Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
PRZEGRAĆ MOŻNA JEDYNIE WTEDY, GDY NIE MA JUŻ NIC DO STRACENIA. NAWET GDY CZUJEMY SIĘ NAJBARDZIEJ SAMOTNI, ZAWSZE JEST COŚ, CO MOŻNA OCALIĆ. ZAUFAJ MOCY.
Po ekscytujących wydarzeniach przedstawionych w powieści „Wielka Republika. Konwergencja” Jedi mobilizują siły, aby zmierzyć się ze ścieżką otwartej dłoni i zakończyć wieczną wojnę – raz na zawsze. Po pięciu latach konfliktu planety Eiram i E’ronoh wreszcie mają szansę na zawarcie prawdziwego pokoju. Kiedy jednak rozchodzi się wieść o tragicznych wydarzeniach, które rozegrały się podczas podpisywania traktatu na Jedzie, przemoc na oblężonych światach wybucha na nowo. Współpracując z Jedi, dziedzice królewskich rodów obu planet – Phan-tu Zenn i Xiri A’lbaran – odkrywają dowody na to, że rozłam został zaaranżowany przez siły zewnętrzne, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, iż stoi za nim tajemnicza Ścieżka Otwartej Dłoni, którą Jedi podejrzewają również o doprowadzenie do klęski na Jedzie. Kiedy liczy się każda chwila, a odpowiedzi wciąż brak, zakon musi pomóc w stłumieniu rozgorzałych na nowo zamieszek na Eiramie i E’ronoh oraz zinfiltrować szeregi Ścieżki. Do tej misji zostaje także oddelegowana Gella Nattai, która zwraca się do jedynej osoby, zdolnej w jej mniemaniu rozwikłać tę zagadkę… ale i jednocześnie ostatniej, jakiej chciałaby zaufać: Axela Greylarka. Syn pani kanclerz, osadzony w więzieniu za swoje przestępstwa, zawsze starał się uwolnić od ciężaru rodowego nazwiska. Czy pojedna się z Jedi i pomoże jej w dążeniu do sprawiedliwości i pokoju, czy też skuszą go obietnice prawdziwej wolności, którymi mami go Ścieżka? Gdy wszystkie tropy prowadzą na Dalnę, Gella i jej sojusznicy przygotowują się do walki z wrogiem niepodobnym do żadnego, z jakim kiedykolwiek przyszło im się zmierzyć. Aby przetrwać, będą musieli zaufać Mocy – i sobie nawzajem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 545
Dawno, dawno temu w odległej galaktyce….
W galaktyce trwa konflikt. Chaos na Księżycu Pielgrzymów, Jedzie, doprowadził do niszczycielskiej bitwy, wskutek której Jedi dowiedzieli się o zaangażowaniu pozornie nieszkodliwej grupy zwanej ŚCIEŻKĄ OTWARTEJ DŁONI w zabójczo niebezpieczne międzyplanetarne spiski.
Podczas gdy łączność nie działa, przywódczyni Ścieżki, MATKA, wraca na planetę Dalna z zamiarem dopełnienia swojego dzieła. Jedi nie wiedzą, że planuje uwolnić tajemnicze, bezimienne stworzenia, mogące zniszczyć zakon – raz na zawsze…
POKŁAD „ELEKTRYCZNEGO SPOJRZENIA”, NADPRZESTRZEŃ
Binnot Ullo przechadzał się w tę i we w tę po sali konferencyjnej na pokładzie „Elektrycznego Spojrzenia”. Po jego prawej stronie znajdował się iluminator, przez który do środka wpadało hipnotyzujące światło nadprzestrzeni, podczas gdy statek pędził w kierunku układu Eirama i E’ronoh. Binnot przystanął w pewnym momencie, żeby wyjrzeć na zewnątrz, ale widok go irytował. Chciał już tam być, coś robić, działać.
Gdy ponownie zatrzymał się w okolicach grodzi, aby kolejny raz zawrócić, znalazł się przed lustrem oprawionym w ramę intarsjowaną polerowanym szkłem. Od niego również szybko oderwał wzrok. Czekał tu już prawie godzinę. Ale dla szansy, by dokonać czegoś jeszcze – wreszcie stać się dla Matki kimś więcej – zamierzał zdobyć się na cierpliwość. Nagle drzwi się otworzyły i kobieta weszła do środka. Zawsze zaskakiwało go to, jak zwyczajna wydawała się na pierwszy rzut oka, a jednak jak niezwykła okazywała się po bliższym poznaniu. Na jej czole widniały trzy faliste linie wymalowane błękitną farbą z muszli brikal, chociaż od niedawna niektórzy z członków Ścieżki zaczęli je malować pionowo. Jej szaty były proste, ale je również zdobiły niebieskie modlitewne linie. Od czasu, gdy widział ją po raz ostatni, pośród jej ciemnobrązowych włosów pojawiło się więcej srebrnych pasemek, a ona sama wydawała się znacznie starsza. Mimo to, w przeciwieństwie do reszty członków Ścieżki Otwartej Dłoni, nadal nosiła naszyjnik wysadzany klejnotami, a jej szaty uszyto z delikatniejszego, jedwabistego materiału. Ale tym, co czyniło ją wyjątkową, był nie tyle jej wygląd, ile sposób, w jaki się zachowywała – całkiem, jakby wszystko widziała. Jakby wiedziała.
Zza jej pleców dobiegł warkot – tak niski, że Binnot wyczuł jego wibracje w opuszkach palców. Matka odwróciła się, żeby szybko zamknąć drzwi.
– Czy został nakarmiony? – zapytał Binnot.
– Tak. W tej chwili jest dość spokojny. Podobnie jak i ty, Binnot. – Uśmiechnęła się delikatnie, a on poczuł się tak, jak zawsze, gdy poświęcała mu całą swoją uwagę. Jakby mógł stawić czoła wszystkiemu – i wszystkim – w całej galaktyce.
Zajęła miejsce przy stole na środku pokoju, ozdobionym podobnie rżniętym szkłem, co lustro – lśniącym niczym kryształki lodu rozrzucone po blacie. Nie zaprosiła go, by do niej dołączył. Nie oponował jednak. Wolał nie czuć się zbyt komfortowo. Miał zadanie do wykonania.
– Mój statek jest gotowy do drogi – powiedział.
– A Goi Ganok? – Matka uniosła brew.
– Również.
– Dobrze odegra rolę roztrzęsionego niewiniątka – stwierdziła. – Ale będziesz musiał mieć na niego oko. Brakuje mu twoich talentów, Binnot.
Skinął głową, starając się zamaskować uśmiech, który pojawił się na jego ustach na dźwięk komplementu.
– Załadowaliśmy już klytobakterię na pokład. Upewnimy się, że zostaniemy wykryci przez e’roniański statek, gdy tylko wejdziemy w neutralny korytarz między E’ronoh a Eiramem w pobliżu ich księżyca.
Osobiście dopilnował umieszczenia dużych, wypełnionych cieczą cylindrów w ukrytych przedziałach statku. Nie znajdzie ich nikt, kto dokona pobieżnej inspekcji… ale trafi na nie z pewnością każdy, kto będzie szukał dobrego powodu do wznowienia wojny.
– Doskonale. – Matka złączyła długie, smukłe palce w piramidkę. Złota bransoletka zsunęła się z jej nadgarstka, znikając pod rękawem. – Gdy tylko znajdziecie się w pobliżu e’roniańskiej przestrzeni, wysadzisz silnik i zażądasz, żeby odholowano was na księżyc celem dokonania napraw… – poinstruowała go.
– A drugi silnik wybuchnie na miejscu, gdy tylko upewnimy się, że eiramski statek będzie w zasięgu. – Odwrócił się i znowu zaczął spacerować po pomieszczeniu. – Ale co z Jedhą?
– A co z nią?
– Traktat pokojowy nie został podpisany. Wojna i tak rozgorzeje na nowo. Czy na pewno jestem ci potrzebny do wypełnienia tej misji? Stać mnie na więcej…
– Wiem, że wiele potrafisz. – Matka znów się uśmiechnęła, a potem wstała i podeszła do Binnota. Przewyższał ją niemal o głowę. Położyła mu dłonie na ramionach i odwróciła go w stronę ściany. Czy może raczej lustra.
Było wystarczająco duże, by odbić sylwetki ich obojga, ale teraz widniał w nim tylko Binnot, a postać Matki jawiła się za nim, ledwie widoczna, niczym cień. W przeciwieństwie do innych Mirialan, jego bladozieloną skórę zdobiły jedynie nieliczne symbole. Wynikało to z faktu, że dołączył do Ścieżki, gdy ukończył zaledwie dziesięć lat, i nie zdobył większej liczby tatuaży, świadczących o jego osiągnięciach, co miałoby miejsce, gdyby spędził na Mirialu całe swoje życie. Matka podchwyciła w lustrze jego wzrok.
– Wiem, o czym myślisz. Dostąpisz zaszczytu i otrzymasz szansę przecierania własnego szlaku, krocząc Ścieżką – nawet jeśli oznaki twoich osiągnięć nie będą widoczne na skórze, ale w tobie, w twoim wnętrzu. Dla mnie twoja wartość wciąż rośnie, Binnot.
– Tak, Matko.
– Bitwa o Jedhę dobiegła końca – dodała, wciąż skryta w jego cieniu. – Herold dopilnował, aby posąg Jedi na obrzeżach Świętego Miasta, który od niepamiętnych czasów szpecił ten krajobraz, legł w gruzach. A wszelkie szanse utrwalenia porozumienia pokojowego między Eiramem a E’ronoh zostały unicestwione. – Jej dłonie, spoczywające na ramionach Binnota, dziwnie zesztywniały. Coś w Jedzie ją niepokoiło. – Herold podżegał do wszczęcia zamieszek przeciwko użytkownikom Mocy.
– Ale czy nie taki był… plan? – zapytał Binnot.
Matka zwlekała przez chwilę z odpowiedzią. W końcu zabrała dłonie z jego ramion i zaczęła go powoli okrążać, podczas gdy on nadal stał nieruchomo przed lustrem.
– Niezupełnie. Celem było doprowadzenie do zerwania rozmów pokojowych. Ale Herold działał na własną rękę. Nie tak chcę prowadzić Ścieżkę. O wiele łatwiej jest działać pod wpływem chwili, tak jak zrobił to on, niż realizować szerszą wizję.
– A jaka jest twoja wizja, Matko? – spytał ją.
– Że to ja jestem Ścieżką. – Nachyliła się do niego. – A ręka Ścieżki wkrótce sięgnie aż po krańce galaktyki, o wiele dalej, niż Republika czy Jedi mogliby sobie kiedykolwiek wyobrazić.
Binnotowi przyszło do głowy, że nie musiała mu wcale o tym mówić – o swoich nadziejach i rozczarowaniu Heroldem. To była… oznaka zaufania. Prawie się uśmiechnął. W głębi duszy jej plan go zachwycał, a głupi błąd Nautolanina oznaczał, że jego miejsce u boku Matki mogło się zwolnić. Był na to gotów – gdyby tylko dostrzegła jego potencjał.
– Skoro rozmowy pokojowe zostały przerwane, to po co wszczynać wojnę z pomocą klytobakterii? – Obejrzał się na nią. Nie mógł już dłużej patrzeć na swoje odbicie. Matka z pewnością wiedziała, że wprawia go to w podenerwowanie. Znał tę sztuczkę. Nauczył się jej dawno temu. Wystarczy wytrącić kogoś z równowagi, a będzie bardziej skłonny do mówienia prawdy – czyż nie?
– Broń biologiczna, użyta przeciwko Eiramowi. Nie dostrzegasz w tym ironii? – spytała go. – Po tym, czego próbowała dokonać ich królowa, produkując truciznę? Po tym, jak wycofała się z naszej umowy dotyczącej jej użycia i zamknęła swój ośrodek badawczy przed tym śmiesznym, fikcyjnym ślubem? To zbyt dobry pomysł, by przepuścić kolejną okazję do zagwarantowania, że wojna będzie trwała nadal. E’ronoh zaprzeczy, że to oni za wszystkim stoją, ale sam fakt istnienia bakterii stanie się kolejnym powodem do przemocy. I tak oto walka rozgorzeje na nowo. Potrzebuję konfliktu, aby płonął jak ogień, Binnot. Ścieżka tego potrzebuje. Potrzebujemy chaosu. Dzięki niemu będziemy mogli zrobić w tej galaktyce coś więcej.
– Chaos – powtórzył. Czy miała na myśli Axela? Ale Greylark przebywał obecnie w więzieniu. Z pewnością on sam, Binnot, był w tym momencie bardziej przydatny niż syn pani kanclerz. Odwrócił się i przyłożył dłoń do skroni. Głowa zaczynała mu pulsować lekkim bólem.
– Czy wszystko w porządku, moje dziecko? – zatroskała się Matka, ponownie zajmując swoje miejsce przy stole.
– Oczywiście – zapewnił ją, może odrobinę zbyt szybko. Zawsze czuł się w jej obecności nieco nieswojo. Nie wydawała się onieśmielająca, ale jego ciało mówiło co innego. A może to dlatego, że w jej pobliżu zawsze kręcił się Niwelator? Sam jego złowieszczy wygląd przyprawiał go o mdłości.
– Taak – powiedziała Matka, wskazując bliżej nieokreślonym gestem przestrzeń za iluminatorem „Elektrycznego Spojrzenia”. – Chaos. Mój chaos. Mówię o Axelu Greylarku.
– Axel Greylark – powtórzył Binnot, starając się nie okazywać zazdrości. – Ten sam Axel Greylark, który przebywa obecnie w więzieniu?
– Nie potrwa to długo – zapewniła go. – Po tym, jak twoja misja wzniecenia wojny na nowo zakończy się sukcesem, musisz odbić Axela z więzienia na Pipyyrze.
– Ale on cię zdradził. Zdradził nas wszystkich – warknął Binnot.
– Owszem. I nie pozwolę mu o tym zapomnieć – zapewniła go Matka i zacisnęła usta. – Ale bardziej przyda mi się poza więzieniem niż w nim. – Obrzuciła Binnota czujnym spojrzeniem spod zmarszczonych brwi. – O co chodzi, moje dziecko? Nie wyglądasz na zachwyconego myślą o ponownym spotkaniu ze swoim dobrym przyjacielem.
W ciągu ostatnich kilku lat Axel pojawiał się i znikał ze świata Matki zgodnie z własnymi życzeniami. Binnot uwielbiał spędzać z nim czas, gdy byli młodsi. Ale misja Axela na Eiramie i E’ronoh poszła fatalnie. Nie zabił Jedi. Nie dostarczył Matce trucizny. Teraz zaś, gdy Axel zniknął, Binnot czuł… ulgę. Po prostu Greylark od zawsze był złotym chłopcem, który ściągał na siebie całą uwagę otoczenia i usuwał wszystkich innych w cień, gdy tylko się pojawiał. Binnot cieszył się, że teraz może okazać się bardziej użyteczny dla Matki. Gdyby siedział tu Axel, znów istniałby dla niej tylko on. Mimo to po prostu się uśmiechnął, jakby właśnie ujrzał przebijający się przez chmury promień słońca.
– No to… jak to zrobimy? – zapytał. – Czy mamy na Pipyyrze członków Ścieżki, którzy mogliby nam pomóc?
– Nie – zaprzeczyła Matka, z namysłem stukając palcem w podbródek. – Ale mamy dostęp do pobliskich boi komunikacyjnych. Istnieją sposoby na przechwytywanie i modyfikowanie wiadomości. Potrzebujemy tylko tej właściwej.
– Ale… on zawiódł – zauważył Binnot. – Dlaczego mielibyśmy dawać mu kolejną szansę?
Matka wstała i ruszyła w stronę drzwi. Westchnęła, jakby rozmowa z Binnotem zaczynała ją męczyć. Wyglądało na to, że nie będzie mu dane poznać dalszych szczegółów jej planów. Być może nie darzyła go aż tak wielkim zaufaniem, jak przypuszczał. Położyła dłoń na drzwiach i przystanęła.
– Kiedy znasz wszystkie ruchome części danego mechanizmu, możesz nimi manipulować w dowolny sposób, mój drogi Binnocie. Nawet zniszczenie kogoś, kto cię zawiódł, może okazać się użytecznym manewrem, jeśli dokona się tego w delikatny sposób. Axel Greylark to wciąż pionek, którym można grać. – Wzniosła wzrok ku górze, jakby zastanawiała się nad losem mężczyzny niczym ktoś myślący o wyborze ciasta na deser.
– Zamierzasz go… zabić? – wykrztusił Binnot, starając się nie sprawiać wrażenia zaskoczonego.
– Być może. A może nie. Ale jest mi potrzebny. Zrób to, Binnot. – Obdarzyła go ostatnim uśmiechem i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
Kilka sekund później do sali wpadł Roonanin Goi Ganok, ze splecionymi dłońmi i ciemnymi, dużymi oczami, szeroko otwartymi z podekscytowania.
– Goi – powitał go Binnot. – Czy jesteś gotów? „Spojrzenie” wkrótce wyjdzie z nadprzestrzeni. Czas wejść na pokład naszego transportowca.
– Ruszajmy więc. Dla Ścieżki! – powiedział Goi, błyskając w uśmiechu drobnymi zębami.
– Dla Matki – dodał Binnot, gdy towarzysz opuścił salę.
Odwrócił się w stronę lustra i zmusił do spojrzenia we własne ciemnozielone oczy.
– I dla mnie – wyszeptał.
SIEDZIBA RZĄDU REPUBLIKI, CORUSCANT
Kanclerz Kyong Greylark siedziała w swoim przestronnym gabinecie, odwrócona plecami do ogromnego biurka. Spoglądała na panoramę miasta. Powoli zapadał zmierzch i słoneczny blask odbijał się od srebrzystych iglic i kopuł, sprawiając, że wyglądały jak powleczone złotem.
To była pora dnia, która zwykle przynosiła jej spokój i wyciszenie. Ale choć z całych sił starała się odprężyć, wciąż zaciskała kurczowo dłonie na krawędziach fotela, jakby była na pokładzie swojego statku, „Blasku Jutrzenki”, mającego się lada chwila rozbić. Po kręgosłupie przebiegł jej zimny dreszcz, a klejnoty zdobiące jadeitowe przybranie głowy – rodową pamiątkę – zadzwoniły cicho.
Drzwi do jej komnaty się otworzyły.
– Kanclerz Greylark – powiedziała jej asystentka. – Nadeszła wiadomość.
– Wieści z Jedhy? – spytała Kyong.
– Nie, pani kanclerz. To…
Kyong uciszyła ją uniesieniem dłoni. To była jedyna chwila dzisiejszego dnia, kiedy mogła zaznać spokoju. Albo przynajmniej spróbować, nawet jeśli ten miał się nie pojawić.
– Mówiłam ci już, że nie chcę, aby mi przeszkadzano – chyba że chodzi o porozumienia pokojowe – upomniała asystentkę.
– Ale… to kanclerz Mollo, z Eirama. Chodzi o twojego syna.
Kyong odwróciła się na krześle i skinęła głową, zaciskając usta w wąską linię. Tym razem rzeźbione jadeitowe krople zwieszające się z łuków nad jej głową nie wydały żadnego dźwięku. Nacisnęła przycisk na biurku i w powietrzu pojawił się holoobraz kanclerza Molla.
– Kanclerz Greylark – przemówił niskim barytonem. Quarren znajdował się w pomieszczeniu o wiele mniej okazałym niż jej biuro. Był ubrany w ciemne, oblamowane srebrem kanclerskie szaty, a macki na jego twarzy falowały lekko w oczekiwaniu. – Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku?
– Owszem, kanclerzu Mollo. Dziękuję. – Pozwoliła sobie na małe skinienie głową, ale nic poza tym. Uśmiech oznaczałby, że nie przejmuje się tym, iż jej jedyne dziecko siedzi w areszcie, a rodzina Greylarków musi się wstydzić przed całą Republiką. Zmarszczenie brwi – że nie radzi sobie dobrze z politycznymi konsekwencjami tej sytuacji. Szanowana pani kanclerz, której syn dopuścił się takich haniebnych czynów? Który okazał się mordercą? Choć wydawało się to niepojęte, taka była prawda. – Jak sytuacja na Eiramie?
– Nie jest idealnie, ale idzie całkiem nieźle. Na wspólnym księżycu, Eirie, doszło do drobnego incydentu. Właśnie mi o nim doniesiono – coś z udziałem transportowca, który się rozbił i wymaga napraw. Aha, w toku są już również plany odbudowy miasta stołecznego Erasmus. Trwają rozmowy między królową Adriallą a monarchą A’lbaranem. Co prawda atmosfera jest wciąż dość nerwowa, ale dzięki świeżo poślubionym następcom tronów sprawy posuwają się naprzód. Xiri i Phan-tu starają się łagodzić napięcia.
– Jak zawsze – powiedziała Kyong, skłaniając lekko głowę – jestem ci bardzo wdzięczna za wszystko, co robisz na Zewnętrznych Rubieżach.
– A ja tobie za to, że ogarniasz tę stertę metalu, jaką jest Coruscant, i jej niekończące się zawiłości polityczne. Jakieś wieści z Jedhy? – zapytał Mollo. – Jakiś czas temu przestali składać nam raporty. To… niepokojące.
– Czekamy na potwierdzenie podpisania traktatu pokojowego – odparła Kyong. – Lada chwila powinniśmy je otrzymać.
Mollo skinął głową.
– Doskonale. Szkoda, że ochrona nie pozwoliła nam uczestniczyć w tym wydarzeniu. Mimo to nie mogę się doczekać, aż będziemy mogli celebrować tutaj, wraz z królową i monarchą. – Urwał, a jego macki zafalowały niespokojnie. – Jest coś jeszcze, o czym chciałem z tobą porozmawiać. Axel. Kilku członków naszych komitetów doradczych złożyło propozycję dotyczącą jego uwięzienia.
Brwi Kyong drgnęły. Nie słyszała o żadnych dyskusjach na temat Axela. Wyrok został wydany błyskawicznie po jego schwytaniu na Eiramie, wskutek czego kilka tygodni temu trafił do więzienia na odległym Pipyyrze, gdzieś w pobliżu Bakury, na Zewnętrznych Rubieżach. Kiedy wyobrażała go sobie w celi, przestawała na kilka sekund oddychać, więc rozwiązała ten problem, desperacko starając się w ogóle o nim nie myśleć.
Mollo kontynuował:
– Nie słyszałaś o tym, ponieważ specjalnie poprosiłem o komentarz bez twojego wkładu, aby zgromadzić bezstronne opinie. – Holograficzna postać Quarrena lekko pochyliła się w jej stronę. – Zaproponowali złagodzenie wyroku Axela i przeniesienie go do zakładu o łagodniejszym rygorze, gdzie mógłby zostać poddany resocjalizacji.
– Słucham? – Zaskoczona, Kyong na chwilę porzuciła swoją zwykłą maskę stateczności i formalności.
– Wszyscy zdajemy sobie sprawę z błędów popełnionych przez Axela. Ale zrobił też coś dobrego. Uratował Phan-tu Zenna przed zabójcami. Pomógł ujawnić istnienie fiolek z trucizną i je zniszczyć.
– Niszcząc przy tym również eiramską stolicę – dodała gorzko Kyong. – Zabił tamtego więźnia. Okłamał wszystkich i zatuszował swoje występki. Zamordował niewinnego e’roniańskiego ojca. Co gorsza, jest jedynie częścią większej całości, trybikiem w machinie, a my wciąż nie mamy pełnego obrazu jej działania. To nie były drobne błędy lekkomyślnego, młodego człowieka – i oboje o tym wiemy.
Mollo potrząsnął głową.
– Czy to nie dziwne, że to ja bronię twojego syna, a ty nie chcesz dać mu drugiej szansy?
– Mylisz się. Chcę, żeby dostał drugą szansę. Ale za błędy należy płacić, nawet jeśli jest on moim jedynym dzieckiem. – Kyong odchyliła się na oparcie swojego fotela. Słońce skryło się już za linią horyzontu i wszystko zaczął powoli spowijać lawendowy zmrok. Pani kanclerz odwróciła się na chwilę w stronę okna, aby uspokoić oddech. Im mniej Mollo wyczyta z jej twarzy, tym lepiej. Coraz trudniej było jej ukryć niepokój.
– Komisje doszły do wniosku, że jeśli – i tylko jeśli – oboje zgodzimy się na jego resocjalizację i przeniesienie do więzienia o zmniejszonym rygorze, to są za.
– Oboje? – powtórzyła Kyong.
Macki Molla zafalowały, a potem znieruchomiały. Po chwili podjął, teraz nieco łagodniej:
– Myślę, że powinien dostać drugą szansę. Moja odpowiedź brzmi: tak. A twoja? Co ty na to, Kyong?
Mollo nieczęsto zwracał się do niej po imieniu – i nie uszło to jej uwadze. Ponownie złączyła opuszki palców. Napłynęły do niej wspomnienia maleńkiego Axela. Jego błyszczące ciemne oczy i kępka ciemnych włosów na głowie. Fioletowe znamię na plecach, które zniknęło, gdy nieco podrósł. Czysta niewinność, którą widziała w tym pierwszym uśmiechu, tak wiele lat temu. Nie oglądała tego uśmiechu od śmierci jego ojca. Oboje nosili w sercach tę stratę jak nigdy niegojącą się ranę.
– Moja odpowiedź brzmi… – Głos uwiązł jej w gardle i zaczęła od nowa: – Moja odpowiedź brzmi: nie.
Macki Molla zafalowały jeszcze gwałtowniej.
– Jak możesz… Kyong… Myślałem, że…
Nagle do biura wpadła jak burza asystentka kanclerz Greylark i zarówno Kyong, jak i holograficzny Mollo zwrócili się w jej stronę.
– Kanclerz Greylark. Kanclerzu Mollo. Proszę mi wybaczyć to niespodziewane najście, ale… – Twi’lekanka ukłoniła się szybko. Oczy miała szeroko otwarte, a jej dłonie drżały. – Jedha. Rozmowy pokojowe na Jedzie zakończyły się fiaskiem! Ambasador z E’ronoh nie żyje, a ambasadorka z Eirama została oskarżona o zdradę. Doszło do…
Obok hologramu kanclerza Molla pojawiła się holotransmisja od jednego z wysokich rangą przedstawicieli Kyong w pobliżu Jedhy.
– Pani kanclerz! Przepraszam, że zakłócam pani spokój, ale… na Jedzie wybuchły zamieszki. Trwałe porozumienie o zawieszeniu broni nie zostało podpisane…
U boku Molla zjawił się asystent, wyraźnie zmieszany i zdyszany.
– Kanclerzu Mollo! Mamy pilne wieści. Delegacje z Eirama i E’ronoh uciekły z Jedhy. Są ofiary…
Wcześniejsza rozmowa dygnitarzy odeszła w zapomnienie, zagłuszona kolejnymi zgłoszeniami i pilnymi raportami. Zarówno Greylark, jak i Mollo wysłuchali ich w skupieniu, zanim ponownie zapadła cisza, w której trwali oboje, zszokowani, przez kilka chwil.
Orlen Mollo mocno zacisnął powieki, jakby przełykał gorzkie lekarstwo. Przyłożył dłoń do czoła.
– Nie… Po tym wszystkim, co zrobiliśmy. Po ślubie…
Ofiary. Zdrada. Zerwane zawieszenie broni. To wszystko brzmiało okropnie, ale Kyong wiedziała z doświadczenia, że szczegóły, które poznają już wkrótce, będą nieskończenie gorsze. Zawsze tak było.
– Co możemy zrobić w tej sytuacji? Kyong? – zagadnął Mollo, kręcąc głową.
Kyong Greylark wstała, odsuwając na bok myśl o Axelu. Mieli pracę do wykonania, a to stało się dla niej o wiele łatwiejsze niż myślenie o przewinieniach jej najbliższych. Czasami wojna była o wiele wygodniejsza niż pokój.
Gdy się odezwała, jej głos brzmiał tak ostro, że nawet kanclerz Mollo się skrzywił.
– Poinformować Radę Jedi.
Księżyc wisiał w przestrzeni kosmicznej niczym matowa perła, utrzymywana tam przez pola grawitacyjne Eirama i E’ronoh. Nie posiadał złóż, które można by eksploatować – był zasobny jedynie w ogromne ilości soli, przez co często popadał w zapomnienie, sławiony jedynie w ckliwych eiramskich pieśniach o wywoływanych jego siłami pływach. Mity i wierzenia E’ronoh zdominowało słońce, księżyc stanowił w nich jedynie niewiele znaczący dodatek, pieszczotliwie nazywany Strażnikiem Czasu.
Kiedy więc na księżycu doszło do eksplozji – przelotnego, ledwie zauważalnego na przesyconej solą kuli błysku – dostrzegła ją tylko kapitan Plana Van.
Leciała właśnie swoim transportowcem na Eiram, z ładowniami wypełnionymi modułami do przetwarzania alg, kiedy w jej polu widzenia pojawił się złotawy obłok.
– Co to, na zimny księżyc, było?! – wykrzyknęła (choć o satelicie często zapominano, chętnie przywoływano go w przekleństwach). Odruchowo zwolniła, podczas gdy do kokpitu wpadło dwóch członków jej załogi.
– Widziałaś to? – zapytał z oczami otwartymi szeroko jak świeżo rozkwitły gronorostowy ukwiał młody chłopak, przyuczający się do zawodu. Jego skóra była usiana piegami w żywszym odcieniu zieleni niż u Plany, ponieważ mieszkał na Eiramie jeszcze zaledwie kilka miesięcy temu. Plana niemal całe ostatnie pięć lat spędziła na pokładach statków, tak zajęta pracą, że w ciągu roku przebywała na swojej planecie zaledwie przez kilka dni. Na jej twarzy znać było piętno czasu spędzonego z dala od domu. Bez regularnej diety wzbogaconej algami jej zielone piegi stały się bardzo blade.
– Tak.
– Myślałem, że wojna się skończyła – bąknął Lunnto, jej drugi pilot, starszy Eiramczyk. Jego zaokrąglony brzuch przypominał Planie złotą meduzę, jedno z jej ulubionych zwierząt z ojczystego świata. Często zdarzało mu się najpierw mówić, a dopiero potem myśleć, ale miał dobry instynkt.
– Mamy zawieszenie broni – przypomniała mu i wzruszyła ramionami – w głębi duszy nie liczyła na to, że prawdziwy pokój jest możliwy, ale bała się zapeszyć. – Nie odbieramy żadnych sygnałów alarmowych. Zresztą co mogłoby wybuchnąć na Eirie? Jedyna stacja dokowania jest rzadko używana…
Niebo i przestrzeń nad obiema planetami były przez ostatnie kilka tygodni miłosiernie ciche… jednak ta cisza okazała się jednocześnie bardzo niepokojąca. Plana, podobnie jak wszyscy inni na Eiramie, przyzwyczaiła się do wybuchów i eksplozji w okolicach szlaku nadprzestrzennego dzielonego przez obie planety. Jeśli akurat nie strzelał do ciebie e’roniański patrol wojskowy, trzeba było wystrzegać się piratów, których liczba w tym układzie zdawała się rosnąć wykładniczo. Albo starać się nie utknąć w pełnym odłamków pasie zniszczonych statków i innych szczątków, unoszących się w pobliżu studni grawitacyjnych obu planet.
Plana odrzuciła ciężkie warkocze na plecy i związała je rzemieniem – gest, który kojarzył jej się z przygotowywaniami do bitwy. Ekran rozświetlił się ostrzeżeniem wysłanym z Eirama. Najwyraźniej oni też zarejestrowali eksplozję.
– Kapitan Van? Tu dowódco kosmoportu Erasmus, Ailee. Proszę o aktualizację statusu.
– Tu kapitan Van. – Jej głos natychmiast stał się chłodny i mechaniczny – kolejny nawyk z lat spędzonych w eiramskim wojsku. Obecnie była w rezerwie, ponieważ jej praca jako przewoźniczki towarów okazała się na tyle ważna, że nie została przywrócona do czynnej służby przez całą wojnę. – Wracaliśmy właśnie do domu. Z ładunkiem, który wcześniej zgłosiliśmy. Nie wydarzyło się nic niezwykłego, dopóki… – Właściwie to spodziewali się, że coś w końcu pójdzie nie tak. Wojna i tak dalej. Cała misja od samego początku przebiegała stanowczo zbyt spokojnie. Szczerze powiedziawszy, ta sytuacja wydawała jej się… bardziej zbliżona do normy. – Właśnie byliśmy świadkami małego incydentu na księżycu. Pojedyncza eksplozja. Żadnych sygnałów z prośbą o pomoc. Nasz statek nie ucierpiał.
– Kapitan Van, proszę pamiętać, że znajduje się pani na neutralnym terytorium. Czy jesteście przygotowani do walki?
Plana zesztywniała.
– Czy nie obowiązuje nas przypadkiem zawieszenie broni?
– Mimo to bądźcie przygotowani, tak jak zawsze.
– Nikt do nas nie strzelał. Nie mamy informacji na temat przyczyn tej eksplozji.
W tej chwili, całkiem jakby na to czekał, Otto zgłosił nerwowo:
– Tak przy okazji, rejestruję na księżycu obecność myśliwca z E’ronoh. Być może to właśnie on jest źródłem eksplozji.
– Albo jej sprawcą – zauważyła Plana.
Lunnto odwrócił się i wlepił w nią wzrok.
– Wiesz, jak to wygląda. Na kilometr cuchnie piratami. Założę się, że e’roniański myśliwiec zestrzelił jeden z naszych statków zaopatrzeniowych, a teraz próbują posprzątać bałagan.
Plana westchnęła. Ta dostawa miała być szybką, łatwą, spokojną robótką. Kanał łączności z dowódco Ailee wciąż pozostawał otwarty. Wszystko słyszało.
– Kapitan Van? – odezwało się Ailee. – Proszę wylądować na księżycu i sprawdzić, czy nie ma ofiar.
– Ale nie ma żadnych dowodów na to, że… – zaczęła Plana.
– Kapitan Van – weszło jej w słowo. – Może i parasz się obecnie frachtem, ale jako rezerwistka nadal podlegasz moim rozkazom jako dowódcy twojego kosmoportu.
– Tak jest, dowódco. – Plana przewróciła oczami. Och, ileż by dała, żeby ta wojna naprawdę dobiegła już końca…
Odwróciła się do swojej maleńkiej załogi – Lunnta i Otta. Pell, nawigator, spał gdzieś na rufie.
– Cóż. W takim razie w drogę. – Skierowała swój statek w stronę Eirie.
Wkrótce dotarli na jedyny aktywny obszar księżyca. Znajdowała się tu samotna stacja dokowania, baza paliwowa i magazyn z zaopatrzeniem. Kapitan widziała już e’roniański statek, zauważony przez Otta na skanerach – dokował obok transportowca, z którego silnika wydobywały się kłęby dymu – pokłosie eksplozji. To nie była eiramska maszyna, ale też nie e’roniańska – prawdopodobnie frachtowiec z innego sektora, dostarczający towary na którąś z planet.
W porównaniu z ich własnym statkiem, diabli myśliwiec z E’ronoh był mały, ale szybki i miał dużą moc. Uszkodzony transportowiec wyglądał na może za dwa razy większy od niego, ale wciąż dość mały jak na jednostkę przewożącą towary w tym sektorze. Jego kadłub wydawał się nienaruszony, ale brzegi nieregularnej dziury w dymiącym silniku zostały osmalone.
Plana odchrząknęła, wywołując e’roniański statek.
– Tu kapitan Plana Van z Eirama. Proszę, wylegitymujcie się i podajcie swój cel. – Równie dobrze mogła zacząć ogólnikowo.
Przez ponad minutę panowała cisza, zanim odezwał się czyjś głos:
– Tu porucznik Gunnaw z e’roniańskiej Eskadry Thylognistych. – Nastąpiła kolejna długa pauza. Plana wyobraziła sobie grymas wykrzywiający twarz jej rozmówcy, jego obnażone zęby. – Zgodnie z warunkami zawieszenia broni to wszystko, co muszę wyjawić. Dodam jednak, że natknęliśmy się na ten transportowiec zmierzający na Shuraden. Dryfował i sprowadziliśmy go na księżyc celem dokonania napraw.
Plana zmarszczyła brwi.
– Tutejsza stacja dokowania nie jest odpowiednio wyposażona do przeprowadzania skomplikowanych napraw.
– Jesteśmy tego świadomi. Załoga statku – licząca tylko dwie osoby – stwierdziła, że dokonają napraw samodzielnie, jeśli tylko zdołają gdzieś bezpiecznie zadokować. Nie uwierzyli, że zawieszenie broni jest w mocy, i poprosili o sprowadzenie ich na księżyc.
Neutralne terytorium. Miało to sens, ale mimo wszystko…
– Co przewożą?
– A jakie to ma znaczenie? Zostali zaatakowani przez piratów. Ładunek zniknął. Weszliśmy na pokład, by przeszukać statek i zweryfikować ich historię.
– Czy wiecie, co spowodowało eksplozję?
– Silnik statku wybuchł. To nie była nasza wina.
– A dokąd zmierzacie?
– Nie wasza sprawa.
– A załoga tamtego statku? Czy możemy z nimi porozmawiać?
– Oni nie chcą z wami rozmawiać.
Plana aż się zjeżyła. To było jak gadanie do ściany. Połączyła się z dowódco Ailee i przekazała mu nowe informacje.
– Coś tu nie gra – stwierdziło dowódco. Plana również miała takie wrażenie, ale nic nie powiedziała. – Z niewojskowego punktu widzenia mamy prawo sami zająć się rozbitkami i ocenić bezpieczeństwo unieruchomionego statku.
Plana poczuła narastający niepokój, podnoszący jej ciśnienie. Zawieszenie broni wydawało się takie kruche! Ale wojna mogła się oficjalnie zakończyć w każdej chwili. Dlaczego więc wciąż zdawało się, że to niemożliwe, nawet po zjednoczeniu obu planet?
– Rozkazuję pani przeszukać ten statek, kapitan Van, i wysyłam cztery myśliwce półksiężycowe jako wsparcie – powiedziało Ailee. – Wszystko, co dzieje się na księżycu, wpływa na nas znacznie mocniej niż na E’ronoh.
– Tak jest, dowódco.
Lud Eirama od zawsze to czuł. Księżyc bardzo silnie oddziaływał na jego pływy. Stworzenia na ich wodnej planecie żyły, rozmnażały się i umierały dzięki nim – a co za tym idzie, mieszkańcy Eirama również. Gdyby E’ronoh zrobiło cokolwiek, co by na niego wpłynęło – przesunęłoby go o kilometr w jakiś niemożliwy, ale przerażający sposób – oznaczałoby to nieuchronnie zagładę Eirama. Nikt nigdy się nad tym nie zastanawiał, ale gdy Planie przyszło to teraz, niespodziewanie, do głowy, zmroziło ją to do szpiku kości.
Dowódco miało rację. Załogi e’roniańskiego myśliwca i uszkodzonego statku coś ukrywały.
– Och, i… kapitan Van?
– Tak?
– Proszę się pośpieszyć. Za kilka minut, jak tylko E’ronianie zobaczą, że nasze jednostki są w drodze, przyślą tu kolejne myśliwce. Nie strzelajcie, chyba że będzie to absolutnie konieczne. Z tego, co wiemy, nasi ambasadorowie podpisali już trwałe porozumienie pokojowe na Jedzie.
Plana Van strzeliła knykciami, jak miała w zwyczaju, gdy zamierzała ubrudzić sobie ręce. Odwróciła się do swojej załogi.
– Ogarnijcie podwójne działko i obudźcie Pella – powiedziała. Drzemka nawigatora dobiegła końca. – Wchodzimy na pokład tego statku.
Laguna Orra, położona zaledwie pięć kilometrów od stolicy, była jedną z wielu w tym regionie. To właśnie jedna z rzeczy, które Phan-tu Zenn najbardziej uwielbiał w Eiramie: w każdym mieście lub wiosce, bez względu na to, jak bardzo wydawały się tłoczne i gwarne, dawało się znaleźć wodę. Oraz ciszę i spokój.
Phan-tu pomagał przy zbiorach sleka – wodnej jarzyny, tak delikatnej i smacznej, że gdy nachodziła go ochota na robiony z niej tradycyjny gulasz, bez wahania oddałby łódź za jego miskę. To było ulubione warzywo jego matki i siostry – i wiecznie za nim tęsknił. Królowa Adrialla i królowa małżonka, Odelia, również je uwielbiały, jeszcze na długo przed tym, jak go adoptowały. I choć nabrał już wprawy w poruszaniu się po zdradliwym gruncie pałacowej polityki, zawsze szukał wymówki, aby wrócić nad wodę. Dorastał nad Kanałem Rayes – i wiedział, że dzieciństwo spędzone w okolicy portowej nigdy nie pozwoli mu się w pełni zasymilować z tymi najbardziej uprzywilejowanymi.
A jednak laguna, podobnie jak wiele innych obszarów Eirama, nie przypominała już tej z dawnych lat. Tętniące życiem wody, zieleń okalająca jej brzegi niczym nieprzebyta dżungla, plaże, które lśniły żółto i złoto niczym metale szlachetne… Teraz piaski były często poplamione ropą i paliwem, wyciekającymi z wraków. Zieleń w wielu miejscach spłonęła do nagiej ziemi wskutek eksplozji. Domy popadały w ruinę, a zasoby boleśnie się skurczyły. Próbujący wykorzystać panujący chaos piraci bezustannie nękali i napadali statki przylatujące z zaopatrzeniem. Trudno było znaleźć tu spokój, gdy wszędzie wokół dostrzegało się ślady wojny.
Zanurzony po kolana w chłodnej wodzie, sięgnął po maleńką, wiotką wić falującą w pobliżu jego stóp, pociągnął za nią delikatnie i włożył ją do koszyka zawieszonego u pasa. Coś zabrzęczało w okolicy jego nadgarstka i machnął odruchowo ręką, zanim zdał sobie sprawę, że to nie gryząca muszka, ale komunikator. Jego żona, Xiri, próbowała się z nim skontaktować.
Żona! To słowo wciąż wydawało mu się takie dziwne!
– Cześć, Xee – rzucił ze śmiechem do mikrofonu. – Niemal wziąłem połączenie od ciebie za atak natrętnego robala!
– Hm, dzięki! – odparła, ale sprawiała wrażenia rozbawionej. Ups! – Słuchaj, coś się dzieje na Strażniku Czasu…
Phan-tu wyprostował się i zamarł w bezruchu.
– Masz na myśli księżyc? Dlaczego… dlaczego coś miałoby się tam dziać? – Odruchowo spojrzał w niebo. Sierp księżyca wisiał tuż nad horyzontem. Choć satelita posiadał warunki pozwalające osiedlić się na jego powierzchni, nie został skolonizowany przez żadną z planet. Eiram kochał swoje obfite lazurowe wody, E’ronoh uwielbiał żar i spieczone słońcem krajobrazy, a tych nie było na księżycu. Drobne fale laguny łączyły się z Morzem Erasmus, a wysokość wody obijającej się o nogi księcia wynikała z wpływu satelity na Eiram.
– Nie wiem, co się dzieje, ale najwyraźniej w drodze są już eiramskie myśliwce półksiężycowe. Doszły mnie słuchy, że my również wysyłamy tam swoje jednostki. – Xiri była lekko zdyszana. – Pilotowałam swój statek, kiedy dostałam wezwanie. Już jestem w drodze, aby porozmawiać z ojcem i dowiedzieć się czegoś więcej. Musisz tu przylecieć. Natychmiast.
– Przylecieć… na E’ronoh? Ja… – „Cóż, jestem właśnie po kolana w wodzie” – chciał powiedzieć Phan-tu. Co nie mijało się z prawdą, ale tym, co naprawdę go drażniło, było to, że brzmiała, jakby wydawała mu rozkaz. – Planowałem wrócić do pałacu, żeby zobaczyć się z królową i królową małżonką. Myślę, że w tej chwili zrobilibyśmy więcej dobrego, próbując ugasić wszelkie ewentualne punkty zapalne na naszych własnych planetach…
– W porządku – przystała Xiri, zaskakująco ugodowo. – Traktat pokojowy zostanie podpisany lada chwila. Jesteśmy tak blisko, Phan-tu! Musimy tylko do tego czasu utrzymać wszystko pod kontrolą.
– Oczywiście. Będziemy w kontakcie.
– Phan-tu?
– Tak? – Czekał z niecierpliwością na to, co chciała dodać.
Nastąpiła długa pauza.
– Tęsknię za tobą.
– Ja też za tobą tęsknię, Xee. Do zobaczenia!
Czasami rozmowy z Xiri nadal brzmiały dziwnie i niezręcznie. Jasne, byli małżeństwem i się kochali. Ale ich związek wciąż wydawał się bardzo młody i świeży. Połowę czasu spędzali razem, a połowę na swoich ojczystych planetach, uspokajając napięcia podczas zawieszenia broni. Phan-tu nadal nie czuł się pełnoprawnym księciem E’ronoh i wiedział, że Xiri podobnie podchodzi do jego dziedzictwa. Poza tym, jako członkowie królewskich rodów musieli bezustannie mieć się na baczności, bo wiecznie śledziły ich liczne pary czujnych oczu. Nadal pracował nad tym, aby instynktownie obejmować żonę ramieniem. Poruszanie się w ich wspólnej przestrzeni wciąż było dla nich czymś nowym, podobnie jak pełnienie ról reprezentantów obydwu planet.
Phan-tu wyszedł z wody. Dzieci o nosach i policzkach usianych zielonymi piegami kłaniały mu się w pas, gdy przechodził obok. Nie urodził się arystokratą, ale teraz należał do rodziny królewskiej. Niektóre ze starszych nastolatków przyglądały mu się z daleka z lekko kpiącymi uśmieszkami, błąkającymi im się na ustach. Nie wszyscy byli zadowoleni z tego, że ożenił się z e’roniańską księżniczką. Przed ślubem mniej przejmował się tymi ukradkowymi – a czasem i otwartymi – spojrzeniami i szeptami. W końcu przede wszystkim należało powstrzymać wojnę. Teraz często zauważał jednak tylko je.
Wskoczył na swój skuter i obrał najkrótszą drogę do pałacu. Gdy tam dotarł, skierował niezwłocznie kroki do jednej z dużych sal w północnym skrzydle, gdzie zastał królową Adriallę i grono jej doradców. Pokój otaczała płynąca pod ścianami miniaturowa rzeka, na powierzchni której unosiły się lilie wodne o opalizujących płatkach.
– Ach, Phan-tu! Właśnie planowaliśmy cię wezwać. – Królowa gestem przywołała go do siebie. Wstała ze swojego misternie wyrzeźbionego z drzewa morskiego tronu i wyciągnęła do niego brązową dłoń. Z szacunkiem przytknął do niej swoje czoło i się wyprostował. Gdy uśmiechnęła się do niego, w kącikach jej oczu pojawiły się kurze łapki. W ciemnych warkoczach upiętych w koronę na jej królewskiej głowie połyskiwały srebrne nitki siwizny. Gdy wspólnie szli do bocznej salki, jej szaty z błyszczojedwabiu szeleściły cicho. Z jednej strony dużego stołu w kształcie łzy zasiadali doradcy. Królowa małżonka Odelia wstała i pocałowała Phan-tu w policzek, unosząc przelotnie woalkę.
– Przybywasz w samą porę. Potrzebujemy świeżego osądu i chłodnej głowy – szepnęła, zajmując miejsce obok królowej Adrialli.
Doradcy zachowywali się uprzejmie, ale emanowali również ledwie zauważalnym chłodem – to była nowość, którą zaczął zauważać w dniu, gdy ogłoszono, że poślubi Xiri. Przypomniał sobie słowa wypowiedziane przez jego strażnika Viga przed ślubem: „Już wkrótce połowa twojego serca będzie należała do E’ronoh. Skąd mamy wiedzieć, że będziesz kochał swój lud tak mocno, jak zawsze?”.
Wciąż go to bolało.
– Jakie wieści? – zapytała królowa.
– Załoga jednego z naszych transportowców dostrzegła eksplozję na księżycu. Nasze systemy czujników to potwierdziły. W miejscu, w którym doszło do wybuchu dokonującego napraw transportowca, dokuje jeden z e’roniańskich myśliwców.
– Na Eirie? Na naszym księżycu? Dziwne – stwierdził jeden z doradców.
„Na naszym księżycu”. Phan-tu nagle poczuł względem maleńkiego satelity dziwną zaborczość. Prawdopodobnie podobnie jak wszyscy zgromadzeni w tej sali.
Jeden z doradców zgłosił:
– Dowódco Ailee chce przesłuchać pasażerów.
– E’ronianom się to nie spodoba – zastrzegł inny z doradców – najstarszy, z białą brodą do kolan.
– Nie – zgodziła się z nim królowa. – Ale w dobrej wierze powinni na to pozwolić, jeśli nie mają nic do ukrycia. Nie możemy zrobić nic, co zagroziłoby porozumieniu pokojowemu. Możemy tylko cierpliwie czekać na wieści, że na Jedzie wszystko poszło zgodnie z planem.
Doradcy poruszyli się niespokojnie na swoich miejscach. Planeta znajdowała w stanie wojny od tak dawna, że wydawali się strasznie skrępowani samą ideą traktowania uprzejmie ludzi, którzy zestrzeliwali ich statki, zaśmiecając przestrzeń metalowymi szczątkami. I ciałami ofiar.
Phan-tu spojrzał na swoją konsolę.
– Mamy transmisję. Dowódco Ailee? Jak wygląda sytuacja?
W tej samej chwili odezwał się również jego komunikator na nadgarstku. Xiri. Wsunął ręce pod stół i zignorował połączenie.
– Nasza pilotka wchodzi na pokład.
– Z czyjego upoważnienia? – zapytała królowa.
– Mojego. Na pokładzie mogą się znajdować Eiramczycy. To neutralne terytorium.
Phan-tu ściszył komunikator i podniósł go do ucha, udając, że drapie się po głowie.
– Powiedz im, żeby nie wchodzili na pokład tego statku! – syknęła Xiri. – Phan-tu? Słyszysz mnie? To nadużycie! Powiedz im…
Królowa rzuciła mu ukradkowe spojrzenie. Nie słyszała, co mówi Xiri, ale potrafiła dostrzec, gdy Phan-tu coś przed nią ukrywał. Pośpiesznie opuścił rękę.
– To czas na budowanie zaufania. Myślę, że to nierozsądne – wchodzić na pokład statku bez wyraźnego pozwolenia E’ronoh – powiedział ostrożnie.
– Oczywiście, że tak uważasz. A może to twoja żona tak sądzi? – powiedział starszy doradca.
– Owszem – potwierdził Phan-tu. – Ale to bez znaczenia. Obie strony wciąż liżą rany po wojnie i nadal noszą w sobie strach. Współpraca to jedyny sposób, aby to wszystko odeszło w zapomnienie i byśmy mogli skupić się na tym, co przed nami.
Z konsoli dobiegł głos dowódco Ailee:
– Kapitan Van weszła na pokład.
Phan-tu poczuł w piersi nieznośny ciężar. Było już za późno.
Binnot Ullo wyprostował się i otrzepał swój kombinezon. Goi Ganok stał u jego boku, z dłońmi splecionymi przed sobą.
Do środka weszła wysoka i umięśniona kobieta w średnim wieku. Miała na sobie ciemnoniebieski mundur pilotki z wodnymi insygniami Eirama na ramieniu. Cywilka, ale zachowywała się jak wojskowa. Była uzbrojona, podobnie jak jej towarzysz – Eiramczyk, który wyglądał na znacznie młodszego od niej, z twarzą usianą zielonkawoniebieskimi piegami. Sprawiał wrażenie równie zdenerwowanego, co Goi. Stojący tuż za progiem e’roniański pilot, porucznik Gunnaw, zmarszczył brwi i czekał.
– Jestem kapitan Plana Van z Eirama – przedstawiła się kobieta. – Podajcie swoje nazwiska, pochodzenie i cel.
– Binnot Ullo. – Binnot skłonił się lekko. Nie chciał używać fałszywego imienia. Ani on, ani Goi nie byli znani poza szeregami Ścieżki. Wkrótce jednak miało się to zmienić. Przynajmniej dla Binnota. Lekko kopnął Goia, który ukłonił się sztywno, jak zardzewiały droid wymagający naoliwienia.
– Goi Ganok. Jesteśmy tylko zwykłymi spedytorami. – Uśmiechnął się, odrobinę zbyt szeroko, ukazując rzędy drobnych zębów.
– Pochodzimy oczywiście z Miriala i Roony – dodał Binnot. – Byliśmy w drodze na Shuraden, lecimy z naszej stacji w pobliżu Skye.
Kapitan Van zmrużyła oczy.
– To dziwne, że wasza trasa przebiega w pobliżu układu Eirama. Większość przewoźników unika nas ze względu na pas szczątków…
– Tędy było szybciej – wyjaśnił Binnot.
– Niewiele – odparła kapitan Van. – Rozumiem, że zostaliście zaatakowani przez piratów i przybyliście na księżyc celem dokonania napraw. Czy napastnicy się zidentyfikowali?
Binnot rzucił jej protekcjonalne spojrzenie.
– To byli piraci. Oczywiście, że się nie zidentyfikowali.
– A wasz ładunek? Co przewoziliście?
– Koncentraty białkowe. Ale wszystkie beczki zostały zabrane. – Binnot wskazał gestem na pustą ładownię. Obserwował, jak kapitan i jej kolega powoli obchodzą pomieszczenie. Miało około dwunastu metrów długości i nieco mniej szerokości i wysokości, zajmując większość powierzchni małego statku. Van pociągnęła nosem – raz, a potem drugi.
Młody Eiramczyk również węszył przez chwilę.
W końcu kobieta odwróciła się do swojego towarzysza.
– Czujesz to, Otto? – Wyminęła Binnota, a odgłos jej kroków odbijał się głuchym echem od grodzi, gdy przechodziła przez ładownię. Nagle dźwięk się zmienił – zabrzmiał dziwnie pusto i donośnie. Van przyklękła i wyjęła z pochwy u pasa nóż, wsuwając jego ostrze w szczelinę między metalowymi panelami. Podważyła jeden z nich i szarpnęła mocno, a potem odrzuciła na bok metalowy kwadrat, który uderzył ze szczękiem o gródź.
Ukryty przedział w podłodze był pełen szczelnie zamkniętych kadzi, a okienko w wieku każdej z nich pokazywało, że są wypełnione po brzegi atramentową cieczą. Dla Binnota była kompletnie bezwonna – no, może pachniała lekko solanką – ale eiramska kapitan i jej towarzysz najwyraźniej wyczuwali jej zapach i, sądząc po ich minach, nie byli nią zachwyceni. Kobieta rozdęła nozdrza i skrzywiła się kwaśno.
– To klytobakteria – oznajmiła, wpatrując się w Binnota. – Co ona tu robi?
Binnot potrząsnął głową, podobnie jak Goi – trochę zbyt energicznie.
– Co to jest klytobakteria? – zapytał Goi, starając się przybrać pełen zakłopotania wyraz twarzy.
– Pewnego suchego lata, gdy byłam dzieckiem – zaczęła kapitan Van – pojawiła się na północnym brzegu mojej rodzinnej wyspy na Eiramie. Zabiła ryby, morskie warzywa, ptaki… wszystko. Przez lata nie mogliśmy pływać ani nawet wchodzić do wody. – Patrzyła na nich oskarżycielsko. – Co zamierzaliście z nią zrobić?
– Nie mieliśmy pojęcia, że to coś tu jest! Nie czuliśmy żadnego dziwnego zapachu – zapewnił ją Binnot, podnosząc ręce w obronnym geście. – Zapłacono nam tylko za dostarczenie koncentratów białkowych na Shuraden…
Kapitan Van położyła dłoń na rękojeści swojego blastera.
– Celowo wlecieliście do układu Eirama, mimo iż łatwo mogliście tego uniknąć, a teraz okazuje się, że przewozicie broń biologiczną, która mogłaby sprowadzić katastrofę na moją planetę?
Stojący u jej boku Eiramczyk zacisnął dłonie w pięści i wyrzucił z siebie:
– Pracujecie dla E’ronoh?
– Waż słowa! – Porucznik Gunnaw wszedł do ładowni. Zerknął na zbiorniki, a potem spojrzał ostro na Binnota i Otta.
– Otto! – Kapitan Van zgromiła swojego młodego towarzysza wzrokiem.
Goi, sprawiający wrażenie autentycznie oburzonego, warknął:
– Nie!
Binnot uderzył go w ramię tak mocno, że Goi stracił równowagę i zatoczył się w bok, złorzecząc pod nosem.
– Ten statek nigdzie się stąd nie ruszy. – Kapitan Van dotknęła komunikatora na nadgarstku. – Dowódco Ailee? Mają na pokładzie broń biologiczną. Klytobakterię.
Podczas gdy kapitan Van rozmawiała ze swoim zwierzchnikiem, porucznik Gunnaw również mówił coś szybko do własnego komunikatora. Goi pocił się ze zdenerwowania tak obficie, że jego kurtka pociemniała od wilgoci. Binnot wyciągnął do niego rękę, a gdy towarzysz podchwycił jego wzrok, mężczyzna pochylił się bliżej i szepnął:
– Pamiętaj, Goi. Właśnie na tym nam zależy. Tak?
Mężczyzna ledwie zauważalnie skinął głową.
Kiedy kapitan Van skończyła składać raport, ona i Otto pośpiesznie wyszli z ładowni.
– Ani ten statek, ani żaden z was nie opuści tego księżyca, dopóki będę miała w tej kwestii coś do powiedzenia – rzuciła Van tuż przed tym, jak drzwi do ładowni zasunęły się za nią z hukiem. Binnot i Goi usłyszeli szczęknięcie blokady. Z drugiej strony dobiegały podniesione głosy porucznika Gunnawa, kłócącego się z kobietą.
„Och, ależ oczywiście, że zamierzam opuścić ten księżyc” – pomyślał z mściwą satysfakcją Binnot. „I to już wkrótce!” Mimo to był zadowolony. Matka będzie zachwycona. Dopilnował dostarczenia ledwie zagaszonej wojnie mnóstwa paliwa, aby mogła znowu buchnąć wysokim płomieniem. Jeśli ktokolwiek jeszcze będzie się zastanawiał, czy Eiram i E’ronoh ponownie zasiądą przy stole, aby podjąć negocjacje, to klytobakteria skutecznie to uniemożliwi. Podobnie zresztą unicestwi wszelką dobrą wolę, jaką Xiri A’lbaran i Phan-tu Zenn mogli wykrzesać u mieszkańców planet swym niedorzecznym małżeństwem.
– Hej! – Z głośników statku dobiegł głos e’roniańskiego pilota. – Wokół stacji roi się od eiramskich statków. Co planowaliście zrobić z tą klytobakterią?
– Nie mamy z tym nic wspólnego – zapewnił go gładko Binnot. – To prawdopodobnie nawet nie jest klytobakteria, tylko resztki szlamu ze starej, zepsutej dostawy koncentratów białkowych. Jesteśmy niewinni!
– Trzymajcie się tam – powiedział pilot. – Wsparcie z E’ronoh jest w drodze. Właściwie to… już tu są.
Usłyszeli niskie dudnienie silników, gdy w pobliżu pojawił się kolejny statek.
– Och – mruknął Goi i zasłonił otwory uszne dłońmi. – Zaczynamy.
Phan-tu słuchał zszokowany, jak dowódco Ailee przedstawia swój zaktualizowany raport. Broń biologiczna? Jego matka, królowa, aż się zjeżyła na dźwięk tych słów. Ona również miała na sumieniu produkowanie trucizny, której zamierzała użyć, aby bronić swojego ludu – zaledwie kilka tygodni temu. Straszny, desperacki błąd. Teraz jednak, gdy patrzyła na Phan-tu, nie sprawiała wrażenia zatroskanej, a raczej lekko usatysfakcjonowanej, jakby chciała powiedzieć: „Widzisz, Phan-tu? Czy nie miałam racji, próbując zrobić dokładnie to, co chcą teraz zrobić E’ronianie?”.
Ale zgodzili się, że to nie było dobre rozwiązanie, a w tej chwili oznaczało kolejny krok w kierunku nieczystej gry w i tak już brudnej wojnie. Przerażające praktyki, takie jak używanie statków wiertniczych, okazywały się przestarzałymi metodami. Teraz stosowano bardziej wyrafinowane i brutalne taktyki. Ale… klytobakteria? Trucizna mogła uśmiercić podżegaczy wojennych. Użycie bakterii, jeśli jej stężenie byłoby odpowiednio wysokie, mogło wytrzebić całe gatunki i zakłócić równowagę delikatnych ekosystemów. Klytobakteria mogła zabić całą planetę. Tego już za wiele. Przekaz był jasny i prosty: to eskalacja.
– Skąd możemy mieć pewność, że to naprawdę klytobakteria? – zapytał Phan-tu.
Starszy doradca pochylił się do przodu.
– Wszyscy wiemy, jak ona pachnie. Jak śmierć.
Phan-tu poczuł, jak wśród zgromadzonych w sali narasta wściekłość. Królowa małżonka Odelia zaciskała palce na krawędzi stołu tak mocno, jakby chciała złamać blat na pół. Podniósł rękę, udając, że chce przetrzeć czoło, i szepnął do komunikatora:
– Xiri? Klytobakteria. Czy to prawda?
– Nie mamy z tym nic wspólnego! – zapewniła go natychmiast. – Musisz mi uwierzyć. Wiem, że twoi ludzie mogą myśleć, że to odpowiedź na truciznę, której królowa chciała użyć przeciwko E’ronoh. Musimy uspokoić nastroje i wyjaśnić tę sprawę.
Królowa Adrialla uniosła dłonie, pobrzękując bransoletami.
– To nie ma sensu. Jesteśmy o krok od trwałego pokoju…
– Xiri mówi, że nie mają z tym nic wspólnego – oznajmił Phan-tu.
– Wspierała mnie, gdy sama popełniłam błędy, próbując bronić Eirama. Obiecałam, że będę chroniła przyszłość tych dwóch światów. Wierzę Xiri. Musimy to przedyskutować, zamiast działać pochopnie – powiedziała stanowczo królowa Adrialla.
Starszy doradca wstał.
– Księżniczka Xiri ma dobre intencje. Ale Xiri to nie E’ronoh, a E’ronoh to nie Xiri. A tam nie brakuje i takich, którzy zawsze będą nam źle życzyli. Wystarczy wspomnieć wicekróla Ferrola i jego syna. Próbowali zabić własną księżniczkę z powodu jej powiązań z Eiramem! Musimy chronić nasz lud. – Odwrócił się do pozostałych doradców i rodziny królewskiej. – Po ślubie wszyscy zgodziliśmy się podejmować decyzje większością głosów, aby nie powtórzyła się kolejna nieszczęśliwa historia, taka jak z trucizną. Co powiedzielibyście na reakcję, która zademonstrowałaby naszą siłę w odpowiedzi na zagrożenie klytobakterią?
Spośród dziewięciu osób siedzących przy stole, sześć wysunęło do przodu dłonie zwinięte w pięści – na znak, że popierają ten pomysł. Tylko królowa, jej małżonka i Phan-tu położyli je płasko na stole, wyrażając sprzeciw.
Królowa Adrialla spojrzała bezradnie na syna.
– Nie mamy wyboru.
Najstarszy z doradców uniósł rękę.
– Za Eiram.
– Za Eiram! – powtórzyli wszyscy zgodnym chórem. Wszyscy, z wyjątkiem Phan-tu, który miał wrażenie, że ziemia usuwa mu się spod stóp. Wszystko, nad czym on i Xiri tak ciężko pracowali… Wszystko poszło na marne.
Słyszał dobiegający z okolic nadgarstka cichy głos jego żony. Choć był bardzo cichy, równie dobrze mogłaby krzyczeć mu prosto do ucha. Wiedział jednak, że nie ma sensu jej teraz odpowiadać.
– Powiedz im, żeby się wstrzymali! Phan-tu, słyszysz mnie?! Phan-tu!
Statek kapitan Plany Van unosił się nad stacją, na terenie której dokował transportowiec pełen zbiorników z klytobakterią. Eskortowały ją dwa myśliwce półksiężycowe, ale wolałaby mieć je przed sobą. Po jej ostatnim meldunku złożonym dowódco Ailee zjawiły się dwa e’roniańskie diable myśliwce, które dołączyły do statku porucznika Gunnawa i znajdowały się teraz stanowczo za blisko jak na jej gust. Wiedziała, że wystarczyłby strzał lub dwa, aby zredukować jej transportowiec do sterty szczątków. Nie, chwila… Teraz w zasięgu wzroku pojawiły się już cztery. Sytuacja szybko eskalowała.
– Mamy pozwolenie na zestrzelenie tego frachtowca – odezwało się Ailee. – Przewozi zakazaną broń biologiczną. E’ronoh złamał pakt o zawieszeniu broni.
– Ale nie mamy żadnej pewności, że te zbiorniki z klytobakterią pochodzą z E’ronoh. Pilot powiedział, że… – Zanim jednak zdołała dokończyć, nadeszło naraz kilka transmisji – a dokładniej pięć. Jedna z towarzyszącego jej półksiężycowego myśliwca, trzy z boi komunikacyjnej tuż za księżycem i jedna bezpośrednio od centralnej rady Eirama.
– Co, na zimny księżyc, się dzieje?! – Zaczęła odbierać komunikaty, jeden po drugim:
– Pilne wieści! Rozmowy pokojowe na Jedzie zakończyły się fiaskiem!
– Ambasador Tintak z E’ronoh został zabity! To koniec! Wszystko skończone…
– To była prawdziwa rzeź! Eiramczycy zostali wciągnięci w pułapkę. Jedha płonie, są doniesienia o ofiarach…
Plana Van wyjrzała przez iluminator. Trzęsły jej się ręce. Musieli strzelać. Mieli do tego pełne prawo, teraz, gdy zawieszenie broni zostało zerwane. Ale nie mogła się ruszyć. Powrót do walki był ostatnią rzeczą, której by sobie życzyła. Czy naprawdę mogła mieć pewność, że klytobakteria to sprawka E’ronoh? Czy znała wszystkie fakty? Ale przeczucie podpowiadało jej, że powinna bronić ojczystej planety, a sama perspektywa skażenia klytobakterią przerażała kobietę do szpiku kości. Tylko to się liczyło. Wzięła głęboki oddech.
– Z mojego upoważnienia… – powiedziała. – Strzelać bez…
Ale zanim zdążyła dokończyć, w jej polu widzenia doszło do wybuchów. Jeden z półksiężycowych myśliwców strzelił do unoszącej się nad stacją diablej maszyny porucznika Gunnawa, podczas gdy drugi eiramski statek wziął na cel unieruchomiony transportowiec pełen śmiercionośnej bakterii, wciąż dokujący w dole. Myśliwiec Gunnawa natychmiast eksplodował, a jednostka Binnota i Goia stanęła w płomieniach. Kapitan Van widziała, jak odbiegają od wraku w poszukiwaniu osłony, i ten widok sprawił, że poczuła zarówno ulgę, jak i zaskoczenie. Ale porucznik Gunnaw nie żył. Plana zamknęła oczy, próbując pogodzić się z tą straszliwą świadomością.
– Aresztować rozbitków. Musimy się dowiedzieć, gdzie wyprodukowano tę broń biologiczną i jak możemy zniszczyć jej źródło – rozkazało dowódco.
Statki się rozproszyły. Dwa eiramskie myśliwce zawinęły w uniku, starając się zejść z linii strzałów dwóch e’roniańskich diablich maszyn. Licząc na to, że nikt nie będzie ścigał jej cywilnego frachtowca, Plana zanurkowała ku powierzchni księżyca, aby zatrzymać Binnota i Goia.
Jej nadzieje okazały się płonne. Pięć sekund później jeden z e’roniańskich myśliwców przerwał pościg za półksiężycowym statkiem przeciwnika i zaczął zmniejszać dzielący ją od niego dystans. Plana wykonała ostry zwrot, oddalając się od księżyca.
– Musimy wracać na Eiram – powiedziała do swojego drugiego pilota, Lunnta. – Nie damy rady w bezpośrednim starciu z tymi maszynami.
Z głośników dobiegł głos dowódco Ailee, apelującego do wszystkich eiramskich jednostek w okolicy:
– E’ronoh wzywa na pomoc swoich pilotów przebywających poza sektorem. Obie planety wysłały duży kontyngent na Jedhę, ale nie możemy skontaktować się z naszymi jednostkami. Jeśli E’ronianie sprowadzą tu posiłki, już po nas. Musimy uniemożliwić im wysłanie wiadomości…
– Ile statków? – Transportowiec się zatrząsł – zostali trafieni. Przestali przyśpieszać. Lunnto natychmiast zerwał się z fotela, żeby spróbować obejść uszkodzenie przewodu paliwowego i powstrzymać wyciek. – Napraw to! Szybko! – wycedziła.
– A myślisz, że co robię?! – odkrzyknął Lunnto, opuszczając w pośpiechu kokpit i kierując się do maszynowni.
– Kapitan Van? Wszyscy piloci! Słyszycie mnie? Zniszczyć te boje komunikacyjne – albo już za chwilę na głowę zwali nam się więcej e’roniańskich statków, niż będziemy w stanie zliczyć!
Plana warknęła gniewnie. Nie da rady walczyć z flotą e’roniańskich statków, ale jej małe podwójne działko mogło zniszczyć boję.
– Zajmę się tym – powiedziała. – Wynośmy się stąd. Pięć boi obsługujących te planety to C-12, C-13, A-01 do A-03. Mamy wystarczająco dużo paliwa i dość siły ognia, aby je zlikwidować.
Silniki statku nagle zamruczały satysfakcjonująco. Lunnto naprawił przewód paliwowy. Przyśpieszyli, kierując się ku pierwszej boi, z e’roniańskim diablim myśliwcem wciąż siedzącym im na ogonie. Wystarczył jednak jeden strzał, aby małe urządzenie eksplodowało w powodzi iskier.
Lunnto wrócił do kokpitu z twarzą umazaną smarem.
– Co, jeśli będziemy ich potrzebowali do kontaktu z innymi sektorami? – zapytał, wciskając przyciski tak szybko, że ledwie nadążała za ruchami jego palców.
„Nie mamy pewności, że to dobre rozwiązanie” – pomyślała Plana, ale teraz potrzebowali przywódcy.
– Niby po co? – rzuciła, bardziej do samej siebie niż do niego. – Nikt nam nie pomaga. Jesteśmy w tym wszystkim osamotnieni. Republika twierdzi, że chce nas wesprzeć, ale nie jesteśmy jej częścią, a syn kanclerz zniszczył Erasmus. Jedi mieli pomóc w rozmowach pokojowych, ale te zakończyły się fiaskiem. Jesteśmy zdani na siebie, Lunnto. – Zmarszczyła brwi. – Ta klytobakteria nie wzięła się znikąd. Jeśli E’ronoh otrzymuje pomoc z zewnątrz, czas z tym skończyć. Weź na cel kolejną boję. – Przyśpieszyła, zostawiając walczące myśliwce w tyle.
Chwilę później oślepiający błysk i huk sprawiły, że Plana upadła na podłogę; zawyły alarmy. Jej nawigator, Pell, wszedł chwiejnym krokiem do kokpitu, drapiąc się po niebieskawej brodzie i mrugając powoli.
– Hej, chyba ktoś do nas strzela! – mruknął chrapliwym głosem.
Plana przewróciła oczami. Ha! To ci dopiero była drzemka. Wskoczyła z powrotem na fotel pilota i poklepała czule konsolę.
– No, a teraz pokaż, co potrafisz – mruknęła, przyśpieszając do maksymalnej prędkości. Diabli myśliwiec kontynuował atak, aż w końcu uwolniła ich od niego półksiężycowa eiramska maszyna. Transportowiec Plany miał osłony dość mocne, żeby zdołali wytrzymać jeszcze kilka trafień.
Kolejna boja zniknęła w skwierczącej kuli ognia. Plana była dobrą pilotką, ale w młodości również doskonale strzelała. Niektórych rzeczy się nie zapomina. Następne urządzenie znajdowało się po drugiej stronie Eirama, ale nie musieli nawet tam lecieć.
– Kapitan Van? Ostatnia boja komunikacyjna zniszczona.
– Doskonale! – zawołała Plana, a załoga zawtórowała jej serią entuzjastycznych okrzyków. – Kto ją zdjął?
Chociaż walczyli zaledwie od kilku minut, w głosie dowódco Ailee znać już było znużenie:
– Trudno powiedzieć. E’roniańskie statki strzelały jednocześnie z naszymi. Wygląda na to, że pomyśleli o tym samym.
Plana poczuła w całym ciele mrowienie, gdy zwolniła i zawróciła transportowiec. W oddali przestrzeń otaczającą Eirie rozświetlały eksplozje, pochłaniające statki zarówno z Eirama, jak i E’ronoh. Znowu ginęli ludzie. Pomyślała o wszystkich innych planetach i istotach w rozległej galaktyce – tak wielu przybyło na uroczystą ceremonię zaślubin zaledwie kilka tygodni temu. Teraz byli odcięci, bez szans na pomoc z zewnątrz. Pomyślała o tych wszystkich nowych bojach komunikacyjnych umieszczonych przez niezliczonych poszukiwaczy nadprzestrzennych w ciągu ostatnich kilku lat. Połączyły ich planety z resztą galaktyki. A teraz, w mgnieniu oka zniknęły – przestały istnieć.
Byli sami. Zdani tylko i wyłącznie na siebie. I ponownie w stanie wojny.
POKŁAD „ZMIERZCHU”
Gella Nattai siedziała w zacisznym kącie małej mesy na pokładzie „Zmierzchu”, czyszcząc swoje miecze świetlne. Dziwnie było mieć własny statek. Elegancki, o smukłej sylwetce, stanowił prezent od kanclerz Greylark – a teraz służył jako środek transportu grupce Jedi. Wszyscy zmierzali na Jedhę z Coruscant, gdzie Rada Jedi pozytywnie rozpatrzyła wniosek Gelli, pozwalając jej zostać Poszukiwaczką. Początkowo wahali się co prawda, wyrażając obawy, czy stres związany z wydarzeniami na Eiramie zbyt mocno nią nie wstrząsnął, ale gdy do obrad prowadzonych za zamkniętymi drzwiami dołączył w formie hologramu mistrz Creighton Sun, przychylili się ostatecznie do jej prośby. Pomimo wszystkiego, co wydarzyło się na Eiramie i E’ronoh, z tej całej sytuacji wynikło również coś pozytywnego: zyskała w końcu pewność.
Po jakimś czasie spędzonym w tamtejszej świątyni myślała, że jest gotowa kontynuować swoje medytacje w Jedha City, ale wieści od Aidy, które nadeszły zaledwie wczoraj, pokrzyżowały jej plany. Wiadomość o zamachu bombowym, do którego doszło podczas ceremonii podpisania traktatu pokojowego, zszokowała wszystkich. A teraz Gella nie mogła przestać myśleć o Axelu i o tym, czy faktycznie od początku coś go łączyło ze Ścieżką Otwartej Dłoni.
Bez przerwy analizowała wszystkie ich rozmowy i spotkania, odtwarzając je w myślach niczym zapętlone nagranie. Każde kłamstwo, które usłyszała z jego ust. Każde spojrzenie. Czytała raporty służb Republiki z jego przesłuchań po tym, jak został uwięziony, ale nie znalazła w nich ani nic godnego uwagi, ani odpowiedzi na pytanie, dlaczego jej własna intuicja ją zawiodła. Sytuację pogarszał jeszcze fakt, że gdzie nie spojrzała, przypominało jej o Axelu luksusowe wyposażenie „Zmierzchu”, osobiście przez niego wybrane. Marmurowe posadzki i obicia ze szczotkowanego jedwabiu wydawały się tu dziwnie nie na miejscu. Potrząsnęła głową i sięgnęła po ostro zakończone narzędzie, aby usunąć drobinki brudu z małych szczelin wzdłuż rękojeści. Następnie użyła szmatki do polerowania i tarła metalowe powierzchnie z takim zapałem, że pomimo iż w pomieszczeniu panował chłód, zrobiło jej się gorąco. Miecze świetlne były już tak czyste, jak tylko to możliwe, ale Gella wciąż pocierała je szmatką, jakby od tego zależało jej życie. Potrzebowała czegoś do roboty, nawet jeśli miało to oznaczać polerowanie broni tak długo, aż zostaną z niej jedynie metalowe wióry.
– Hej!
W progu mesy stanął mistrz Jedi Orin Darhga. Przygotowała się na żart, który zwykle padał z jego ust po słowach powitania, ale Orin wydawał się dziwnie nieswój. Poważny. Jego rudobrązowe włosy i broda były jak zwykle potargane, ale niebieskie oczy nie lśniły psotnie. Kopnął lekko czubkiem buta we framugę.
– Co się stało?
– Wiadomość od mistrza Creightona Suna i Aidy Forte. Oznaczona jako pilna. Wiem, że nie musisz jej odbierać, ale pamiętam również, że ty i Creighton często współpracowaliście. Wybór należy od ciebie.
– Jasne.
Gella wstała i podążyła za nim do pomieszczenia w samym sercu statku, w którym znajdowała się duża konsola łączności z polerowanego szkła. Zgłaszała się na ochotnika i oferowała swój statek jako środek transportu innym Jedi, kiedy tylko mogła. Wciąż dziwnie się czuła, mając go na własność. Prawdę powiedziawszy, po rozmowie z Aidą i informacji o zamachu, natychmiast zaczęła przygotowania do podróży na Jedhę – tak na wszelki wypadek. Żywiła jednak nadzieję, że zanim zniknie pośród krętych uliczek Świętego Miasta, usłyszy, iż negocjacje zakończyły się sukcesem. Chciała w końcu oczyścić swój umysł ze wszystkiego, co miało jakikolwiek związek z Eiramem lub E’ronoh – a zwłaszcza z Axelem.
– Czy wszystko w porządku? – Orin szturchnął ją łokciem.
– Tak, tak, oczywiście. Dlaczego pytasz?
– Żyłka na skroni pulsuje ci tak, jakby miała lada chwila pęknąć.
Nic na to nie odpowiedziała.
– Posłuchaj – westchnął. – Cała ta sprawa z Greylarkiem… Wszystko, co wydarzyło się na E’ronoh i Eiramie – to nie twoja wina. Odwaliłaś kawał dobrej roboty. Nie możesz siebie winić za to, że ktoś ma złe intencje.
– Powinnam była lepiej ocenić całą sytuację – powiedziała gorzko.
– Ależ właśnie to zrobiłaś. Do samego końca robiłaś to, co słuszne. Chodzi o to, na co się liczy, prawda? Miałem nadzieję, że nie urażę nikogo jakimś głupim żartem na przyjęciu w konsulacie w zeszłym tygodniu, ale to zrobiłem. Skąd miałem wiedzieć, że na Trandoshy żarty związane z załatwianiem swoich potrzeb fizjologicznych są uznawane za rzucenie wyzwania do walki?
– Orin…
– Hej, przynajmniej wygrałem! – Poklepał swój miecz świetlny. – Ale to nauczka na przyszłość. Nie wszyscy lubią kloaczny humor. Poza tym najwyraźniej nie jestem dobrym materiałem na ambasadora. Ach, oto i jesteśmy.
Główny przedział statku był duży i wyposażony w eleganckie srebrzyste krzesła. Czekała już na nich z niecierpliwością czwórka innych Jedi – dwoje ludzi, Twi’lek i Iktotchi. Od początku podróży Gella izolowała się tak skutecznie, że nawet ich jeszcze nie poznała.
W powietrzu zamajaczyły holograficzne postacie Creightona Suna i Aidy Forte. Połączenie było niestabilne, a krawędzie sylwetek – rozmyte, co nie dziwiło, biorąc pod uwagę burze piaskowe szalejące na Jedzie. Twarz Creightona szpeciło kilka rozcięć, a Aida wyglądała na do cna wyczerpaną. Szaty obojga były podarte i postrzępione.
Gella zaczerpnęła gwałtownie tchu, zaskoczona. „O, nie… Co tam się wydarzyło?” – jęknęła w duchu, gdy Creighton zaczął:
– Rozmowy pokojowe zakończyły się całkowitym fiaskiem. Bitwa wreszcie dobiegła końca…
– Bitwa? Wcześniej wspomnieliście, że ta eksplozja to zwykły… incydent – wykrztusiła Gella.
– Wybuchły zamieszki – wyjaśniła ponuro Aida. – Nie mamy pewności, ale sądzimy, że to sprawka Ścieżki Otwartej Dłoni.
– Albo jakiejś mniejszej frakcji w jej szeregach – dodał Creighton. – Wiemy, że Herold – Werth Plouth – był w jakiś sposób zaangażowany w zamieszki, ale nie mamy pojęcia, czy je wywołał, czy po prostu do nich dołączył. Wersje tej historii co chwila się zmieniają. Nie wiemy też, czy celowo próbowali doprowadzić do zerwania negocjacji pokojowych, czy zwyczajnie rozwścieczyła ich obecność Jedi. Wielu z nas wciąż dochodzi do siebie po bitwie.
– Co takiego? Masz na myśli, że są ranni? – zapytał twi’lekański Jedi.
– Tak, ale niektórzy ucierpieli również w inny sposób. Nie potrafimy tego wyjaśnić. Część nie odniosła co prawda obrażeń fizycznych, ale zostali… obezwładnieni. Nie jesteśmy pewni, czy to toksyna, czy coś innego. Były ofiary, a Jedi nie są jedynymi poszkodowanymi.
– Ilu? – zapytał Orin. – Ilu zabitych? Ilu rannych?
– Nie mamy jeszcze dokładnych danych, ale wielu jedhańskich cywilów zostało rannych lub utraciło dach nad głową, a samo miasto poważnie ucierpiało. Ostatni posąg Jedi legł w gruzach.
Rozległ się zbiorowy okrzyk zaskoczenia.
Gdy głos zabrała Aida, sprawiała wrażenie raczej złej niż smutnej:
– Nie znamy stanu archiwów, które się pod nim mieściły. Budynki zostały zrównane z ziemią. Trudno w tej chwili ocenić pełen zakres zniszczeń.
– Zasugerowaliśmy Radzie Jedi i kanclerzom, aby zwrócić się bezpośrednio do Ścieżki na Dalnie – powiedział Creighton, przechodząc do omawiania dalszych szczegółów bitwy, ale Gella już go nie słuchała. W piersi czuła nieznośny ucisk – jeszcze niedawno oglądała posąg podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Świętego Miasta. Nadal miała świeżo w pamięci widok zapierającego dech w piersiach powietrznego spaceru kapłanki Śpiewającej Góry, z posągiem górującym majestatycznie w tle. Była pewna, że przetrwa tam kolejne tysiąclecia i że będą go podziwiać jeszcze niezliczeni Jedi. Oczami duszy ujrzała, jak rozpada się na kawałki, a wszędzie unosi się kurz, ukazując, jak wstrząsająco kruchy był w istocie. Przez krótką chwilę miała paraliżującą wizję upadających Jedi – zarówno tych, których znała, jak i tych, których nigdy nie spotkała.
Obraz zniknął jednak równie szybko, jak się pojawił. Potrząsnęła głową i skupiła się na tu i teraz.
– Czy Rada Jedi wie? Kanclerze? – weszła Creightonowi w słowo.
Mistrz Sun potrząsnął głową.
– Nie jesteśmy pewni. Wysłaliśmy wiadomość na Coruscant, ale nasze boje komunikacyjne dalekiego zasięgu zostały zniszczone wkrótce potem, prawdopodobnie przez uciekających członków Ścieżki. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi od żadnego z kanclerzy.
– W mieście panuje kompletny chaos – podjęła Aida. – Potrzebujemy waszej pomocy przy doprowadzeniu wszystkiego do ładu. Grzebaniu zmarłych. Ale musimy was ostrzec – cokolwiek wywołało u niektórych z Jedi ten… stan, tę chorobę, może potencjalnie wpłynąć również na was. Przeszukaliśmy miasto na tyle, na ile się dało, ale nie wiemy, co to spowodowało ani dlaczego przestało wywierać na nas ten dziwny wpływ. Musicie mieć się na baczności.
Gella miała mętlik w głowie od natłoku informacji, od głosów, od tego całego chaosu. Po tym, jak Axel trafił do więzienia, podpisanie traktatu na Jedzie powinno doprowadzić wszystko do końca, raz na zawsze. To miał być początek nowego rozdziału, w którym Eiram i E’ronoh mogłyby wreszcie zacząć naprawiać wzajemne stosunki i budować trwały pokój. Wszystko, o co walczyła przez ostatnie tygodnie, rozpadało się na kawałki. Pomyślała o Xiri i Phan-tu i na myśl o bólu, który poczują, gdy się o tym wszystkim dowiedzą, niemal pękło jej serce. Byli jej przyjaciółmi. Ich planety zasługiwały na lepszy los. Oni zasługiwali na więcej.
Narastał w niej gniew. Axel musiał wiedzieć, że do tego dojdzie. Tak wiele przed nią ukrywał. Prawdopodobnie siedział teraz gdzieś w celi, a jedzenie podawano mu na ładnej tacy. Nie zdziwiłaby się, gdyby okazało się, że osadzono go w jakimś luksusowym ośrodku dla przestępców – wszak był synem samej kanclerz Greylark. Bardzo żałowała, że nie przesłuchała go osobiście. Pytanie brzmiało: czy w ogóle obchodziły go konsekwencje jego działań? Czy odczuwał żal?
Co ważniejsze jednak: czego jeszcze mogą się spodziewać? Co, jeśli to tylko preludium do czegoś większego? Stawką mogły być miliony istnień.
Jeśli coś wiedział, zmusiłaby go, żeby jej to wyznał. W ten lub inny sposób.
Chciała też jego cholernych przeprosin. Szczerych.
– Gello? Słyszysz mnie?
Orin dotknął jej rękawa. Pozostali Jedi opuścili już przedział i Gella zorientowała się, że stoi, samotna, z zaciśniętymi pięściami.
– Przepraszam. Co mówiłeś?
– Jedi przygotowują się do podróży na Jedhę. Creighton i Aida opuszczają sektor, żeby nawiązać kontakt z Radą i kanclerzami.
Gella oswobodziła się z jego uścisku i stanęła z nim twarzą w twarz.
– Nie mogę lecieć na Jedhę. Zostawię ich w Jedha City, ale muszę odnaleźć Axela Greylarka.
– Syna pani kanclerz? Po co? Przecież od dawna jest w więzieniu. Słyszałem, że został osadzony w zakładzie na Pipyyrze, niedaleko Bakury.
– Nie obchodzi mnie, gdzie przebywa. Muszę z nim porozmawiać. Mam przeczucie, że wiedział, iż to wszystko się wydarzy, i może mieć informacje na temat tego, czego powinniśmy się spodziewać.
Orin próbował jeszcze coś do niej mówić, ale ona szła już do kokpitu, aby sprowadzić statek na planetę. Musiała się skupić na pilotażu, ale było to trudne, gdy widziała dym unoszący się ze zgliszcz Świętego Miasta, strzaskany posąg Jedi i szczątki budynków, świadczące o przerażających scenach, rozgrywających się w miejscu będącym oazą pokoju dla wszystkich, którzy w jakiś sposób czcili Moc. Wyczuwała kipiące wszędzie ból, stratę i gniew. Ale powinna w tej chwili znajdować się gdzieś indziej. Czuła, że jakaś niewidzialna siła ciągnie ją na Pipyyr, gdzie znajdzie Axela. I odpowiedzi.
Zamykała już właz „Zmierzchu” i przygotowywała się do startu, gdy Orin wszedł do kokpitu i usiadł w fotelu drugiego pilota.
– Hej! Co ty wyprawiasz? – zdziwiła się.
– Nie puszczę cię tam samej – odparł, wzruszając ramionami. – Lecę z tobą.
– Nie, nie lecisz. – Odwróciła się i spojrzała na niego surowo. – Rada potrzebuje cię na Jedzie. A ja znam Axela lepiej niż ktokolwiek inny. Może nawet lepiej niż sama kanclerz Greylark.
– Nie wątpię w to. Ale powinnaś wiedzieć, że uparte izolowanie się i obstawanie przy tym, że ty jedyna jesteś w stanie rozwiązać ten problem… stanowi problem samo w sobie. Pobudki, którymi się kierujesz, nie są zdrowe. A fakt, że jesteś w tej chwili wściekła, mówi sam za siebie.
– Nie jestem wściekła! – zaprotestowała nieco gwałtowniej, niż planowała. Zamknęła na chwilę oczy.
– Przynajmniej nie leć tam samotna i wściekła. Naprawdę mógłbym ci pomóc.
Teraz Gella miała ochotę się roześmiać. Znała Orina od lat, a podczas tej podróży spędziła z nim więcej czasu niż kiedykolwiek wcześniej. Wydawał się niepoprawnym optymistą, a jego wieczny dobry humor momentami niemal ją drażnił. Tęskniła za bardziej znajomym wsparciem w postaci wskazówek Creightona Suna. Pomógł jej przetrwać wiele trudnych chwil podczas wydarzeń na Eiramie i E’ronoh.
– Niby jak? – zapytała go.
– Po pierwsze, jestem mistrzem Jedi. Jestem Jedi znacznie dłużej niż ty. A po drugie, chociaż jako Poszukiwaczka nie potrzebujesz specjalnej zgody Rady Jedi, to, co robisz, wpływa na ich decyzje. Jeśli będę ci towarzyszył, twój wybór wyda im się mniej pochopny. Nie potraktują tego jako wybryku podyktowanego uczuciami.
– Ale ja… – Gella urwała w pół zdania. Zamknęła usta i pozwoliła, by słowa Orina do niej dotarły. Miał rację. A ona faktycznie była na tyle wściekła, że gniew mógł wpłynąć na jej osąd. Orin wyglądał, jakby miał zaraz kichnąć, co zapewne – jak do niej dotarło – było u niego odpowiednikiem poważnej miny.
– Ja również wyczuwam, że coś się szykuje – powiedział, spoglądając na pył i dym spowijające Jedha City. Błękitne niebo było w jakiś przewrotny, uparty sposób zachwycająco piękne – urzekające tło, stojące w jaskrawym kontraście z koszmarem, który rozegrał się tam, w dole. – Czułem to od jakiegoś czasu, ale teraz już wiem, że nie chodzi o to, co stało się na Jedzie. Tylko o coś innego. – Zapiął uprząż bezpieczeństwa. – Wszedłem na pokład tego statku, aby gasić pożary. I oto jesteś ty: uparcie zapuszczająca się w najgorętsze otchłanie piekła. Ale ja nie odpuszczę. Ruszajmy.