Star Wars: Ronin - Emma Mieko Candon - ebook

Star Wars: Ronin ebook

Emma Mieko Candon

3,5

Opis

Tajemniczy były Sith przemierza galaktykę na kartach oszałamiającej gwiezdnowojennej opowieści inspirowanej animacją "Pojedynek" z "Gwiezdne wojny. Wizje"

Jedi są najwierniejszymi sługami Cesarstwa.

Przed dwudziestoma laty klany Jedi ścierały się ze sobą w służbie zwaśnionych możnowładców. Udręczony niekończącą się walką, jeden z odłamów Jedi zbuntował się, by pokierować własnym losem, zdobyć władzę i już nigdy się nikomu nie kłaniać. Jedi ci nazwali się Sithami. Osłabione przez wewnętrzne spory i zdrady, powstanie Sithów zostało stłumione. Dawniej poróżnieni panowie Jedi zjednoczyli się, by obronić Cesarstwo... ale nawet w czasach pokoju

Cesarstwo nie jest wolne od przemocy.

Skrajem Zewnętrznych Rubieży w towarzystwie wiernego droida wędruje bowiem samotny dawny Sith, a nad nim unosi się duch mniej cywilizowanych czasów. Wojownik dzierży miecz świetlny, choć, jak sam twierdzi, nie wywodzi się z żadnego klanu Jedi i nie kłania się żadnemu panu. Niewiele o nim wiadomo – nieznane jest nawet jego imię – nie wspomina on bowiem przeszłości ani decyzji, których przyszło mu żałować.

Strzeże swej historii równie zawzięcie co czerwonego ostrza, spoczywającego w pochwie u jego pasa.

Gdy niekończący się cykl przemocy zagraża dobrowolnej izolacji wędrowca i zmusza go do stawienia czoła tajemniczej rozbójniczce, podającej się za Sitha, staje się jasne, że najdalsza nawet wędrówka nie pozwoli wojownikowi odegnać widma przeszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 474

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (17 ocen)
3
8
1
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Soontir1

Z braku laku…

Z braku laku to dobre określenie. Zdecydowanie lepiej bawiłem się na krótkiej animacji, na której wzorowana jest powieść. Styl autorki też nie powala.
10
Luana789

Nie polecam

Najgorsza, nudna jak flaki z olejem książka o tematyce gwiezdnowojennej. Czytanie tego było męczarnią.
00
bazi888x

Z braku laku…

Cieżka ksiażka zapowiadajaca sie naprawdę dobrze lecz z każdym kolejnym rozdziałem coraz ciężej sie czyta. Postacie strasznie pogmatwane wyrazaja sie w bezosobowym tonie i slowach np. wędrowco, muzykanto itp.
00

Popularność




Rozdział 1

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

RONI­NOWI KRE­DYTY SKOŃ­CZYŁY się dwa mie­siące po tym, jak zja­wił się na Zewnętrz­nych Rubie­żach, na pla­ne­cie, która zwała się Gen­bara. Po praw­dzie sam prze­jął się tym mniej niż B5-56, besz­ta­jący go przy każ­dej spo­sob­no­ści.

– Spójrz na to z tej strony – ode­zwał się do toczą­cego się za nim kom­pana. – Nie musimy się przej­mo­wać, gdzie będziemy spać.

Czło­wiek bez kre­dyta przy duszy nie miał powodu, by dzie­lić trasę na odcinki mię­dzy kolej­nymi osa­dami i gospo­dami. I tak nie stać go było na opła­ce­nie noc­legu. Mógł zatem wędro­wać do woli, a leśne widoki Gen­bary wyna­gra­dzały trud tułaczki po wie­lo­kroć. Roz­le­głe poła­cie sosen z rzadka tylko prze­ry­wane były sza­chow­ni­cami użyt­ków rol­nych, doglą­da­nych przez osad­ni­ków ukła­da­ją­cych sobie życie na nowo, z dala od blizn, jakie wojna pozo­sta­wiła na świa­tach bliż­szych Galak­tycz­nego Jądra.

Tej nocy Ronin spał pod dachem nie­wiel­kiej przy­bu­dówki, o któ­rej poprzed­niego dnia powie­dział mu miej­scowy stary drwal, gdy wędro­wiec mijał jego chatę. Zapusz­czał się w głąb gór­skich rejo­nów.

– Góry? Jeste­ście pewni, panie? – spy­tał tam­ten, świsz­cząc przez zęby. Sie­dzieli na weran­dzie nad imbry­kiem stę­chłej her­baty. Już się koń­czyła, ale Ronin chęt­nie poczę­sto­wał starca w zamian za wrzą­tek i towa­rzy­stwo. – Pro­szę podą­żyć tą ścieżką i minąć grań. Zawie­dzie was do wio­ski w doli­nie. O ile na­dal tam jest.

Zło­wróżbne słowa, choć Ronin zyskał pew­ność, że obrał wła­ściwą drogę. Jego spoj­rze­nie pochwy­cił B5. Skryta pod sło­mia­nym kape­lu­szem poje­dyn­cza soczewka dro­ida ostrze­gaw­czo zmie­niła barwę z czer­wo­nej na nie­bie­ską i maszyna wyrzu­ciła z sie­bie serię szyb­kich dźwię­ków.

Drwal, który nie rozu­miał języka binar­nego, wziął piski zwień­czo­nego kopułą astro­me­cha za ner­wo­wość. Wyszcze­rzył zęby.

– Daw­niej, dro­idku, gdy sta­wia­łem mą skromną chatę, były tam cztery wio­ski. Potem – trzy, potem – dwie, a teraz ostała się jedna. Mówią, że miesz­kańcy roz­zło­ścili złego ducha. Ducha, któ­remu nie widzi się obec­ność osad­ni­ków.

„Sie­bie nie zali­cza do tego grona?” – ode­zwał się głos w uchu Ronina.

– Góry takie już są – skwi­to­wał wędro­wiec.

Drwal uznał, że to on jest adre­sa­tem tych słów, i z powagą poki­wał głową. B5 obró­cił kopułę i skie­ro­wał foto­re­cep­tor na Ronina w paro­dii zło­wro­giego spoj­rze­nia. Męż­czy­zna udał, że tego nie dostrzegł, ale posta­no­wił mieć się na bacz­no­ści. Cza­sami, gdy dzie­lił z kimś strawę oraz napój i zda­rzało się mu udzie­lić odpo­wie­dzi gło­sowi, inni pusz­czali jego słowa mimo uszu. Jed­nak kiedy indziej reago­wali, co mogło się źle skoń­czyć. Jeśli gór­skie wio­ski na­dal stały, już wkrótce miał się zna­leźć wśród nie­zna­jo­mych, któ­rzy spra­wiali wra­że­nie prze­sąd­nych.

***

Naza­jutrz wstał i roz­pro­sto­wał koń­czyny, by się roz­grzać, po czym zabrał się za połówkę ostat­niej już racji żyw­no­ścio­wej z sakwy. Prze­żu­wał ją powoli ze względu na ból. Powiódł pal­cami po sta­rym metalu, który pod­trzy­my­wał jego żuchwę, cią­gnąc się od ucha do ucha.

Przez cały ten czas B5 wyda­wał nie­miłe piski i wyzy­wał go od sta­ru­chów i pro­sta­ków. Z pew­no­ścią, stwier­dził droid, jego mistrz pamięta, że może zaro­bić tyle kre­dy­tów, by zapew­nić sobie środki na podróż, aż ta wresz­cie dopro­wa­dzi go do kresu – albo przy­naj­mniej tyle, by pozwo­lić sobie na nowo­cze­śniej­szą pro­tezę. Jed­nak nie roz­staje się z łupami do tego stop­nia, że zanim zrobi z nich uży­tek, z pew­no­ścią prę­dzej pad­nie ofiarą jakie­goś wsty­dli­wie banal­nego losu: chłodu, cho­roby albo cze­goś gor­szego.

– Wiesz, oka­zał­bym się jesz­cze głup­szy, gdy­bym pró­bo­wał coś z tego sprze­dać – powie­dział męż­czy­zna, kle­piąc dło­nią po skar­bach skry­tych w połach szaty. – Bo jak wytłu­ma­czył­bym się z tego, gdzie je zna­la­złem?

„Co zatem zamie­rzasz zro­bić ze swymi łupami, pomi­ja­jąc to, że je zbie­rasz?” – spy­tał gorzko głos.

Nie potra­fił udzie­lić odpo­wie­dzi. A przy­naj­mniej nie takiej, która by ją zado­wo­liła.

Wie­dziony poczu­ciem winy, spoj­rzał na pod­szewkę dłu­giej zakap­tu­rzo­nej szaty, którą nosił w cha­rak­te­rze pele­ryny. Co naj­mniej od roku, odkąd ostat­nio uzu­peł­nił kolek­cję, ważyła tyle samo. Krysz­tały wszyte po wewnętrz­nej stro­nie mate­riału zami­go­tały, jakby na powi­ta­nie. Czer­wone świa­tło opły­nęło jego palce, zachwy­cone obiet­nicą uwagi. Chciały, by je dotknął; by je chwy­cił i z nich sko­rzy­stał.

Wyrów­nał poły szaty, nawet nie musnąw­szy swego skarbu. Miał powód, choć ten się jej nie podo­bał: tak długo, jak krysz­tały pozo­sta­wały przy nim, nie mogły przy­słu­żyć się złu.

„Ruszaj więc w stronę wio­ski”.

Doświad­cze­nie pod­po­wia­dało mu, że na próżno spo­dzie­wał się jej pomocy. W końcu bez wąt­pie­nia wola­łaby, gdyby to, co ocze­ki­wało go w wio­sce, oka­zało się dla niego zgubne.

***

Wraz ze wscho­dem słońca chłód nocy ustę­po­wał wio­śnie. Ronin zatrzy­mał się na skal­nym grzbie­cie góru­ją­cym nad ostat­nią wio­ską, która ostała się w tych górach. U jego boku przy­sta­nął B5-56. W oddali, na prze­ciw­le­głym krańcu usia­nej sosnami doliny, jasno odzna­czały się mocno zary­so­wane kra­wę­dzie roz­bi­tego statku: smu­kłej, walecz­nej jed­nostki, którą dosię­gnął kres, gdy ude­rzyła w zbo­cze wznie­sie­nia. Srebrny kadłub błysz­czał niczym gwiazda w ostrym świe­tle poranka.

„Poetycki widok, nie sądzisz?” – rzu­cił głos.

– Ot, wrak – odparł Ronin.

B5 jęk­nął, zawie­dziony.

– Co takiego znów robię? Nie wiem, o czym mówisz.

B5 wes­tchnął tak teatral­nie, jak tylko pozwa­lał mu na to język binarny.

Wspól­nie ruszyli ścieżką ku ostat­niej gór­skiej ostoi, w któ­rej miał się znaj­do­wać cel Ronina – albo nic. Sie­dzący w nim tchórz miał nadzieję, że cho­dzi o to dru­gie. Może wła­śnie ten tchórz spra­wiał, że poru­szali się powoli, aż wresz­cie dotarli do ostat­niego wznie­sie­nia przed samą osadą. Przy pra­sta­rej kośla­wej sośnie stała her­ba­ciar­nia. Z wnę­trza wydo­by­wał się nie­cie­kawy zapach, a pomimo upo­mnień B5 – prze­cież dokądś zmie­rzali, prawda? – Ronin pozwo­lił, by swąd powiódł go przez próg. Wewnątrz spo­tkał wła­ści­ciela – schlud­nego Sul­lu­sta­nina, któ­rego puco­ło­wate policzki posza­rzały z wie­kiem. Sie­dział na świeżo zamie­cio­nej pod­ło­dze, gme­rał w trze­wiach pro­sto­kąt­nego dro­ida zasi­la­ją­cego GNK i zło­rze­czył na jego tem­pe­ra­mentną naturę.

Cień Ronina zanie­po­koił wła­ści­ciela her­ba­ciarni. Sul­lu­sta­nin zerwał się na nogi, by przyj­rzeć się bacz­nie obcemu. Z powodu słusz­nego wzro­stu przy­by­sza, odzia­nego w zno­szoną, nazna­czoną tru­dami drogi szatę, pod­niósł zanie­po­ko­jone czarne oczka, po czym powiódł wzro­kiem ku dwóm pochwom, które zwi­sały u pasa nie­zna­jo­mego.

„Wyglą­dasz jak wcie­le­nie zła” – sark­nął głos.

Ronin zro­bił krzywą minę, na co wła­ści­ciel her­ba­ciarni aż się wzdry­gnął.

– Nie, nie cho­dzi o was – rzu­cił Ronin, po czym zaklął, co tylko pogor­szyło stan rze­czy. – Droid zasi­la­jący. Prze­cieka. Czuć aż z drogi. Mogę go napra­wić.

Nie­po­kój znik­nął z obli­cza Sul­lu­sta­nina dopiero wtedy, gdy zza przy­by­sza wyło­nił się B5. Droid powi­tał wła­ści­ciela her­ba­ciarni i czym prę­dzej prze­pro­sił za opła­kany wygląd kom­pana. „Nakarm go – powie­dział – a naprawi każ­dego dro­ida, któ­rego mu wska­żesz”.

Jesz­cze choćby przed dzie­się­ciu laty Ronin pew­nie by zapro­te­sto­wał, gdyby droid tak ura­ził jego god­ność – kimże niby był, jakimś włó­częgą, doko­nu­ją­cym drob­nych napraw w zamian za wikt i opie­ru­nek? Jed­nak z wie­kiem nabrał pokory. Lepiej sie­bie znał. Gdy wła­ści­ciel her­ba­ciarni się zgo­dził, po pro­stu spy­tał, gdzie męż­czy­zna trzyma narzę­dzia.

Głos nie sko­men­to­wał ani sło­wem, choć znie­cier­pli­wie­nie jego wła­ści­cielki cią­żyło Roni­nowi niczym groźba nad­cią­ga­ją­cego desz­czu. Wola­łaby, by odważ­nie rzu­cał się ku temu, co dla niego zapla­no­wała. A on wolał być przy­datny.

Napra­wie­nie dro­ida zasi­la­ją­cego przy­szło mu z łatwo­ścią. Musiał usu­nąć popla­mioną przed­nią część kor­pusu i się­gnąć za prze­wody, by odna­leźć źró­dło wycieku. Pobru­dził sobie palce osa­dem blo­ku­ją­cym jedno ze złącz ener­ge­tycz­nych. Spy­tał wła­ści­ciela her­ba­ciarni, czy ma może więk­szy nadaj­nik albo chro­no­metr, bez któ­rego mógłby się obejść. Ten powró­cił z leci­wym holo­wy­świe­tla­czem, który został z wprawą roz­ło­żony na czę­ści. Oka­zało się, że Roni­nowi będzie potrzebna tylko jedna z dwóch uszcze­lek, by upo­rać się z wycie­kiem. Oczy­ścił i zło­żył dro­ida w nie­spełna godzinę.

– Prze­ra­ża­jące, prawda? – powie­dział do B5 wła­ści­ciel her­ba­ciani, gdy obser­wo­wał przy­by­sza przy pracy. – Jesz­cze pod­czas wojny astro­me­cha twego typu mógł­bym zre­pe­ro­wać nawet przez sen. Kto wie, może i teraz bym podo­łał. Ale ni­gdy nie wyma­gali od nas, spe­cja­li­stów, aby­śmy doglą­dali wła­snych dro­idów zasi­la­ją­cych, no i masz ci los, traf chciał, że na złość się zepsuł i prze­stał pod­grze­wać her­batę.

Gdy Ronin wstał, Sul­lu­sta­nin pokie­ro­wał go ku zacie­nio­nym sto­li­kom na zewnątrz. Obie­cał, że przy­szy­kuje czaj­ni­czek naj­wy­kwint­niej­szej mie­szanki her­bat, który już teraz spo­czy­wał na gło­wie buczą­cego dro­ida GNK.

– I pomy­śleć, że wzią­łem was za ban­dytę, panie!

Ronin jedy­nie przy­tak­nął. Z tego miej­sca mógł przyj­rzeć się całej wio­sce – po praw­dzie to nie robiła zbyt­niego wra­że­nia, bo w więk­szo­ści ogra­ni­czała się do dwóch rzę­dów drew­nia­nych domów o pokry­tych słomą dachach z wąskich desz­czu­łek i ścia­nach zbro­jo­nych dura­sta­lo­wymi pły­tami z okrę­tów, które roz­biły się tu pod­czas wojny. Budynki stały schlud­nie po obu stro­nach drogi, a poza nimi tylko gdzie­nie­gdzie wyra­stały poje­dyn­cze struk­tury. Cało­ści dopeł­niała para nie­ufor­ty­fi­ko­wa­nych, wol­no­sto­ją­cych wież straż­ni­czych. Pośrodku jed­nego z cią­gów wzno­siła się duża skład­nica o ele­wa­cji ude­ko­ro­wa­nej cho­rą­gwiami. Wej­ście zamy­kały dawne drzwi okrę­towe. Więk­szość osad­ni­ków pra­co­wała na polach ryżo­wych, będą­cych źró­dłem poży­wie­nia dla wio­ski. O tej porze część miesz­kań­ców zebrała się przed skład­nicą, by omó­wić naglące sprawy. Dzieci bie­gały swo­bod­nie ze śmie­chem na ustach. Sie­lan­kowy widok, choć tego rodzaju spo­kój w tej czę­ści Zewnętrz­nych Rubieży był krót­ko­trwały.

„Pokój jest rzadki i oku­piony krwią” – sko­men­to­wała.

Tym razem Ronin utrzy­mał język za zębami, choć uwa­dze B5 nie uszło to, że poru­szył war­gami. Droid zapisz­czał z iry­ta­cją, co spo­tkało się z kar­cą­cymi sło­wami wła­ści­ciela her­ba­ciarni, aku­rat poda­ją­cego her­batę. Astro­mech czym prę­dzej poin­for­mo­wał Sul­lu­sta­nina, że nie należy zło­rze­czyć w języku, któ­rego inni nie rozu­mieją.

– Dzię­kuję – odparł tam­ten w języku Cesar­stwa. Przy­jął do wia­do­mo­ści, że został upo­mniany. Z wprawą eks­perta przy­go­to­wał fili­żankę her­baty. Ronin wziął od niego napar. Lokalny bukiet zapa­chów, nieco słodki i z nutą sosny. Wytworne.

– Jak to się stało, że wędru­je­cie tędy pie­szo, nie­zna­jomy? – spy­tał gospo­darz.

– Pewna istota nie­stru­dze­nie dba o mą kon­dy­cję – odparł przy­bysz.

B5 zagwiz­dał dono­śnie.

Wła­ści­ciel her­ba­ciarni zachi­cho­tał.

– Oczy­wi­ście. Powi­nien słu­chać twych mądrych rad.

Ronin miał ochotę prze­rwać zna­czące mil­cze­nie zado­wo­lo­nego z sie­bie B5, jed­nak coś innego przy­kuło jego uwagę. Powoli powiódł wzro­kiem ku temu, co zaprzą­tało jego myśli – ku miej­scu, skąd nad­cią­gało grzmie­nie, roz­cho­dzące się wśród gór. Źró­dło dźwięku wkrótce popę­dziło tą samą drogą, którą kro­czył led­wie godzinę wcze­śniej.

Potężny opan­ce­rzony pojazd o gru­bych ścia­nach, zbu­do­wany na potrzeby wojny, poru­szał się z hukiem gór­ską drogą. Minął her­ba­ciar­nię i poto­czył się ku osa­dzie. Nie łamał jed­nak żad­nych gałęzi, gdy prze­miesz­czał się mię­dzy drze­wami – widocz­nie już tędy prze­jeż­dżał i zro­bił swoje. Her­ba­ciar­nia aż zadrżała. Jej wła­ści­ciel prze­klął, rów­nie roz­trzę­siony co fili­żanki.

Łoskot pojazdu wkrótce dotarł do wio­ski. Pra­cu­jący na polach porzu­cili narzę­dzia. Doro­śli chwy­tali dzieci i kie­ro­wali się pośpiesz­nie ku domom, osła­nia­jąc lato­ro­śle wła­snymi cia­łami.

Tak. Pokój jest kru­chy.

– Ban­dyci. Kryją się w opusz­czo­nej wio­sce po prze­ciw­nej stro­nie grani – wytłu­ma­czył niskim, prze­pra­sza­ją­cym gło­sem Sul­lu­sta­nin, cho­wa­jąc się za mur­kiem i spo­glą­da­jąc w kie­runku miesz­kań­ców wio­ski. – Byli żoł­nie­rze albo nie­do­bitki sithań­skich oddzia­łów. Nie wiemy. Zresztą, czy to ważne?

Stało się jasne, jaki los spo­tkał pozo­stałe gór­skie wio­ski. W doświad­cze­niu Ronina o roz­złosz­czone złe duchy było znacz­nie trud­niej niż o ban­dy­tów.

„Nie pomo­żesz im?” – spy­tała. Prze­drzeź­niała go. A nawet pro­wo­ko­wała. Ucie­szy­łaby się, gdyby pobiegł ku zagro­że­niu, wie­dziony pierw­szym odru­chem. Jed­nak gdyby zawie­rzał odru­chom, zgi­nąłby i nie osią­gnął celu. Ba, nie wie­dział jesz­cze, czy miał do czy­nie­nia z ban­dy­tami, któ­rzy zasłu­gi­wali na jego uwagę – w końcu praw­dziwe zagro­że­nie mogło się kryć w samej wio­sce. Podej­rze­wał, że dowie się już wkrótce.

B5 zamru­czał nisko, jakby sły­szał myśli swego mistrza. Ronin nie był pewien, czy droid chciał, by bez­zwłocz­nie wypra­wił się do osady, czy też by nie uda­wał się tam wcale. A może liczył na to, że lada chwila objawi się im jesz­cze inne wyj­ście z sytu­acji. B5 nie zno­sił widoku krwa­wią­cego Ronina, a było nie­mal pewne, że tego dnia poleje się krew.

Poni­żej w doli­nie dwu­krot­nie prze­wyż­sza­jący domy pojazd zatrzy­mał się gwał­tow­nie na placu. Otwo­rzył się właz. Trzy meta­lowe płyty utwo­rzyły trap i ban­dyci zaczęli wycho­dzić ze środka. Mieli na sobie kawałki pan­ce­rza – pozna­czone śla­dami strza­łów białe kaski, nara­mien­niki, nago­len­niki – i nie­wiele wię­cej poza prze­pa­skami na bio­drach, ban­da­nami na gło­wach i opa­skami na ramio­nach, po któ­rych się wza­jem­nie roz­po­zna­wali. Uwa­żali, że nagość czyni ich potęż­niej­szymi.

Wielcy i odważni męż­czyźni wypa­dli na ulicę, by kop­nia­kami wywa­lać drew­niane drzwi i wywle­kać z domostw prze­ra­żo­nych osad­ni­ków.

Głos się zaśmiał. Ronin zaci­snął zęby, po czym upił łyk her­baty.

– Grozi wam nie­bez­pie­czeń­stwo, panie – ostrzegł gospo­darz. – Pro­szę tu zacze­kać. – Objął ręką kopułę B5, jakby się bał, że astro­mech mógłby odje­chać.

Wtem dwaj ban­dyci spoj­rzeli w kie­runku her­ba­ciarni. Ronin zmru­żył oczy. Stali zbyt daleko, by mogli dostrzec jego syl­wetkę, a sam nic nie robił sobie z ich bla­ste­rów.

Tak czy owak, to nie ban­dyci zmą­cili jego spo­kój, nie oni go skło­nili, by bacz­nie rozej­rzał się po oko­licy – nie, wyczuł inną obec­ność, obec­ność cze­goś skry­tego, spię­tego i goto­wego w każ­dej chwili rzu­cić się do ataku. Gdy przy­był na miej­sce, cel poszu­ki­wań nie obja­wił mu się, choć podej­rze­wał, że nie­długo tak się sta­nie.

***

Tak sytu­acja wyglą­dała w wio­sce.

Ban­dyci zebrali wszyst­kich miesz­kań­ców na zaku­rzo­nym placu. Gdy tylko zechcą, będzie im łatwiej się ich pozbyć. Pochwy­cili każ­dego bez wyjątku. Wywle­kli wszyst­kich i teraz osad­nicy kłę­bili się razem w poczu­ciu poni­ża­ją­cej bez­sil­no­ści.

– Dzię­kuję! Dzię­kuję za tak miłe przy­ję­cie! – zawył ban­dyta z poma­rań­czo­wym nara­mien­ni­kiem dowódcy. – Pora na zapłatę! Przy­by­li­śmy po tego­roczne podatki!

Sto­jący za nim dłu­go­włosy zbir spoj­rzał z ukosa na zebra­nych.

– To był roz­kaz! Który z was jest wodzem?

Z tłumu wyło­niła się postać – drobna, smu­kła, o roz­czo­chra­nych wło­sach. To było dziecko – na oko nie­spełna dzie­się­cio­let­nie. Ruszyło do przodu, utrzy­mu­jąc sztywną postawę.

– To ja obec­nie jestem wodzem – zade­kla­ro­wało dźwięcz­nym gło­sem. – A wy… wy już dość nam zabra­li­ście.

Dowódca odchy­lił się, by dobrze przyj­rzeć się dziecku.

– Ty? Koja­rzę. Jesteś synem wodza. – Splu­nął. – A on co, uciekł i zosta­wił wio­skę smar­ka­temu? Ale tchórz.

Roze­śmiał się, a pozo­stali mu zawtó­ro­wali.

Na wznie­sie­niu wła­ści­ciel her­ba­ciarni przy­su­nął się do Ronina. Pot zra­szał jego czoło.

– Wódz wio­ski nie­do­maga. – Cichy głos Sul­lu­sta­nina zdra­dzał gniew i strach. – Chło­pak… On jest aż za odważny.

– Dzielny malec! – zawo­łał jeden z zaka­pio­rów.

– Dość zabra­li­ście! – sark­nął inny. – Dobre sobie!

– Odważne słowa, smarku – dodał dowódca, gdy śmiech już ucichł. – Ale słowa nic nie zna­czą, gdy nie towa­rzy­szy im broń. A gdzie się podziała twoja, co, chłop­cze?

Młody wódz odważ­nie spoj­rzał w oczy dowódcy. Samo to spra­wiło, że Ronin poru­szył się nie­spo­koj­nie w krze­śle.

Wtem dłoń chło­paka się unio­sła.

W tej samej chwili roz­le­gły się dwa strzały, po jed­nym z obu stron wio­ski. Ronin prze­śle­dził tra­jek­to­rie wią­zek.

Jeden ze strzel­ców przy­cup­nął na dachu w pobliżu placu, drugi znaj­do­wał się w jed­nej z wież góru­ją­cych nad osadą. Na dachu stał trój­oki Gran w lek­kiej zbroi. Dzier­żył kara­bin z nasa­dzo­nym bagne­tem i szcze­rzył zęby. W straż­nicy opa­tu­lony sza­tami Tusken już przy­mie­rzał się do kolej­nego strzału z dłu­giego kara­binu snaj­per­skiego. I Gran, i Tusken wypa­lili naj­pierw raz, a potem drugi, szybko i pre­cy­zyj­nie. Za każ­dym pocią­gnię­ciem spu­stu padał kolejny ban­dyta.

– Zna­ko­mi­cie – skwi­to­wał młody wódz. – Reszta w waszych rękach! – To rze­kł­szy, chło­pak bie­giem opu­ścił plac, a wszy­scy tutejsi popę­dzili gro­madą jego śla­dami. Na placu nie został ani jeden miesz­ka­niec wio­ski. Musieli ćwi­czyć ewa­ku­ację.

„Sprytne myszki – oce­nił głos. – Zasta­wiły pułapkę na koty”.

– Nie bądź nie­miła – powie­dział Ronin.

Wła­ści­ciel her­ba­ciarni był zbyt prze­jęty spek­ta­klem prze­mocy, by przej­mo­wać się pół­szep­tami gościa.

W wio­sce z kry­jó­wek wyła­niali się kolejni najem­nicy – zapewne łowcy nagród, bio­rąc pod uwagę toporne, nie­do­pa­so­wane ele­menty zbroi.

Z zaułka wychy­nął srebrny droid pro­to­ko­larny o owa­dzich oczach i kor­pu­sie osma­lo­nym od bla­ste­rów. Obro­towe działo bla­ste­rowe ści­nało ban­dy­tów na placu.

Gibki, pokryty łuską Tran­do­sha­nin popę­dził główną ulicą. Dzięki dłu­gim koń­czy­nom i rów­nie dłu­gim bro­niom – kata­nie i nagi­na­cie – zdej­mo­wał każ­dego zaka­piora, który odwa­żył się zastą­pić mu drogę.

Nagle ze sterty skrzyń z hukiem wyło­niła się lewi­tu­jąca kopuła – maszyna pilo­to­wana przez zwin­nego Duga, który sku­lił się pośrodku. Każda z pię­ciu owa­dzich koń­czyn wyra­sta­ją­cych z pod­brzu­sza kok­pitu była zwień­czona ostrzem. Pojazd zawi­ro­wał cyklo­nem cio­sów do wtóru okrzyku bojo­wego dosia­da­ją­cego jej jeźdźca.

Zbłą­kana wiązka wystrze­lona przez jed­nego z wal­czą­cych ude­rzyła w jeden z palów pod­trzy­mu­ją­cych her­ba­ciar­nię. Wła­ści­ciel szynku wes­tchnął, znie­sma­czony prze­mocą, mimo że jego strona zda­wała się wygry­wać.

Tym­cza­sem Ronin jedy­nie zmarsz­czył czoło. Coś, co nad­cią­gało z wia­trem, zaprzą­tało jego uwagę bar­dziej niż najem­nicy czy ban­dyci, któ­rzy despe­racko kucali i szu­kali osłon, za któ­rymi mogliby się schro­nić. Sku­pił się na masyw­nym pojeź­dzie rze­zi­miesz­ków. Poczuł, że i głos w jego gło­wie kie­ruje myśli ku niemu.

Choć najem­nicy roz­pę­tali istny chaos, w powie­trzu utrzy­my­wało się ciche napię­cie. Prze­szy­wało kości Ronina i napie­rało coraz moc­niej. Wtem na pła­skim dachu pojazdu otwo­rzył się właz.

Z wnę­trza, uno­szona na pod­no­śniku, wyło­niła się kolejna postać. Czarna szata i woalka chro­niły ją przed pra­żą­cym słoń­cem, gdy stała wypro­sto­wana na dachu. W dłoni trzy­mała lekko krótki kij. Na jej widok Ronin aż zadrżał.

„Cóż – zagaił głos – kolej na cie­bie”.

Her­bata nabrała gorz­kiego posmaku. Palce wędrowca zaci­snęły się na fili­żance. Nie miał powodu, by wąt­pić w to, co zoba­czył.

Jed­nak coś spra­wiało, że nie ruszał się z miej­sca. Może to, że ostatni rok był dobry, odkąd sta­wił czoła poprzed­niemu celowi. Może po pro­stu jesz­cze nie miał pew­ności, z kim przyj­dzie się mu zetrzeć. W końcu nie roz­po­zna­wał postawy postaci w sza­cie. Miał wra­że­nie, że powi­nien.

„Jak­bym kie­dyś cię okła­mała… A niby kim mia­łaby być?”

Nie wie­dział. Jed­nak nie ruszył się z miej­sca. Świat parł przed sie­bie bez jego udziału.

Tran­do­sha­nin przy­sta­nął na placu w gąsz­czu ciał, z bro­nią gotową do walki. Skie­ro­wał wypeł­nioną zębami pasz­czę w stronę pojazdu ban­dy­tów.

– Pod­daj­cie się! – zawo­łał do osoby na dachu. – Pod­daj­cie się, a może daru­jemy wam życie!

Ban­dytka oparła kij o ramię. Jej głos ocie­kał jadem.

– Myli­cie się.

– Jak to? – Tran­do­sha­nin wyszcze­rzył zęby.

– To wy się pod­da­cie. – Odchy­liła głowę. – Choć i tak was zabiję.

Słowa kobiety led­wie zdą­żyły wybrzmieć, gdy sto­jący na skraju placu droid pro­to­ko­larny puścił wią­zankę prze­kleństw i wystrze­lił z obro­to­wego działa bla­ste­ro­wego. Kobieta w oka­mgnie­niu roz­ło­żyła broń.

Z końca kija wyro­sło sześć ostrzy, które roz­kwi­tły niczym śmier­cio­no­śny kwiat. Gdy obró­ciła jego trzon­kiem, powstała biało-czer­wona świetlna tar­cza, która odbiła każdą z wią­zek ener­gii – co do jed­nej.

– Czer­wone mie­cze świetlne – ona jest Sithanką! – zawo­łał droid pro­to­ko­larny.

Nie wyda­wał się zasko­czony, chciał raczej ostrzec pozo­sta­łych.

Najem­nicy zaczęli pruć z broni, ale w ich sal­wach poja­wiło się coś panicz­nego. Już nie wal­czyli po to, by wygrać, lecz by prze­żyć, nie­wąt­pli­wie pomni wyda­rzeń z cza­sów wojny i prze­ra­ża­ją­cych znisz­czeń, jakie Sitho­wie zosta­wiali za sobą na każ­dym kroku.

Kobieta odbiła każdą z wią­zek. Para­sol mie­czy świetl­nych wiro­wał, two­rząc nie­prze­nik­nioną barierę świa­tła. Jeden ze strza­łów odbił się od niej i pole­ciał ze skwier­cze­niem w niebo – pro­sto ku her­ba­ciarni.

Ronin zare­ago­wał z szyb­ko­ścią, jakiej nie wyma­gał od sie­bie od lat. W oka­mgnie­niu wstał od stołu i zajął miej­sce przy kośla­wej sośnie. Gdy spoj­rzał przez ramię, zoba­czył dym wydo­sta­jący się z dziury, którą wiązka wybiła w ścia­nie budynku. Wła­ści­ciel padł na plecy, ale Ronin na szczę­ście nie wyczuł woni spa­lo­nej skóry.

Co innego zapach spa­lo­nego metalu. Ten wyczu­wał dosko­nale.

Obok Sul­lu­sta­nina na pod­ło­dze leżał B5-56 z prze­krzy­wio­nym kape­lu­szem. Po jego kor­pu­sie tań­czyły błę­kitne łuki elek­trycz­no­ści. Naraz Ronin poczuł, jak w żołądku wzbiera stare cie­pło i po chwili ude­rza mu do głowy. Na spo­tka­nie wyszedł mu chłodny dreszcz.

Zbyt długo zwle­kał.

„A nie mówi­łam?” – szep­nęła nie bez zło­śli­wo­ści. Nie­ważne, co ona wobec niego czuła, B5 był czymś innym.

– Panie, co powin­ni­śmy… – wyją­kał wła­ści­ciel przy­bytku, zbyt wstrzą­śnięty, by przy­tom­nie scho­wać się za jedną z pozo­sta­łych ścian, a co dopiero by zbiec w góry.

– Gospo­da­rzu – odparł Ronin – jak sądzi­cie, zdo­ła­cie go napra­wić? – Uniósł dzba­nek her­baty z pod­łogi, a Sul­lu­sta­nin nie­pew­nie przy­tak­nął. – Pro­szę spra­wić, by mój kom­pan odzy­skał siły, nim zago­tuje się woda.

Wła­ści­ciel her­ba­ciarni spo­glą­dał sze­roko otwar­tymi oczyma to na Ronina, to na B5. Kiw­nął głową raz, a potem drugi.

– Tak. Tak, oczy­wi­ście!

„Widzę, że zostało w tobie jesz­cze nieco z dowódcy” – powie­działa, gdy Ronin odwró­cił się, by wyjść z her­ba­ciarni. Poczuł ucisk w brzu­chu i nie odpo­wie­dział.

Rozdział 2

ROZ­DZIAŁ

DRUGI

NIE ZAPRZE­STA­WAJ­CIE OSTRZAŁU! Nie pozwól­cie jej zaata­ko­wać! – zawo­łał do kom­pa­nów Tran­do­sha­nin.

Spa­ni­ko­wali w jed­nej chwili, szczurki. Zbój­czyni wykrzy­wiła usta pod woalką, a wła­ści­wie to pod lakie­ro­waną pół­ma­ską, ozdo­bioną wyszcze­rzo­nym uśmie­chem demona rodem z naj­głęb­szych pie­kieł. Tak dawno nikt nie nazwał jej wła­ści­wym mia­nem. Miesz­kańcy tych gór ciskali w jej stronę różne obe­lgi – nazy­wali ją złym duchem, czar­cią cza­row­nicą, bogi­nią złego losu albo też po pro­stu ban­dytką, zło­dziejką, wro­giem. Ale Sithanką? Nie, zbyt chęt­nie uznali, że Sitho­wie wygi­nęli na dobre.

Z przy­jem­no­ścią wró­ciła do okre­śle­nia, które opi­sy­wało ją naj­peł­niej.

Łowcy nagród – bo prze­cież byli łow­cami nagród – gorącz­kowo wystrze­lili w jej stronę, jeden po dru­gim. Pani Sithów wycią­gnęła przed sie­bie miecz i pozwo­liła, by roz­bły­snął świa­tłem. Nakładka była docze­piana do ręko­je­ści i kie­ro­wała moc krysz­tału kyber do rdze­nia, a potem do sze­ściu ostrzy. Gdy kobieta wpra­wiała je w ruch, przy­po­mi­nały druty para­sola. Broń jed­no­cze­śnie słu­żyła za zabój­czą tar­czę.

Wiraż para­sola wytwo­rzył siłę nośną. Kobieta wznio­sła się w powie­trze, uni­ka­jąc strza­łów. Strach. Pul­so­wał w rytm ude­rzeń jej roz­bu­dzo­nego serca.

– Nic z tego! – zawo­łał Tran­do­sha­nin. – Wyco­fu­jemy się! Uni­kaj­cie bez­po­śred­niego star­cia! Hrk…

Sithanka wylą­do­wała tuż na wprost. Wypro­sto­wała się i wycią­gnęła przed sie­bie dłoń. Unio­sła Tran­do­sha­nina czar­nym nur­tem Mocy za pokrytą łuską gar­dziel tak swo­bod­nie, jakby chwy­ciła ją wła­snymi pal­cami. Zado­wo­lona z napły­wa­ją­cej potęgi, ści­skała, aż najem­nik wytrzesz­czył oczy. Żywe istoty rzadko kiedy tak posłusz­nie pod­da­wały się jej woli. Tego dnia w powie­trzu znaj­do­wało się coś, co ją wzmac­niało.

– Co takiego wspo­mi­na­łeś o bez­po­śred­nim star­ciu? – spy­tała.

Łowcy nagród krzyk­nęli z obawy, że ich dowódcy zosta­nie wyrzą­dzona krzywda. Kobieta nie zwra­cała na nich uwagi. Znów usły­szała za ple­cami wystrzały. Jej ludzie pod­nie­śli się, nabu­zo­wani jej obec­no­ścią na polu bitwy. Wie­dzieli, że skoro już do nich dołą­czyła, nie jest im pisana klę­ska.

Tran­do­sha­nin zachar­czał. Machał nogami w powie­trzu. Ner­wowo spo­glą­dał to w lewo, to w prawo, ale jego kom­pani odpie­rali ataki zbi­rów. Kobieta nie spusz­czała zeń wzroku. Usły­szała wrza­ski. Ude­rze­nia o zie­mię. Tran­do­sha­nin wziął gwał­towny oddech. Podej­rze­wała, że wła­śnie był świad­kiem czy­jejś śmierci.

W jakimś stop­niu współ­czuła ofie­rze, nawet ją rozu­miała. Ale nie potra­fiła wzbu­dzić w sobie szcze­rej tro­ski wobec tych, któ­rzy żyli dla kre­dy­tów.

– Naprawdę sądzi­łeś, że posta­wisz się Mrocz­nej Pani? – sark­nęła.

Łowca nagród z tru­dem wyma­wiał kolejne słowa. Ści­skała jego gar­dło tak mocno, że led­wie mógł zaczerp­nąć tchu.

– Ucie­kaj­cie! Nie możemy…

Oso­bom bez prze­ko­nań nie przy­słu­gi­wały ostat­nie słowa. Upu­ściła Tran­do­sha­nina. Ude­rzył o zie­mię i w tej samej chwili wyko­nała pchnię­cie mie­czem. Dźgnęła go sze­ścioma ostrzami, które roz­ło­żyły się po prze­ciw­nej stro­nie ciała w roz­bły­sku czer­wieni.

Po prze­ciw­nej stro­nie placu droid pro­to­ko­larny zadrżał. Prze­klął. Zaczął pruć z obro­to­wego działa bla­ste­ro­wego.

Sithanka zrzu­ciła tru­chło z ostrza i rzu­ciła się na dro­ida. Obwody maszyny nie były w sta­nie dotrzy­mać jej tempa – była żywą burzą bły­ska­wic Mocy. Prze­po­ło­wiła prze­ciw­nika szyb­kim cio­sem – i się zatrzy­mała.

Gdy meta­lowe czę­ści ude­rzyły o zie­mię, wcią­gnęła do płuc dym. Wystrzały z bla­ste­rów zmą­ciły powie­trze gorą­cem, a wśród popiołu wyczuła smak nowego cie­nia.

Kobieta wypro­sto­wała się i dys­kret­nie spoj­rzała przez ramię. Tam, u wylotu jedy­nej drogi krzy­żu­ją­cej się z główną, która wio­dła ku pla­cowi, stała spo­wita czer­nią męska postać. Przy­bysz był wysoki, a jego szata miała wystrzę­pione brzegi, choć bar­czy­sta budowa i zde­cy­do­wany, mia­rowy krok nio­sły ze sobą chłód przy­wo­dzący na myśl lodo­wiec.

Mię­dzy nimi uno­sił się dym. Momen­tal­nie pojęła, co było z nim nie tak: w posęp­nej sko­ru­pie buzo­wała jasna moc.

– Nie jesteś tutej­szy – powie­działa. – Któż odwa­żył się sta­wić mi czoła?

– Pro­sty tułacz – odparł, a jego głos prze­śli­zgnął się po kra­wę­dziach jej wspo­mnień niczym ogień po brze­gach pod­pa­lo­nego per­ga­minu.

Wykrzy­wiła usta pod maską. Roz­po­znała wyzwa­nie. Ogień zawsze cią­gnął ku ogniowi, nawet gdy ktoś upar­cie pró­bo­wał – z zupeł­nie nie­zro­zu­mia­łego powodu – zdu­sić go w sobie.

Odcze­piła para­so­lową nakładkę mie­cza i rzu­ciła ją przed sie­bie. Buzu­jąca w niej krew pod­po­wia­dała jej, by skrzy­żo­wała z nie­zna­jo­mym poje­dyn­cze ostrze. Nakładka wbiła się w żwir na placu i się zako­ły­sała.

Kobieta sko­czyła wysoko z unie­sioną klingą i zamach­nęła się, by wbić ostrze w czaszkę nie­zna­jo­mego.

Aż ona… aż to… aż świat zamarł. Zadrżała, zawie­szona w powie­trzu. Jej mię­śnie wibro­wały od ener­gii kine­tycz­nej, któ­rej pływ nagle został zakłó­cony. Jej ciało nie zamie­rzało ani drgnąć. Miecz tak samo. Uno­sił się cen­ty­me­try od nie­wzru­szo­nej twa­rzy męż­czy­zny, pochwy­cony w odkryte dło­nie.

Nie – zawisł mię­dzy dłońmi. Mili­me­try dzie­liły skrzące ostrze od nagiej skóry, mili­me­try pul­su­jące pie­kiel­nym ciśnie­niem bieli, przez którą peł­zały fale czerni. Bariera Mocy.

– Ty! – rzu­ciła. – Jesteś Jedi!

Samo brzmie­nie tego słowa ją brzy­dziło. Rzadko kiedy o nim myślała, szcze­gól­nie tutaj, na skraju cywi­li­za­cji. A teraz nie miała wyboru. Cze­muż to Jedi, jeden z tych nie­zno­śnych obroń­ców Cesar­stwa, gnił tu, na Zewnętrz­nych Rubie­żach? Musiał zawę­dro­wać w te rejony z jej powodu, z powodu ostat­niej pozo­sta­łej przy życiu przed­sta­wi­cielki Sithów w tej na wpół zapo­mnia­nej czę­ści galak­tyki. Uznał, że zdoła ją zgła­dzić.

Niech tylko spró­buje.

Męż­czy­zna – Jedi – ode­pchnął ją gwał­tow­nie, odrzu­ca­jąc każdą z czą­stek jej ciała falą bia­łej ener­gii. Pole­ciała do tyłu niczym szma­ciana lalka. Dzięki instynk­tom zapa­no­wała nad koń­czy­nami. Przez krótka, gwał­towną chwilę poczuła się nie­ważka, jakby w ogóle nie ist­niała. Obró­ciła się w powie­trzu i wylą­do­wała mocno na nogach.

Wysu­nęła miecz przed sie­bie i zmie­rzyła wzro­kiem prze­ciw­nika. Otwo­rzyła sze­roko oczy, świa­doma każ­dego odde­chu Jedi. Dłoń męż­czy­zny spo­częła przy jed­nej z ręko­je­ści przy­pa­sa­nej na wyso­ko­ści bio­dra. Dwie pochwy. Nie tylko Jedi, a rycerz, któ­rego mistrzo­wie uznali za god­nego dzier­że­nia ostrza.

Tym lepiej. Z przy­jem­no­ścią wyrwie mu go z rąk, gdy będzie umie­rał.

– Dawno nie zabi­ja­łam Jedi. – Się­gnęła wspo­mnie­niami do poprzed­niej walki. Była drobną dziew­czyną, sto­jącą naprze­ciwko olbrzyma o wykrzy­wio­nej twa­rzy. Koniec koń­ców roz­pła­tała prze­ciw­nika rów­nie czy­stym cio­sem, co przed chwilą dro­ida, z któ­rego po dru­giej stro­nie placu na­dal sypały się iskry.

Znów rzu­ciła się na Jedi. W końcu żaden prze­ciw­nik nie ginął tylko dla­tego, że sobie tego zaży­czyła.

I tym razem jej ostrze zamarło w pół ciosu, choć teraz przy­naj­mniej skrzy­żo­wało się z innym, bli­skim sobie, które świe­ciło rów­nie jaskrawo. Z mie­czem świetl­nym o kar­ma­zy­no­wym ostrzu.

Ale prze­cież Jedi nie korzy­stali z broni tej barwy. Czyżby z niej szy­dził? Nie.

Ban­dytka odstą­piła od prze­ciw­nika. Trzy­mała przed sobą miecz, by w razie czego odpa­ro­wać atak.

– Ty…

Dłoń męż­czy­zny powę­dro­wała do bio­dra. Napięła mię­śnie, gotowa skon­tro­wać nad­cią­ga­jący cios. Naraz jed­nak dobiegł ją zza ple­ców świsz­czący zgrzyt. Obró­ciła się.

Ku niej na czar­nej fali pędził odcięty tors dro­ida pro­to­ko­lar­nego. Prze­po­ło­wiła go i odwró­ciła się, by sta­nąć twa­rzą w twarz z prze­ciw­ni­kiem – męż­czy­zna z osza­ła­mia­jącą pręd­ko­ścią już rzu­cił się w jej stronę z unie­sioną klingą.

– Tchórz! – rzu­ciła, robiąc unik.

– Szkoda, że nie jesteś Jedi – powie­dział, gdy już wylą­do­wał. Pochy­lił głowę, jakby zamie­rzał ją prze­pro­sić. – Wtedy mia­ła­byś szansę.

Sithanka obna­żyła zęby pod maską. Wypro­sto­wała się i zrzu­ciła szatę, odsła­nia­jąc bujne białe włosy, które paso­wały kolo­rem do sym­bolu na jej czole, bia­łej łezki. Nie chciała, by szata ogra­ni­czała jej ruchy.

Tak. Nie był Jedi. Szkoda. Gdyby nim był, może by go rozu­miała. Ale ten męż­czy­zna… Była pewna jed­nego: nie mogła pozwo­lić sobie na to, by zlek­ce­wa­żyć jed­nego ze swo­ich.

***

„Ban­dyci zabili kolej­nego straż­nika” – szep­nął mu do ucha głos.

Roni­nowi zadrgała szczęka. Wolałby, by go nie roz­pra­szała. Z dru­giej strony prze­cież chciała, by legł mar­twy u stóp prze­ciw­niczki.

„Prze­pra­szam, dekon­cen­truję cię?”

– A nie? – rzu­cił pod nosem.

– Mówisz sam do sie­bie, star­cze? – pro­wo­ko­wała go ban­dytka. Zaczęła biec w jego stronę, a jej roz­wiane białe włosy przy­po­mi­nały pło­mień.

Zdo­łał ją wycią­gnąć z wio­ski. Minęli pola i teraz zmie­rzali ku rzece bie­gną­cej środ­kiem doliny. Widział, jak jej kaskady mie­nią się mię­dzy drze­wami, gdy zatrzy­mał się na grani, z któ­rej po raz pierw­szy ujrzał osadę. Teraz, gdy się do niej zbli­żali, nie mógł spoj­rzeć w jej stronę, ale dobie­gał go szum wody. Miała wartki nurt. Gdyby tylko zdo­łał wepchnąć do niej ban­dytkę…

Wtem kobieta rzu­ciła się na niego, a sam odsko­czył na pochy­lony pień pra­sta­rego drzewa, wzno­szą­cego się nad rzeką. Prze­ciw­niczka dosko­czyła i prze­cią­gnęła za sobą ostrzem, prze­ci­na­jąc kłodę.

Runęli na niej do rzeki. Ronin omal nie stra­cił rów­no­wagi, ale zdo­łał się utrzy­mać na pniu, który teraz pły­nął wartko z nur­tem.

Ban­dytka sko­rzy­stała z oka­zji, by wypro­wa­dzić atak. Popę­dziła środ­kiem kłody. Ronin zro­bił unik, wymi­nął ata­ku­jącą i zamach­nął się ostrzem od dołu. Cię­cie prze­po­ło­wiło maskę kobiety i posłało obie jej czę­ści w powie­trze. Prze­ciw­niczka już w następ­nej sekun­dzie zasy­pała go gra­dem cio­sów, niczego nie robiąc sobie z tego, że utra­ciła frag­ment zbroi.

Przed laty ktoś ją prze­szko­lił. Wła­dała mie­czem świetl­nym świa­do­mie i odważ­nie, nie po to, by zra­nić, lecz by zabić – wypro­wa­dzała ciosy kar­nie niczym żoł­nierz na polu bitwy. Jed­nak kolejny unik, dzięki któ­remu usko­czyła poza zasięg ostrza Ronina, miał gra­cję, którą osią­gało się wyłącz­nie na macie tre­nin­go­wej.

„Zebrali pozo­sta­łych przy życiu osad­ni­ków – oznaj­mił głos. – Ide­alne wyczu­cie czasu, nie sądzisz?”

Ronin nie zdą­żył odpo­wie­dzieć. Ban­dytka wypro­wa­dziła serię cio­sów, które paro­wał jeden po dru­gim. Nie­okieł­znana fizyczna siła ude­rzeń spra­wiała, że ich kłoda koły­sała się na wart­kim nur­cie. Po każ­dym z nich prze­my­kał na drugą stronę prze­ciw­niczki i czuł, jak nara­stała w nim fru­stra­cja.

„Pozwól, by cię zabiła, albo skończ z nią wresz­cie – powie­działa. – Prze­stań się nią bawić”.

Wypo­wie­działa te słowa z ogromną pew­no­ścią sie­bie. Szkoda, że nie udzie­liła się mu ona choć w czę­ści. Czuł, jak wolne stają się jego mię­śnie, jak nie nadą­żają kości. Czyżby wiek dawał o sobie znać? Prę­dzej brak ćwi­czeń. Kon­takt z Mocą z cza­sem malał u tych, któ­rzy go zanie­dby­wali, a on sam zbyt długo odda­wał się poszu­ki­wa­niom. Z kolei ban­dytka kar­miła gniew, aż zamie­nił się w burzę.

Fakt, musiał szybko dopro­wa­dzić walkę do końca. Woda pod kłodą kłę­biła się coraz szyb­ciej, a z pobliża dobie­gał huk kaskady. Wodo­spad. Dość teatralna prze­szkoda, któ­rej naj­chęt­niej by unik­nął.

Wtem ode­zwał się nowy głos. Jakiś męż­czy­zna poja­wił się na nad­rzecz­nej skale – oca­lały ban­dyta z cho­rą­gwią w dło­niach.

– Sze­fowo! Zaję­li­śmy się najem­ni­kami – i poj­ma­li­śmy dzie­ciaka, wodza wio­ski!

Pani Sithów uśmiech­nęła się, obna­ża­jąc zęby. Wbiła wzrok w Ronina.

– Pro­szę. My też nie wal­czymy uczci­wie. Złóż broń.

Ronin zaci­snął zęby. Ile czasu minęło, odkąd opu­ścił her­ba­ciar­nię?

„Wystar­cza­jąco długo” – obie­cała, jakby stała tuż za nim. Nie mógł jej zaufać – nie wtedy, gdy na szali znaj­do­wało się jego życie – ale wie­dział, że ni­gdy nie kła­mie. Nie lubiła kła­mać, a gdy cze­goś nie lubiła, nie robiła tego.

Scho­wał miecz do pochwy, przy­pa­sa­nej obok swej towa­rzyszki, choć ręka, w któ­rej dopiero co dzier­żył broń, zawi­sła w powie­trzu na wyso­ko­ści bio­dra. Podob­nie druga. Na umiesz­czo­nej na niej kar­wa­szu wid­niał wąski pasek, czarny i nie­rzu­ca­jący się w oczy.

– Mia­łeś zło­żyć broń, a nie scho­wać ją do pochwy – zapro­te­sto­wała ban­dytka. Prych­nęła. – A może wszystko ci jedno, kto zgi­nie z twej winy?

„To jesz­cze nie wyro­bi­łaś sobie o nim zda­nia? – spy­tał głos. – Albo mu ufasz, albo nie”.

Ronin dotknął kar­wa­sza w miej­scu, gdzie znaj­do­wał się ciemny pasek. Blade kółko wiel­ko­ści kłyk­cia zaświe­ciło się i zami­gało na czer­wono… czer­wono… i wresz­cie na nie­bie­sko.

***

A tak kolejne chwile opi­sał potem głos.

B5-56 z drże­niem powró­cił do życia pod zręcz­nym doty­kiem wła­ści­ciela her­ba­ciarni. Sul­lu­sta­nin pra­co­wał w pocie czoła, choć znaj­do­wał się na skraju prze­ra­że­nia. Sku­pił całą uwagę na astro­me­chu, gorącz­kowo igno­ru­jąc dobie­ga­jące z placu wrza­ski i zawo­dze­nia swych sąsia­dów. Wstrzy­my­wał pracę tylko po to, by spoj­rzeć na wodę gotu­jącą się w czaj­niku.

To, że droid zbu­dził się w tej samej chwili, w któ­rej zagwiz­dał czaj­nik, miało w sobie coś z poezji. Sul­lu­sta­nin led­wie zdą­żył usko­czyć w bok. B5 pędem opu­ścił zruj­no­waną her­ba­ciar­nię, wyry­wa­jąc z gniazd kable zasi­la­jące.

Pod­je­chał pod górkę, zje­chał kawa­łek ku wio­sce i uru­cho­mił dysze, by wznieść się w powie­trze – prze­isto­czył się nie­spo­dzie­wa­nie w pocisk lecący pod ostrym kątem. Dzięki latom pracy, jaką jego mistrz poświę­cił ukła­dom hydrau­licz­nym, B5 stał się nad­zwy­czaj zwinny. Lawi­ro­wał zauł­kami mia­sta, ile sił. Gdy pędził główną ulicą ku pla­cowi, uchy­lił prze­gródkę w przed­niej czę­ści kor­pusu. Z wnę­trza wyło­niła się wyrzut­nia wypeł­niona schlud­nymi rzę­dami poci­sków, które w oka­mgnie­niu odpa­liły się i pole­ciały w powie­trze.

Od wyrzutni odcho­dziły świe­tli­ste wstęgi, wijące się po nie­bie jak pisko­rze – by następ­nie zanur­ko­wać niczym dra­pieżne ptaki.

Każdy z poci­sków się­gnął celu i wybuchł niczym sztuczny ogień. Pierw­szy tra­fił pro­sto w tors ban­dyty, drugi – w kolej­nego… Następne nad­la­ty­wały z bez­li­to­sną pre­cy­zją. Gdy już opadł pył, na placu nie ostał się ani jeden zaka­pior. Żywi pozo­stali jedy­nie miesz­kańcy wio­ski, ich młody wódz oraz poje­dyn­czy najem­nik.

***

Sithanka dowie­działa się o cenie, jaką zapła­cili jej ludzie, gdy ostatni z ban­dy­tów został ude­rzony poci­skiem w plecy. Spadł na zie­mię, rzę­żąc nie­ludzko, i stur­lał się ze wznie­sie­nia, z któ­rego ją zawo­łał. Zatrzy­mał się dopiero przy brzegu. Nurt rzeki koły­sał jego bez­wład­nymi nogami.

Ostatni z poci­sków skie­ro­wał się w jej stronę. Pędził z wizgiem przez bez­chmurne niebo, lecąc po łuku nad czub­kami drzew i nad rzeką. Miał już prze­bić jej czaszkę, gdy kobieta strą­ciła go mie­czem, ani na chwilę nie spusz­cza­jąc wzroku z prze­ciw­nika.

Star­szy męż­czy­zna sto­jący po prze­ciw­nej stro­nie kłody wycią­gnął przed sie­bie lewą dłoń. Kółko na kar­wa­szu dwu­krot­nie zami­gało na nie­bie­sko.

Cheł­pił się wygraną? Potwór.

Nie musiała na wła­sne oczy zoba­czyć tego, co stało się w wio­sce, by wie­dzieć, czego się dopu­ścił. Był Sithem, jak i ona, co ozna­czało tyle, że nie miał lito­ści wobec tych, któ­rych uwa­żał za wro­gów. Chciał ją zabić. Bez chwili waha­nia pozbawi życia wszyst­kich, któ­rzy najęli się do jej służby.

Starca ani tro­chę nie obcho­dziło to, jakie oko­licz­no­ści spra­wiły, że ktoś parał się ban­dy­ty­zmem – ani co spra­wiło, że ją samą spo­tkał taki, a nie inny los. Przy­pusz­czal­nie w ogóle się nimi nie przej­mo­wał. Gdyby oka­zała się kimś innym niż Sithanką, pew­nie prze­le­ciałby przez wio­skę rów­nie obo­jęt­nie co chłodny wiatr.

Jed­nak traf chciał, że nale­żała do Sithów tak samo jak i on, co w jego mnie­ma­niu ozna­czało, że miał prawo pozba­wić ją życia. Inspi­ro­wał się zatem sza­leń­stwem tam­tego zdrajcy, kun­dla, który poło­żył kres powsta­niu swym wia­ro­łom­nym ostrzem. Obna­żyła zęby, a biały pło­mień Mocy buzo­wał w niej niczym ogni­sko.

Kłoda pędziła z nur­tem ku grzmią­cemu wodo­spa­dowi, który nie zni­kał z jej myśli. Mógł zakoń­czyć jej życie tak gwał­tow­nie jak każde inne zagro­że­nie. Nie zamie­rzała pozwo­lić uciec prze­ciw­ni­kowi, nawet gdyby sama miała przy tym zgi­nąć.

Ata­ko­wała go raz za razem. Znała koszt, ale była gotowa go ponieść. Teraz pozo­stała już tylko ona, choć to samo mogła powie­dzieć o nim. Wspól­nie zmie­rzali ku kra­wę­dzi. Buzo­wała białą ener­gią. Ude­rzyła w ostrze mie­cza prze­ciw­nika, led­wie wycią­gnięte z pochwy, tak wście­kle, jak ni­gdy przed­tem.

Siła ude­rze­nia cisnęła przy­błędą w powie­trze – i za kra­wędź wodo­spadu.

Zaklęła, gdy znik­nął jej z oczu wśród wod­nej pary. Nie żało­wała tego, że dopu­ściła się prze­mocy, ni­gdy jej nie żało­wała, ale biały pło­mień, który roz­świe­tlał jej wnę­trze, nie­kiedy potra­fił ją ośle­pić. Zyskała prze­wagę – klinga starca na­dal do połowy tkwiła w tam­tej dziw­nej pochwie, a jej wła­sna była gotowa zadać śmier­telny cios. Ale teraz stra­ciła go z oczu, a nie miała pew­no­ści, że zgi­nął.

Utrzy­mała rów­no­wagę na kło­dzie, zatrzy­mu­jąc ją na kra­wę­dzi wodo­spadu – musiała sobie udo­wod­nić, że na­dal jest w sta­nie przy­wo­łać czarny nurt Mocy, chłodny wyraz woli, dzięki któ­remu poru­szała świa­tem rów­nie swo­bod­nie co pal­cami – i spoj­rzała w dół, w zmą­coną toń.

Roz­glą­dała się gorącz­kowo, ale nie mogła dostrzec ciała.

Zaklęła i zesko­czyła z kłody za próg wodo­spadu, by wylą­do­wać, lekka jak piórko, na poro­śnię­tym mchem gła­zie wysta­ją­cym ze spie­nio­nej wody.

Z tego miej­sca ujrzała kamienną ścieżkę, która bie­gła kra­wę­dzią kotła u stóp kaskady. Łączyła się z drugą, opa­da­jącą po ścia­nie klifu. Obie były nie­wi­doczne z lotu ptaka, skryte pod wil­got­nym od pary wod­nej wystę­pem skal­nym. Okrą­żały kocioł wodo­spadu i wio­dły ku wej­ściu wydrą­żo­nym w pobli­skim kli­fie – ku otwo­rowi o pro­sto­kąt­nych kra­wę­dziach. Jak podej­rze­wała, musiało pro­wa­dzić do świą­tyni, kaplicy czy jakie­goś innego zapo­mnia­nego miej­sca. Całość była ewi­dent­nie zanie­dbana.

Dostrze­gła blade odci­ski stóp. Ich wła­ści­ciel prze­kro­czył próg chwiej­nym kro­kiem. Tłu­ma­czyło to brak ciała.

Tam, za zasłoną wody, Sithanka wytro­piła ofiarę. Za grzmiącą wodną kur­tyną dostrze­gła czer­wone świa­tło. Ruszyła przed sie­bie – led­wie dotknęła ostrzem ściany z roz­pro­szo­nych kro­pe­lek, a męż­czy­zna wyco­fał się w głąb kory­ta­rza.

Uśmiech­nęła się drwiąco. Niech się sta­rzec skrada, ukrywa i unika star­cia. Był zmę­czony i potur­bo­wany, a ona już dołoży sta­rań, by poża­ło­wał tego poje­dynku.

Unio­sła dłoń i popchnęła Mocą kłodę spo­czy­wa­jącą u progu wodo­spadu. Zasłona wody się roz­stą­piła. Powstało przej­ście, z któ­rego sko­rzy­stała.

Nie cze­kała, by spoj­rzeć prze­ciw­ni­kowi w oczy. Natych­miast zaata­ko­wała. Zamie­niła się w prędką smugę bia­łej Mocy i ścięła ofiarę, nim ta zdo­łała spa­ro­wać cios, a co dopiero wypro­wa­dzić wła­sny.

Zdała sobie sprawę z pomyłki dopiero wtedy, gdy górna część posągu zaczęła opa­dać na zie­mię. Dło­nie dzier­żące czer­wony miecz świetlny były mar­twe, chłodne i meta­lowe. Prze­po­ło­wiona postać zwa­liła się z hukiem na kamienną posadzkę.

Naraz kolejna, trze­cia już czer­wona klinga roz­świe­tliła wil­gotne ciem­no­ści. Jej koniec wbił się w jej ciało. Był gorący, ale jed­no­cze­śnie chłodny, a nade wszystko wzbu­dzał w niej nie­na­wiść.

***

Trze­cie czer­wone ostrze nagle znik­nęło. Sithanka padła do przodu, rów­nie nie­ru­choma co posąg i męż­czy­zna, który pozba­wił ją życia.

***

Ronin scho­wał ostrze do pochwy, którą zazwy­czaj trzy­mał przy sobie, po czym przy­piął ją z powro­tem do pasa. Szpetna dura­sta­lowa ręko­jeść z widocz­nymi pod­ze­spo­łami w niczym nie przy­po­mi­nała mister­nej ręko­je­ści mie­cza świetl­nego uży­wa­nego na co dzień. Na tym zresztą pole­gała siła tej broni. Nawet ci prze­ciw­nicy, któ­rzy powinni wyka­zy­wać się więk­szą mądro­ścią, nie spo­dzie­wali się, że nosi przy sobie wię­cej niż jedną czer­woną klingę.

Skrzy­wił się na widok pra­sta­rego, teraz zbez­czesz­czo­nego posągu Jedi, który leżał obok ciała mło­dej wojow­niczki Sithów.

„Masz rację – oznaj­mił głos, siląc się na teatral­ność. – To dopiero poezja”.

Jeśli zawio­dło ją to, że ban­dytka nie zdo­łała go zabić, nie dawała tego po sobie poznać.

Nie sko­men­to­wał jej słów, ale odmó­wił krótką modli­twę przed szcząt­kami tak posągu, jak i kobiety. Potem wyjął miecz świetlny z bez­wład­nej dłoni prze­ciw­niczki i usu­nął wła­sny z dłoni rzeźby. Jego miecz na­dal mru­czał i roz­ja­śniał ciem­no­ści czer­wie­nią. Umie­ścił buczącą ręko­jeść w pochwie.

„Kiedy zamie­rzasz napra­wić to ustroj­stwo? – spy­tała. – Dziś o mało nie dopro­wa­dziło do twej śmierci”.

I te słowa zbył mil­cze­niem. Było mu wszystko jedno, czy rozu­miała jego motywy. Nie zamie­rzał o tym roz­ma­wiać, a przy­naj­mniej nie z nią.

Droga powrotna do wio­ski zajęła mu wię­cej czasu, niżby sobie tego życzył, z powodu obra­żeń dozna­nych pod­czas upadku, a także wysiłku, jaki kosz­to­wała go walka. I tak miał szczę­ście, że wyszedł z niej zwy­cię­sko. Nim wró­cił do osady, jego szata wyschła, a słońce minęło już zenit.

Jako pierw­szy z końca głów­nej drogi wypa­trzył go B5-56. Pod­jeż­dża­jąc, pisnął kar­cąco. Cią­gnął za sobą para­so­lową nakładkę na miecz ban­dytki. Ronin uniósł dłoń w geście prze­pro­sin. Tym­cza­sem miesz­kańcy wio­ski przy­glą­dali się mu z ner­wo­wym zachwy­tem, za któ­rym nie prze­pa­dał.

Wła­ści­ciel her­ba­ciarni nad­biegł drogą z prze­ciw­nej strony. W ślad za nim drep­tał droid zasi­la­jący.

– Panie… Roni­nie…! – zawo­łał i pochy­lił się z wysiłku. – Byli­ście… byli­ście nie­sa­mo­wici!

Jed­nak wzrok Ronina powę­dro­wał w górę ku pło­ną­cej sko­ru­pie her­ba­ciarni. Wznie­sie­nie takiego budynku wyma­gało czasu, sumien­nej pracy i spo­rej liczby mate­ria­łów budow­la­nych, któ­rych tu, na skraju zasie­dlo­nej prze­strzeni, zawsze bra­ko­wało.

– Cier­pi­cie z mego powodu – powie­dział. Sul­lu­sta­nin prych­nął, ale bra­ko­wało mu tchu na pro­te­sty. Roni­nowi odpo­wia­dało to o tyle, że mógł ode­brać B5 para­so­lową nakładkę i wrę­czyć ją roz­mówcy. – Pro­szę. Napi­wek za dodat­kowe usługi.

Wła­ści­ciel her­ba­ciarni przy­jął pre­zent i wydu­kał coś pod nosem w podzięce. Był zbyt zmę­czony, by odmó­wić. Uniósł urzą­dze­nie dłońmi przy­wy­kłymi do obcho­dze­nia się ze sprzę­tem – w końcu, jak sam przy­znał, nim udał się na sam skraj Zewnętrz­nych Rubieży, pra­co­wał jako mecha­nik. Tak czy ina­czej, nawet jeśli ni­gdy oso­bi­ście nie widział innych sithań­skich mody­fi­ka­cji tech­no­lo­gii mie­czy świetl­nych, wie­dział, czym jest para­so­lowa nakładka – zmyśl­nym, wyspe­cja­li­zo­wa­nym wyna­laz­kiem, za który wła­ściwy kolek­cjo­ner będzie skłonny zapła­cić sporą sumkę.

Nim Sul­lu­sta­nin zaczął zada­wać nie­wy­godne pyta­nia, przed Roni­nem wyrósł młody wódz wio­ski. Stał rów­nie pro­sto jak wtedy, gdy wystą­pił z tłumu, by roz­mó­wić się z hersz­tem ban­dy­tów i wydać roz­kaz ataku.

– Nasza wio­ska ma wobec was dług, panie – oznaj­mił.

– Nie ma o czym mówić – odparł Ronin.

– Cóż za skrom­ność. Z pew­no­ścią jeste­ście ryce­rzem Jedi – powie­dział chło­pak. – Przy­naj­mniej chęt­nie poznam imię naszego wyba­wi­ciela.

Ronin zaci­snął szczękę.

„Niby czemu nie?” – spy­tała.

Ronin odwró­cił wzrok. Wydo­był miecz ban­dytki spo­mię­dzy fałd szaty i wypu­ścił go z dłoni. Młody wódz przy­glą­dał się temu z zasko­cze­niem, aż wresz­cie Ronin dobył z pochwy wła­sny miecz. Twarz chło­paka zamarła, oświe­tlona czer­wo­nym bla­skiem.

Wśród zgro­ma­dzo­nych na placu roz­le­gły się pomruki. Jedyny pozo­stały przy życiu straż­nik, Gran, który strze­lał z dachu, zamarł tam, gdzie stał, w odle­gło­ści kilku metrów. Wyraź­nie żało­wał, że nie ma przy sobie broni.

B5 wydał niskie, ostrze­gaw­cze bucze­nie: żad­nych teatral­nych gestów.

Ronin wbił czu­bek ostrza w ręko­jeść mie­cza ban­dytki. Nie musiał się zasta­na­wiać, w któ­rym miej­scu to zro­bić: czarny nurt Mocy pokie­ro­wał jego ruchami, pomógł mu odna­leźć punkt roz­łamu z wprawą znawcy. Dura­sta­lowa osłona ustą­piła i męż­czy­zna ujrzał zasi­la­jący broń odła­mek krysz­tału kyber.

Ronin schy­lił się i się­gnął po krysz­tał do wtóru stłu­mio­nych szep­tów osad­ni­ków. Scho­wał go w połach szaty, gdzie kyber dołą­czył do pobra­tym­ców. Minął ponad rok, nim ostat­nim razem uzu­peł­nił kolek­cję, a szata jak zawsze cią­żyła mu bar­dziej, niż powinna.

– Ty… Kim ty w ogóle jesteś? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem wła­ści­ciel her­ba­ciarni. Wystar­czyło jedno spoj­rze­nie Ronina, by Sul­lu­sta­nin, który wcze­śniej na jego prośbę bez słowa zabrał się za naprawę astro­me­cha tak kapry­śnego jak B5, scho­wał się za ple­cami mło­dego wodza.

Cóż, każdy ma swe gra­nice.

Jed­nak mło­dzie­niec ani drgnął. Spo­glą­dał na Ronina nie­ustra­szo­nym wzro­kiem. Na jego twa­rzy nie malo­wały się żadne emo­cje. Co takiego powie­dział wcze­śniej wła­ści­ciel her­ba­ciarni? „Aż za odważny”.

„Dziw­nie zna­jomy widok – skwi­to­wała. – Gdzie już widzia­łam tę twarz?”

Ronin zaci­snął zęby – raz, ale porząd­nie, jakby chciał prze­gryźć cienką kość. Twarz dziecka zbyt goto­wego na to, by doro­snąć, mogła stać się twa­rzą doro­słego zbyt goto­wego na śmierć. Co takiego mogło uchro­nić chłopca spo­dzie­wa­ją­cego się, że dosię­gnie go kres, bo sam wybie­gnie mu na spo­tka­nie? Co mógł zro­bić Ronin? Zgoła nic.

Zamiast tego się­gnął mię­dzy fałdy szaty i wydo­był krysz­tał kyber, który dopiero co scho­wał. Chło­pak bez słowa, choć z zasko­cze­niem wycią­gnął dłoń i przy­jął dar. Krwawy krysz­tał ważył nie­wiele.

– Odstra­sza złe duchy – stwier­dził Ronin. – Strzeż go za wszelką cenę.

To powie­dziaw­szy, odwró­cił się, a głos w jego gło­wie zachi­cho­tał.

***

Ronin opu­ścił wio­skę i skie­ro­wał się ku roz­bi­temu srebr­nemu okrę­towi u stóp gór po prze­ciw­le­głej stro­nie doliny. Począt­kowo B5-56 nale­gał, by zawró­cili – by przy­jęli od miesz­kań­ców żyw­ność, kre­dyty czy schro­nie­nie. Gdy Ronin, nie­zra­żony jękami dro­ida, nie zare­ago­wał, B5 prze­szedł do narze­ka­nia.

Co strze­liło mu do głowy, że zosta­wił krysz­tał kyber w rękach bez­bron­nych osad­ni­ków? Jak mają chro­nić taki skarb przed agen­tami Cesar­stwa? Czy jego mistrz nie zdaje sobie sprawy, że powie­rzył im kon­tra­bandę naj­wyż­szej klasy?

Ostat­nie pyta­nie Ronin skwi­to­wał prych­nię­ciem. Nie był obrońcą nie­win­nych, z czego B5 powi­nien sobie zda­wać sprawę.

– Tylko tak mogłem się odwdzię­czyć za her­batę – wyja­śnił. – A może mia­łem im zosta­wić cie­bie?

B5 zaświer­go­tał z obu­rze­niem i urazą, ale już się wię­cej nie ode­zwał.

Słowa dro­ida ugo­dziły Ronina moc­niej, niż był skłonny przy­znać. Ta część jego umy­słu, któ­rej na­dal zda­rzało się myśleć logicz­nie, żało­wała, że oddał zdo­bycz. Gdyby wio­ska posta­no­wiła sprze­dać dar, będzie jej trudno zna­leźć kupca – o ile miesz­kańcy w ogóle zda­dzą sobie sprawę z jego war­to­ści. Ci, któ­rzy kupo­wali krysz­tały kyber, albo byli wro­gami Cesar­stwa, albo jego naj­lo­jal­niej­szymi obroń­cami. Obie grupy będą chciały się dowie­dzieć, jak taki przed­miot tra­fił w ręce tych ludzi. Szczera odpo­wiedź prę­dzej zagro­zi­łaby wio­sce niż Roni­nowi.

Miał nadzieję, że osad­nicy pojmą powagę sytu­acji. Zro­zu­mieją, że naj­le­piej będzie, jeśli zosta­wią poda­ru­nek sobie. Krysz­tały kyber wyma­gały tro­ski. Pra­gnęły opieki ludzi i chciały im słu­żyć. Odpo­wied­nio pokie­ro­wane, mogły zapew­nić zdro­wie i dobro­byt kolej­nym poko­le­niom miesz­kań­ców. Dar mógł jesz­cze oka­zać się dobrym duchem, a z pew­no­ścią lep­szym niż te, które wcze­śniej nawie­dzały wio­skę. Lep­szym niż duchy wojny, które już dawno powinny były odejść w nie­pa­mięć.

Gdy Ronin i B5 zatrzy­mali się na noc­leg u pod­nóża niskiego wznie­sie­nia, nie zna­la­zł­szy lep­szego schro­nie­nia, z kie­runku, z któ­rego przy­by­wali, ujrzeli kłęby dymu uno­szące się nad sto­sem pogrze­bo­wym.

– No tak. Powi­nie­nem był wspo­mnieć, by zaj­rzeli do kaplicy – mruk­nął.

„Jesz­cze możesz zawró­cić i o tym napo­mknąć” – powie­dział głos, co tylko utwier­dziło go w prze­ko­na­niu, że to zły pomysł.

– Mam tu jesz­cze coś do zro­bie­nia? – zmie­nił temat. – A może pora udać się w kolejną podróż?

Mil­czała przez dłuż­szą chwilę. Ronin prze­żu­wał resztkę suszo­nej racji żyw­no­ścio­wej. Patrzył, jak dym unosi się po spi­rali ku upstrzo­nemu gwiaz­dami fio­le­to­wemu póź­no­wie­czor­nemu niebu.

Gdy wresz­cie zabrała głos, zasko­czyła go: „Nie jesteś tak samotny, jak ci się wydaje”.

Tam­tego wie­czoru już się nie ode­zwała, a Roni­nowi zajęło dłuż­szą chwilę, nim wresz­cie wygod­nie spo­czął. W jego kościach zalągł się chłód.

Rozdział 3

ROZ­DZIAŁ

TRZECI

„NIE MASZ CZE­GOŚ do zro­bie­nia?”

Na wil­got­nej kamien­nej posadzce kaplicy za wodo­spa­dem poru­szyło się ciało. Drugi ruch był bar­dziej nagły i gwał­tow­niej­szy. Kobieta zerwała się z ziemi do pozy­cji sie­dzą­cej, panicz­nie łapiąc powie­trze. Powio­dła dło­nią po bolą­cym czole. Druga ręka powę­dro­wała do brzu­cha.

W pan­ce­rzu, w miej­scu, gdzie sta­rzec pchnął ją mie­czem świetl­nym, ziała dziura o osma­lo­nych kra­wę­dziach. Ban­dytka przy­po­mniała sobie biały gorąc i czer­wony blask ostrza wysta­ją­cego z jej brzu­cha. Jed­nak ból, który poczuła, gdy przy­ło­żyła dłoń do trzewi, był tylko wspo­mnie­niem. Nie­ska­zi­telna skóra w ogóle wyglą­dała na nie­na­ru­szoną.

Co prze­cież było nie­do­rzeczne. Czuła w krwi i w kościach, że do wyda­rzeń z ostat­nich godzin – ich poje­dynku, jej śmierci – doszło naprawdę. A nawet gdyby nie dowie­rzała wła­snej intu­icji, miała na to dowody. Pie­de­stał prze­po­ło­wio­nego posągu Jedi, jej ofiary, na­dal nad nią góro­wał. Druga połowa figury spo­czy­wała na posadzce, choć po mie­czu świetl­nym nie było ani śladu – zresztą jej wła­sna broń też gdzieś znik­nęła. Została sama, ale jej wła­sna obec­ność była wystar­cza­jącą tajem­nicą.

Góry. Przy­po­mniała sobie coś o górach, coś z jakiejś daw­nej lek­cji. Jej mistrzyni powie­działa, że góry są tajem­ni­cze. Zamiesz­kują je bogo­wie, duchy oraz istoty, które nie są do końca ani jed­nym, ani dru­gim. Bania­luki. Tyle czasu spę­dziła w górach na Gen­ba­rze, a nie spo­tkała tu niczego potęż­niej­szego czy bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego od sie­bie samej.

No, pomi­ja­jąc starca, który wła­śnie pozba­wił ją życia.

I pomi­ja­jąc istotę, która odwró­ciła ten pro­ces.

Bo prze­cież umarła, prawda? Wbiła wzrok w dziurę w pan­ce­rzu. Przy­po­mi­nała sobie coraz wię­cej: cie­pło, chłód i nicość. A jed­nak…

Jed­nak teraz oddy­chała, czuła ból – ona, ban­dytka, Sithanka, Kouru, bo tak miała na imię – nie wie­działa, czym teraz jest, ale jedno było pewne: nie była mar­twa.

– Co, na demony…?

Kouru jęk­nęła. Zasia­dła na pie­de­stale prze­po­ło­wio­nego posągu i wbiła wzrok w zasłonę wody, przez którą prze­ni­kało poma­rań­czowe wie­czorne świa­tło. Przy­ła­pała się na tym, że jej myśli dzie­cin­nie krążą wokół tego, iż ten wieprz przy­własz­czył sobie jej miecz.

„I co z tego? Odbie­rzesz mu jeden z jego wła­snych”.

Kouru wykrzy­wiła usta.

– Wezmę oba.

„To wszystko?”

Nie. Pra­gnęła też jego śmierci. Przy­po­mi­nał jej o tym, że nie dopro­wa­dziła spraw do końca. Nie spo­cznie, póki nie usu­nie go ze świata żywych. Uświa­do­miła to sobie z taką wyra­zi­sto­ścią, jaka nawie­dzała ją bar­dzo rzadko – tylko wtedy, gdy dopusz­czał ją do sie­bie czarny nurt.

„Tak. Skup się. Będzie ci to potrzebne. A teraz bie­gnij. Zdą­żył już się odda­lić”.

Będzie musiało jesz­cze minąć sporo czasu, nim Kouru uzna sub­telne pod­szepty – pod­szepty, które nama­wiały ją, by oddała się furii, zewowi krwi, zemście – za część wła­snej duszy. Ale gdy już uzna je za wła­sne, prze­sta­nie im się dzi­wić i potrak­tuje je jako coś oczy­wi­stego.

Rozdział 4

ROZ­DZIAŁ

CZWARTY

NIE MIAŁ INNEGO WYJ­ŚCIA, JAK spo­cząć pod gwiaz­dami. Gdy się obu­dził, jego szata była wil­gotna. W dro­dze B5-56 zamel­do­wał, że modlił się, by jego mistrz odzy­skał zdrowe zmy­sły, ale skoro ten na­dal oddala się od wio­ski, nie robi sobie dużej nadziei.

– Zawsze się upie­rasz, że powi­nie­nem zostać jakimś obrońcą uci­śnio­nych – rzekł Ronin w cie­ple póź­nego ranka. – Rozu­miesz, że to nie­wdzięczna praca?

B5 zagwiz­dał coś, czego Ronin nie powtó­rzyłby w obec­no­ści dziecka.

– Obłud­niku ty.

Co kilka mie­sięcy toczyli tę samą roz­mowę. Wra­cała z regu­lar­no­ścią pór roku, co Ronin sobie w niej cenił. Wyzna­czał w ten spo­sób czas, gdy prze­miesz­czali się z sek­tora do sek­tora, z księ­życa na pla­netę i znów na księ­życ.

Dziś droga była sze­roka i pro­sta, zresztą z dala od wio­ski zro­biła się jesz­cze szer­sza, a teraz, gdy już zbli­żali się do wraku okrętu u końca doliny, Ronin spo­strzegł, że ich trasa krzy­żuje się z jesz­cze znacz­niej­szym trak­tem. Drogi spo­ty­kały się w zagaj­niku kwit­ną­cych na różowo drzew, który skry­wał zako­pany dziób srebr­nej jed­nostki.

Z kwie­ci­stych cieni docho­dziła melo­dia wygry­wana na jakimś fle­cie. Fraza roz­brzmie­wała, po czym zamie­rała i roz­po­czy­nała się na nowo w nieco innym brzmie­niu. Wła­ści­ciel instru­mentu ćwi­czył swą grę.

Ronin zwol­nił kroku. Wśród drzew dostrzegł osobę, która sie­działa na gła­zie i odtwa­rzała kolejne frag­menty pie­śni, pra­cu­jąc nad ruchami warg i pal­ców. Urywki melo­dii nie­kiedy wyda­wały się Roni­nowi zna­jome, a innym razem – obce.

„Mam wra­że­nie, że takie próby podo­bają ci się bar­dziej, niż gdy­byś tra­fił na spek­takl z praw­dzi­wego zda­rze­nia” – ode­zwał się głos.

– Chyba o pół tonu za wysoko – powie­dział Ronin.

– Na moje za nisko – odparło muzy­kanto. Unio­sło głowę i choć miało rado­sny głos, jego twarz w więk­szo­ści była ukryta za maską – białą, o lisim kształ­cie, z czer­wo­nymi pasami na ustach i czole. Pro­ste odzie­nie sie­dzą­cego, kimono i spodnie, też oka­zało się zadzi­wia­jąco białe, choć nieco wybla­kłe, jak kości pozo­sta­wione na słońcu. Moż­liwe, że daw­niej miało inną barwę, ale teraz wyda­wało się rów­nie blade jak włosy obcego, upięte w kok z tyłu głowy.

– Nie krę­puj się – zachę­ciło muzy­kanto. W prze­ci­wień­stwie do ubioru, jego głos był żywy i świe­tli­sty. Wypo­wia­dało się z zaśpie­wem uro­dzo­nego gawę­dzia­rza. – Wolę poznać swe wady teraz niż potem, gdy już będę śpie­wało za miskę strawy. Zmie­rzasz do kosmo­portu?

– Jeśli to tam wie­dzie droga – odparł Ronin.

– Wobec tego zostańmy dru­hami.

B5 zaświer­go­tał, gdy muzy­kanto wstało i odło­żyło flet do fute­rału na ramie­niu, zanim zesko­czyło z głazu, by się z nimi zrów­nać.

– Naprawdę? – powie­działo do B5. – Prze­pra­szam naj­moc­niej. Mogło­bym umi­lać nam podróż grą, ale oba­wiam się, że nie mam wprawy.

– Mój kom­pan jest zachłanny – pod­su­mo­wał Ronin, na co B5 pisnął z obu­rze­niem.

– Poznał się na mej war­to­ści. No dobrze, opo­wiem histo­rię. Jakie naj­bar­dziej lubi­cie? Choć oba­wiam się, że więk­szość jest dość depre­syjna, bio­rąc pod uwagę minioną wojnę i tę, która dopiero nad­ciąga.

– Myślisz, że chcę słu­chać o woj­nie?

Muzy­kanto spoj­rzało zna­cząco na pochwy przy­cze­pione do pasa Ronina.

– Na takiego wyglą­dasz. Rzadko spo­tyka się czło­wieka o wyglą­dzie wojow­nika, który podró­żuje bocz­nymi dro­gami Zewnętrz­nych Rubieży. I te dwa ostrza! Jak ze słusz­nie minio­nej epoki, drogi przy­ja­cielu…

Zapy­tało Ronina o imię, lecz wojow­nik nie odpo­wie­dział. Muzy­kanto nie dało za wygraną i o to samo spy­tało B5.

Droid, mały zdrajca, zaświer­go­tał coś w odpo­wie­dzi.

– Doprawdy? A zatem mistrz Ronin. – Muzy­kanto spu­ściło głowę w zamy­śle­niu. – Dobrze. Wobec tego będę dla was Wędrowco. Będziemy do sie­bie paso­wać.

– A na cóż mi to? – spy­tał Ronin, choć tak naprawdę pomy­ślał: „A na cóż to tobie?”.

– W imię kole­żeń­stwa – odparło Wędrowco, jakby sprawa została przy­kle­pana.

Wędrowco wybrało się z nimi w dal­szą podróż. Dotrzy­my­wało kroku Roni­nowi i roz­ma­wiało z B5, aż wresz­cie dotarli we troje do roz­droży. Tam Wędrowco odwró­ciło się w kie­runku wio­dą­cym do kosmo­portu. To samo zro­bił B5, jed­nak zatrzy­mał się, obró­cił kopułę w stronę Ronina i pisnął stro­fu­jąco, gdy ten zwol­nił kroku.

Z rana Ronin nie zamie­rzał iść do kosmo­portu, a mimo to teraz podą­żył za Wędrowco i dro­idem, choć trzy­mał się z tyłu w pew­nej odle­gło­ści. W innych oko­licz­no­ściach już pla­no­wałby, jak się pozbyć wścib­skiego rzepa w pierw­szym lep­szym tłu­mie w kosmo­por­cie, i to raczej prę­dzej niż póź­niej. Ale nabrał wąt­pli­wo­ści.

„Nie jesteś tak samotny, jak ci się wydaje” – powie­działa wtedy.

Nie dopre­cy­zo­wała, o co jej cho­dzi, bo nie musiała. Kie­ro­wała go wyłącz­nie w stronę jed­nego rodzaju istot – w stronę tych, któ­rych daw­niej oboje mieli za braci i sio­stry, a któ­rzy, jak żywiła nadzieję, już wkrótce mieli pozba­wić go życia. Spo­ty­kał ich coraz rza­dziej. Sithów ni­gdy nie było tak wielu jak Jedi, któ­rych zdra­dzili, a polo­wa­nia Ronina jesz­cze bar­dziej ich dzie­siąt­ko­wały. Czy to „Wędrowco” miało zostać jego kolejną ofiarą? Jesz­cze nie był pewien.

W duszy prze­klął swe zanie­cha­nie. Przez wiele mie­sięcy zbi­jał bąki, a teraz, gdy przy­szło mu czer­pać z falu­ją­cego nurtu Mocy, oka­zało się, że ma intu­icję pustaka. Ow­szem, nawet w naj­lep­szych latach z tru­dem roz­róż­niał wraż­li­wość na biały pło­mień i czarny nurt oraz moż­li­wość mani­pu­lo­wa­nia jed­nym i dru­gim od sytu­acji, w któ­rej zwy­czaj­nie był w nich zanu­rzony. W końcu jedno i dru­gie w jakimś stop­niu prze­ni­kało wszystko, co żywe. Nie potra­fił do końca pojąć nie­któ­rych niu­an­sów filo­zo­fii Mocy. Wie­dział jedy­nie, że biały pło­mień i czarny nurt prze­ja­wiają się powszech­nie u arty­stów – zarówno w ich bla­sku, jak i klą­twach – a ten tu arty­sta nie jest wyjąt­kiem.

Na korzyść Wędrowco prze­ma­wiało to, że Ronin go nie pozna­wał, a zda­wało się być w takim wieku, że powi­nien. Był bowiem taki czas, gdy znał każ­dego wojow­nika, który zwał się Sithem – no, pra­wie każ­dego, bo ban­dytki nie poznał.

Pod koniec wojny musiała być cał­kiem młoda.

Wycią­gnął rękę, posi­nia­czoną pod­czas upadku z wodo­spadu. Sta­rał się nie słu­chać roz­mowy Wędrowco z dro­idem.

– Żad­nych wska­zó­wek? – mruk­nął pod nosem.

– Słu­cham? – ode­zwało się Wędrowco.

B5 od razu zaświer­go­tał, by uspra­wie­dli­wić mistrza. No, nazwał go ste­try­cza­łym eks­cen­try­kiem, ale to tym bar­dziej zain­try­go­wało Wędrowco. Ronin tylko wzru­szył ramio­nami, jakby podzie­lał opi­nię astro­me­cha. Sły­szał już gor­sze obe­lgi.

„Aleś nie­to­wa­rzy­ski” – powie­działa. Żadna wska­zówka.

Miał ochotę jej przy­po­mnieć: wczo­raj zabi­łem kobietę. Zamiast tego wyzwał B5 od plot­kar­skich prze­ku­pek i zmu­sił się do przy­słu­chi­wa­nia się roz­mo­wie. Cał­kiem moż­liwe, że rozejdą się z muzy­kanto w dobrych sto­sun­kach i żadne z nich nie będzie pró­bo­wało zamor­do­wać dru­giego.

***

Droga wio­dąca do kosmo­portu Osou, cen­trali trans­portu mię­dzy­gwiezd­nego Gen­bary, z cza­sem zapeł­niła się podró­żu­ją­cymi. Do wie­czora wędrowcy dołą­czyli do spon­ta­nicz­nej kara­wany wozów gąsie­ni­co­wych, śmi­ga­czy i pie­szych. Więk­szość pocho­dziła z pro­win­cjo­nal­nych osad, które han­dlo­wały pro­duk­tami spo­żyw­czymi na tar­go­wi­skach Osou, co nie­stety spra­wiało, że Ronin i jego kom­pani rzu­cali się w oczy.

Wędrowco nic sobie nie robiło z zain­te­re­so­wa­nia tłumu. Opo­wia­dało histo­rie donio­słym, rado­snym gło­sem, który zawo­dził rza­dziej niż umie­jęt­ność gry na fle­cie. Dzie­ciom jadą­cym w wozie matki, zaprzę­gnię­tym w masyw­nego, pokry­tego łuską dzika, opo­wia­dał baśnie; sio­strom trans­por­tu­ją­cym świeże czer­wone owoce – naj­now­sze plo­teczki z Jądra; star­sza­wemu wujasz­kowi pro­wa­dzą­cemu ter­ko­czący śmi­gacz, który zamy­kał tyły kara­wany – poda­nie o duchach. Ronin wolał przy­słu­chi­wać się takim histo­riom niż roz­mo­wom o naj­now­szych wyda­rze­niach, o któ­rych wolała roz­pra­wiać więk­szość doro­słych.

– Tak, cesar­ska uni­fi­ka­cja, wspa­niała rzecz – sko­men­to­wała cio­teczka nio­sąca worki z ryżem na kiju umiesz­czo­nym na jej ramio­nach. – Dwa­dzie­ścia lat pokoju! Mój kuzyn miałby na ten temat inne zda­nie. W ubie­głym roku zaro­bił wiązkę z bla­stera z ręki ban­dyty. Led­wie opła­ci­li­śmy tera­pię bactą. Wielki mi pokój!

– Mówię ci, będzie jesz­cze gorzej – powie­dział idący obok wuja­szek, pro­wa­dząc bestię zaprzę­gową, wło­chatą istotę z poro­żem, wyż­szą w kłę­bie niż w bio­drach, która zapew­niała cień pobli­skim wędrow­com. – Cesarz nie wal­czył z rodzeń­stwem o to, które z nich zasią­dzie na tro­nie. Nie miało to zna­cze­nia, gdy Cesar­stwo nale­żało do moż­no­wład­ców. Jed­nak teraz, gdy ich ojciec jest na łożu śmierci, cesa­rze­wi­czom wydaje się, że mają o co wal­czyć.

– Niech wal­czą. – Cio­teczka prych­nęła i prze­nio­sła cię­żar pakun­ków z ramie­nia na ramię. – Tutaj i tak jak zawsze będziemy odpie­rać pira­tów.

Sta­ro­winka ze skrzy­nią leków na ple­cach zagwiz­dała przez zęby.

– A kto niby będzie zaj­mo­wał się tym odpie­ra­niem, skoro zabie­rają nasze dzieci na wojnę? Pro­wa­dzą rekru­ta­cję w por­cie. Sama zoba­czysz pla­katy.

Wśród podróż­nych roz­le­gły się oży­wione szepty. Ronin uznał, że podziela zda­nie kobiety, choć nie dał tego po sobie poznać. Pozo­stali i tak spo­glą­dali w jego stronę, jakby opi­nia wyso­kiego obcego dzier­żą­cego mie­cze mogła uwol­nić ich od obawy, że i tu w końcu dotrą walki – albo że przy­naj­mniej da im pre­tekst, by zaprzą­tali sobie głowy czymś kon­kret­niej­szym. Podej­rze­wał, że akcep­to­wali jego obec­ność w tłu­mie tylko dla­tego, że podró­żo­wał w towa­rzy­stwie wędrow­nego muzy­kanto. Nie tyle im zagra­żał, co sta­no­wił kurio­zum. Zmie­ni­łoby się to, gdyby tylko odkryli, że jego pochwy skry­wały coś innego niż meta­lowe ostrza.

– Zawsze rekru­tują – ode­zwał się ktoś wątłym gło­sem starca. – Nie tego powin­ni­ście wyglą­dać. – Mówią­cym oka­zał się wuja­szek ze śmi­ga­cza, który wysłu­chi­wał histo­rii o duchach. Sie­dzące tuż obok niego Wędrowco z zacie­ka­wie­niem prze­krzy­wiło głowę. – Roz­glą­daj­cie się za cia­łami. Znów giną.

Przez tłum prze­szła fala nie­po­koju. Nie­przy­jemne plotki zro­dziły kolejne. Ludzie, któ­rzy bali się przy­szło­ści, lubili wie­dzieć, że nie są w tym odosob­nieni. Jed­nak słowa męż­czy­zny suge­ro­wały coś gor­szego, z czym trud­niej się pogo­dzić niż z per­spek­tywą kolej­nej suszy czy zmiany na sta­no­wi­sku guber­na­tora. Na twa­rzach wędrow­ców poja­wiło się uczu­cie, które znacz­nie trud­niej odpę­dzić niż nie­po­kój: strach.

– Prze­stań­cie – ktoś powie­dział. – Nie powin­ni­śmy…

Apel został zagłu­szony przez sta­ro­winkę ze skrzy­nią leków.

– Potwier­dzam, sły­sza­łam. – Unio­sła wyzy­wa­jąco brodę w odpo­wie­dzi na krzywe miny tych, któ­rzy wole­liby, by zamil­kła. – Wio­ska na małym czer­wo­nym księ­życu nad Buną. Zaata­ko­wana przez pira­tów. Miej­scowy pan posłał prze­ciwko nim swych naj­lo­jal­niej­szych Jedi, ale słuch po nich zagi­nął. Posłał kolej­nych, ale ci nie zna­leźli nikogo. Ani pira­tów, ani Jedi, ani miesz­kań­ców wio­ski. Nikogo.

– To tylko plotki.

– Nie­prawda. Sły­sza­łam na Holo­Ne­cie. Musieli prze­pro­sić rodziny. Nie mogli ode­słać do domów kości.

– Gdzie tam! Po Jedi nie zostają kości. Przy­naj­mniej nie po tych dobrych. Po śmierci są pochwy­ty­wani przez duchy.

– Przez Moc, sta­ro­winko.

– Jedno i to samo! Pro­szę nie mówić takich rze­czy. To straszne. I założę się, że przy­nosi pecha.

– Pecha! – Cio­teczka z ryżem prych­nęła. Dło­nie, któ­rymi trzy­mała oparty o szyję kij, na kłyk­ciach i po wewnętrz­nych stro­nach miały blade bli­zny opa­rze­niowe. Bli­zny, któ­rych można się naba­wić, obsłu­gu­jąc cięż­kie działa na zde­ze­lo­wa­nych jed­nost­kach na fron­cie. – Mówi­cie tak, jakby to była jakaś opo­wiastka, a tak nie jest. Ja nie zapo­mnia­łam. Na każ­dym polu bitwy pozo­sta­wały ciała do momentu, aż poja­wiła się tamta sithań­ska cza­row­nica.

Jadący obok Ronina B5-56 pisnął ostrze­gaw­czo. Pewien męż­czy­zna wziął dźwięk astro­me­cha za nie­po­kój i poło­żył cie­płą dłoń na jego kape­lu­szu. B5, który poczuł, że jest trak­to­wany pro­tek­cjo­nal­nie, zakwi­lił ostro. Ktoś zaśmiał się pod nosem, ale inni mu nie zawtó­ro­wali.

Opo­wie­ści były wszyst­kim znane. Opo­wie­ści o czar­nej magii Sithów. O Mrocz­nym Lor­dzie i jego cza­row­nicy, którą zabił, a która została wskrze­szona po śmierci, a teraz odbie­rała mar­twym moż­li­wość zjed­no­cze­nia się z Mocą – czy z duchami albo boską siłą poza gra­ni­cami galak­tyki, w zależ­no­ści od tego, kto opo­wia­dał histo­rię. Tak czy ina­czej, kra­dzież dusz sta­no­wiła świę­to­kradz­two prze­cho­dzące wszel­kie poję­cie. Demo­niczna armia cza­row­nicy budziła grozę i ze względu na bez­gra­niczny fana­tyzm, z jakim osią­gała cele Sithów, i ze względu na to, że samo jej ist­nie­nie zagra­żało har­mo­nii świata.

I pew­nie dla­tego wszy­scy podró­żu­jący prę­dzej czy póź­niej łapali się na tym, że ich oczy wędrują ku Wędrowco. Któż bowiem, jak nie mistrzo opo­wie­ści, mógł pomóc im zro­zu­mieć to, co tak dalece wymy­kało się ludz­kiemu rozu­mowi? Ronin zamie­rzał spo­glą­dać przed sie­bie, w kie­runku mar­szu, ale i jego wzrok nie­chyb­nie spo­czął na Wędrowco. W końcu mógł się cze­goś o nim dowie­dzieć ze spo­sobu, w jaki wypo­wia­dało się o Sithach.

Wędrowco zaś w pew­nej chwili opu­ściło śmi­gacz wujaszka i wmie­szało się w tłum. Przy­ło­żyło dłoń do brody, pogrą­żone w myślach. Gdy zaczęło mówić, pochy­liło głowę w lisiej masce. Było dlań oczy­wi­ste, że zosta­nie wysłu­chane.

– Ja też sporo widzia­łom – powie­działo – a jesz­cze wię­cej sły­sza­łom od innych. Duchy, demony. Zjawy i bogo­wie. Każde wymó­wie­nie tych słów posze­rza ich zna­cze­nie – i je pogłę­bia. Zali­czam się w poczet szczę­śliw­ców, sta­ro­winko, bowiem dane mi było usły­szeć wybrane przez cie­bie słowa. Byłaś świad­kiem wyda­rzeń, o któ­rych mówi­łaś, i zgo­dzi­łaś się o nich opo­wie­dzieć. Powin­ni­śmy słu­chać, wycią­gać wnio­ski i pamię­tać, jak sądzę, że opo­wie­ści o zmar­łych czę­sto zawie­rają ziarno prawdy, nawet jeśli nie całą prawdę. Czy to, co mówię, ma sens?

Kobieta o pokry­tych bli­znami dło­niach prych­nęła i odwró­ciła głowę.

Ronin wykrzy­wił twarz. Wypo­wiedź zado­wo­liła część podró­żu­ją­cych, ale jemu powie­działa mniej, niżby sobie życzył.

Wśród podróż­nych teraz zapa­no­wała cisza, zresztą kara­wana podzie­liła się na mniej­sze grupy, gdy przy­ja­ciele i sąsie­dzi odda­lili się, szep­cząc mię­dzy sobą. Nie­któ­rzy znów zaczęli żar­to­wać. Z tej odle­gło­ści widzieli już wyso­kie, gip­sowe ściany kosmo­portu Osou. Zmierz­chało. Wkrótce odpoczną w cie­ple i świe­tle cywi­li­za­cji, gdzie nikt nie będzie musiał bać się duchów, no chyba że aku­rat będzie miał na to ochotę.

„Poza tobą” – wtrą­ciła.

Potra­fiła grać na ner­wach.

***

Od kilku kilo­me­trów podróż­nych gnę­biły nad­cią­ga­jące chmury. Gdy tylko ujrzeli bramę Osou, zesłały na nich nagły, ulewny deszcz. Więk­szość spo­śród pozo­sta­łych człon­ków kara­wany zerwała się do biegu. B5-56 posta­no­wił skryć się pod opa­da­ją­cymi kona­rami roz­ło­ży­stego przy­droż­nego drzewa – nie zno­sił, gdy prze­ma­kał mu kape­lusz. Ronin sta­nął tuż obok, choćby po to, by prze­ko­nać się, czy dołą­czy do nich Wędrowco.

Obec­nie już nie tyle się zasta­na­wiał, czy Wędrowco będzie się ich trzy­mało, ile jak zamie­rza to uza­sad­nić. Oka­zało się, że w ogóle nie zamie­rzało. Po pro­stu sta­nęło tuż obok i wpa­try­wało się w deszcz z cie­kaw­ską miną, aż wresz­cie się­gnęło do torby prze­rzu­co­nej przez ramię i wycią­gnęło z niej nie­wielką sakwę, po czym podało ją Roni­nowi. Wewnątrz znaj­do­wały się nakra­piane czer­wone owoce.

– Ja ich nie stra­wię – powie­działo muzy­kanto.

– A ja tak? – spy­tał Ronin.

– Jeśli się zasta­na­wiasz, czy są zatrute, będziesz musiał zapy­tać te uro­cze panienki, które będą nimi han­dlo­wały na targu, nie­miły czło­wieku.

Ronin przy­jął owoce, które oka­zały się bar­dziej kwa­śne niż słod­kie, ale nie doskwie­rały jego szczęce, która roz­bo­lała go znów, gdy tylko się roz­pa­dało. Nie żeby Wędrowco miało świa­do­mość tej kon­kret­nej przy­pa­dło­ści, chyba że wie­działo o nim znacz­nie wię­cej, niż było skłonne przy­znać.

– Mam wra­że­nie, że jesteś przy­ga­szony – powie­działo i wes­tchnęło, prze­ry­wa­jąc ciszę. Skrzy­żo­wało dło­nie i zmarsz­czyło czoło. – Prze­pra­szam. Czyż­bym było zbyt mało dra­ma­tyczne jak na twój gust?

– Mam dość dra­ma­tur­gii – odparł Ronin.

Wędrowco cmok­nęło ze współ­czu­ciem.

– Och, cier­pie­nia sta­rego wojow­nika, który otwar­cie nosi przy sobie co naj­mniej jedno nie­by­wale nie­le­galne ostrze.

Spoj­rzało zna­cząco na ręko­jeść mie­cza świetl­nego i na dopa­so­waną pochwę. Ronin skrzy­wił się, ale Wędrowco zbyło jego minę mach­nię­ciem ręki.

– Niczego nie widzia­łom, mistrzu Roni­nie. Wspo­mi­nam o tym tylko dla­tego, że nasi przy­ja­ciele nie mylą się w kwe­stii pla­ka­tów, a cesa­rze­wi­cze nie tylko oble­piają nimi każdy kosmo­port w galak­tyce, rów­nież na tym zapy­zia­łym światku, lecz podej­mują i inne dzia­ła­nia. Skoro, jak twier­dzisz, naprawdę masz dość dra­ma­tur­gii, bądź nieco bar­dziej ostrożny, gdy ustąpi deszcz i prze­kro­czymy bramy portu.

B5 zaświer­go­tał w podzię­ko­wa­niu, bo sam Ronin mil­czał. Trudno było mu uwie­rzyć, że to tej istoty miał się strzec. Cał­kiem moż­liwe, że głos prze­strze­gał go przed kimś innym.

Jed­nak wojow­nicy Sithów co do jed­nego byli prze­bie­gli.

Posta­no­wił, że będzie lepiej, jeśli ruszą każde w swą stronę. Jeśli Wędrowco zależy na czymś wię­cej niż na towa­rzy­stwie na trak­cie i opo­wie­ściach, pój­dzie jego śla­dem, a jeśli uczyni to z mie­czem w ręku, wtedy Ronin zrobi, co do niego należy. A jeśli zależy mu na samych opo­wie­ściach, cóż, naj­wy­żej będzie nie­usa­tys­fak­cjo­no­wane. Tak czy ina­czej, Ronin zamie­rzał poznać prawdę.

Koniec koń­ców, oka­zało się, że pozbył się natręta bez trudu. Deszcz ustał już wkrótce, ale ich trójka dotarła na targ dopiero po zapad­nię­ciu zmroku. Tam Wędrowco prze­ko­nało się, że zarówno lokalna her­ba­ciar­nia, jak i kan­tyna życzą sobie jego obec­no­ści. Gdy roz­po­częło nego­cja­cje, Ronin i B5 udali się w dal­szą drogę bez­i­mien­nymi ulicz­kami Osou, by poszu­kać kogoś, kto zapewni im strawę w zamian za przyj­rze­nie się maszy­nom.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki