Star Wars. Wielka Republika. Kataklizm - Lydia Kang - ebook + książka
NOWOŚĆ

Star Wars. Wielka Republika. Kataklizm ebook

Lydia Kang

0,0

Opis

PRZEGRAĆ MOŻNA JEDYNIE WTEDY, GDY NIE MA JUŻ NIC DO STRACENIA. NAWET GDY CZUJEMY SIĘ NAJBARDZIEJ SAMOTNI, ZAWSZE JEST COŚ, CO MOŻNA OCALIĆ. ZAUFAJ MOCY.

Po ekscytujących wydarzeniach przedstawionych w powieści „Wielka Republika. Konwergencja” Jedi mobilizują siły, aby zmierzyć się ze ścieżką otwartej dłoni i zakończyć wieczną wojnę – raz na zawsze. Po pięciu latach konfliktu planety Eiram i E’ronoh wreszcie mają szansę na zawarcie prawdziwego pokoju. Kiedy jednak rozchodzi się wieść o tragicznych wydarzeniach, które rozegrały się podczas podpisywania traktatu na Jedzie, przemoc na oblężonych światach wybucha na nowo. Współpracując z Jedi, dziedzice królewskich rodów obu planet – Phan-tu Zenn i Xiri A’lbaran – odkrywają dowody na to, że rozłam został zaaranżowany przez siły zewnętrzne, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż stoi za nim tajemnicza Ścieżka Otwartej Dłoni, którą Jedi podejrzewają również o doprowadzenie do klęski na Jedzie. Kiedy liczy się każda chwila, a odpowiedzi wciąż brak, zakon musi pomóc w stłumieniu rozgorzałych na nowo zamieszek na Eiramie i E’ronoh oraz zinfiltrować szeregi Ścieżki. Do tej misji zostaje także oddelegowana Gella Nattai, która zwraca się do jedynej osoby, zdolnej w jej mniemaniu rozwikłać tę zagadkę… ale i jednocześnie ostatniej, jakiej chciałaby zaufać: Axela Greylarka. Syn pani kanclerz, osadzony w więzieniu za swoje przestępstwa, zawsze starał się uwolnić od ciężaru rodowego nazwiska. Czy pojedna się z Jedi i pomoże jej w dążeniu do sprawiedliwości i pokoju, czy też skuszą go obietnice prawdziwej wolności, którymi mami go Ścieżka? Gdy wszystkie tropy prowadzą na Dalnę, Gella i jej sojusznicy przygotowują się do walki z wrogiem niepodobnym do żadnego, z jakim kiedykolwiek przyszło im się zmierzyć. Aby przetrwać, będą musieli zaufać Mocy – i sobie nawzajem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Chronologia Star Wars

Dawno, dawno temu w odle­głej galak­tyce….

Wprowadzenie

W galak­tyce trwa kon­flikt. Chaos na Księ­życu Piel­grzy­mów, Jedzie, dopro­wa­dził do nisz­czy­ciel­skiej bitwy, wsku­tek któ­rej Jedi dowie­dzieli się o zaan­ga­żo­wa­niu pozor­nie nie­szko­dli­wej grupy zwa­nej ŚCIEŻKĄ OTWAR­TEJ DŁONI w zabój­czo nie­bez­pieczne mię­dzy­pla­ne­tarne spi­ski.

Pod­czas gdy łącz­ność nie działa, przy­wód­czyni Ścieżki, MATKA, wraca na pla­netę Dalna z zamia­rem dopeł­nie­nia swo­jego dzieła. Jedi nie wie­dzą, że pla­nuje uwol­nić tajem­ni­cze, bez­i­mienne stwo­rze­nia, mogące znisz­czyć zakon – raz na zawsze…

Prolog

POKŁAD „ELEK­TRYCZ­NEGO SPOJ­RZE­NIA”, NAD­PRZE­STRZEŃ

Binnot Ullo prze­cha­dzał się w tę i we w tę po sali kon­fe­ren­cyj­nej na pokła­dzie „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”. Po jego pra­wej stro­nie znaj­do­wał się ilu­mi­na­tor, przez który do środka wpa­dało hip­no­ty­zu­jące świa­tło nad­prze­strzeni, pod­czas gdy sta­tek pędził w kie­runku układu Eirama i E’ronoh. Bin­not przy­sta­nął w pew­nym momen­cie, żeby wyj­rzeć na zewnątrz, ale widok go iry­to­wał. Chciał już tam być, coś robić, dzia­łać.

Gdy ponow­nie zatrzy­mał się w oko­li­cach gro­dzi, aby kolejny raz zawró­cić, zna­lazł się przed lustrem opra­wio­nym w ramę intar­sjo­waną pole­ro­wa­nym szkłem. Od niego rów­nież szybko ode­rwał wzrok. Cze­kał tu już pra­wie godzinę. Ale dla szansy, by doko­nać cze­goś jesz­cze – wresz­cie stać się dla Matki kimś wię­cej – zamie­rzał zdo­być się na cier­pli­wość. Nagle drzwi się otwo­rzyły i kobieta weszła do środka. Zawsze zaska­ki­wało go to, jak zwy­czajna wyda­wała się na pierw­szy rzut oka, a jed­nak jak nie­zwy­kła oka­zy­wała się po bliż­szym pozna­niu. Na jej czole wid­niały trzy fali­ste linie wyma­lo­wane błę­kitną farbą z muszli bri­kal, cho­ciaż od nie­dawna nie­któ­rzy z człon­ków Ścieżki zaczęli je malo­wać pio­nowo. Jej szaty były pro­ste, ale je rów­nież zdo­biły nie­bie­skie modli­tewne linie. Od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, pośród jej ciem­no­brą­zo­wych wło­sów poja­wiło się wię­cej srebr­nych pase­mek, a ona sama wyda­wała się znacz­nie star­sza. Mimo to, w prze­ci­wień­stwie do reszty człon­ków Ścieżki Otwar­tej Dłoni, na­dal nosiła naszyj­nik wysa­dzany klej­no­tami, a jej szaty uszyto z deli­kat­niej­szego, jedwa­bi­stego mate­riału. Ale tym, co czy­niło ją wyjąt­kową, był nie tyle jej wygląd, ile spo­sób, w jaki się zacho­wy­wała – cał­kiem, jakby wszystko widziała. Jakby wie­działa.

Zza jej ple­ców dobiegł war­kot – tak niski, że Bin­not wyczuł jego wibra­cje w opusz­kach pal­ców. Matka odwró­ciła się, żeby szybko zamknąć drzwi.

– Czy został nakar­miony? – zapy­tał Bin­not.

– Tak. W tej chwili jest dość spo­kojny. Podob­nie jak i ty, Bin­not. – Uśmiech­nęła się deli­kat­nie, a on poczuł się tak, jak zawsze, gdy poświę­cała mu całą swoją uwagę. Jakby mógł sta­wić czoła wszyst­kiemu – i wszyst­kim – w całej galak­tyce.

Zajęła miej­sce przy stole na środku pokoju, ozdo­bio­nym podob­nie rżnię­tym szkłem, co lustro – lśnią­cym niczym krysz­tałki lodu roz­rzu­cone po bla­cie. Nie zapro­siła go, by do niej dołą­czył. Nie opo­no­wał jed­nak. Wolał nie czuć się zbyt kom­for­towo. Miał zada­nie do wyko­na­nia.

– Mój sta­tek jest gotowy do drogi – powie­dział.

– A Goi Ganok? – Matka unio­sła brew.

– Rów­nież.

– Dobrze ode­gra rolę roz­trzę­sio­nego nie­wi­niątka – stwier­dziła. – Ale będziesz musiał mieć na niego oko. Bra­kuje mu two­ich talen­tów, Bin­not.

Ski­nął głową, sta­ra­jąc się zama­sko­wać uśmiech, który poja­wił się na jego ustach na dźwięk kom­ple­mentu.

– Zała­do­wa­li­śmy już kly­to­bak­te­rię na pokład. Upew­nimy się, że zosta­niemy wykryci przez e’roniań­ski sta­tek, gdy tylko wej­dziemy w neu­tralny kory­tarz mię­dzy E’ronoh a Eira­mem w pobliżu ich księ­życa.

Oso­bi­ście dopil­no­wał umiesz­cze­nia dużych, wypeł­nio­nych cie­czą cylin­drów w ukry­tych prze­dzia­łach statku. Nie znaj­dzie ich nikt, kto dokona pobież­nej inspek­cji… ale trafi na nie z pew­no­ścią każdy, kto będzie szu­kał dobrego powodu do wzno­wie­nia wojny.

– Dosko­nale. – Matka złą­czyła dłu­gie, smu­kłe palce w pira­midkę. Złota bran­so­letka zsu­nęła się z jej nad­garstka, zni­ka­jąc pod ręka­wem. – Gdy tylko znaj­dzie­cie się w pobliżu e’roniań­skiej prze­strzeni, wysa­dzisz sil­nik i zażą­dasz, żeby odho­lo­wano was na księ­życ celem doko­na­nia napraw… – poin­stru­owała go.

– A drugi sil­nik wybuch­nie na miej­scu, gdy tylko upew­nimy się, że eiram­ski sta­tek będzie w zasięgu. – Odwró­cił się i znowu zaczął spa­ce­ro­wać po pomiesz­cze­niu. – Ale co z Jedhą?

– A co z nią?

– Trak­tat poko­jowy nie został pod­pi­sany. Wojna i tak roz­go­rzeje na nowo. Czy na pewno jestem ci potrzebny do wypeł­nie­nia tej misji? Stać mnie na wię­cej…

– Wiem, że wiele potra­fisz. – Matka znów się uśmiech­nęła, a potem wstała i pode­szła do Bin­nota. Prze­wyż­szał ją nie­mal o głowę. Poło­żyła mu dło­nie na ramio­nach i odwró­ciła go w stronę ściany. Czy może raczej lustra.

Było wystar­cza­jąco duże, by odbić syl­wetki ich obojga, ale teraz wid­niał w nim tylko Bin­not, a postać Matki jawiła się za nim, led­wie widoczna, niczym cień. W prze­ci­wień­stwie do innych Miria­lan, jego bla­do­zie­loną skórę zdo­biły jedy­nie nie­liczne sym­bole. Wyni­kało to z faktu, że dołą­czył do Ścieżki, gdy ukoń­czył zaled­wie dzie­sięć lat, i nie zdo­był więk­szej liczby tatu­aży, świad­czą­cych o jego osią­gnię­ciach, co mia­łoby miej­sce, gdyby spę­dził na Mirialu całe swoje życie. Matka pod­chwy­ciła w lustrze jego wzrok.

– Wiem, o czym myślisz. Dostą­pisz zaszczytu i otrzy­masz szansę prze­cie­ra­nia wła­snego szlaku, kro­cząc Ścieżką – nawet jeśli oznaki two­ich osią­gnięć nie będą widoczne na skó­rze, ale w tobie, w twoim wnę­trzu. Dla mnie twoja war­tość wciąż rośnie, Bin­not.

– Tak, Matko.

– Bitwa o Jedhę dobie­gła końca – dodała, wciąż skryta w jego cie­niu. – Herold dopil­no­wał, aby posąg Jedi na obrze­żach Świę­tego Mia­sta, który od nie­pa­mięt­nych cza­sów szpe­cił ten kra­jo­braz, legł w gru­zach. A wszel­kie szanse utrwa­le­nia poro­zu­mie­nia poko­jo­wego mię­dzy Eira­mem a E’ronoh zostały uni­ce­stwione. – Jej dło­nie, spo­czy­wa­jące na ramio­nach Bin­nota, dziw­nie zesztyw­niały. Coś w Jedzie ją nie­po­ko­iło. – Herold pod­że­gał do wsz­czę­cia zamie­szek prze­ciwko użyt­kow­ni­kom Mocy.

– Ale czy nie taki był… plan? – zapy­tał Bin­not.

Matka zwle­kała przez chwilę z odpo­wie­dzią. W końcu zabrała dło­nie z jego ramion i zaczęła go powoli okrą­żać, pod­czas gdy on na­dal stał nie­ru­chomo przed lustrem.

– Nie­zu­peł­nie. Celem było dopro­wa­dze­nie do zerwa­nia roz­mów poko­jo­wych. Ale Herold dzia­łał na wła­sną rękę. Nie tak chcę pro­wa­dzić Ścieżkę. O wiele łatwiej jest dzia­łać pod wpły­wem chwili, tak jak zro­bił to on, niż reali­zo­wać szer­szą wizję.

– A jaka jest twoja wizja, Matko? – spy­tał ją.

– Że to ja jestem Ścieżką. – Nachy­liła się do niego. – A ręka Ścieżki wkrótce się­gnie aż po krańce galak­tyki, o wiele dalej, niż Repu­blika czy Jedi mogliby sobie kie­dy­kol­wiek wyobra­zić.

Bin­no­towi przy­szło do głowy, że nie musiała mu wcale o tym mówić – o swo­ich nadzie­jach i roz­cza­ro­wa­niu Herol­dem. To była… oznaka zaufa­nia. Pra­wie się uśmiech­nął. W głębi duszy jej plan go zachwy­cał, a głupi błąd Nauto­la­nina ozna­czał, że jego miej­sce u boku Matki mogło się zwol­nić. Był na to gotów – gdyby tylko dostrze­gła jego poten­cjał.

– Skoro roz­mowy poko­jowe zostały prze­rwane, to po co wsz­czy­nać wojnę z pomocą kly­to­bak­te­rii? – Obej­rzał się na nią. Nie mógł już dłu­żej patrzeć na swoje odbi­cie. Matka z pew­no­ścią wie­działa, że wpra­wia go to w pode­ner­wo­wa­nie. Znał tę sztuczkę. Nauczył się jej dawno temu. Wystar­czy wytrą­cić kogoś z rów­no­wagi, a będzie bar­dziej skłonny do mówie­nia prawdy – czyż nie?

– Broń bio­lo­giczna, użyta prze­ciwko Eira­mowi. Nie dostrze­gasz w tym iro­nii? – spy­tała go. – Po tym, czego pró­bo­wała doko­nać ich kró­lowa, pro­du­ku­jąc tru­ci­znę? Po tym, jak wyco­fała się z naszej umowy doty­czą­cej jej uży­cia i zamknęła swój ośro­dek badaw­czy przed tym śmiesz­nym, fik­cyj­nym ślu­bem? To zbyt dobry pomysł, by prze­pu­ścić kolejną oka­zję do zagwa­ran­to­wa­nia, że wojna będzie trwała na­dal. E’ronoh zaprze­czy, że to oni za wszyst­kim stoją, ale sam fakt ist­nie­nia bak­te­rii sta­nie się kolej­nym powo­dem do prze­mocy. I tak oto walka roz­go­rzeje na nowo. Potrze­buję kon­fliktu, aby pło­nął jak ogień, Bin­not. Ścieżka tego potrze­buje. Potrze­bu­jemy cha­osu. Dzięki niemu będziemy mogli zro­bić w tej galak­tyce coś wię­cej.

– Chaos – powtó­rzył. Czy miała na myśli Axela? Ale Grey­lark prze­by­wał obec­nie w wię­zie­niu. Z pew­no­ścią on sam, Bin­not, był w tym momen­cie bar­dziej przy­datny niż syn pani kanc­lerz. Odwró­cił się i przy­ło­żył dłoń do skroni. Głowa zaczy­nała mu pul­so­wać lek­kim bólem.

– Czy wszystko w porządku, moje dziecko? – zatro­skała się Matka, ponow­nie zaj­mu­jąc swoje miej­sce przy stole.

– Oczy­wi­ście – zapew­nił ją, może odro­binę zbyt szybko. Zawsze czuł się w jej obec­no­ści nieco nie­swojo. Nie wyda­wała się onie­śmie­la­jąca, ale jego ciało mówiło co innego. A może to dla­tego, że w jej pobliżu zawsze krę­cił się Niwe­la­tor? Sam jego zło­wiesz­czy wygląd przy­pra­wiał go o mdło­ści.

– Taak – powie­działa Matka, wska­zu­jąc bli­żej nie­okre­ślo­nym gestem prze­strzeń za ilu­mi­na­to­rem „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”. – Chaos. Mój chaos. Mówię o Axelu Grey­larku.

– Axel Grey­lark – powtó­rzył Bin­not, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać zazdro­ści. – Ten sam Axel Grey­lark, który prze­bywa obec­nie w wię­zie­niu?

– Nie potrwa to długo – zapew­niła go. – Po tym, jak twoja misja wznie­ce­nia wojny na nowo zakoń­czy się suk­ce­sem, musisz odbić Axela z wię­zie­nia na Pipy­y­rze.

– Ale on cię zdra­dził. Zdra­dził nas wszyst­kich – wark­nął Bin­not.

– Ow­szem. I nie pozwolę mu o tym zapo­mnieć – zapew­niła go Matka i zaci­snęła usta. – Ale bar­dziej przyda mi się poza wię­zie­niem niż w nim. – Obrzu­ciła Bin­nota czuj­nym spoj­rze­niem spod zmarsz­czo­nych brwi. – O co cho­dzi, moje dziecko? Nie wyglą­dasz na zachwy­co­nego myślą o ponow­nym spo­tka­niu ze swoim dobrym przy­ja­cie­lem.

W ciągu ostat­nich kilku lat Axel poja­wiał się i zni­kał ze świata Matki zgod­nie z wła­snymi życze­niami. Bin­not uwiel­biał spę­dzać z nim czas, gdy byli młodsi. Ale misja Axela na Eira­mie i E’ronoh poszła fatal­nie. Nie zabił Jedi. Nie dostar­czył Matce tru­ci­zny. Teraz zaś, gdy Axel znik­nął, Bin­not czuł… ulgę. Po pro­stu Grey­lark od zawsze był zło­tym chłop­cem, który ścią­gał na sie­bie całą uwagę oto­cze­nia i usu­wał wszyst­kich innych w cień, gdy tylko się poja­wiał. Bin­not cie­szył się, że teraz może oka­zać się bar­dziej uży­teczny dla Matki. Gdyby sie­dział tu Axel, znów ist­niałby dla niej tylko on. Mimo to po pro­stu się uśmiech­nął, jakby wła­śnie ujrzał prze­bi­ja­jący się przez chmury pro­mień słońca.

– No to… jak to zro­bimy? – zapy­tał. – Czy mamy na Pipy­y­rze człon­ków Ścieżki, któ­rzy mogliby nam pomóc?

– Nie – zaprze­czyła Matka, z namy­słem stu­ka­jąc pal­cem w pod­bró­dek. – Ale mamy dostęp do pobli­skich boi komu­ni­ka­cyj­nych. Ist­nieją spo­soby na prze­chwy­ty­wa­nie i mody­fi­ko­wa­nie wia­do­mo­ści. Potrze­bu­jemy tylko tej wła­ści­wej.

– Ale… on zawiódł – zauwa­żył Bin­not. – Dla­czego mie­li­by­śmy dawać mu kolejną szansę?

Matka wstała i ruszyła w stronę drzwi. Wes­tchnęła, jakby roz­mowa z Bin­no­tem zaczy­nała ją męczyć. Wyglą­dało na to, że nie będzie mu dane poznać dal­szych szcze­gó­łów jej pla­nów. Być może nie darzyła go aż tak wiel­kim zaufa­niem, jak przy­pusz­czał. Poło­żyła dłoń na drzwiach i przy­sta­nęła.

– Kiedy znasz wszyst­kie ruchome czę­ści danego mecha­ni­zmu, możesz nimi mani­pu­lo­wać w dowolny spo­sób, mój drogi Bin­no­cie. Nawet znisz­cze­nie kogoś, kto cię zawiódł, może oka­zać się uży­tecz­nym manew­rem, jeśli dokona się tego w deli­katny spo­sób. Axel Grey­lark to wciąż pio­nek, któ­rym można grać. – Wznio­sła wzrok ku górze, jakby zasta­na­wiała się nad losem męż­czy­zny niczym ktoś myślący o wybo­rze cia­sta na deser.

– Zamie­rzasz go… zabić? – wykrztu­sił Bin­not, sta­ra­jąc się nie spra­wiać wra­że­nia zasko­czo­nego.

– Być może. A może nie. Ale jest mi potrzebny. Zrób to, Bin­not. – Obda­rzyła go ostat­nim uśmie­chem i wyszła, zamy­ka­jąc za sobą drzwi.

Kilka sekund póź­niej do sali wpadł Roona­nin Goi Ganok, ze sple­cio­nymi dłońmi i ciem­nymi, dużymi oczami, sze­roko otwar­tymi z pod­eks­cy­to­wa­nia.

– Goi – powi­tał go Bin­not. – Czy jesteś gotów? „Spoj­rze­nie” wkrótce wyj­dzie z nad­prze­strzeni. Czas wejść na pokład naszego trans­por­towca.

– Ruszajmy więc. Dla Ścieżki! – powie­dział Goi, bły­ska­jąc w uśmie­chu drob­nymi zębami.

– Dla Matki – dodał Bin­not, gdy towa­rzysz opu­ścił salę.

Odwró­cił się w stronę lustra i zmu­sił do spoj­rze­nia we wła­sne ciem­no­zie­lone oczy.

– I dla mnie – wyszep­tał.

Rozdział pierwszy

SIE­DZIBA RZĄDU REPU­BLIKI, CORU­SCANT

Kanc­lerz Kyong Grey­lark sie­działa w swoim prze­stron­nym gabi­ne­cie, odwró­cona ple­cami do ogrom­nego biurka. Spo­glą­dała na pano­ramę mia­sta. Powoli zapa­dał zmierzch i sło­neczny blask odbi­jał się od sre­brzy­stych iglic i kopuł, spra­wia­jąc, że wyglą­dały jak powle­czone zło­tem.

To była pora dnia, która zwy­kle przy­no­siła jej spo­kój i wyci­sze­nie. Ale choć z całych sił sta­rała się odprę­żyć, wciąż zaci­skała kur­czowo dło­nie na kra­wę­dziach fotela, jakby była na pokła­dzie swo­jego statku, „Bla­sku Jutrzenki”, mają­cego się lada chwila roz­bić. Po krę­go­słu­pie prze­biegł jej zimny dreszcz, a klej­noty zdo­biące jade­itowe przy­bra­nie głowy – rodową pamiątkę – zadzwo­niły cicho.

Drzwi do jej kom­naty się otwo­rzyły.

– Kanc­lerz Grey­lark – powie­działa jej asy­stentka. – Nade­szła wia­do­mość.

– Wie­ści z Jedhy? – spy­tała Kyong.

– Nie, pani kanc­lerz. To…

Kyong uci­szyła ją unie­sie­niem dłoni. To była jedyna chwila dzi­siej­szego dnia, kiedy mogła zaznać spo­koju. Albo przy­naj­mniej spró­bo­wać, nawet jeśli ten miał się nie poja­wić.

– Mówi­łam ci już, że nie chcę, aby mi prze­szka­dzano – chyba że cho­dzi o poro­zu­mie­nia poko­jowe – upo­mniała asy­stentkę.

– Ale… to kanc­lerz Mollo, z Eirama. Cho­dzi o two­jego syna.

Kyong odwró­ciła się na krze­śle i ski­nęła głową, zaci­ska­jąc usta w wąską linię. Tym razem rzeź­bione jade­itowe kro­ple zwie­sza­jące się z łuków nad jej głową nie wydały żad­nego dźwięku. Naci­snęła przy­cisk na biurku i w powie­trzu poja­wił się holo­obraz kanc­le­rza Molla.

– Kanc­lerz Grey­lark – prze­mó­wił niskim bary­to­nem. Quar­ren znaj­do­wał się w pomiesz­cze­niu o wiele mniej oka­za­łym niż jej biuro. Był ubrany w ciemne, obla­mo­wane sre­brem kanc­ler­skie szaty, a macki na jego twa­rzy falo­wały lekko w ocze­ki­wa­niu. – Mam nadzieję, że u cie­bie wszystko w porządku?

– Ow­szem, kanc­le­rzu Mollo. Dzię­kuję. – Pozwo­liła sobie na małe ski­nie­nie głową, ale nic poza tym. Uśmiech ozna­czałby, że nie przej­muje się tym, iż jej jedyne dziecko sie­dzi w aresz­cie, a rodzina Grey­lar­ków musi się wsty­dzić przed całą Repu­bliką. Zmarsz­cze­nie brwi – że nie radzi sobie dobrze z poli­tycz­nymi kon­se­kwen­cjami tej sytu­acji. Sza­no­wana pani kanc­lerz, któ­rej syn dopu­ścił się takich hanieb­nych czy­nów? Który oka­zał się mor­dercą? Choć wyda­wało się to nie­po­jęte, taka była prawda. – Jak sytu­acja na Eira­mie?

– Nie jest ide­al­nie, ale idzie cał­kiem nie­źle. Na wspól­nym księ­życu, Eirie, doszło do drob­nego incy­dentu. Wła­śnie mi o nim donie­siono – coś z udzia­łem trans­por­towca, który się roz­bił i wymaga napraw. Aha, w toku są już rów­nież plany odbu­dowy mia­sta sto­łecz­nego Era­smus. Trwają roz­mowy mię­dzy kró­lową Adriallą a monar­chą A’lba­ra­nem. Co prawda atmos­fera jest wciąż dość ner­wowa, ale dzięki świeżo poślu­bio­nym następ­com tro­nów sprawy posu­wają się naprzód. Xiri i Phan-tu sta­rają się łago­dzić napię­cia.

– Jak zawsze – powie­działa Kyong, skła­nia­jąc lekko głowę – jestem ci bar­dzo wdzięczna za wszystko, co robisz na Zewnętrz­nych Rubie­żach.

– A ja tobie za to, że ogar­niasz tę stertę metalu, jaką jest Coru­scant, i jej nie­koń­czące się zawi­ło­ści poli­tyczne. Jakieś wie­ści z Jedhy? – zapy­tał Mollo. – Jakiś czas temu prze­stali skła­dać nam raporty. To… nie­po­ko­jące.

– Cze­kamy na potwier­dze­nie pod­pi­sa­nia trak­tatu poko­jo­wego – odparła Kyong. – Lada chwila powin­ni­śmy je otrzy­mać.

Mollo ski­nął głową.

– Dosko­nale. Szkoda, że ochrona nie pozwo­liła nam uczest­ni­czyć w tym wyda­rze­niu. Mimo to nie mogę się docze­kać, aż będziemy mogli cele­bro­wać tutaj, wraz z kró­lową i monar­chą. – Urwał, a jego macki zafa­lo­wały nie­spo­koj­nie. – Jest coś jesz­cze, o czym chcia­łem z tobą poroz­ma­wiać. Axel. Kilku człon­ków naszych komi­te­tów dorad­czych zło­żyło pro­po­zy­cję doty­czącą jego uwię­zie­nia.

Brwi Kyong drgnęły. Nie sły­szała o żad­nych dys­ku­sjach na temat Axela. Wyrok został wydany bły­ska­wicz­nie po jego schwy­ta­niu na Eira­mie, wsku­tek czego kilka tygo­dni temu tra­fił do wię­zie­nia na odle­głym Pipy­y­rze, gdzieś w pobliżu Bakury, na Zewnętrz­nych Rubie­żach. Kiedy wyobra­żała go sobie w celi, prze­sta­wała na kilka sekund oddy­chać, więc roz­wią­zała ten pro­blem, despe­racko sta­ra­jąc się w ogóle o nim nie myśleć.

Mollo kon­ty­nu­ował:

– Nie sły­sza­łaś o tym, ponie­waż spe­cjal­nie popro­si­łem o komen­tarz bez two­jego wkładu, aby zgro­ma­dzić bez­stronne opi­nie. – Holo­gra­ficzna postać Quar­rena lekko pochy­liła się w jej stronę. – Zapro­po­no­wali zła­go­dze­nie wyroku Axela i prze­nie­sie­nie go do zakładu o łagod­niej­szym rygo­rze, gdzie mógłby zostać pod­dany reso­cja­li­za­cji.

– Słu­cham? – Zasko­czona, Kyong na chwilę porzu­ciła swoją zwy­kłą maskę sta­tecz­no­ści i for­mal­no­ści.

– Wszy­scy zda­jemy sobie sprawę z błę­dów popeł­nio­nych przez Axela. Ale zro­bił też coś dobrego. Ura­to­wał Phan-tu Zenna przed zabój­cami. Pomógł ujaw­nić ist­nie­nie fio­lek z tru­ci­zną i je znisz­czyć.

– Nisz­cząc przy tym rów­nież eiram­ską sto­licę – dodała gorzko Kyong. – Zabił tam­tego więź­nia. Okła­mał wszyst­kich i zatu­szo­wał swoje występki. Zamor­do­wał nie­win­nego e’roniań­skiego ojca. Co gor­sza, jest jedy­nie czę­ścią więk­szej cało­ści, try­bi­kiem w machi­nie, a my wciąż nie mamy peł­nego obrazu jej dzia­ła­nia. To nie były drobne błędy lek­ko­myśl­nego, mło­dego czło­wieka – i oboje o tym wiemy.

Mollo potrzą­snął głową.

– Czy to nie dziwne, że to ja bro­nię two­jego syna, a ty nie chcesz dać mu dru­giej szansy?

– Mylisz się. Chcę, żeby dostał drugą szansę. Ale za błędy należy pła­cić, nawet jeśli jest on moim jedy­nym dziec­kiem. – Kyong odchy­liła się na opar­cie swo­jego fotela. Słońce skryło się już za linią hory­zontu i wszystko zaczął powoli spo­wi­jać lawen­dowy zmrok. Pani kanc­lerz odwró­ciła się na chwilę w stronę okna, aby uspo­koić oddech. Im mniej Mollo wyczyta z jej twa­rzy, tym lepiej. Coraz trud­niej było jej ukryć nie­po­kój.

– Komi­sje doszły do wnio­sku, że jeśli – i tylko jeśli – oboje zgo­dzimy się na jego reso­cja­li­za­cję i prze­nie­sie­nie do wię­zie­nia o zmniej­szo­nym rygo­rze, to są za.

– Oboje? – powtó­rzyła Kyong.

Macki Molla zafa­lo­wały, a potem znie­ru­cho­miały. Po chwili pod­jął, teraz nieco łagod­niej:

– Myślę, że powi­nien dostać drugą szansę. Moja odpo­wiedź brzmi: tak. A twoja? Co ty na to, Kyong?

Mollo nie­czę­sto zwra­cał się do niej po imie­niu – i nie uszło to jej uwa­dze. Ponow­nie złą­czyła opuszki pal­ców. Napły­nęły do niej wspo­mnie­nia maleń­kiego Axela. Jego błysz­czące ciemne oczy i kępka ciem­nych wło­sów na gło­wie. Fio­le­towe zna­mię na ple­cach, które znik­nęło, gdy nieco pod­rósł. Czy­sta nie­win­ność, którą widziała w tym pierw­szym uśmie­chu, tak wiele lat temu. Nie oglą­dała tego uśmie­chu od śmierci jego ojca. Oboje nosili w ser­cach tę stratę jak ni­gdy nie­go­jącą się ranę.

– Moja odpo­wiedź brzmi… – Głos uwiązł jej w gar­dle i zaczęła od nowa: – Moja odpo­wiedź brzmi: nie.

Macki Molla zafa­lo­wały jesz­cze gwał­tow­niej.

– Jak możesz… Kyong… Myśla­łem, że…

Nagle do biura wpa­dła jak burza asy­stentka kanc­lerz Grey­lark i zarówno Kyong, jak i holo­gra­ficzny Mollo zwró­cili się w jej stronę.

– Kanc­lerz Grey­lark. Kanc­lerzu Mollo. Pro­szę mi wyba­czyć to nie­spo­dzie­wane naj­ście, ale… – Twi’lekanka ukło­niła się szybko. Oczy miała sze­roko otwarte, a jej dło­nie drżały. – Jedha. Roz­mowy poko­jowe na Jedzie zakoń­czyły się fia­skiem! Amba­sa­dor z E’ronoh nie żyje, a amba­sa­dorka z Eirama została oskar­żona o zdradę. Doszło do…

Obok holo­gramu kanc­le­rza Molla poja­wiła się holo­tran­smi­sja od jed­nego z wyso­kich rangą przed­sta­wi­cieli Kyong w pobliżu Jedhy.

– Pani kanc­lerz! Prze­pra­szam, że zakłó­cam pani spo­kój, ale… na Jedzie wybu­chły zamieszki. Trwałe poro­zu­mie­nie o zawie­sze­niu broni nie zostało pod­pi­sane…

U boku Molla zja­wił się asy­stent, wyraź­nie zmie­szany i zdy­szany.

– Kanc­le­rzu Mollo! Mamy pilne wie­ści. Dele­ga­cje z Eirama i E’ronoh ucie­kły z Jedhy. Są ofiary…

Wcze­śniej­sza roz­mowa dygni­ta­rzy ode­szła w zapo­mnie­nie, zagłu­szona kolej­nymi zgło­sze­niami i pil­nymi rapor­tami. Zarówno Grey­lark, jak i Mollo wysłu­chali ich w sku­pie­niu, zanim ponow­nie zapa­dła cisza, w któ­rej trwali oboje, zszo­ko­wani, przez kilka chwil.

Orlen Mollo mocno zaci­snął powieki, jakby prze­ły­kał gorz­kie lekar­stwo. Przy­ło­żył dłoń do czoła.

– Nie… Po tym wszyst­kim, co zro­bi­li­śmy. Po ślu­bie…

Ofiary. Zdrada. Zerwane zawie­sze­nie broni. To wszystko brzmiało okrop­nie, ale Kyong wie­działa z doświad­cze­nia, że szcze­góły, które poznają już wkrótce, będą nie­skoń­cze­nie gor­sze. Zawsze tak było.

– Co możemy zro­bić w tej sytu­acji? Kyong? – zagad­nął Mollo, krę­cąc głową.

Kyong Grey­lark wstała, odsu­wa­jąc na bok myśl o Axelu. Mieli pracę do wyko­na­nia, a to stało się dla niej o wiele łatwiej­sze niż myśle­nie o prze­wi­nie­niach jej naj­bliż­szych. Cza­sami wojna była o wiele wygod­niej­sza niż pokój.

Gdy się ode­zwała, jej głos brzmiał tak ostro, że nawet kanc­lerz Mollo się skrzy­wił.

– Poin­for­mo­wać Radę Jedi.

KSIĘŻYC MIĘDZY EIRAMEM A E’RONOHGodzinę wcześniej

Księ­życ wisiał w prze­strzeni kosmicz­nej niczym matowa perła, utrzy­my­wana tam przez pola gra­wi­ta­cyjne Eirama i E’ronoh. Nie posia­dał złóż, które można by eks­plo­ato­wać – był zasobny jedy­nie w ogromne ilo­ści soli, przez co czę­sto popa­dał w zapo­mnie­nie, sła­wiony jedy­nie w ckli­wych eiram­skich pie­śniach o wywo­ły­wa­nych jego siłami pły­wach. Mity i wie­rze­nia E’ronoh zdo­mi­no­wało słońce, księ­życ sta­no­wił w nich jedy­nie nie­wiele zna­czący doda­tek, piesz­czo­tli­wie nazy­wany Straż­ni­kiem Czasu.

Kiedy więc na księ­życu doszło do eks­plo­zji – prze­lot­nego, led­wie zauwa­żal­nego na prze­sy­co­nej solą kuli bły­sku – dostrze­gła ją tylko kapi­tan Plana Van.

Leciała wła­śnie swoim trans­por­tow­cem na Eiram, z ładow­niami wypeł­nio­nymi modu­łami do prze­twa­rza­nia alg, kiedy w jej polu widze­nia poja­wił się zło­tawy obłok.

– Co to, na zimny księ­życ, było?! – wykrzyk­nęła (choć o sate­li­cie czę­sto zapo­mi­nano, chęt­nie przy­wo­ły­wano go w prze­kleń­stwach). Odru­chowo zwol­niła, pod­czas gdy do kok­pitu wpa­dło dwóch człon­ków jej załogi.

– Widzia­łaś to? – zapy­tał z oczami otwar­tymi sze­roko jak świeżo roz­kwi­tły gro­no­ro­stowy ukwiał młody chło­pak, przy­ucza­jący się do zawodu. Jego skóra była usiana pie­gami w żyw­szym odcie­niu zie­leni niż u Plany, ponie­waż miesz­kał na Eira­mie jesz­cze zale­d­wie kilka mie­sięcy temu. Plana nie­mal całe ostat­nie pięć lat spę­dziła na pokła­dach stat­ków, tak zajęta pracą, że w ciągu roku prze­by­wała na swo­jej pla­ne­cie zale­d­wie przez kilka dni. Na jej twa­rzy znać było piętno czasu spę­dzo­nego z dala od domu. Bez regu­lar­nej diety wzbo­ga­co­nej algami jej zie­lone piegi stały się bar­dzo blade.

– Tak.

– Myśla­łem, że wojna się skoń­czyła – bąk­nął Lun­nto, jej drugi pilot, star­szy Eiram­czyk. Jego zaokrą­glony brzuch przy­po­mi­nał Pla­nie złotą meduzę, jedno z jej ulu­bio­nych zwie­rząt z ojczy­stego świata. Czę­sto zda­rzało mu się naj­pierw mówić, a dopiero potem myśleć, ale miał dobry instynkt.

– Mamy zawie­sze­nie broni – przy­po­mniała mu i wzru­szyła ramio­nami – w głębi duszy nie liczyła na to, że praw­dziwy pokój jest moż­liwy, ale bała się zape­szyć. – Nie odbie­ramy żad­nych sygna­łów alar­mo­wych. Zresztą co mogłoby wybuch­nąć na Eirie? Jedyna sta­cja doko­wa­nia jest rzadko uży­wana…

Niebo i prze­strzeń nad obiema pla­ne­tami były przez ostat­nie kilka tygo­dni miło­sier­nie ciche… jed­nak ta cisza oka­zała się jed­no­cze­śnie bar­dzo nie­po­ko­jąca. Plana, podob­nie jak wszy­scy inni na Eira­mie, przy­zwy­cza­iła się do wybu­chów i eks­plo­zji w oko­li­cach szlaku nad­prze­strzen­nego dzie­lo­nego przez obie pla­nety. Jeśli aku­rat nie strze­lał do cie­bie e’roniań­ski patrol woj­skowy, trzeba było wystrze­gać się pira­tów, któ­rych liczba w tym ukła­dzie zda­wała się rosnąć wykład­ni­czo. Albo sta­rać się nie utknąć w peł­nym odłam­ków pasie znisz­czo­nych stat­ków i innych szcząt­ków, uno­szą­cych się w pobliżu studni gra­wi­ta­cyj­nych obu pla­net.

Plana odrzu­ciła cięż­kie war­ko­cze na plecy i zwią­zała je rze­mie­niem – gest, który koja­rzył jej się z przy­go­to­wy­wa­niami do bitwy. Ekran roz­świe­tlił się ostrze­że­niem wysła­nym z Eirama. Naj­wy­raź­niej oni też zare­je­stro­wali eks­plo­zję.

– Kapi­tan Van? Tu dowódco kosmo­portu Era­smus, Ailee. Pro­szę o aktu­ali­za­cję sta­tusu.

– Tu kapi­tan Van. – Jej głos natych­miast stał się chłodny i mecha­niczny – kolejny nawyk z lat spę­dzo­nych w eiram­skim woj­sku. Obec­nie była w rezer­wie, ponie­waż jej praca jako prze­woź­niczki towa­rów oka­zała się na tyle ważna, że nie została przy­wró­cona do czyn­nej służby przez całą wojnę. – Wra­ca­li­śmy wła­śnie do domu. Z ładun­kiem, który wcze­śniej zgło­si­li­śmy. Nie wyda­rzyło się nic nie­zwy­kłego, dopóki… – Wła­ści­wie to spo­dzie­wali się, że coś w końcu pój­dzie nie tak. Wojna i tak dalej. Cała misja od samego początku prze­bie­gała sta­now­czo zbyt spo­koj­nie. Szcze­rze powie­dziaw­szy, ta sytu­acja wyda­wała jej się… bar­dziej zbli­żona do normy. – Wła­śnie byli­śmy świad­kami małego incy­dentu na księ­życu. Poje­dyn­cza eks­plo­zja. Żad­nych sygna­łów z prośbą o pomoc. Nasz sta­tek nie ucier­piał.

– Kapi­tan Van, pro­szę pamię­tać, że znaj­duje się pani na neu­tral­nym tery­to­rium. Czy jeste­ście przy­go­to­wani do walki?

Plana zesztyw­niała.

– Czy nie obo­wią­zuje nas przy­pad­kiem zawie­sze­nie broni?

– Mimo to bądź­cie przy­go­to­wani, tak jak zawsze.

– Nikt do nas nie strze­lał. Nie mamy infor­ma­cji na temat przy­czyn tej eks­plo­zji.

W tej chwili, cał­kiem jakby na to cze­kał, Otto zgło­sił ner­wowo:

– Tak przy oka­zji, reje­struję na księ­życu obec­ność myśliwca z E’ronoh. Być może to wła­śnie on jest źró­dłem eks­plo­zji.

– Albo jej sprawcą – zauwa­żyła Plana.

Lun­nto odwró­cił się i wle­pił w nią wzrok.

– Wiesz, jak to wygląda. Na kilo­metr cuch­nie pira­tami. Założę się, że e’roniań­ski myśli­wiec zestrze­lił jeden z naszych stat­ków zaopa­trze­nio­wych, a teraz pró­bują posprzą­tać bała­gan.

Plana wes­tchnęła. Ta dostawa miała być szybką, łatwą, spo­kojną robótką. Kanał łącz­no­ści z dowódco Ailee wciąż pozo­sta­wał otwarty. Wszystko sły­szało.

– Kapi­tan Van? – ode­zwało się Ailee. – Pro­szę wylą­do­wać na księ­życu i spraw­dzić, czy nie ma ofiar.

– Ale nie ma żad­nych dowo­dów na to, że… – zaczęła Plana.

– Kapi­tan Van – weszło jej w słowo. – Może i parasz się obec­nie frach­tem, ale jako rezer­wistka na­dal pod­le­gasz moim roz­ka­zom jako dowódcy two­jego kosmo­portu.

– Tak jest, dowódco. – Plana prze­wró­ciła oczami. Och, ileż by dała, żeby ta wojna naprawdę dobie­gła już końca…

Odwró­ciła się do swo­jej maleń­kiej załogi – Lun­nta i Otta. Pell, nawi­ga­tor, spał gdzieś na rufie.

– Cóż. W takim razie w drogę. – Skie­ro­wała swój sta­tek w stronę Eirie.

Wkrótce dotarli na jedyny aktywny obszar księ­życa. Znaj­do­wała się tu samotna sta­cja doko­wa­nia, baza pali­wowa i maga­zyn z zaopa­trze­niem. Kapi­tan widziała już e’roniań­ski sta­tek, zauwa­żony przez Otta na ska­ne­rach – doko­wał obok trans­por­towca, z któ­rego sil­nika wydo­by­wały się kłęby dymu – pokło­sie eks­plo­zji. To nie była eiram­ska maszyna, ale też nie e’roniań­ska – praw­do­po­dob­nie frach­to­wiec z innego sek­tora, dostar­cza­jący towary na któ­rąś z pla­net.

W porów­na­niu z ich wła­snym stat­kiem, dia­bli myśli­wiec z E’ronoh był mały, ale szybki i miał dużą moc. Uszko­dzony trans­por­to­wiec wyglą­dał na może za dwa razy więk­szy od niego, ale wciąż dość mały jak na jed­nostkę prze­wo­żącą towary w tym sek­to­rze. Jego kadłub wyda­wał się nie­na­ru­szony, ale brzegi nie­re­gu­lar­nej dziury w dymią­cym sil­niku zostały osma­lone.

Plana odchrząk­nęła, wywo­łu­jąc e’roniań­ski sta­tek.

– Tu kapi­tan Plana Van z Eirama. Pro­szę, wyle­gi­ty­muj­cie się i podaj­cie swój cel. – Rów­nie dobrze mogła zacząć ogól­ni­kowo.

Przez ponad minutę pano­wała cisza, zanim ode­zwał się czyjś głos:

– Tu porucz­nik Gun­naw z e’roniań­skiej Eska­dry Thy­lo­gni­stych. – Nastą­piła kolejna długa pauza. Plana wyobra­ziła sobie gry­mas wykrzy­wia­jący twarz jej roz­mówcy, jego obna­żone zęby. – Zgod­nie z warun­kami zawie­sze­nia broni to wszystko, co muszę wyja­wić. Dodam jed­nak, że natknę­li­śmy się na ten trans­por­to­wiec zmie­rza­jący na Shu­ra­den. Dry­fo­wał i spro­wa­dzi­li­śmy go na księ­życ celem doko­na­nia napraw.

Plana zmarsz­czyła brwi.

– Tutej­sza sta­cja doko­wa­nia nie jest odpo­wied­nio wypo­sa­żona do prze­pro­wa­dza­nia skom­pli­ko­wa­nych napraw.

– Jeste­śmy tego świa­domi. Załoga statku – licząca tylko dwie osoby – stwier­dziła, że doko­nają napraw samo­dziel­nie, jeśli tylko zdo­łają gdzieś bez­piecz­nie zado­ko­wać. Nie uwie­rzyli, że zawie­sze­nie broni jest w mocy, i popro­sili o spro­wa­dze­nie ich na księ­życ.

Neu­tralne tery­to­rium. Miało to sens, ale mimo wszystko…

– Co prze­wożą?

– A jakie to ma zna­cze­nie? Zostali zaata­ko­wani przez pira­tów. Ładu­nek znik­nął. Weszli­śmy na pokład, by prze­szu­kać sta­tek i zwe­ry­fi­ko­wać ich histo­rię.

– Czy wie­cie, co spo­wo­do­wało eks­plo­zję?

– Sil­nik statku wybuchł. To nie była nasza wina.

– A dokąd zmier­za­cie?

– Nie wasza sprawa.

– A załoga tam­tego statku? Czy możemy z nimi poroz­ma­wiać?

– Oni nie chcą z wami roz­ma­wiać.

Plana aż się zje­żyła. To było jak gada­nie do ściany. Połą­czyła się z dowódco Ailee i prze­ka­zała mu nowe infor­ma­cje.

– Coś tu nie gra – stwier­dziło dowódco. Plana rów­nież miała takie wra­że­nie, ale nic nie powie­działa. – Z nie­woj­sko­wego punktu widze­nia mamy prawo sami zająć się roz­bit­kami i oce­nić bez­pie­czeń­stwo unie­ru­cho­mio­nego statku.

Plana poczuła nara­sta­jący nie­po­kój, pod­no­szący jej ciśnie­nie. Zawie­sze­nie broni wyda­wało się takie kru­che! Ale wojna mogła się ofi­cjal­nie zakoń­czyć w każ­dej chwili. Dla­czego więc wciąż zda­wało się, że to nie­moż­liwe, nawet po zjed­no­cze­niu obu pla­net?

– Roz­ka­zuję pani prze­szu­kać ten sta­tek, kapi­tan Van, i wysy­łam cztery myśliwce pół­księ­ży­cowe jako wspar­cie – powie­działo Ailee. – Wszystko, co dzieje się na księ­życu, wpływa na nas znacz­nie moc­niej niż na E’ronoh.

– Tak jest, dowódco.

Lud Eirama od zawsze to czuł. Księ­życ bar­dzo sil­nie oddzia­ły­wał na jego pływy. Stwo­rze­nia na ich wod­nej pla­ne­cie żyły, roz­mna­żały się i umie­rały dzięki nim – a co za tym idzie, miesz­kańcy Eirama rów­nież. Gdyby E’ronoh zro­biło cokol­wiek, co by na niego wpły­nęło – prze­su­nę­łoby go o kilo­metr w jakiś nie­moż­liwy, ale prze­ra­ża­jący spo­sób – ozna­cza­łoby to nie­uchron­nie zagładę Eirama. Nikt ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wiał, ale gdy Pla­nie przy­szło to teraz, nie­spo­dzie­wa­nie, do głowy, zmro­ziło ją to do szpiku kości.

Dowódco miało rację. Załogi e’roniań­skiego myśliwca i uszko­dzo­nego statku coś ukry­wały.

– Och, i… kapi­tan Van?

– Tak?

– Pro­szę się pośpie­szyć. Za kilka minut, jak tylko E’ronia­nie zoba­czą, że nasze jed­nostki są w dro­dze, przy­ślą tu kolejne myśliwce. Nie strze­laj­cie, chyba że będzie to abso­lut­nie konieczne. Z tego, co wiemy, nasi amba­sa­do­ro­wie pod­pi­sali już trwałe poro­zu­mie­nie poko­jowe na Jedzie.

Plana Van strze­liła knyk­ciami, jak miała w zwy­czaju, gdy zamie­rzała ubru­dzić sobie ręce. Odwró­ciła się do swo­jej załogi.

– Ogar­nij­cie podwójne działko i obudź­cie Pella – powie­działa. Drzemka nawi­ga­tora dobie­gła końca. – Wcho­dzimy na pokład tego statku.

LAGUNA ORRA, EIRAM

Laguna Orra, poło­żona zale­d­wie pięć kilo­me­trów od sto­licy, była jedną z wielu w tym regio­nie. To wła­śnie jedna z rze­czy, które Phan-tu Zenn naj­bar­dziej uwiel­biał w Eira­mie: w każ­dym mie­ście lub wio­sce, bez względu na to, jak bar­dzo wyda­wały się tłoczne i gwarne, dawało się zna­leźć wodę. Oraz ciszę i spo­kój.

Phan-tu poma­gał przy zbio­rach sleka – wod­nej jarzyny, tak deli­kat­nej i smacz­nej, że gdy nacho­dziła go ochota na robiony z niej tra­dy­cyjny gulasz, bez waha­nia oddałby łódź za jego miskę. To było ulu­bione warzywo jego matki i sio­stry – i wiecz­nie za nim tęsk­nił. Kró­lowa Adrialla i kró­lowa mał­żonka, Ode­lia, rów­nież je uwiel­biały, jesz­cze na długo przed tym, jak go adop­to­wały. I choć nabrał już wprawy w poru­sza­niu się po zdra­dli­wym grun­cie pała­co­wej poli­tyki, zawsze szu­kał wymówki, aby wró­cić nad wodę. Dora­stał nad Kana­łem Rayes – i wie­dział, że dzie­ciń­stwo spę­dzone w oko­licy por­to­wej ni­gdy nie pozwoli mu się w pełni zasy­mi­lo­wać z tymi naj­bar­dziej uprzy­wi­le­jo­wa­nymi.

A jed­nak laguna, podob­nie jak wiele innych obsza­rów Eirama, nie przy­po­mi­nała już tej z daw­nych lat. Tęt­niące życiem wody, zie­leń oka­la­jąca jej brzegi niczym nie­prze­byta dżun­gla, plaże, które lśniły żółto i złoto niczym metale szla­chetne… Teraz pia­ski były czę­sto popla­mione ropą i pali­wem, wycie­ka­ją­cymi z wra­ków. Zie­leń w wielu miej­scach spło­nęła do nagiej ziemi wsku­tek eks­plo­zji. Domy popa­dały w ruinę, a zasoby bole­śnie się skur­czyły. Pró­bu­jący wyko­rzy­stać panu­jący chaos piraci bez­u­stan­nie nękali i napa­dali statki przy­la­tu­jące z zaopa­trze­niem. Trudno było zna­leźć tu spo­kój, gdy wszę­dzie wokół dostrze­gało się ślady wojny.

Zanu­rzony po kolana w chłod­nej wodzie, się­gnął po maleńką, wiotką wić falu­jącą w pobliżu jego stóp, pocią­gnął za nią deli­kat­nie i wło­żył ją do koszyka zawie­szo­nego u pasa. Coś zabrzę­czało w oko­licy jego nad­garstka i mach­nął odru­chowo ręką, zanim zdał sobie sprawę, że to nie gry­ząca muszka, ale komu­ni­ka­tor. Jego żona, Xiri, pró­bo­wała się z nim skon­tak­to­wać.

Żona! To słowo wciąż wyda­wało mu się takie dziwne!

– Cześć, Xee – rzu­cił ze śmie­chem do mikro­fonu. – Nie­mal wzią­łem połą­cze­nie od cie­bie za atak natręt­nego robala!

– Hm, dzięki! – odparła, ale spra­wiała wra­że­nia roz­ba­wio­nej. Ups! – Słu­chaj, coś się dzieje na Straż­niku Czasu…

Phan-tu wypro­sto­wał się i zamarł w bez­ru­chu.

– Masz na myśli księ­życ? Dla­czego… dla­czego coś mia­łoby się tam dziać? – Odru­chowo spoj­rzał w niebo. Sierp księ­życa wisiał tuż nad hory­zon­tem. Choć sate­lita posia­dał warunki pozwa­la­jące osie­dlić się na jego powierzchni, nie został sko­lo­ni­zo­wany przez żadną z pla­net. Eiram kochał swoje obfite lazu­rowe wody, E’ronoh uwiel­biał żar i spie­czone słoń­cem kra­jo­brazy, a tych nie było na księ­życu. Drobne fale laguny łączyły się z Morzem Era­smus, a wyso­kość wody obi­ja­ją­cej się o nogi księ­cia wyni­kała z wpływu sate­lity na Eiram.

– Nie wiem, co się dzieje, ale naj­wy­raź­niej w dro­dze są już eiram­skie myśliwce pół­księ­ży­cowe. Doszły mnie słu­chy, że my rów­nież wysy­łamy tam swoje jed­nostki. – Xiri była lekko zdy­szana. – Pilo­to­wa­łam swój sta­tek, kiedy dosta­łam wezwa­nie. Już jestem w dro­dze, aby poroz­ma­wiać z ojcem i dowie­dzieć się cze­goś wię­cej. Musisz tu przy­le­cieć. Natych­miast.

– Przy­le­cieć… na E’ronoh? Ja… – „Cóż, jestem wła­śnie po kolana w wodzie” – chciał powie­dzieć Phan-tu. Co nie mijało się z prawdą, ale tym, co naprawdę go draż­niło, było to, że brzmiała, jakby wyda­wała mu roz­kaz. – Pla­no­wa­łem wró­cić do pałacu, żeby zoba­czyć się z kró­lową i kró­lową mał­żonką. Myślę, że w tej chwili zro­bi­li­by­śmy wię­cej dobrego, pró­bu­jąc uga­sić wszel­kie ewen­tu­alne punkty zapalne na naszych wła­snych pla­ne­tach…

– W porządku – przy­stała Xiri, zaska­ku­jąco ugo­dowo. – Trak­tat poko­jowy zosta­nie pod­pi­sany lada chwila. Jeste­śmy tak bli­sko, Phan-tu! Musimy tylko do tego czasu utrzy­mać wszystko pod kon­trolą.

– Oczy­wi­ście. Będziemy w kon­tak­cie.

– Phan-tu?

– Tak? – Cze­kał z nie­cier­pli­wo­ścią na to, co chciała dodać.

Nastą­piła długa pauza.

– Tęsk­nię za tobą.

– Ja też za tobą tęsk­nię, Xee. Do zoba­cze­nia!

Cza­sami roz­mowy z Xiri na­dal brzmiały dziw­nie i nie­zręcz­nie. Jasne, byli mał­żeń­stwem i się kochali. Ale ich zwią­zek wciąż wyda­wał się bar­dzo młody i świeży. Połowę czasu spę­dzali razem, a połowę na swo­ich ojczy­stych pla­ne­tach, uspo­ka­ja­jąc napię­cia pod­czas zawie­sze­nia broni. Phan-tu na­dal nie czuł się peł­no­praw­nym księ­ciem E’ronoh i wie­dział, że Xiri podob­nie pod­cho­dzi do jego dzie­dzic­twa. Poza tym, jako człon­ko­wie kró­lew­skich rodów musieli bez­u­stan­nie mieć się na bacz­no­ści, bo wiecz­nie śle­dziły ich liczne pary czuj­nych oczu. Na­dal pra­co­wał nad tym, aby instynk­tow­nie obej­mo­wać żonę ramie­niem. Poru­sza­nie się w ich wspól­nej prze­strzeni wciąż było dla nich czymś nowym, podob­nie jak peł­nie­nie ról repre­zen­tan­tów oby­dwu pla­net.

Phan-tu wyszedł z wody. Dzieci o nosach i policz­kach usia­nych zie­lo­nymi pie­gami kła­niały mu się w pas, gdy prze­cho­dził obok. Nie uro­dził się ary­sto­kratą, ale teraz nale­żał do rodziny kró­lew­skiej. Nie­które ze star­szych nasto­lat­ków przy­glą­dały mu się z daleka z lekko kpią­cymi uśmiesz­kami, błą­ka­ją­cymi im się na ustach. Nie wszy­scy byli zado­wo­leni z tego, że oże­nił się z e’roniań­ską księż­niczką. Przed ślu­bem mniej przej­mo­wał się tymi ukrad­ko­wymi – a cza­sem i otwar­tymi – spoj­rze­niami i szep­tami. W końcu przede wszyst­kim nale­żało powstrzy­mać wojnę. Teraz czę­sto zauwa­żał jed­nak tylko je.

Wsko­czył na swój sku­ter i obrał naj­krót­szą drogę do pałacu. Gdy tam dotarł, skie­ro­wał nie­zwłocz­nie kroki do jed­nej z dużych sal w pół­noc­nym skrzy­dle, gdzie zastał kró­lową Adriallę i grono jej dorad­ców. Pokój ota­czała pły­nąca pod ścia­nami minia­tu­rowa rzeka, na powierzchni któ­rej uno­siły się lilie wodne o opa­li­zu­ją­cych płat­kach.

– Ach, Phan-tu! Wła­śnie pla­no­wa­li­śmy cię wezwać. – Kró­lowa gestem przy­wo­łała go do sie­bie. Wstała ze swo­jego mister­nie wyrzeź­bio­nego z drzewa mor­skiego tronu i wycią­gnęła do niego brą­zową dłoń. Z sza­cun­kiem przy­tknął do niej swoje czoło i się wypro­sto­wał. Gdy uśmiech­nęła się do niego, w kąci­kach jej oczu poja­wiły się kurze łapki. W ciem­nych war­ko­czach upię­tych w koronę na jej kró­lew­skiej gło­wie poły­ski­wały srebrne nitki siwi­zny. Gdy wspól­nie szli do bocz­nej salki, jej szaty z błysz­czo­je­dwa­biu sze­le­ściły cicho. Z jed­nej strony dużego stołu w kształ­cie łzy zasia­dali doradcy. Kró­lowa mał­żonka Ode­lia wstała i poca­ło­wała Phan-tu w poli­czek, uno­sząc prze­lot­nie woalkę.

– Przy­by­wasz w samą porę. Potrze­bu­jemy świe­żego osądu i chłod­nej głowy – szep­nęła, zaj­mu­jąc miej­sce obok kró­lo­wej Adrialli.

Doradcy zacho­wy­wali się uprzej­mie, ale ema­no­wali rów­nież led­wie zauwa­żal­nym chło­dem – to była nowość, którą zaczął zauwa­żać w dniu, gdy ogło­szono, że poślubi Xiri. Przy­po­mniał sobie słowa wypo­wie­dziane przez jego straż­nika Viga przed ślu­bem: „Już wkrótce połowa two­jego serca będzie nale­żała do E’ronoh. Skąd mamy wie­dzieć, że będziesz kochał swój lud tak mocno, jak zawsze?”.

Wciąż go to bolało.

– Jakie wie­ści? – zapy­tała kró­lowa.

– Załoga jed­nego z naszych trans­por­tow­ców dostrze­gła eks­plo­zję na księ­życu. Nasze sys­temy czuj­ni­ków to potwier­dziły. W miej­scu, w któ­rym doszło do wybu­chu doko­nu­ją­cego napraw trans­por­towca, dokuje jeden z e’roniań­skich myśliw­ców.

– Na Eirie? Na naszym księ­życu? Dziwne – stwier­dził jeden z dorad­ców.

„Na naszym księ­życu”. Phan-tu nagle poczuł wzglę­dem maleń­kiego sate­lity dziwną zabor­czość. Praw­do­po­dob­nie podob­nie jak wszy­scy zgro­ma­dzeni w tej sali.

Jeden z dorad­ców zgło­sił:

– Dowódco Ailee chce prze­słu­chać pasa­że­rów.

– E’ronia­nom się to nie spodoba – zastrzegł inny z dorad­ców – naj­star­szy, z białą brodą do kolan.

– Nie – zgo­dziła się z nim kró­lowa. – Ale w dobrej wie­rze powinni na to pozwo­lić, jeśli nie mają nic do ukry­cia. Nie możemy zro­bić nic, co zagro­zi­łoby poro­zu­mie­niu poko­jo­wemu. Możemy tylko cier­pli­wie cze­kać na wie­ści, że na Jedzie wszystko poszło zgod­nie z pla­nem.

Doradcy poru­szyli się nie­spo­koj­nie na swo­ich miej­scach. Pla­neta znaj­do­wała w sta­nie wojny od tak dawna, że wyda­wali się strasz­nie skrę­po­wani samą ideą trak­to­wa­nia uprzej­mie ludzi, któ­rzy zestrze­li­wali ich statki, zaśmie­ca­jąc prze­strzeń meta­lo­wymi szcząt­kami. I cia­łami ofiar.

Phan-tu spoj­rzał na swoją kon­solę.

– Mamy trans­mi­sję. Dowódco Ailee? Jak wygląda sytu­acja?

W tej samej chwili ode­zwał się rów­nież jego komu­ni­ka­tor na nad­garstku. Xiri. Wsu­nął ręce pod stół i zigno­ro­wał połą­cze­nie.

– Nasza pilotka wcho­dzi na pokład.

– Z czy­jego upo­waż­nie­nia? – zapy­tała kró­lowa.

– Mojego. Na pokła­dzie mogą się znaj­do­wać Eiram­czycy. To neu­tralne tery­to­rium.

Phan-tu ści­szył komu­ni­ka­tor i pod­niósł go do ucha, uda­jąc, że dra­pie się po gło­wie.

– Powiedz im, żeby nie wcho­dzili na pokład tego statku! – syk­nęła Xiri. – Phan-tu? Sły­szysz mnie? To nad­uży­cie! Powiedz im…

Kró­lowa rzu­ciła mu ukrad­kowe spoj­rze­nie. Nie sły­szała, co mówi Xiri, ale potra­fiła dostrzec, gdy Phan-tu coś przed nią ukry­wał. Pośpiesz­nie opu­ścił rękę.

– To czas na budo­wa­nie zaufa­nia. Myślę, że to nie­roz­sądne – wcho­dzić na pokład statku bez wyraź­nego pozwo­le­nia E’ronoh – powie­dział ostroż­nie.

– Oczy­wi­ście, że tak uwa­żasz. A może to twoja żona tak sądzi? – powie­dział star­szy doradca.

– Ow­szem – potwier­dził Phan-tu. – Ale to bez zna­cze­nia. Obie strony wciąż liżą rany po woj­nie i na­dal noszą w sobie strach. Współ­praca to jedyny spo­sób, aby to wszystko ode­szło w zapo­mnie­nie i byśmy mogli sku­pić się na tym, co przed nami.

Z kon­soli dobiegł głos dowódco Ailee:

– Kapi­tan Van weszła na pokład.

Phan-tu poczuł w piersi nie­zno­śny cię­żar. Było już za późno.

KSIĘŻYC MIĘDZY EIRAMEM A E’RONOH

Bin­not Ullo wypro­sto­wał się i otrze­pał swój kom­bi­ne­zon. Goi Ganok stał u jego boku, z dłońmi sple­cio­nymi przed sobą.

Do środka weszła wysoka i umię­śniona kobieta w śred­nim wieku. Miała na sobie ciem­no­nie­bie­ski mun­dur pilotki z wod­nymi insy­gniami Eirama na ramie­niu. Cywilka, ale zacho­wy­wała się jak woj­skowa. Była uzbro­jona, podob­nie jak jej towa­rzysz – Eiram­czyk, który wyglą­dał na znacz­nie młod­szego od niej, z twa­rzą usianą zie­lon­ka­wo­nie­bie­skimi pie­gami. Spra­wiał wra­że­nie rów­nie zde­ner­wo­wa­nego, co Goi. Sto­jący tuż za pro­giem e’roniań­ski pilot, porucz­nik Gun­naw, zmarsz­czył brwi i cze­kał.

– Jestem kapi­tan Plana Van z Eirama – przed­sta­wiła się kobieta. – Podaj­cie swoje nazwi­ska, pocho­dze­nie i cel.

– Bin­not Ullo. – Bin­not skło­nił się lekko. Nie chciał uży­wać fał­szy­wego imie­nia. Ani on, ani Goi nie byli znani poza sze­re­gami Ścieżki. Wkrótce jed­nak miało się to zmie­nić. Przy­naj­mniej dla Bin­nota. Lekko kop­nął Goia, który ukło­nił się sztywno, jak zardze­wiały droid wyma­ga­jący naoli­wie­nia.

– Goi Ganok. Jeste­śmy tylko zwy­kłymi spe­dy­to­rami. – Uśmiech­nął się, odro­binę zbyt sze­roko, uka­zu­jąc rzędy drob­nych zębów.

– Pocho­dzimy oczy­wi­ście z Miriala i Roony – dodał Bin­not. – Byli­śmy w dro­dze na Shu­ra­den, lecimy z naszej sta­cji w pobliżu Skye.

Kapi­tan Van zmru­żyła oczy.

– To dziwne, że wasza trasa prze­biega w pobliżu układu Eirama. Więk­szość prze­woź­ni­ków unika nas ze względu na pas szcząt­ków…

– Tędy było szyb­ciej – wyja­śnił Bin­not.

– Nie­wiele – odparła kapi­tan Van. – Rozu­miem, że zosta­li­ście zaata­ko­wani przez pira­tów i przy­by­li­ście na księ­życ celem doko­na­nia napraw. Czy napast­nicy się ziden­ty­fi­ko­wali?

Bin­not rzu­cił jej pro­tek­cjo­nalne spoj­rze­nie.

– To byli piraci. Oczy­wi­ście, że się nie ziden­ty­fi­ko­wali.

– A wasz ładu­nek? Co prze­wo­zi­li­ście?

– Kon­cen­traty biał­kowe. Ale wszyst­kie beczki zostały zabrane. – Bin­not wska­zał gestem na pustą ładow­nię. Obser­wo­wał, jak kapi­tan i jej kolega powoli obcho­dzą pomiesz­cze­nie. Miało około dwu­na­stu metrów dłu­go­ści i nieco mniej sze­ro­ko­ści i wyso­ko­ści, zaj­mu­jąc więk­szość powierzchni małego statku. Van pocią­gnęła nosem – raz, a potem drugi.

Młody Eiram­czyk rów­nież węszył przez chwilę.

W końcu kobieta odwró­ciła się do swo­jego towa­rzy­sza.

– Czu­jesz to, Otto? – Wymi­nęła Bin­nota, a odgłos jej kro­ków odbi­jał się głu­chym echem od gro­dzi, gdy prze­cho­dziła przez ładow­nię. Nagle dźwięk się zmie­nił – zabrzmiał dziw­nie pusto i dono­śnie. Van przy­klę­kła i wyjęła z pochwy u pasa nóż, wsu­wa­jąc jego ostrze w szcze­linę mię­dzy meta­lo­wymi pane­lami. Pod­wa­żyła jeden z nich i szarp­nęła mocno, a potem odrzu­ciła na bok meta­lowy kwa­drat, który ude­rzył ze szczę­kiem o gródź.

Ukryty prze­dział w pod­ło­dze był pełen szczel­nie zamknię­tych kadzi, a okienko w wieku każ­dej z nich poka­zy­wało, że są wypeł­nione po brzegi atra­men­tową cie­czą. Dla Bin­nota była kom­plet­nie bez­wonna – no, może pach­niała lekko solanką – ale eiram­ska kapi­tan i jej towa­rzysz naj­wy­raź­niej wyczu­wali jej zapach i, sądząc po ich minach, nie byli nią zachwy­ceni. Kobieta roz­dęła noz­drza i skrzy­wiła się kwa­śno.

– To kly­to­bak­te­ria – oznaj­miła, wpa­tru­jąc się w Bin­nota. – Co ona tu robi?

Bin­not potrzą­snął głową, podob­nie jak Goi – tro­chę zbyt ener­gicz­nie.

– Co to jest kly­to­bak­te­ria? – zapy­tał Goi, sta­ra­jąc się przy­brać pełen zakło­po­ta­nia wyraz twa­rzy.

– Pew­nego suchego lata, gdy byłam dziec­kiem – zaczęła kapi­tan Van – poja­wiła się na pół­noc­nym brzegu mojej rodzin­nej wyspy na Eira­mie. Zabiła ryby, mor­skie warzywa, ptaki… wszystko. Przez lata nie mogli­śmy pły­wać ani nawet wcho­dzić do wody. – Patrzyła na nich oskar­ży­ciel­sko. – Co zamie­rza­li­ście z nią zro­bić?

– Nie mie­li­śmy poję­cia, że to coś tu jest! Nie czu­li­śmy żad­nego dziw­nego zapa­chu – zapew­nił ją Bin­not, pod­no­sząc ręce w obron­nym geście. – Zapła­cono nam tylko za dostar­cze­nie kon­cen­tra­tów biał­ko­wych na Shu­ra­den…

Kapi­tan Van poło­żyła dłoń na ręko­je­ści swo­jego bla­stera.

– Celowo wle­cie­li­ście do układu Eirama, mimo iż łatwo mogli­ście tego unik­nąć, a teraz oka­zuje się, że prze­wo­zi­cie broń bio­lo­giczną, która mogłaby spro­wa­dzić kata­strofę na moją pla­netę?

Sto­jący u jej boku Eiram­czyk zaci­snął dło­nie w pię­ści i wyrzu­cił z sie­bie:

– Pra­cu­je­cie dla E’ronoh?

– Waż słowa! – Porucz­nik Gun­naw wszedł do ładowni. Zer­k­nął na zbior­niki, a potem spoj­rzał ostro na Bin­nota i Otta.

– Otto! – Kapi­tan Van zgro­miła swo­jego mło­dego towa­rzy­sza wzro­kiem.

Goi, spra­wia­jący wra­że­nie auten­tycz­nie obu­rzo­nego, wark­nął:

– Nie!

Bin­not ude­rzył go w ramię tak mocno, że Goi stra­cił rów­no­wagę i zato­czył się w bok, zło­rze­cząc pod nosem.

– Ten sta­tek ni­gdzie się stąd nie ruszy. – Kapi­tan Van dotknęła komu­ni­ka­tora na nad­garstku. – Dowódco Ailee? Mają na pokła­dzie broń bio­lo­giczną. Kly­to­bak­te­rię.

Pod­czas gdy kapi­tan Van roz­ma­wiała ze swoim zwierzch­ni­kiem, porucz­nik Gun­naw rów­nież mówił coś szybko do wła­snego komu­ni­ka­tora. Goi pocił się ze zde­ner­wo­wa­nia tak obfi­cie, że jego kurtka pociem­niała od wil­goci. Bin­not wycią­gnął do niego rękę, a gdy towa­rzysz pod­chwy­cił jego wzrok, męż­czy­zna pochy­lił się bli­żej i szep­nął:

– Pamię­taj, Goi. Wła­śnie na tym nam zależy. Tak?

Męż­czy­zna led­wie zauwa­żal­nie ski­nął głową.

Kiedy kapi­tan Van skoń­czyła skła­dać raport, ona i Otto pośpiesz­nie wyszli z ładowni.

– Ani ten sta­tek, ani żaden z was nie opu­ści tego księ­życa, dopóki będę miała w tej kwe­stii coś do powie­dze­nia – rzu­ciła Van tuż przed tym, jak drzwi do ładowni zasu­nęły się za nią z hukiem. Bin­not i Goi usły­szeli szczęk­nię­cie blo­kady. Z dru­giej strony dobie­gały pod­nie­sione głosy porucz­nika Gun­nawa, kłó­cą­cego się z kobietą.

„Och, ależ oczy­wi­ście, że zamie­rzam opu­ścić ten księ­życ” – pomy­ślał z mściwą satys­fak­cją Bin­not. „I to już wkrótce!” Mimo to był zado­wo­lony. Matka będzie zachwy­cona. Dopil­no­wał dostar­cze­nia led­wie zaga­szo­nej woj­nie mnó­stwa paliwa, aby mogła znowu buch­nąć wyso­kim pło­mie­niem. Jeśli kto­kol­wiek jesz­cze będzie się zasta­na­wiał, czy Eiram i E’ronoh ponow­nie zasiądą przy stole, aby pod­jąć nego­cja­cje, to kly­to­bak­te­ria sku­tecz­nie to unie­moż­liwi. Podob­nie zresztą uni­ce­stwi wszelką dobrą wolę, jaką Xiri A’lba­ran i Phan-tu Zenn mogli wykrze­sać u miesz­kań­ców pla­net swym nie­do­rzecz­nym mał­żeń­stwem.

– Hej! – Z gło­śni­ków statku dobiegł głos e’roniań­skiego pilota. – Wokół sta­cji roi się od eiram­skich stat­ków. Co pla­no­wa­li­ście zro­bić z tą kly­to­bak­te­rią?

– Nie mamy z tym nic wspól­nego – zapew­nił go gładko Bin­not. – To praw­do­po­dob­nie nawet nie jest kly­to­bak­te­ria, tylko resztki szlamu ze sta­rej, zepsu­tej dostawy kon­cen­tra­tów biał­ko­wych. Jeste­śmy nie­winni!

– Trzy­maj­cie się tam – powie­dział pilot. – Wspar­cie z E’ronoh jest w dro­dze. Wła­ści­wie to… już tu są.

Usły­szeli niskie dud­nie­nie sil­ni­ków, gdy w pobliżu poja­wił się kolejny sta­tek.

– Och – mruk­nął Goi i zasło­nił otwory uszne dłońmi. – Zaczy­namy.

CENTRUM MIASTA ERASMUS, EIRAM

Phan-tu słu­chał zszo­ko­wany, jak dowódco Ailee przed­sta­wia swój zak­tu­ali­zo­wany raport. Broń bio­lo­giczna? Jego matka, kró­lowa, aż się zje­żyła na dźwięk tych słów. Ona rów­nież miała na sumie­niu pro­du­ko­wa­nie tru­ci­zny, któ­rej zamie­rzała użyć, aby bro­nić swo­jego ludu – zale­d­wie kilka tygo­dni temu. Straszny, despe­racki błąd. Teraz jed­nak, gdy patrzyła na Phan-tu, nie spra­wiała wra­że­nia zatro­ska­nej, a raczej lekko usa­tys­fak­cjo­no­wa­nej, jakby chciała powie­dzieć: „Widzisz, Phan-tu? Czy nie mia­łam racji, pró­bu­jąc zro­bić dokład­nie to, co chcą teraz zro­bić E’ronia­nie?”.

Ale zgo­dzili się, że to nie było dobre roz­wią­za­nie, a w tej chwili ozna­czało kolejny krok w kie­runku nie­czy­stej gry w i tak już brud­nej woj­nie. Prze­ra­ża­jące prak­tyki, takie jak uży­wa­nie stat­ków wiert­ni­czych, oka­zy­wały się prze­sta­rza­łymi meto­dami. Teraz sto­so­wano bar­dziej wyra­fi­no­wane i bru­talne tak­tyki. Ale… kly­to­bak­te­ria? Tru­ci­zna mogła uśmier­cić pod­że­ga­czy wojen­nych. Uży­cie bak­te­rii, jeśli jej stę­że­nie byłoby odpo­wied­nio wyso­kie, mogło wytrze­bić całe gatunki i zakłó­cić rów­no­wagę deli­kat­nych eko­sys­te­mów. Kly­to­bak­te­ria mogła zabić całą pla­netę. Tego już za wiele. Prze­kaz był jasny i pro­sty: to eska­la­cja.

– Skąd możemy mieć pew­ność, że to naprawdę kly­to­bak­te­ria? – zapy­tał Phan-tu.

Star­szy doradca pochy­lił się do przodu.

– Wszy­scy wiemy, jak ona pach­nie. Jak śmierć.

Phan-tu poczuł, jak wśród zgro­ma­dzo­nych w sali nara­sta wście­kłość. Kró­lowa mał­żonka Ode­lia zaci­skała palce na kra­wę­dzi stołu tak mocno, jakby chciała zła­mać blat na pół. Pod­niósł rękę, uda­jąc, że chce prze­trzeć czoło, i szep­nął do komu­ni­ka­tora:

– Xiri? Kly­to­bak­te­ria. Czy to prawda?

– Nie mamy z tym nic wspól­nego! – zapew­niła go natych­miast. – Musisz mi uwie­rzyć. Wiem, że twoi ludzie mogą myśleć, że to odpo­wiedź na tru­ci­znę, któ­rej kró­lowa chciała użyć prze­ciwko E’ronoh. Musimy uspo­koić nastroje i wyja­śnić tę sprawę.

Kró­lowa Adrialla unio­sła dło­nie, pobrzę­ku­jąc bran­so­le­tami.

– To nie ma sensu. Jeste­śmy o krok od trwa­łego pokoju…

– Xiri mówi, że nie mają z tym nic wspól­nego – oznaj­mił Phan-tu.

– Wspie­rała mnie, gdy sama popeł­ni­łam błędy, pró­bu­jąc bro­nić Eirama. Obie­ca­łam, że będę chro­niła przy­szłość tych dwóch świa­tów. Wie­rzę Xiri. Musimy to prze­dys­ku­to­wać, zamiast dzia­łać pochop­nie – powie­działa sta­now­czo kró­lowa Adrialla.

Star­szy doradca wstał.

– Księż­niczka Xiri ma dobre inten­cje. Ale Xiri to nie E’ronoh, a E’ronoh to nie Xiri. A tam nie bra­kuje i takich, któ­rzy zawsze będą nam źle życzyli. Wystar­czy wspo­mnieć wice­króla Fer­rola i jego syna. Pró­bo­wali zabić wła­sną księż­niczkę z powodu jej powią­zań z Eira­mem! Musimy chro­nić nasz lud. – Odwró­cił się do pozo­sta­łych dorad­ców i rodziny kró­lew­skiej. – Po ślu­bie wszy­scy zgo­dzi­li­śmy się podej­mo­wać decy­zje więk­szo­ścią gło­sów, aby nie powtó­rzyła się kolejna nie­szczę­śliwa histo­ria, taka jak z tru­ci­zną. Co powie­dzie­li­by­ście na reak­cję, która zade­mon­stro­wa­łaby naszą siłę w odpo­wie­dzi na zagro­że­nie kly­to­bak­te­rią?

Spo­śród dzie­wię­ciu osób sie­dzą­cych przy stole, sześć wysu­nęło do przodu dło­nie zwi­nięte w pię­ści – na znak, że popie­rają ten pomysł. Tylko kró­lowa, jej mał­żonka i Phan-tu poło­żyli je pła­sko na stole, wyra­ża­jąc sprze­ciw.

Kró­lowa Adrialla spoj­rzała bez­rad­nie na syna.

– Nie mamy wyboru.

Naj­star­szy z dorad­ców uniósł rękę.

– Za Eiram.

– Za Eiram! – powtó­rzyli wszy­scy zgod­nym chó­rem. Wszy­scy, z wyjąt­kiem Phan-tu, który miał wra­że­nie, że zie­mia usuwa mu się spod stóp. Wszystko, nad czym on i Xiri tak ciężko pra­co­wali… Wszystko poszło na marne.

Sły­szał dobie­ga­jący z oko­lic nad­garstka cichy głos jego żony. Choć był bar­dzo cichy, rów­nie dobrze mogłaby krzy­czeć mu pro­sto do ucha. Wie­dział jed­nak, że nie ma sensu jej teraz odpo­wia­dać.

– Powiedz im, żeby się wstrzy­mali! Phan-tu, sły­szysz mnie?! Phan-tu!

KSIĘŻYC MIĘDZY EIRAMEM A E’RONOH

Sta­tek kapi­tan Plany Van uno­sił się nad sta­cją, na tere­nie któ­rej doko­wał trans­por­to­wiec pełen zbior­ni­ków z kly­to­bak­te­rią. Eskor­to­wały ją dwa myśliwce pół­księ­ży­cowe, ale wola­łaby mieć je przed sobą. Po jej ostat­nim mel­dunku zło­żo­nym dowódco Ailee zja­wiły się dwa e’roniań­skie dia­ble myśliwce, które dołą­czyły do statku porucz­nika Gun­nawa i znaj­do­wały się teraz sta­now­czo za bli­sko jak na jej gust. Wie­działa, że wystar­czyłby strzał lub dwa, aby zre­du­ko­wać jej trans­por­to­wiec do sterty szcząt­ków. Nie, chwila… Teraz w zasięgu wzroku poja­wiły się już cztery. Sytu­acja szybko eska­lo­wała.

– Mamy pozwo­le­nie na zestrze­le­nie tego frach­towca – ode­zwało się Ailee. – Prze­wozi zaka­zaną broń bio­lo­giczną. E’ronoh zła­mał pakt o zawie­sze­niu broni.

– Ale nie mamy żad­nej pew­no­ści, że te zbior­niki z kly­to­bak­te­rią pocho­dzą z E’ronoh. Pilot powie­dział, że… – Zanim jed­nak zdo­łała dokoń­czyć, nade­szło naraz kilka trans­mi­sji – a dokład­niej pięć. Jedna z towa­rzy­szą­cego jej pół­księ­ży­co­wego myśliwca, trzy z boi komu­ni­ka­cyj­nej tuż za księ­ży­cem i jedna bez­po­śred­nio od cen­tral­nej rady Eirama.

– Co, na zimny księ­życ, się dzieje?! – Zaczęła odbie­rać komu­ni­katy, jeden po dru­gim:

– Pilne wie­ści! Roz­mowy poko­jowe na Jedzie zakoń­czyły się fia­skiem!

– Amba­sa­dor Tin­tak z E’ronoh został zabity! To koniec! Wszystko skoń­czone…

– To była praw­dziwa rzeź! Eiram­czycy zostali wcią­gnięci w pułapkę. Jedha pło­nie, są donie­sie­nia o ofia­rach…

Plana Van wyj­rzała przez ilu­mi­na­tor. Trzę­sły jej się ręce. Musieli strze­lać. Mieli do tego pełne prawo, teraz, gdy zawie­sze­nie broni zostało zerwane. Ale nie mogła się ruszyć. Powrót do walki był ostat­nią rze­czą, któ­rej by sobie życzyła. Czy naprawdę mogła mieć pew­ność, że kly­to­bak­te­ria to sprawka E’ronoh? Czy znała wszyst­kie fakty? Ale prze­czu­cie pod­po­wia­dało jej, że powinna bro­nić ojczy­stej pla­nety, a sama per­spek­tywa ska­że­nia kly­to­bak­te­rią prze­ra­żała kobietę do szpiku kości. Tylko to się liczyło. Wzięła głę­boki oddech.

– Z mojego upo­waż­nie­nia… – powie­działa. – Strze­lać bez…

Ale zanim zdą­żyła dokoń­czyć, w jej polu widze­nia doszło do wybu­chów. Jeden z pół­księ­ży­co­wych myśliw­ców strze­lił do uno­szą­cej się nad sta­cją dia­blej maszyny porucz­nika Gun­nawa, pod­czas gdy drugi eiram­ski sta­tek wziął na cel unie­ru­cho­miony trans­por­to­wiec pełen śmier­cio­no­śnej bak­te­rii, wciąż doku­jący w dole. Myśli­wiec Gun­nawa natych­miast eks­plo­do­wał, a jed­nostka Bin­nota i Goia sta­nęła w pło­mie­niach. Kapi­tan Van widziała, jak odbie­gają od wraku w poszu­ki­wa­niu osłony, i ten widok spra­wił, że poczuła zarówno ulgę, jak i zasko­cze­nie. Ale porucz­nik Gun­naw nie żył. Plana zamknęła oczy, pró­bu­jąc pogo­dzić się z tą strasz­liwą świa­do­mo­ścią.

– Aresz­to­wać roz­bit­ków. Musimy się dowie­dzieć, gdzie wypro­du­ko­wano tę broń bio­lo­giczną i jak możemy znisz­czyć jej źró­dło – roz­ka­zało dowódco.

Statki się roz­pro­szyły. Dwa eiram­skie myśliwce zawi­nęły w uniku, sta­ra­jąc się zejść z linii strza­łów dwóch e’roniań­skich dia­blich maszyn. Licząc na to, że nikt nie będzie ści­gał jej cywil­nego frach­towca, Plana zanur­ko­wała ku powierzchni księ­życa, aby zatrzy­mać Bin­nota i Goia.

Jej nadzieje oka­zały się płonne. Pięć sekund póź­niej jeden z e’roniań­skich myśliw­ców prze­rwał pościg za pół­księ­ży­co­wym stat­kiem prze­ciw­nika i zaczął zmniej­szać dzie­lący ją od niego dystans. Plana wyko­nała ostry zwrot, odda­la­jąc się od księ­życa.

– Musimy wra­cać na Eiram – powie­działa do swo­jego dru­giego pilota, Lun­nta. – Nie damy rady w bez­po­śred­nim star­ciu z tymi maszy­nami.

Z gło­śni­ków dobiegł głos dowódco Ailee, ape­lu­ją­cego do wszyst­kich eiram­skich jed­no­stek w oko­licy:

– E’ronoh wzywa na pomoc swo­ich pilo­tów prze­by­wa­ją­cych poza sek­to­rem. Obie pla­nety wysłały duży kon­tyn­gent na Jedhę, ale nie możemy skon­tak­to­wać się z naszymi jed­nost­kami. Jeśli E’ronia­nie spro­wa­dzą tu posiłki, już po nas. Musimy unie­moż­li­wić im wysła­nie wia­do­mo­ści…

– Ile stat­ków? – Trans­por­to­wiec się zatrząsł – zostali tra­fieni. Prze­stali przy­śpie­szać. Lun­nto natych­miast zerwał się z fotela, żeby spró­bo­wać obejść uszko­dze­nie prze­wodu pali­wo­wego i powstrzy­mać wyciek. – Napraw to! Szybko! – wyce­dziła.

– A myślisz, że co robię?! – odkrzyk­nął Lun­nto, opusz­cza­jąc w pośpie­chu kok­pit i kie­ru­jąc się do maszy­nowni.

– Kapi­tan Van? Wszy­scy piloci! Sły­szy­cie mnie? Znisz­czyć te boje komu­ni­ka­cyjne – albo już za chwilę na głowę zwali nam się wię­cej e’roniań­skich stat­ków, niż będziemy w sta­nie zli­czyć!

Plana wark­nęła gniew­nie. Nie da rady wal­czyć z flotą e’roniań­skich stat­ków, ale jej małe podwójne działko mogło znisz­czyć boję.

– Zajmę się tym – powie­działa. – Wyno­śmy się stąd. Pięć boi obsłu­gu­ją­cych te pla­nety to C-12, C-13, A-01 do A-03. Mamy wystar­cza­jąco dużo paliwa i dość siły ognia, aby je zli­kwi­do­wać.

Sil­niki statku nagle zamru­czały satys­fak­cjo­nu­jąco. Lun­nto napra­wił prze­wód pali­wowy. Przy­śpie­szyli, kie­ru­jąc się ku pierw­szej boi, z e’roniań­skim dia­blim myśliw­cem wciąż sie­dzą­cym im na ogo­nie. Wystar­czył jed­nak jeden strzał, aby małe urzą­dze­nie eks­plo­do­wało w powo­dzi iskier.

Lun­nto wró­cił do kok­pitu z twa­rzą uma­zaną sma­rem.

– Co, jeśli będziemy ich potrze­bo­wali do kon­taktu z innymi sek­to­rami? – zapy­tał, wci­ska­jąc przy­ci­ski tak szybko, że led­wie nadą­żała za ruchami jego pal­ców.

„Nie mamy pew­no­ści, że to dobre roz­wią­za­nie” – pomy­ślała Plana, ale teraz potrze­bo­wali przy­wódcy.

– Niby po co? – rzu­ciła, bar­dziej do samej sie­bie niż do niego. – Nikt nam nie pomaga. Jeste­śmy w tym wszyst­kim osa­mot­nieni. Repu­blika twier­dzi, że chce nas wes­przeć, ale nie jeste­śmy jej czę­ścią, a syn kanc­lerz znisz­czył Era­smus. Jedi mieli pomóc w roz­mo­wach poko­jo­wych, ale te zakoń­czyły się fia­skiem. Jeste­śmy zdani na sie­bie, Lun­nto. – Zmarsz­czyła brwi. – Ta kly­to­bak­te­ria nie wzięła się zni­kąd. Jeśli E’ronoh otrzy­muje pomoc z zewnątrz, czas z tym skoń­czyć. Weź na cel kolejną boję. – Przy­śpie­szyła, zosta­wia­jąc wal­czące myśliwce w tyle.

Chwilę póź­niej ośle­pia­jący błysk i huk spra­wiły, że Plana upa­dła na pod­łogę; zawyły alarmy. Jej nawi­ga­tor, Pell, wszedł chwiej­nym kro­kiem do kok­pitu, dra­piąc się po nie­bie­ska­wej bro­dzie i mru­ga­jąc powoli.

– Hej, chyba ktoś do nas strzela! – mruk­nął chra­pli­wym gło­sem.

Plana prze­wró­ciła oczami. Ha! To ci dopiero była drzemka. Wsko­czyła z powro­tem na fotel pilota i pokle­pała czule kon­solę.

– No, a teraz pokaż, co potra­fisz – mruk­nęła, przy­śpie­sza­jąc do mak­sy­mal­nej pręd­ko­ści. Dia­bli myśli­wiec kon­ty­nu­ował atak, aż w końcu uwol­niła ich od niego pół­księ­ży­cowa eiram­ska maszyna. Trans­por­to­wiec Plany miał osłony dość mocne, żeby zdo­łali wytrzy­mać jesz­cze kilka tra­fień.

Kolejna boja znik­nęła w skwier­czą­cej kuli ognia. Plana była dobrą pilotką, ale w mło­do­ści rów­nież dosko­nale strze­lała. Nie­któ­rych rze­czy się nie zapo­mina. Następne urzą­dze­nie znaj­do­wało się po dru­giej stro­nie Eirama, ale nie musieli nawet tam lecieć.

– Kapi­tan Van? Ostat­nia boja komu­ni­ka­cyjna znisz­czona.

– Dosko­nale! – zawo­łała Plana, a załoga zawtó­ro­wała jej serią entu­zja­stycz­nych okrzy­ków. – Kto ją zdjął?

Cho­ciaż wal­czyli zale­d­wie od kilku minut, w gło­sie dowódco Ailee znać już było znu­że­nie:

– Trudno powie­dzieć. E’roniań­skie statki strze­lały jed­no­cze­śnie z naszymi. Wygląda na to, że pomy­śleli o tym samym.

Plana poczuła w całym ciele mro­wie­nie, gdy zwol­niła i zawró­ciła trans­por­to­wiec. W oddali prze­strzeń ota­cza­jącą Eirie roz­świe­tlały eks­plo­zje, pochła­nia­jące statki zarówno z Eirama, jak i E’ronoh. Znowu ginęli ludzie. Pomy­ślała o wszyst­kich innych pla­ne­tach i isto­tach w roz­le­głej galak­tyce – tak wielu przy­było na uro­czy­stą cere­mo­nię zaślu­bin zale­d­wie kilka tygo­dni temu. Teraz byli odcięci, bez szans na pomoc z zewnątrz. Pomy­ślała o tych wszyst­kich nowych bojach komu­ni­ka­cyj­nych umiesz­czo­nych przez nie­zli­czo­nych poszu­ki­wa­czy nad­prze­strzen­nych w ciągu ostat­nich kilku lat. Połą­czyły ich pla­nety z resztą galak­tyki. A teraz, w mgnie­niu oka znik­nęły – prze­stały ist­nieć.

Byli sami. Zdani tylko i wyłącz­nie na sie­bie. I ponow­nie w sta­nie wojny.

Rozdział drugi

POKŁAD „ZMIERZ­CHU”

Gella Nat­tai sie­działa w zacisz­nym kącie małej mesy na pokła­dzie „Zmierz­chu”, czysz­cząc swoje mie­cze świetlne. Dziw­nie było mieć wła­sny sta­tek. Ele­gancki, o smu­kłej syl­wetce, sta­no­wił pre­zent od kanc­lerz Grey­lark – a teraz słu­żył jako śro­dek trans­portu grupce Jedi. Wszy­scy zmie­rzali na Jedhę z Coru­scant, gdzie Rada Jedi pozy­tyw­nie roz­pa­trzyła wnio­sek Gelli, pozwa­la­jąc jej zostać Poszu­ki­waczką. Począt­kowo wahali się co prawda, wyra­ża­jąc obawy, czy stres zwią­zany z wyda­rze­niami na Eira­mie zbyt mocno nią nie wstrzą­snął, ale gdy do obrad pro­wa­dzo­nych za zamknię­tymi drzwiami dołą­czył w for­mie holo­gramu mistrz Cre­igh­ton Sun, przy­chy­lili się osta­tecz­nie do jej prośby. Pomimo wszyst­kiego, co wyda­rzyło się na Eira­mie i E’ronoh, z tej całej sytu­acji wyni­kło rów­nież coś pozy­tyw­nego: zyskała w końcu pew­ność.

Po jakimś cza­sie spę­dzo­nym w tam­tej­szej świą­tyni myślała, że jest gotowa kon­ty­nu­ować swoje medy­ta­cje w Jedha City, ale wie­ści od Aidy, które nade­szły zale­d­wie wczo­raj, pokrzy­żo­wały jej plany. Wia­do­mość o zama­chu bom­bo­wym, do któ­rego doszło pod­czas cere­mo­nii pod­pi­sa­nia trak­tatu poko­jo­wego, zszo­ko­wała wszyst­kich. A teraz Gella nie mogła prze­stać myśleć o Axelu i o tym, czy fak­tycz­nie od początku coś go łączyło ze Ścieżką Otwar­tej Dłoni.

Bez prze­rwy ana­li­zo­wała wszyst­kie ich roz­mowy i spo­tka­nia, odtwa­rza­jąc je w myślach niczym zapę­tlone nagra­nie. Każde kłam­stwo, które usły­szała z jego ust. Każde spoj­rze­nie. Czy­tała raporty służb Repu­bliki z jego prze­słu­chań po tym, jak został uwię­ziony, ale nie zna­la­zła w nich ani nic god­nego uwagi, ani odpo­wie­dzi na pyta­nie, dla­czego jej wła­sna intu­icja ją zawio­dła. Sytu­ację pogar­szał jesz­cze fakt, że gdzie nie spoj­rzała, przy­po­mi­nało jej o Axelu luk­su­sowe wypo­sa­że­nie „Zmierz­chu”, oso­bi­ście przez niego wybrane. Mar­mu­rowe posadzki i obi­cia ze szczot­ko­wa­nego jedwa­biu wyda­wały się tu dziw­nie nie na miej­scu. Potrzą­snęła głową i się­gnęła po ostro zakoń­czone narzę­dzie, aby usu­nąć dro­binki brudu z małych szcze­lin wzdłuż ręko­je­ści. Następ­nie użyła szmatki do pole­ro­wa­nia i tarła meta­lowe powierzch­nie z takim zapa­łem, że pomimo iż w pomiesz­cze­niu pano­wał chłód, zro­biło jej się gorąco. Mie­cze świetlne były już tak czy­ste, jak tylko to moż­liwe, ale Gella wciąż pocie­rała je szmatką, jakby od tego zale­żało jej życie. Potrze­bo­wała cze­goś do roboty, nawet jeśli miało to ozna­czać pole­ro­wa­nie broni tak długo, aż zostaną z niej jedy­nie meta­lowe wióry.

– Hej!

W progu mesy sta­nął mistrz Jedi Orin Darhga. Przy­go­to­wała się na żart, który zwy­kle padał z jego ust po sło­wach powi­ta­nia, ale Orin wyda­wał się dziw­nie nie­swój. Poważny. Jego rudo­brą­zowe włosy i broda były jak zwy­kle potar­gane, ale nie­bie­skie oczy nie lśniły psot­nie. Kop­nął lekko czub­kiem buta we fra­mugę.

– Co się stało?

– Wia­do­mość od mistrza Cre­igh­tona Suna i Aidy Forte. Ozna­czona jako pilna. Wiem, że nie musisz jej odbie­rać, ale pamię­tam rów­nież, że ty i Cre­igh­ton czę­sto współ­pra­co­wa­li­ście. Wybór należy od cie­bie.

– Jasne.

Gella wstała i podą­żyła za nim do pomiesz­cze­nia w samym sercu statku, w któ­rym znaj­do­wała się duża kon­sola łącz­no­ści z pole­ro­wa­nego szkła. Zgła­szała się na ochot­nika i ofe­ro­wała swój sta­tek jako śro­dek trans­portu innym Jedi, kiedy tylko mogła. Wciąż dziw­nie się czuła, mając go na wła­sność. Prawdę powie­dziaw­szy, po roz­mo­wie z Aidą i infor­ma­cji o zama­chu, natych­miast zaczęła przy­go­to­wa­nia do podróży na Jedhę – tak na wszelki wypa­dek. Żywiła jed­nak nadzieję, że zanim znik­nie pośród krę­tych uli­czek Świę­tego Mia­sta, usły­szy, iż nego­cja­cje zakoń­czyły się suk­ce­sem. Chciała w końcu oczy­ścić swój umysł ze wszyst­kiego, co miało jaki­kol­wiek zwią­zek z Eira­mem lub E’ronoh – a zwłasz­cza z Axe­lem.

– Czy wszystko w porządku? – Orin szturch­nął ją łok­ciem.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. Dla­czego pytasz?

– Żyłka na skroni pul­suje ci tak, jakby miała lada chwila pęk­nąć.

Nic na to nie odpo­wie­działa.

– Posłu­chaj – wes­tchnął. – Cała ta sprawa z Grey­lar­kiem… Wszystko, co wyda­rzyło się na E’ronoh i Eira­mie – to nie twoja wina. Odwa­li­łaś kawał dobrej roboty. Nie możesz sie­bie winić za to, że ktoś ma złe inten­cje.

– Powin­nam była lepiej oce­nić całą sytu­ację – powie­działa gorzko.

– Ależ wła­śnie to zro­bi­łaś. Do samego końca robi­łaś to, co słuszne. Cho­dzi o to, na co się liczy, prawda? Mia­łem nadzieję, że nie urażę nikogo jakimś głu­pim żar­tem na przy­ję­ciu w kon­su­la­cie w zeszłym tygo­dniu, ale to zro­bi­łem. Skąd mia­łem wie­dzieć, że na Tran­do­shy żarty zwią­zane z zała­twia­niem swo­ich potrzeb fizjo­lo­gicz­nych są uzna­wane za rzu­ce­nie wyzwa­nia do walki?

– Orin…

– Hej, przy­naj­mniej wygra­łem! – Pokle­pał swój miecz świetlny. – Ale to nauczka na przy­szłość. Nie wszy­scy lubią klo­aczny humor. Poza tym naj­wy­raź­niej nie jestem dobrym mate­ria­łem na amba­sa­dora. Ach, oto i jeste­śmy.

Główny prze­dział statku był duży i wypo­sa­żony w ele­ganc­kie sre­brzy­ste krze­sła. Cze­kała już na nich z nie­cier­pli­wo­ścią czwórka innych Jedi – dwoje ludzi, Twi’lek i Iktot­chi. Od początku podróży Gella izo­lo­wała się tak sku­tecz­nie, że nawet ich jesz­cze nie poznała.

W powie­trzu zama­ja­czyły holo­gra­ficzne posta­cie Cre­igh­tona Suna i Aidy Forte. Połą­cze­nie było nie­sta­bilne, a kra­wę­dzie syl­we­tek – roz­myte, co nie dzi­wiło, bio­rąc pod uwagę burze pia­skowe sza­le­jące na Jedzie. Twarz Cre­igh­tona szpe­ciło kilka roz­cięć, a Aida wyglą­dała na do cna wyczer­paną. Szaty obojga były podarte i postrzę­pione.

Gella zaczerp­nęła gwał­tow­nie tchu, zasko­czona. „O, nie… Co tam się wyda­rzyło?” – jęk­nęła w duchu, gdy Cre­igh­ton zaczął:

– Roz­mowy poko­jowe zakoń­czyły się cał­ko­wi­tym fia­skiem. Bitwa wresz­cie dobie­gła końca…

– Bitwa? Wcze­śniej wspo­mnie­li­ście, że ta eks­plo­zja to zwy­kły… incy­dent – wykrztu­siła Gella.

– Wybu­chły zamieszki – wyja­śniła ponuro Aida. – Nie mamy pew­no­ści, ale sądzimy, że to sprawka Ścieżki Otwar­tej Dłoni.

– Albo jakiejś mniej­szej frak­cji w jej sze­re­gach – dodał Cre­igh­ton. – Wiemy, że Herold – Werth Plo­uth – był w jakiś spo­sób zaan­ga­żo­wany w zamieszki, ale nie mamy poję­cia, czy je wywo­łał, czy po pro­stu do nich dołą­czył. Wer­sje tej histo­rii co chwila się zmie­niają. Nie wiemy też, czy celowo pró­bo­wali dopro­wa­dzić do zerwa­nia nego­cja­cji poko­jo­wych, czy zwy­czaj­nie roz­wście­czyła ich obec­ność Jedi. Wielu z nas wciąż docho­dzi do sie­bie po bitwie.

– Co takiego? Masz na myśli, że są ranni? – zapy­tał twi’lekań­ski Jedi.

– Tak, ale nie­któ­rzy ucier­pieli rów­nież w inny spo­sób. Nie potra­fimy tego wyja­śnić. Część nie odnio­sła co prawda obra­żeń fizycz­nych, ale zostali… obez­wład­nieni. Nie jeste­śmy pewni, czy to tok­syna, czy coś innego. Były ofiary, a Jedi nie są jedy­nymi poszko­do­wa­nymi.

– Ilu? – zapy­tał Orin. – Ilu zabi­tych? Ilu ran­nych?

– Nie mamy jesz­cze dokład­nych danych, ale wielu jedhań­skich cywi­lów zostało ran­nych lub utra­ciło dach nad głową, a samo mia­sto poważ­nie ucier­piało. Ostatni posąg Jedi legł w gru­zach.

Roz­legł się zbio­rowy okrzyk zasko­cze­nia.

Gdy głos zabrała Aida, spra­wiała wra­że­nie raczej złej niż smut­nej:

– Nie znamy stanu archi­wów, które się pod nim mie­ściły. Budynki zostały zrów­nane z zie­mią. Trudno w tej chwili oce­nić pełen zakres znisz­czeń.

– Zasu­ge­ro­wa­li­śmy Radzie Jedi i kanc­le­rzom, aby zwró­cić się bez­po­śred­nio do Ścieżki na Dal­nie – powie­dział Cre­igh­ton, prze­cho­dząc do oma­wia­nia dal­szych szcze­gó­łów bitwy, ale Gella już go nie słu­chała. W piersi czuła nie­zno­śny ucisk – jesz­cze nie­dawno oglą­dała posąg pod­czas swo­jej ostat­niej piel­grzymki do Świę­tego Mia­sta. Na­dal miała świeżo w pamięci widok zapie­ra­ją­cego dech w pier­siach powietrz­nego spa­ceru kapłanki Śpie­wa­ją­cej Góry, z posą­giem góru­ją­cym maje­sta­tycz­nie w tle. Była pewna, że prze­trwa tam kolejne tysiąc­le­cia i że będą go podzi­wiać jesz­cze nie­zli­czeni Jedi. Oczami duszy ujrzała, jak roz­pada się na kawałki, a wszę­dzie unosi się kurz, uka­zu­jąc, jak wstrzą­sa­jąco kru­chy był w isto­cie. Przez krótką chwilę miała para­li­żu­jącą wizję upa­da­ją­cych Jedi – zarówno tych, któ­rych znała, jak i tych, któ­rych ni­gdy nie spo­tkała.

Obraz znik­nął jed­nak rów­nie szybko, jak się poja­wił. Potrzą­snęła głową i sku­piła się na tu i teraz.

– Czy Rada Jedi wie? Kanc­le­rze? – weszła Cre­igh­to­nowi w słowo.

Mistrz Sun potrzą­snął głową.

– Nie jeste­śmy pewni. Wysła­li­śmy wia­do­mość na Coru­scant, ale nasze boje komu­ni­ka­cyjne dale­kiego zasięgu zostały znisz­czone wkrótce potem, praw­do­po­dob­nie przez ucie­ka­ją­cych człon­ków Ścieżki. Nie otrzy­ma­li­śmy odpo­wie­dzi od żad­nego z kanc­le­rzy.

– W mie­ście panuje kom­pletny chaos – pod­jęła Aida. – Potrze­bu­jemy waszej pomocy przy dopro­wa­dze­niu wszyst­kiego do ładu. Grze­ba­niu zmar­łych. Ale musimy was ostrzec – cokol­wiek wywo­łało u nie­któ­rych z Jedi ten… stan, tę cho­robę, może poten­cjal­nie wpły­nąć rów­nież na was. Prze­szu­ka­li­śmy mia­sto na tyle, na ile się dało, ale nie wiemy, co to spo­wo­do­wało ani dla­czego prze­stało wywie­rać na nas ten dziwny wpływ. Musi­cie mieć się na bacz­no­ści.

Gella miała mętlik w gło­wie od natłoku infor­ma­cji, od gło­sów, od tego całego cha­osu. Po tym, jak Axel tra­fił do wię­zie­nia, pod­pi­sa­nie trak­tatu na Jedzie powinno dopro­wa­dzić wszystko do końca, raz na zawsze. To miał być począ­tek nowego roz­działu, w któ­rym Eiram i E’ronoh mogłyby wresz­cie zacząć napra­wiać wza­jemne sto­sunki i budo­wać trwały pokój. Wszystko, o co wal­czyła przez ostat­nie tygo­dnie, roz­pa­dało się na kawałki. Pomy­ślała o Xiri i Phan-tu i na myśl o bólu, który poczują, gdy się o tym wszyst­kim dowie­dzą, nie­mal pękło jej serce. Byli jej przy­ja­ciółmi. Ich pla­nety zasłu­gi­wały na lep­szy los. Oni zasłu­gi­wali na wię­cej.

Nara­stał w niej gniew. Axel musiał wie­dzieć, że do tego doj­dzie. Tak wiele przed nią ukry­wał. Praw­do­po­dob­nie sie­dział teraz gdzieś w celi, a jedze­nie poda­wano mu na ład­nej tacy. Nie zdzi­wi­łaby się, gdyby oka­zało się, że osa­dzono go w jakimś luk­su­so­wym ośrodku dla prze­stęp­ców – wszak był synem samej kanc­lerz Grey­lark. Bar­dzo żało­wała, że nie prze­słu­chała go oso­bi­ście. Pyta­nie brzmiało: czy w ogóle obcho­dziły go kon­se­kwen­cje jego dzia­łań? Czy odczu­wał żal?

Co waż­niej­sze jed­nak: czego jesz­cze mogą się spo­dzie­wać? Co, jeśli to tylko pre­lu­dium do cze­goś więk­szego? Stawką mogły być miliony ist­nień.

Jeśli coś wie­dział, zmu­si­łaby go, żeby jej to wyznał. W ten lub inny spo­sób.

Chciała też jego cho­ler­nych prze­pro­sin. Szcze­rych.

– Gello? Sły­szysz mnie?

Orin dotknął jej rękawa. Pozo­stali Jedi opu­ścili już prze­dział i Gella zorien­to­wała się, że stoi, samotna, z zaci­śnię­tymi pię­ściami.

– Prze­pra­szam. Co mówi­łeś?

– Jedi przy­go­to­wują się do podróży na Jedhę. Cre­igh­ton i Aida opusz­czają sek­tor, żeby nawią­zać kon­takt z Radą i kanc­le­rzami.

Gella oswo­bo­dziła się z jego uści­sku i sta­nęła z nim twa­rzą w twarz.

– Nie mogę lecieć na Jedhę. Zosta­wię ich w Jedha City, ale muszę odna­leźć Axela Grey­larka.

– Syna pani kanc­lerz? Po co? Prze­cież od dawna jest w wię­zie­niu. Sły­sza­łem, że został osa­dzony w zakła­dzie na Pipy­y­rze, nie­da­leko Bakury.

– Nie obcho­dzi mnie, gdzie prze­bywa. Muszę z nim poroz­ma­wiać. Mam prze­czu­cie, że wie­dział, iż to wszystko się wyda­rzy, i może mieć infor­ma­cje na temat tego, czego powin­ni­śmy się spo­dzie­wać.

Orin pró­bo­wał jesz­cze coś do niej mówić, ale ona szła już do kok­pitu, aby spro­wa­dzić sta­tek na pla­netę. Musiała się sku­pić na pilo­tażu, ale było to trudne, gdy widziała dym uno­szący się ze zgliszcz Świę­tego Mia­sta, strza­skany posąg Jedi i szczątki budyn­ków, świad­czące o prze­ra­ża­ją­cych sce­nach, roz­gry­wa­ją­cych się w miej­scu będą­cym oazą pokoju dla wszyst­kich, któ­rzy w jakiś spo­sób czcili Moc. Wyczu­wała kipiące wszę­dzie ból, stratę i gniew. Ale powinna w tej chwili znaj­do­wać się gdzieś indziej. Czuła, że jakaś nie­wi­dzialna siła cią­gnie ją na Pipyyr, gdzie znaj­dzie Axela. I odpo­wie­dzi.

Zamy­kała już właz „Zmierz­chu” i przy­go­to­wy­wała się do startu, gdy Orin wszedł do kok­pitu i usiadł w fotelu dru­giego pilota.

– Hej! Co ty wypra­wiasz? – zdzi­wiła się.

– Nie pusz­czę cię tam samej – odparł, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Lecę z tobą.

– Nie, nie lecisz. – Odwró­ciła się i spoj­rzała na niego surowo. – Rada potrze­buje cię na Jedzie. A ja znam Axela lepiej niż kto­kol­wiek inny. Może nawet lepiej niż sama kanc­lerz Grey­lark.

– Nie wąt­pię w to. Ale powin­naś wie­dzieć, że uparte izo­lo­wa­nie się i obsta­wa­nie przy tym, że ty jedyna jesteś w sta­nie roz­wią­zać ten pro­blem… sta­nowi pro­blem samo w sobie. Pobudki, któ­rymi się kie­ru­jesz, nie są zdrowe. A fakt, że jesteś w tej chwili wście­kła, mówi sam za sie­bie.

– Nie jestem wście­kła! – zapro­te­sto­wała nieco gwał­tow­niej, niż pla­no­wała. Zamknęła na chwilę oczy.

– Przy­naj­mniej nie leć tam samotna i wście­kła. Naprawdę mógł­bym ci pomóc.

Teraz Gella miała ochotę się roze­śmiać. Znała Orina od lat, a pod­czas tej podróży spę­dziła z nim wię­cej czasu niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Wyda­wał się nie­po­praw­nym opty­mi­stą, a jego wieczny dobry humor momen­tami nie­mal ją draż­nił. Tęsk­niła za bar­dziej zna­jo­mym wspar­ciem w postaci wska­zó­wek Cre­igh­tona Suna. Pomógł jej prze­trwać wiele trud­nych chwil pod­czas wyda­rzeń na Eira­mie i E’ronoh.

– Niby jak? – zapy­tała go.

– Po pierw­sze, jestem mistrzem Jedi. Jestem Jedi znacz­nie dłu­żej niż ty. A po dru­gie, cho­ciaż jako Poszu­ki­waczka nie potrze­bu­jesz spe­cjal­nej zgody Rady Jedi, to, co robisz, wpływa na ich decy­zje. Jeśli będę ci towa­rzy­szył, twój wybór wyda im się mniej pochopny. Nie potrak­tują tego jako wybryku podyk­to­wa­nego uczu­ciami.

– Ale ja… – Gella urwała w pół zda­nia. Zamknęła usta i pozwo­liła, by słowa Orina do niej dotarły. Miał rację. A ona fak­tycz­nie była na tyle wście­kła, że gniew mógł wpły­nąć na jej osąd. Orin wyglą­dał, jakby miał zaraz kich­nąć, co zapewne – jak do niej dotarło – było u niego odpo­wied­ni­kiem poważ­nej miny.

– Ja rów­nież wyczu­wam, że coś się szy­kuje – powie­dział, spo­glą­da­jąc na pył i dym spo­wi­ja­jące Jedha City. Błę­kitne niebo było w jakiś prze­wrotny, uparty spo­sób zachwy­ca­jąco piękne – urze­ka­jące tło, sto­jące w jaskra­wym kon­tra­ście z kosz­ma­rem, który roze­grał się tam, w dole. – Czu­łem to od jakie­goś czasu, ale teraz już wiem, że nie cho­dzi o to, co stało się na Jedzie. Tylko o coś innego. – Zapiął uprząż bez­pie­czeń­stwa. – Wsze­dłem na pokład tego statku, aby gasić pożary. I oto jesteś ty: upar­cie zapusz­cza­jąca się w naj­go­ręt­sze otchła­nie pie­kła. Ale ja nie odpusz­czę. Ruszajmy.