójdzie jego śladem, a jeśli uczyni to z mieczem w ręku, wtedy Ronin zrobi, co do niego należy. A jeśli zależy mu na samych opowieściach, cóż, najwyżej będzie nieusatysfakcjonowane. Tak czy inaczej, Ronin zamierzał poznać prawdę.
Koniec końców, okazało się, że pozbył się natręta bez trudu. Deszcz ustał już wkrótce, ale ich trójka dotarła na targ dopiero po zapadnięciu zmroku. Tam Wędrowco przekonało się, że zarówno lokalna herbaciarnia, jak i kantyna życzą sobie jego obecności. Gdy rozpoczęło negocjacje, Ronin i B5 udali się w dalszą drogę bezimiennymi uliczkami Osou, by poszukać kogoś, kto zapewni im strawę w zamian za przyjrzenie się maszynom.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki