Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
ERA ZMIAN ZWIASTUJE NOWE NADZIEJE I MOŻLIWOŚCI… ALE I NIEZNANE ZAGROŻENIA.
Jedi zostają wezwani na planetę Dalna, znajdującą się na Zewnętrznych Rubieżach, aby przeprowadzić śledztwo w sprawie skradzionego artefaktu Mocy. Rycerka Zallah Macri i jej padawan Kevmo Zink przybywają na ten sielski, rolniczy świat, pragnąc zbadać potencjalny związek kradzieży z dalnańską grupą misjonarzy nazywających siebie Ścieżką Otwartej Dłoni. Członkowie Ścieżki głęboko wierzą, że Moc musi być wolna i nikt, nawet Jedi, nie powinien jej używać. Do ich szeregów należy między innymi Marda Ro, młoda kobieta, marząca o opuszczeniu Dalny, aby głosić słowo Ścieżki w całej galaktyce. Kiedy Marda i Kevmo się spotykają, natychmiast łączy ich niewytłumaczalna, silna więź… Dopóki Marda nie odkrywa, że Kevmo należy do zakonu Jedi. Ale padawan wydaje się taki miły i chętny, by dowiedzieć się więcej na temat samej Ścieżki, że Marda ma nadzieję, iż uda jej się przekonać go o słuszności własnych poglądów. Dziewczyna nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że przywódczyni Ścieżki, charyzmatyczna kobieta znana jako Matka, ma własny plan, a Jedi stanowią dla niej przeszkodę, której zamierza się pozbyć – za wszelką cenę. Jeśli Marda chce pozostać wierna własnym przekonaniom, może stać się najgorszym wrogiem swojego nowego przyjaciela…
"Ścieżka zdrady" to pierwszy tom kolejnej fazy Wielkiej Republiki, której akcja rozgrywa się 150 lat przed wydarzeniami opisanymi w powieściach "Światło Jedi", "Burza nadciąga" i "Gasnąca gwiazda".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
PROLOG
Radicaz Dobbs, nazywany przez przyjaciół Słonkiem (a przez wrogów znacznie mniej pochlebnie), wylądował swoim zdezelowanym jachtem rekreacyjnym w doku na Dalnie, nic nieznaczącej planetce położonej w kompletnie nieistotnej części przestrzeni kosmicznej. Sytuacja na pograniczu była trudna i Słonko przez lata naoglądał się wielu najróżniejszych przejawów ubóstwa i niedoli, jednak nigdy nie widział lądowiska w tak opłakanym stanie. Stanowiło w zasadzie po prostu błotnistą nieckę, a zarządca portu nie zawracał sobie nawet głowy podawaniem mu współrzędnych – zamiast tego, gdy Słonko opuszczał górne warstwy atmosfery, wymamrotał tylko pośród trzasków i szumów niestabilnego połączenia coś, co brzmiało jak „Posadź go gdziekolwiek” – przy czym „gdziekolwiek” oznaczało dowolne miejsce na przestronnym terenie, który przypominał pobojowisko stratowane wskutek migracji stada banth. Gdy Słonko sprowadzał tam swój statek, „Szpigat”, zastanawiał się, jak to możliwe, aby kolekcjonerka cennych, związanych z Mocą artefaktów wybrała na spotkanie tak zapyziałe miejsce jak to. Nie myślał o tym jednak zbyt długo. Kredyty były kredytami – nieważne, skąd pochodziły.
„Szpigat” opadł na lądowisko bez przeszkód. Dzięki temu, że wyglądał niepozornie, nie ściągnie na siebie niepotrzebnej uwagi – nawet w tej najżałośniejszej imitacji kosmoportu, jaką Słonko kiedykolwiek oglądał. A gdyby zarządcy z jakichś bliżej niewyjaśnionych przyczyn przyszło do głowy dokonać losowej inspekcji, nie znalazłby na pokładzie jachtu nic, do czego mógłby się przyczepić. Wnętrze „Szpigatu” nie wydawało się ani trochę bardziej interesujące od jego wyglądu zewnętrznego: pokład był stary i pokiereszowany, a w środku unosił się zapach, którego Słonko nie mógł się pozbyć – nieważne, jak często i skrupulatnie jego droid serwisowy DZ-23 szorował ściany. Jednak pozory zaniedbania i sędziwości skrywały potężne silniki, kilka dobrze zamaskowanych, chronionych kodami sejfów, a także supernowoczesną bazę danych oraz imponujący komputer nawigacyjny. Słonko lubił wyprzedzać konkurencję o krok – nieważne, na czym akurat polegało jego zadanie.
Gdy już posadził bezpiecznie swój statek i ukrył kilka cenniejszych, przeznaczonych dla lepszych kupców artefaktów, zgromadził pozostałe przedmioty i owinął je ostrożnie, a potem schował do plecaka. Nie zamierzał zabierać ze sobą wszystkich swoich łupów, jedynie kilka. Może i stawiał dopiero pierwsze kroki w fachu pasera – nie mówiąc już o tym, że było to tylko jedno z wielu jego źródeł utrzymania – ale szybko się uczył. W tej galaktyce obcy był obcemu rathtarem – liczyło się tylko, by przetrwać za wszelką cenę i nie dać się pożreć większym od siebie.
Już, już miał opuścić pokład, gdy nagle usłyszał, jak ktoś łomocze w poszycie kadłuba. Wklepał odpowiedni kod i trap opadł, a golenie stabilizujące na jego końcu uderzyły w ziemię ze zgrzytem, od którego Słonko skrzywił się kwaśno. Gdy wyjrzał na zewnątrz, żeby sprawdzić, kto dobijał się do statku, zobaczył potężnie zbudowanego Nautolanina, odzianego w osobliwe, niebiesko-szare szaty, o czole, ramionach i dłoniach wymazanych błękitną farbą. Jednak nie to okazało się najdziwniejsze w jego wyglądzie, a stan wyrastających z jego czaszki głowoogonów, typowych dla przedstawicieli tej rasy: ucięto je tak, że pozostały po nich tylko mięsiste kikuty. To stanowiło brutalne przypomnienie, że pomimo łagodnego uśmiechu obcego, galaktyka i jej mieszkańcy potrafili być czasem wyjątkowo okrutni.
– Ty pewnie jesteś Słonko – odezwał się Nautolanin, rozkładając na boki dłonie zwrócone wnętrzem do góry i kłaniając mu się nisko. – To dla mnie zaszczyt móc cię poznać. Możesz mnie nazywać Heroldem.
Mężczyznę przeszedł dreszcz niepokoju.
– Skąd wiesz, kim jestem?
Nautolanin uśmiechnął się przelotnie, a gdy się wyprostował, jego wielkie, czarne, wilgotne oczy zalśniły chytrze.
– Matka poprosiła, żebym się tu z tobą spotkał. Nie lubi Ferdana i w miarę możliwości stara się unikać miasta. Przebywanie w otoczeniu tak wielu istot żywych wpływa czasem na jej zdolność do obcowania z Mocą. Gdybyś był łaskaw pójść za mną…
Słonko nie miał na to najmniejszej ochoty, jednak kobieta, z którą wymieniał wiadomości, obiecała mu sowitą zapłatę w zamian za dostarczenie interesujących artefaktów. I tak oto Słonko, winny Kartelowi Huttów spore sumy kredytów, dotknął przelotnie pasa, aby upewnić się, że jego blaster jest tam, gdzie powinien, i podążył za Heroldem.
– Nasz kompleks znajduje się niedaleko – poinformował go Nautolanin, kierując się błotnistą drogą w stronę obrzeży niewielkiej osady.
– Opuszczamy Ferdan? – zapytał Słonko.
– Tak. Mieszkamy poza miastem.
– Hm, a więc nazywacie to miastem? – mruknął pod nosem Słonko, przyglądając się obserwującym ich ukradkiem istotom. Większość przechodniów nie poświęcała im specjalnej uwagi, jednak niektórzy zatrzymywali się i wykonywali gest, który znał z jaskiń hazardowych – wśród graczy w rykestrę słynął on jako chroniący przed pechem. Poprawił plecak i zerknął na Herolda.
– Owszem. Dalna to spokojna, niezbyt gęsto zaludniona planeta. Właśnie dlatego my, zakon Ścieżki Otwartej Dłoni, wybraliśmy to miejsce na nasz dom. Niewiele tu rzeczy, które mogłyby nas rozpraszać. Mimo to… lepiej, żebyśmy się zbytnio nie ociągali. Trwa tu właśnie pora deszczowa i jeśli będziemy przebywali zbyt długo na zewnątrz, istnieje duże prawdopodobieństwo, że przemokniemy…
Słonko próbował przyśpieszyć kroku, ale w przeciwieństwie do wysokiego, muskularnie zbudowanego Nautolanina, był niski i przysadzisty. Gdy na horyzoncie zamajaczyły pierwsze zabudowania Ścieżki, mocno się już zadyszał i chociaż Herold kilkakrotnie proponował mu, że poniesie plecak, Dobbs nadal ściskał mocno jego paski. Ten gość miał w sobie coś dziwnego… a podejrzane reakcje mieszkańców Ferdana wyprowadzały przemytnika z równowagi.
Gdy mężczyzna i jego przewodnik wyszli zza łagodnego zakrętu błotnistej drogi, ich oczom ukazała się garstka czekających na nich istot, ubranych w stroje przypominające odzienie Herolda. Ten widok uzmysłowił Słonku, że nie są one przypadkowe: barwy musiały mieć znaczenie symboliczne, bo u niektórych osób błękit przeważał nad szarościami, a starsi członkowie grupy mieli na sobie więcej ozdób – między innymi dziwne naszyjniki z paciorków – i oblicza pociągnięte grubą warstwą niebieskiej farby.
Jedyna przedstawicielka rasy ludzkiej pośród nich, ciemnoskóra kobieta o twarzy okolonej szopą brązowych kędziorów i jasnych oczach, była odziana w szaty skrojone zdecydowanie lepiej od tych, które mieli na sobie pozostali, i nosiła liczne srebrne ozdoby. Uśmiechała się do nich życzliwie.
– Słonko Dobbsie, Moc wita cię pośród nas łaskawie – oświadczyła, wykonując skróconą wersję wcześniejszego ukłonu Herolda: rozłożyła szeroko dłonie skierowane wnętrzem ku niebu, ale nie zgięła się w pasie ani nie zamknęła oczu. Zamiast tego skinęła mu lekko głową, nie spuszczając z niego wzroku.
Mężczyzna zamrugał nieprzytomnie, lekko zdezorientowany, tracąc cały wcześniejszy rezon.
– Ach, ty z pewnością jesteś Matką!
– Proszę, mów mi Elecia. Matka to mój tytuł, nie imię. – Błysnęła zębami w kolejnym przyjaznym uśmiechu i Słonko poczuł, jak po jego ciele rozlewa się błogie ciepło – uczucie przypominające odrobinę to, które go ogarniało, gdy ciut za dużo wypił. – Oto część członków naszej starszyzny. Pomagają mi podejmować trudniejsze decyzje.
– Hm, cóż, tym razem chyba nie powinnaś mieć z tym problemu – stwierdził Słonko, wyczuwając okazję do dobicia targu. Zdjął z pleców swój plecak i uśmiechnął się od ucha do ucha. – Bo każdy artefakt, który mam na sprzedaż, to prawdziwa uczta dla oczu… nie mówiąc już o tym, że wręcz wibrują Mocą na wszelkie możliwe do wyobrażenia sposoby!
Uśmiech Elecii stał się jeszcze szerszy.
– Och, taką mam szczerą nadzieję! Chodź! Po takiej długiej podróży z pewnością jesteś wyczerpany. Przygotowaliśmy w naszej głównej sali skromny poczęstunek…
Ruszyli przez kompleks. Po drodze Słonko z roztargnieniem zarejestrował obecność bawiących się w trawie dzieci. Wszystkie co do jednego były miniaturowymi kopiami dorosłych: odziane w błękitno-szare szaty, z twarzami przyozdobionymi niebieską farbą. Starsi chłopcy i dziewczęta zbili się w grupki, pogrążeni w rozmowie, a kilkoro młodszych utworzyło krąg i grało w jakąś skomplikowaną grę, która najwyraźniej polegała na utrzymywaniu niewielkiego woreczka w powietrzu bez użycia rąk. Wszystko sprawiałoby wrażenie całkowicie normalnego… gdyby nie dziwne ubrania i pomalowane na niebiesko twarze.
Jednak mimo iż wokół było tyle nowych, obcych rzeczy, Słonko co i rusz łapał się na tym, że spogląda ukradkiem na Matkę – robił to tak często, że jedna ze Starszych, posunięta w latach Twi’lekanka o pomarszczonych lekku, zauważyła to i uśmiechnęła się do niego.
– Jest piękna, czyż nie? – zagadnęła.
– Eee… ja… hm, tak. Owszem, jest piękna.
– To dlatego, że emanuje blaskiem Mocy – wyjaśniła Twi’lekanka. – Matka przemawia jej głosem, a w zamian za to Moc obdarza ją gracją i urodą.
Słonko zmarszczył czoło.
– Czy ona… jest Jedi? – bąknął. Niespecjalnie przepadał za Jedi i ich sztuczkami z wpływaniem na umysł.
Starsza Twi’lekanka żachnęła się i cofnęła o krok.
– Nie! Mocy uchowaj! Matka jest… prorokinią! Doskonale wie, że Moc powinna pozostać wolna – nie można nią władać jak bronią.
– No to jesteśmy – oznajmiła w tym momencie Elecia i obejrzała się przez ramię, uśmiechając promiennie do Słonka. – Szacowni Starsi, poprosiłabym, abyście do nas dołączyli, ale zbliża się pora waszej medytacji. Jeśli nie macie nic przeciwko, Herold przekaże wam wszystkie informacje później.
Jedno po drugim, członkowie starszyzny kiwali głowami i odłączali się od grupy, kierując w stronę wejścia do pobliskiej jaskini. Elecia odwróciła się tymczasem do swojego gościa.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko? Pomyślałam, że przyda nam się nieco prywatności…
– Eee… hm, tak – wymamrotał Słonko, lekko stremowany. Ta kobieta miała w sobie coś… odurzającego – do tego stopnia, że trudno było mu zebrać myśli. A może po prostu tak działała na niego ta planeta? Powietrze pachniało tu świeżo i słodko, a kwiaty wdzięcznie skłaniały swoje kielichy w powiewach lekkiej bryzy. Ogólnie rzecz biorąc, panowała istna sielanka i Słonko złapał się na tym, że jego myśli dryfują swobodnie. Miał ochotę tu zostać – już na zawsze, w tym uroczym miejscu, z tą cudowną kobietą. Sama myśl o tym, że będzie musiał stąd odlecieć, łamała mu serce.
Wówczas jednak Matka dotknęła jego dłoni… i dziwne uczucie zniknęło, prysnęło jak bańka mydlana.
– Panie Dobbs? Czy wszystko w porządku?
– Proszę mi mówić Słonko, panno Elecio – bąknął, uśmiechając się niepewnie. – Proszę mi wybaczyć. Przez chwilę nie byłem sobą…
– Choroba słoneczna – stwierdził ze znawstwem Herold, kiwając dobitnie głową. – To się czasem zdarza. Bliźniacze słońca Dalny działają czasem dość silnie na tych, którzy nie mieli wcześniej styczności z tak intensywnym światłem.
– Wejdźmy do środka, żeby zająć się niecierpiącymi zwłoki sprawami – zaproponowała Matka. – Jak tylko się czegoś napijesz, na pewno od razu poczujesz się lepiej.
Weszli do domu spotkań – budynku niewyróżniającego się niczym szczególnym na tle innych czystych i utrzymanych w dobrym stanie zabudowań w kompleksie – może za wyjątkiem tego, że był pozbawiony wszelkich ozdób. Ściany udekorowano dziwnymi wzorami z kamienia, ale nie widniało na nich nic innego. Słonko spodziewał się raczej czegoś w stylu Świątyni Jedi na Coruscant: iglic, malowideł i tym podobnych. Odwiedził ją raz, za młodu, aczkolwiek nie pamiętał dlaczego ani z kim. Pamiętał tylko, że czuł się przytłoczony i dziwnie mały.
Jednak członkowie Ścieżki działali na niego inaczej: tutaj czuł się dobrze, mile widziany, całkiem jakby po bardzo długim okresie rozłąki znów spotkał swoją rodzinę.
Z boku stał pusty stół i Herold wskazał go gestem.
– Możesz tam położyć swoje rzeczy, podczas gdy ja pójdę po coś do picia.
Gdy odszedł, Matka zbliżyła się do niego, żeby przyjrzeć się po kolei przedmiotom, które wyjmował z plecaka i kładł na blacie. Słonko starał się nic nie mówić i skupić się zamiast tego na układaniu artefaktów, ale w obecności kobiety czuł się dziwnie onieśmielony i podenerwowany – a gdy się denerwował, miał tendencję do paplania bez ładu i składu.
– No to… jesteś użytkowniczką Mocy? – zagadnął.
Kobieta zmarszczyła czoło i natychmiast zorientował się, że nie powinien był o to pytać.
– Nie, jestem prorokinią – poprawiła go z naciskiem. – Nie używam Mocy. Obcuję z nią, aby dzielić się jej wolą ze wszystkimi, którzy chcą jej słuchać.
– Och – bąknął Słonko. – Herold wspominał, że nie lubisz miasteczka, bo jest tam zbyt wielu ludzi…
Matka podniosła ze stołu bransoletę, przyjrzała się jej, marszcząc brwi, i natychmiast odłożyła ją z powrotem.
– Moc to kwintesencja życia, a przebywanie w jego obecności w zbyt dużym natężeniu bardzo często bywa wyczerpujące. – Urwała i milczała przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiała. – Wyobraź sobie zatłoczony pokój, w którym wszyscy krzyczą do siebie w najróżniejszych językach. Właśnie tak wyglądają dla mnie wyprawy do miasteczka. Hałaśliwe. Chaotyczne. Nic przyjemnego. To właśnie dlatego wolę zostawać tu, gdzie mogę obcować z Mocą w bardziej… cywilizowany sposób. Jeszcze lepiej czuję się, gdy przebywam pośród gwiazd, na pokładzie naszego statku, „Elektrycznego Spojrzenia”, gdzie otacza mnie jedynie harmonia galaktyki, sama Moc i jej piękne tchnienie.
Słonko zamarł, wpatrując się w nią jak urzeczony, gdy tak mówiła. Na widok jej pałających nieziemskim wręcz blaskiem oczu coś w nim drgnęło i nagle wiedział z niezachwianą pewnością, że zrobiłby wszystko, byle tylko uszczęśliwić tę kobietę. Tylko tyle – i aż tyle. W zamian wystarczyłby mu jej uśmiech.
Jednak wówczas dostrzegł, że Matka przygląda mu się badawczo, marszcząc czoło.
– Czy wszystko w porządku? Masz bardzo dziwną minę…
Nim zdążył coś odpowiedzieć, wrócił Herold z tacą, na której stały dwie szklanki herbaty. Jedną podał Słonku, drugą Matce, a potem odchrząknął.
– To naprawdę imponujący zestaw artefaktów, ale… nie sądzę, aby zawierał to, czego szukamy. Skontaktowaliśmy się z tobą, bo jesteśmy zainteresowani przedmiotem znanym jako Różdżka Wieków. Stanowi ona część zestawu, zawierającego również Różdżkę Pór Roku, którą posiada hynestiańska rodzina królewska, a także Różdżkę Brzasku, znajdującą się rzekomo w muzeum na Jedzie.
– Ach, tak, oczywiście. – Słonko upił pokaźny łyk swojej herbaty, a potem ponownie przyjrzał się rozłożonym na stole przedmiotom. To były głównie bibeloty i świecidełka – tak naprawdę zwykły chłam. W głębi duszy liczył jednak na to, że mieszkańcy tej odludnej planetki się na tym nie poznają. – Obawiam się, że to w dużej mierze legendy… Ale mam coś, co mogłoby was zainteresować: bransoletę, która ponoć należała do lorda Sithów.
– Niestety, to nie to, czego szukamy – westchnęła Matka z wyczuwalnym rozczarowaniem. – Celem naszej grupy jest wyzwalanie Mocy – na wszelkie dostępne nam sposoby, między innymi poprzez nabywanie jej artefaktów, tak aby nie były dłużej wykorzystywane w niewłaściwy sposób. Bardzo mi przykro, że zmarnowaliśmy twój cenny czas, zmuszając cię do przebycia tak długiej drogi… Zostałeś oszukany – żaden z tych przedmiotów nie rezonuje Mocą.
Słonko zmarszczył czoło. Czuł, że jego szanse na dobicie targu z każdą chwilą drastycznie maleją.
– Czy jesteś tego pewna? A może przynajmniej kielich? Należał do Jedi, który samodzielnie zakończył planetarną wojnę domową!
Matka uśmiechnęła się do niego smutno, jakby był dzieckiem, uparcie odmawiającym pójścia spać mimo późnej pory.
– Tak, jestem pewna. Nie martw się, pokryjemy poniesione przez ciebie koszta paliwa, tak jak się umawialiśmy.
– Zaczekaj! Mam jeszcze jedną rzecz, której nie widziałaś… – Słonko sięgnął po swój plecak. Zabrał ze sobą to cacko pod wpływem nagłego impulsu, bez specjalnego powodu – stanowiło najdziwniejszy przedmiot w jego kolekcji. – Pochodzi z odległej planety, leżącej po drugiej stronie wiru. Niesamowitego, cudownego świata, tętniącego życiem i żyjącego w zgodzie z Mocą. Próżno by go szukać na gwiezdnych mapach…
Matka podniosła wysoko brwi.
– Mówisz serio?
– Tak – potwierdził Słonko, sięgając do plecaka po artefakt. Był dziwnych rozmiarów – ważył mniej więcej tyle, co średnio spasiona tooka. Zbyt duży, aby można go było uznać za klejnot, i zbyt ostentacyjny, aby nosić go w charakterze ozdoby. Mało tego: część osób, którym próbował go sprzedać, czuła do niego dziwną odrazę, całkiem jakby zamiast ze świetlistą, fioletową kulą mieli do czynienia z czymś paskudnym.
Gdy jednak wydobył ją z wnętrza swojego plecaka, Matka zaczerpnęła gwałtownie tchu.
– Och! – Wzięła od niego przedmiot, jakby nic nie ważył, a gdy przytuliła go do piersi, na jej twarzy zagościł wyraz najwyższego zachwytu. – Wręcz śpiewa Mocą, żywą i absolutnie fantastyczną! Och, jak bardzo Moc raduje się perspektywą uwolnienia! Weźmiemy go, Słonko. Ile za niego chcesz?
Słonko zamrugał… i dotarło do niego, że nie chce stąd odchodzić. Jeszcze nie. Ta kobieta miała w sobie jakieś dobro… szczerość i uczciwość, a chociaż Słonko zawsze pragnął być dobry, nigdy nie uważał uczciwości za przydatną cechę.
– Być może w zamian… pozwoliłabyś mi sobie pomóc…? Mógłbym wyszukiwać dla was kolejne takie artefakty Mocy i pomagać wam ją… uwalniać?
Matka zmarszczyła czoło i zorientował się, że tak naprawdę nie poprosił, póki co, o nic w zamian za dziwny klejnot.
– To znaczy, ma się rozumieć, za drobnym wynagrodzeniem…
Matka milczała przez chwilę, ale wreszcie, gdy Słonko już, już zaczął się obawiać, że zażądał zbyt wiele, uśmiechnęła się – och, uśmiechnęła się do niego! Tylko do niego – i uświadomił sobie nagle, że wstrzymał oddech, przerażony samą myślą, że może mu odmówić.
– Och, Słonko, to doskonały pomysł! Fantastycznie będzie móc z tobą współpracować.
Słonko odwzajemnił jej uśmiech. Przez ten cały czas szukał miejsca, w którym czułby się potrzebny… i oto, niespodziewanie, znalazł je – na nic nieznaczącej planetce, położonej w kompletnie nieistotnej części przestrzeni kosmicznej.
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
Kiedy padawanJedi Kevmo Zink został przydzielony wraz ze swoją mistrzynią do tej misji na terenie Zewnętrznych Rubieży, liczył na miesiące wypełnione ciekawymi odkryciami, niesamowitymi widokami, potyczkami z przemytnikami i złodziejaszkami, wizytami w obskurnych spelunach, spotkaniami ze zdezelowanymi droidami, piratami i farmerami wilgoci, a także, jeśli szczęście im dopisze, odwiedzinami na Jedzie. Z całą pewnością nie spodziewał się chwiejnego balansowania na pordzewiałej grawidesce tuż przed niewyobrażalnie wielką zgrają trawnych rekinów o złotoprążkowanych cielskach – całe stado liczące jakieś siedemnaście tysięcy sztuk zwierząt pędziło wprost na niego.
A jednak… wydawało się to również na swój sposób niesamowite.
– Kev! Ruchy! – wrzasnęła jego mistrzyni, Zallah Macri, lecąca równolegle kawałek dalej. Ledwie ją usłyszał poprzez dudnienie dziesiątek tysięcy szponiastych łap, mknących pośród traw i wzbijających w powietrze jaskrawoczerwony pył.
Kevmo przycisnął piętą tylną część deski i wystrzelił naprzód, pochylając się, aby dostosować ciało do ruchu, gdy jego środek transportu poderwał się w górę i zawinął. Jego szaty łopotały na wietrze, kiedy aktywował miecz świetlny i machnął nim tuż przed nosami osobników w pierwszym rzędzie.
Rekiny zaskrzeczały i odskoczyły w tył, uderzając zakręconymi kłami pobratymców za swoimi plecami, zmuszając ich do odwrócenia się i zapoczątkowując tym samym efekt domina na potężną skalę, który stopniowo, ale nieuchronnie zmieniał kierunek tej masowej szarży w stronę Zallah, mającej już za chwilę przejąć inicjatywę. Kevmo wydał z siebie triumfalny okrzyk i zamachał do niej żółtym mieczem świetlnym niczym flagą sygnałową.
W odpowiedzi jego mistrzyni wzbiła się wyżej na swojej grawidesce i przeleciała płynnie, elegancko nad nowo utworzoną frontową linią stada.
Robili to już od wielu godzin, zmuszając zwierzęta do ciągłej zmiany kierunku wędrówki i przeganiając je w ten sposób – bo zdawali sobie sprawę z tego, że nie mają szans ich zatrzymać. Trawne rekiny dokonywały takiej migracji raz na pięć lat – dziesiątki mniejszych stad spotykały się na północ od tego miejsca, żeby rozpocząć podróż na rozległe południowe tereny, na których łączyły się w pary. Odkąd mieszkańcy osady na skraju prerii sięgali pamięcią, zwierzaki miały w zwyczaju przemieszczać się przez kanion leżący od niej nieco na zachód, omijając placówkę handlową z jej setką – lub coś koło tego – obywateli, czekających w tej chwili tuż za granią znajdującą się za plecami Kevma. Jednak w tym roku coś skłoniło je do odmiennego zachowania, a gdyby Jedi nie interweniowali, osada zostałaby zrównana z ziemią.
Na szczęście kolejny Jedi, Azlin Rell, podjął już odpowiednie kroki, aby temu zapobiec. Przydałoby się jednak, by nieco się pośpieszył…
Kevmo starał się dzielić uwagę między chłodny, błękitny blask miecza świetlnego Zallah a trawne rekiny w dole, pod jego grawideską. Sześcionożne stworzenia o ciałach w złote pasy miały potężne szczęki, uzbrojone w zakrzywione kły – zdecydowanie różniły się od obrazu, jaki automatycznie mu się nasunął, gdy usłyszał, że przyjdzie im stawić czoła rekinom. Jedno ze zwierząt uniosło właśnie swój wydłużony pysk ku niebu i zaskrzeczało, a pozostałe natychmiast podchwyciły zew i odpowiedziały tym samym – dźwięk narastał, dopóki Kev nie przestał słyszeć własnych myśli.
Po prawej stronie chłopca małe, czerwone słońce chyliło się już ku zachodowi – jego rozmyta poświata rozlewała się po niebie, mieszając z rdzawym pyłem, wzbijanym w powietrze przez stado. Dwukrotnie zmusili zwierzęta do zbicia się w gromadę, spychając je na północ, nim te na przedzie nie skierowały się ponownie na południe. Kevmo był już zmęczony. Nie wiedział nic na temat tego gatunku – ani nawet czy zdołają w ogóle dopiąć swego, nim zapadnie zmierzch. Zmrok nie pomoże im raczej w próbach utrzymania rekinów z dala od niewłaściwego kanionu…
– Jak idzie, Azlin? – rzucił do komunikatora. – Nie jestem pewny, jak długo zdołamy jeszcze to przeciągać, a gdy słońce zajdzie…
– Do tej pory osada powinna już zostać ewakuowana – doleciał z głośnika głos Zallah, przerywany szumami i trzaskami.
– Już… niemal… gotowe – odpowiedział Azlin. – Jeszcze tylko kilka minut i C-9 zdoła…
Resztę wypowiedzi Azlina zagłuszył raniący uszy wizg, gdy grawideska Kevma zachybotała się gwałtownie, a z jej układu wydechowego buchnął kłąb tłustego, czarnego dymu.
Kev krzyknął i rzucił się w bok, posiłkując się Mocą, aby odczepić buty od platformy, a następnie odbił się od niej z całej siły i pokierował ciało z dala od stada.
Uderzył w ziemię z impetem, który wyparł mu z płuc całe powietrze, przetoczył się natychmiast na bok, zerwał na równe nogi i popędził przed siebie, ściskając mocno rękojeść miecza świetlnego. Za jego plecami z każdą sekundą przybierało na sile dudnienie kończyn, pochrząkiwanie i piski, więc Kevmo puścił się biegiem w stronę głazów u stóp czerwonej skały. Zallah krzyczała coś przez komunikator, ale nie mógł rozróżnić słów, a nie było czasu, by prosić ją, żeby powtórzyła. W końcu udało mu się dotrzeć do pierwszego z kamieni i skoczył w jego stronę, chwytając się mocno pokrytej porostem skały. Podciągnął się na górę i przykucnął.
Stado zawinęło tymczasem w bok, omijając głazy i skręcając z dala od grani. Błękitny rozbłysk na skraju pola widzenia Keva poinformował go, że w pobliżu znajduje się Zallah. Przemknęła obok niego na swojej grawidesce z mieczem świetlnym w dłoni, opadając w dół i płosząc przywódców stada swoją bronią. To była mozolna, żmudna praca, ale się udało: zwierzęta ponownie zmieniły kierunek szalonej galopady.
Serce waliło Kevmowi jak młotem, dudniąc mu w uszach tak głośno, że zagłuszało tętent rekinów i zdawało się tłumić drgania skały pod jego stopami. Skrzywił się, próbując zniwelować głuche łupanie w czaszce. Teraz, gdy przestał się ruszać, czuł przenikający jego biodro i żebra pulsujący ból, wywołany uderzeniem o ziemię. Przeklęty, przerdzewiały złom! Cóż, przynajmniej wytrzymał aż do teraz… Nic mu nie będzie. Ale koniecznie musi coś zjeść. Naprawdę porządnie już zgłodniał. Gdy otarł spocone czoło dłonią, spostrzegł, że jest umazana czerwonym pyłem. Hm, tak – jedzenie i kąpiel.
I nagle, chociaż nie zauważył żadnej zmiany w oświetleniu, powietrzu ani samej Mocy, jak również w działaniach Zallah, zachowanie trawnych rekinów uległo jakiejś niewytłumaczalnej zmianie. Nie szarżowały już chaotycznie – zamiast tego skierowały się ku zachodniemu kanionowi, całkiem jakby każde zwierzę doskonale wiedziało, dokąd powinno biec.
Kevmo wstał i ostrożnie wspiął się na palce. Osłaniając oczy dłonią przed blaskiem zachodzącego słońca, drugą ręką aktywował komunikator.
– Cokolwiek zrobiłeś, Azlin, chyba zadziałało.
– Dobrze wiedzieć – odpowiedział mężczyzna, a po chwili Zallah wtrąciła:
– Zamierzam podążać za stadem jeszcze przez jakiś czas, aby się upewnić, że nie wydarzy się nic niespodziewanego. Azlin, zgarnąłbyś Kevma? Mój uczeń stracił swoją wysłużoną grawideskę…
Kevmo się skrzywił.
– Nic mi nie jest!
– Już się robi, Zallah – potwierdził Azlin, ignorując jego protesty, podobnie jak mistrzyni.
Minęła dobra chwila, nim wszystkie siedemnaście tysięcy trawnych rekinów przegalopowało obok i Kevmo mógł wreszcie klapnąć na swój głaz i zaczekać, oceniając – i doceniając – przy okazji ogrom tego, co udało im się właśnie dokonać.
Kevmo był padawanem Zallah od niemal dwóch lat, a cztery ostatnie miesiące spędzili, wypełniając różne szalone misje podczas pobytu w nowej placówce Jedi w Porcie Haileap. Niektórych się spodziewał: eskortowali dygnitarzy i dyplomatów, nadzorowali przestępców, a także badali sprawę szajki przemytników, próbującej zwąchać się z Huttami. Zaledwie trzy dni temu uratowali zaś zespół odkrywców nadprzestrzennych, którzy rozbili się w samym środku supersztormu na oceanicznym księżycu Amloch. Mieli wrócić do Portu Haileap, nim jednak zdołali opuścić układ, Zallah z jakiegoś powodu zawahała się i stwierdziła, że powinni zostać jeszcze jeden dzień. Nic się tam nie działo, ale opóźnienie odlotu oznaczało, że byli na miejscu w sam raz, aby odebrać nadany za pośrednictwem systemu łączności bliskiego zasięgu komunikat Azlina Rella z prośbą o pomoc – i mogli dotrzeć na Tiikae w samą porę, aby pokierować stado z dala od osady, czyli trafili dokładnie tam, gdzie chciała Moc.
Kevmo położył się, wspierając rękami o powierzchnię skały. Uwielbiał Moc i kochał tę robotę. Dudnienie odległego stada odbijało się echem od ścian kanionu i niosło daleko po prerii, małe słońce opromieniało skraj urwiska rozmytym, czerwonym blaskiem, a niebo przybrało oszałamiający odcień fioletu. Kev był zmęczony, głodny i brudny… ale czuł się cudownie.
Pogranicze okazało się fantastyczne i przypuszczał, że nie miałby nic przeciwko pozostaniu tu na zawsze.
Narastający, słyszalny z każdą chwilą coraz lepiej odgłos silnika uzmysłowił mu, że zwierzęta rzeczywiście się oddalały – tętent cichł, a gdy padawan odwrócił się w stronę źródła niskiego pomruku, zobaczył mknący ku niemu prom Azlina. Wstał, roześmiany od ucha do ucha, i zamachał rękami nad głową. Stateczek zwolnił i zawisł w pobliżu najbliższego głazu. Jego golenie lądownicze rozłożyły się z głośnym szczękiem i Kevmo zeskoczył ze skały, a potem podbiegł do trapu i wspiął się do środka. Gdy znalazł się na pokładzie, otarł twarz z czerwonego pyłu i zawołał:
– Dzięki, Azlin! Już jestem!
Poczuł, jak statek wzbija się w górę, i wyciągnął rękę, żeby przytrzymać się grodzi. To był standardowy jednoosobowy prom, mniejszy niż ten, który przydzielono jemu i Zallah – i który często służył im za kwaterę. Mimo to Kevmo bezbłędnie wiedział, jak dotrzeć do kokpitu. Po drodze niemal wpadł na niskiego droida astromechanicznego o zielonych oznaczeniach, osadzonego na podwójnych rolkach, z dziwnymi małymi kleszczami wystającymi wprost ze zdecydowanie niestandardowej kopułki.
– Ty musisz być C-9 – powiedział padawan, kłaniając mu się lekko.
Droid zapiszczał w odpowiedzi i obrócił się płynnie w ciasnej przestrzeni, prowadząc go do kabiny na dziobie stateczku.
Słońce wpadało przez iluminator, oblewając wnętrze jaskrawoczerwonym blaskiem.
Gdy Kevmo wszedł do środka, siedzący za sterami Jedi o śniadej skórze i krótkich, ciemnych włosach – który musiał być Azlinem Rellem – obejrzał się w jego stronę przez ramię.
– Dzięki za pomoc – rzucił, a potem skupił się ponownie na kontrolkach. Dziób statku pochylił się odrobinę w dół, gdy prom przyśpieszył. – Zallah dała mi znać, że spotka się z nami w porcie, w którym zostawiliście swój transport.
Kevmo zajął fotel drugiego pilota, opierając się odruchowej chęci wyciągnięcia się w nim wygodnie. Zallah nie pochwaliłaby czegoś takiego, więc wolał nie przynosić jej wstydu w oczach innego Jedi. Zamiast tego uśmiechnął się do pilota.
– To było naprawdę niesamowite! Wprost trudno uwierzyć, że się nam udało! Jak je odciągnęliście?
– Ustaliliśmy, że podczas wyboru drogi kierują się polem magnetycznym planety, ono zaś zmieniło się od momentu ostatniej masowej migracji na tyle, że przemieściły się stanowczo zbyt blisko osady.
Kevmo usiadł prościej.
– Ale chyba nie zmieniliście ustawienia całego pola magnetycznego planety… Tego się nie da zrobić, prawda?
Azlin zerknął na niego z ukosa, lekko zakłopotany.
– Nie. Oczywiście, że to niemożliwe. C-9 pomógł mi zrekonfigurować boję transmisyjną, żeby je oszukać.
Kevmo roześmiał się w głos.
– Oszukać! – powtórzył, a C-9 zapiszczał z taką dumą, że padawan nie musiał znać języka binarnego, żeby zrozumieć przekaz, jednak Azlin pokręcił tylko głową.
– To po prostu nasza praca – mruknął pod nosem.
Kevmo stłumił mimowolne parsknięcie i zamiast tego się uśmiechnął.
– Racja – przyznał. – Ale mimo wszystko to nadal naprawdę niesamowite.
– Takiej samej sztuczki użyliśmy na Alderaanie – dodał Azlin. – Dawniej w taki sam sposób odciągaliśmy stada nocolotów od najwyższych budynków, aby je omijały.
Kevmo pokiwał głową i pochylił się do przodu, żeby lepiej przyjrzeć się majaczącym w oddali światłom osady, która wynurzała się właśnie zza grani. Póki co nie miał jeszcze okazji nic zobaczyć na tej planecie – to znaczy poza siedemnastoma tysiącami trawnych rekinów i całym mnóstwem czerwonego pyłu.
– No to… co tu u was najlepiej przekąsić? – zapytał.
Jakąś godzinę później Kevmo był już wyszorowany do czysta, czuł się przyjemnie rozgrzany i siedział w przytulnym boksie w zadymionej tawernie, rozświetlonej migoczącymi lampami, pałaszując jaskrawoczerwoną potrawkę przyprawioną maleńkimi gotowanymi nasionami, strzelającymi mu zabawnie w ustach, gdy je przegryzał. Azlin zamówił to samo. W końcu dołączyła do nich również Zallah, która przyleciała tu ich promem. Była Soikanką, smukłą i elegancką, o wysokim czole, delikatnych rysach twarzy, fioletowych oczach i srebrzystej skórze, sprawiającej, że cała jej postać wydawała się wykuta z lodu. Krótkie białe włosy nadal miała wilgotne i gładko zaczesane po prysznicu. Gdy usiadła, jak zwykle opanowana i spokojna, uśmiechnęła się lekko do Kevma. Odwzajemnił uśmiech, ciesząc się z tego wyrazu aprobaty.
Początkowo, gdy wzięła go na swojego padawana, zachodził w głowę, dlaczego wybrała właśnie jego. Był towarzyski, w gorącej wodzie kąpany i nie potrafił usiedzieć na miejscu. Chętnie nawiązywał kontakty – również fizyczne – i miał wrodzoną skłonność do nieświadomego flirtowania z niemal każdą formą życia, jaką spotykał na swojej drodze. Zallah z kolei stroniła od kontaktu fizycznego – nie lubiła, gdy ktoś jej dotykał. Gdy się pilnował, Kevmo wiedział, jak utrzymać dystans, i stopniowo opanowywał sztukę kiełznania własnych zapędów coraz lepiej, nadal jednak wiele istot uważało go za nieco zbyt nachalnego.
Ma się rozumieć, Zallah idealnie nadawała się na jego mentorkę, on zaś uczył się od niej, jak współdziałać z Mocą – i innymi istotami – przy użyciu delikatnej precyzji, zamiast przytłaczać ich ogromem entuzjazmu. Jego mistrzyni doskonale zdawała sobie z tego wszystkiego sprawę. Kiedyś, gdy zmagał się ze swoją tendencją do rzucania się bezpośrednio w wir Mocy, oświadczyła, że ona również go potrzebuje. Powiedziała, że przypomina jej, iż czasami całkowite poddanie się woli Mocy jest słusznym, właściwym rozwiązaniem.
Kevmo naprawdę nie miałby nic przeciwko, gdyby już na zawsze mógł pozostać jej padawanem.
Zallah usiadła i gestem dała znać kelnerowi, aby przyniósł jej porcję potrawki. Azlin przesunął w jej stronę kubek miejscowej kwaśnej herbaty i Soikanka podziękowała mu, upiła łyk, po czym powiedziała:
– Po posiłku odlatujemy, Kevmo.
– Już?
– Jesteśmy potrzebni na Hynestii. Ktoś ukradł tamtejszej królowej artefakt – minęło całe pięć dni, zanim wiadomość dotarła tam, gdzie trzeba… – Zallah urwała, wyraźnie zniesmaczona pozostawiającym wiele do życzenia stanem łączności na pograniczu. – Hynestianie chcą, aby tą sprawą zajęli się Jedi, a my jesteśmy bliżej niż Oliviah i Vildar.
– Dlaczego akurat Jedi? – zapytał Kevmo, gdy przeżuł i przełknął porcję jedzenia. Nie wiedział zbyt wiele o Hynestii – poza tym, że była dość rozwiniętą planetą, mającą lepszy kontakt i utrzymującą ściślejsze stosunki z Jedi i Republiką niż większość światów na terenie Zewnętrznych Rubieży, które nie miały tak dobrego dostępu do kredytów i nowoczesnych rozwiązań technologicznych. – Czy zależy im po prostu na wsparciu kogoś z zewnątrz?
– Skradziony przedmiot jest rzekomo jakimś artefaktem Mocy.
– Och!
Kevmo niemal przewrócił swój kubek i Zallah upiła łyk herbaty, a potem spojrzała na niego bez słowa, unosząc brew. Gdy już się trochę opanował, zerknął na Azlina, który próbował – z mizernym skutkiem – stłumić uśmiech na widok jego entuzjazmu.
– Azlin – zagadnął Kevmo, pochylając się w stronę nieco starszego od niego Jedi. – Powinieneś z nami lecieć!
– Muszę dokończyć kilka raportów i napraw, a potem udać się na Jedhę, żeby zameldować się w tamtejszej placówce – odparł spokojnie mężczyzna.
I chociaż Kevmo nie wyobrażał sobie, że mógłby przepuścić okazję do ścigania złodziei, aby zamiast tego skupiać się na jakichś raportach, którymi z pewnością mógłby się zająć podczas podróży, to przypuszczał, iż różne osoby mogą mieć do podobnych kwestii odmienny stosunek – nawet Jedi.
– Hm, szkoda – westchnął. – Bardzo liczyłem na to, że opowiesz mi nieco więcej na temat tego, czy zajmowałeś się tu przez ostatnie kilka lat…
Azlin wzruszył ramionami.
– Sądzę, że mniej więcej tym samym, co wy.
Kevmo przyjrzał się jego oblanej czerwonawym blaskiem twarzy, próbując ustalić, czy starszy Jedi sobie z niego pokpiwa, ale nie – Azlin mówił szczerze. Padawan skinął więc głową, uniósł swój kubek w toaście i potwierdził:
– Taak, pewnie masz rację.
ROZDZIAŁ
DRUGI
Marda Roprzymknęła oczy, zanurzyła trzy długie szare palce w naczyniu z błękitną pastą z muszli brikal, a potem dotknęła czoła i przesunęła po nim delikatnie opuszkami, rozsmarowując na skórze barwnik.
Pachniał delikatnie kredą, której używali, aby zwiększyć treściwość mazidła z pokruszonych muszli, a także lekką słodyczą spoiwa. Marda wciągnęła ten zapach głęboko w płuca i uśmiechnęła się do swojego odbicia w nieco zaśniedziałym lustrze. Dopiero niedawno osiągnęła pełnoletność i została uznana za pełnoprawną członkinię Ścieżki Otwartej Dłoni. W końcu mogła nosić symbol Żywej Mocy w jego potrójnej postaci, odpowiadającej kolejno wolności, harmonii i jasności. Falujące łagodnie błękitne linie napełniały ją poczuciem słuszności tego, co robi.
Stała tak przez chwilę w kompletnym bezruchu, przygotowując się na czekający ją dzień. Jej cela była mała – mieściła się tu jedynie jej mata do spania i skromny dobytek, na który składały się dwie długie, zgrzebne szaty i bielizna, gruba wełniana peleryna, szpilki do włosów, naczynie z błękitną farbą, pilniczek z kryształowego pyłu do spiłowywania na ostro paznokci i zębów, a także płytka misa z wodą. Pływały w niej trzy liście o barwie jaskrawego fioletu.
Marda dotknęła jednego z nich, wprawiając wszystkie w ruch wirowy, a potem musnęła panel kontrolny i drzwi jej kwatery się rozsunęły. Za progiem stały sandały. Wzuła je i wyszła w czerwonawy świt. Po tej stronie Dalny trwała późna wiosna i gdy pierwsze słońce wychynęło zza ośnieżonych szczytów trzech wulkanów, niebo przybrało odcień połyskliwego fioletu. Cela Mardy była jedną z wielu, przylegających do siebie i tworzących razem kompleks przypominający układem plaster miodu, leżący na południowym skraju komuny Ścieżki Otwartej Dłoni. Za progiem kwatery łąka opadała łagodnie ku rzece, porośnięta tu i ówdzie smukłymi drzewami o fioletowoczerwonych liściach, lśniących w słonecznym blasku. Zewsząd dobiegało cykanie świerszczy i kumkanie trawnych żab, a rosnące wzdłuż drogi prowadzącej do głównego budynku lompopy zaczynały właśnie otwierać swoje pąki z cichym „Pop!”, uwiecznionym w ich nazwie. Marda miała sporo czasu, więc wybrała dłuższą trasę, wiodącą przez centralny ogród społeczności, ciesząc oczy pięknem tego świata.
Po drodze zebrała kilka opadłych płatków i liści, a także piękne, różowe pióro markruka – gromadziła tylko to, co natura ofiarowała im sama, zamiast odbierać jej to przemocą. Dołączywszy do Ścieżki jako dzieci, Marda i jej kuzynka od małego na własną rękę zajmowały się zdobywaniem żywności i przydatnych dóbr, uprawą i hodowlą, korzystając również z hojności ich sąsiadów z pobliskiego miasteczka Ferdan, którzy dostarczali im to i owo. Taki styl życia wyrobił w niej nawyk gromadzenia wszystkiego, co mogło się przydać – lub co po prostu było piękne. Od zawsze potrafiła docenić to, co inni uznawali za niewarte uwagi, i odnajdywać wartość w drobiazgach traktowanych powszechnie jako nieprzydatne odpady. Każdy element świata naturalnego miał swój potencjał – nawet jeśli wywoływał on pobłażliwy uśmiech na twarzy Starego Waidena, obdarowanego czymś tak prozaicznym jak pióro.
W momencie, gdy Marda dotarła do ogrodu, gdzie zgromadziło się już kilku innych członków Ścieżki, żeby wspólnie zjeść śniadanie, miała już mały bukiet kwiatów. Rozsypała zebrane płatki na końcu długiego stołu, a pióro wetknęła w czarne, kędzierzawe włosy Starego Waidena. Starszy podał jej w zamian miskę owsianki i uśmiechnął się do niej ciepło. Wzięła ją i przysiadła na ławce, przysłuchując się rozmowom innych rannych ptaszków na temat akolitów, którzy wyruszyli na zbierackie wyprawy przed świtem, a także tego, jak radzą sobie najnowsi kandydaci oraz o postępach w konstrukcji najnowszego wielkiego przedsięwzięcia Matki: statku, mającego zabrać członków Ścieżki na misję nawrócenia galaktyki. Budowa „Elektrycznego Spojrzenia” już niemal dobiegła końca i Marda, dojadając swoją owsiankę, z najwyższym trudem skrywała podekscytowanie. Nie mogła się doczekać, aż postawi stopę na pokładzie jednostki i odleci wraz z Matką i najbliższymi jej akolitami, Dziećmi, ku gwiazdom. Kuzynka Mardy, Yana, również należała do grona tych szczęśliwców. Wybrana spośród reszty członków, nim jeszcze otrzymała zaszczyt noszenia własnych błękitnych symboli wyzwolonej Mocy, Yana służyła Matce od trzech lat. W tym samym czasie Matka powierzyła Mardzie obowiązek czuwania nad Maluczkimi, potomkami członków Ścieżki, których trzeba było uczyć podstaw filozofii zgromadzenia i rolnictwa, a także pisania i czytania. Teraz zaś, gdy Marda już dorosła, ona również chciała dołączyć do Dzieci i kuzynki, wykorzystać swoje zdolności nauczycielskie oraz samo zrozumienie Ścieżki Otwartej Dłoni, aby głosić jej słowo na terenie Zewnętrznych Rubieży. Aby działać w imieniu Mocy.
To właśnie było jej powołanie. Miała tę pewność, czuła to głęboko w kościach.
– Miło będzie ponownie zobaczyć Ferize i jej partnerów – zauważył Efrik, jeden ze starszych mężczyzn z zewnętrznego kręgu akolitów. – Nikt nie jest równie dobry w znajdowaniu sarrootów, co Er Dal.
– Sądzę, że dziś się wyklują – wtrąciła Marda i Efrik uśmiechnął się, a wszystkim przy stole udzieliła się atmosfera podniecenia. Ferize i jej partnerzy byli odizolowani w celi lęgowej od niemal sześciu tygodni.
– To cudowne! – stwierdził Efrik. – Co za wspaniały dzień na tak doniosłe wydarzenie! Dziś w Ferdanie przypada dzień wolny, a Herold i Rada Starszych zasugerowali, abyśmy zaprosili tych nowo przybyłych ze statku uchodźczego z Eirama, którzy wylądowali tu dwa dni temu w poszukiwaniu schronienia.
– To będzie dobry dzień na powitanie nowego rodzeństwa – dodało Jezra’lin, kalamariańskie dziecko, mrugając swoimi wielkimi, wyłupiastymi oczami.
– Po tej zimie potrzeba nam nowych ludzi – mruknął kwaśno Mykge. Marda zerknęła przelotnie na jego bladą, ziemistą skórę, opinającą kościste ciało, i szybko opuściła wzrok, żeby nie dostrzegł w jej spojrzeniu dezaprobaty. Ta zima była bardzo trudna dla wszystkich członków Ścieżki – z powodu paskudnych, przedłużających się mrozów, poprzedzonych stanowczo zbyt wilgotnym latem. Głodowali i marzli przez wiele miesięcy, jednak tak właśnie wyglądało czasem życie w harmonii z Mocą. Na tym polegała wolność Otwartej Dłoni. A Matka potrafiła zadbać o nich lepiej, niż dbali sami o siebie, zanim się pojawiła.
– Uchodźcy nie wniosą do naszej społeczności zbyt dużego wkładu – zwrócił się do Mykgego Efrik i Marda wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić. Jeśli chciała zasłużyć na szansę bezpośredniej współpracy z Matką, musiała być przygotowana do obrony Ścieżki na każdy sposób – nawet przed jej własnymi członkami, jeśli zajdzie taka potrzeba.
– Cokolwiek będą mieli, wystarczy, jeśli zechcą się tym z nami podzielić.
Po jej słowach zapadła pełna napięcia cisza. Efrik skrzywił się, ale w końcu skinął głową, a Jezra’lin pochyliło się w jej stronę.
– Czy mogłobym pójść, żeby sprawdzić postępy w wykluwaniu? – spytało.
– Jasne – potwierdziła Marda, wyskrobując z miski resztki owsianki.
Chwilę później ktoś zaproponował, aby zebrali nieco kulopnączy z drzew nad rzeką, aby ozdobić nimi ogród na cześć nowego lęgu i uchodźców, więc podczas gdy wszyscy skupili się na kwestiach związanych z dekoracją i zaczęli się zastanawiać, czy mają dość miodu, aby przygotować nitkocukierki, Marda umyła swoją miseczkę i odstawiła ją na miejsce, ucałowała Starego Waidena, który dbał o wspólną kuchnię, i gestem dała znak Jezra’lin, aby poszło za nią, jeśli nadal ma ochotę jej towarzyszyć.
Wspólnie weszli między budynki kompleksu, przechodząc pod sześcioma strzelistymi cyprysami ku wejściu do części podziemnej, mieszczącej magazyny Ścieżki, wspólne zimowe kwatery i cele lęgowe. Jezra’lin przez całą drogę paplało o niczym, co zdaniem Mardy było na swój sposób urocze. Kalamariano, niczym mała, rozszczebiotana ptaszyna, podskakiwało co chwila, żeby dotrzymać kroku Mardzie. Ruchy miało rozczulająco niezborne, ale jednocześnie świadczyło to o tym, jak bardzo pełne jest życia.
Podziemny kompleks mieścił się w sieci naturalnych jaskiń u stóp prastarego łańcucha górskiego. Z góry zabudowania Ścieżki Otwartej Dłoni jawiły się jako grupa kilkunastu niewielkich budynków, plus pięć zbitek osobistych cel, wzniesionych z cegieł z ciemnoróżowego, pozyskiwanego lokalnie granitu. W dwóch obiektach znajdowały się jednak naturalne zapadliska, przekształcone w bezpieczne zejścia, prowadzące do jaskiń. Pierwsi osadnicy, którzy utworzyli Ścieżkę ponad sto lat temu, odkryli je, uznając za dar od Mocy – ciepłe, gotowe, aby się do nich wprowadzić domy. W ciągu kolejnych lat obudowali zapadliska, wznosząc wokół nich ściany, i wydrążyli w skale niewielkie tunele, doprowadzające do środka światło i powietrze, a także bardzo skromny system rur, czyniąc wnętrza bardziej przyjaznymi do życia.
Marda wpisała kod dostępu i zeszli razem z Jezra’lin na dół. Było tu ciepło i wilgotno, a w miarę jak zagłębiali się coraz dalej, zapalały się kolejne światła.
Niemal natychmiast do ich uszu dobiegł szum dolatujący z celi lęgowej i Marda uśmiechnęła się do Jezra’lin – to właśnie on sygnalizował, że do wyklucia dojdzie już wkrótce. Kiedy dotarli do drzwi, Marda delikatnie zaskrobała w nie swoimi ostrymi paznokciami.
Ze środka dobiegło zaproszenie i kobieta skinieniem głowy dała znać Jezra’lin, aby otworzyło drzwi. Gdy te rozsunęły się odrobinę, wślizgnęli się szybko do środka i zamknęli je pośpiesznie za sobą, aby zachować wewnątrz ciepło i wilgoć – bo właśnie takie warunki preferowali Kessarinowie w okresie inkubacji.
Jezra’lin wzięło Mardę za rękę i wspólnie zaczekali, aż ich oczy przywykną do łagodnej, srebrzystoróżowej poświaty. Cela lęgowa była zbudowana z takiego samego ciemnoróżowego kamienia, co reszta kompleksu jaskiń, jednak jej kopulaste sklepienie przecinały prążki słonecznego opalu, lśniącego i migoczącego pośród warstw skały. Bezpośrednio nad ich głowami połyskiwały osadzone w niej niewielkie kawałki tego samego minerału – gromadziły światło wschodzącego słońca, które spływało roziskrzonymi żyłami w dół, napełniając pomieszczenie ciepłym blaskiem. Podeszli bliżej przy akompaniamencie cichego chrzęstu drobnego żwirku pod ich sandałami.
W centralnej części komory spoczywało pięć idealnie okrągłych jaj, mieniących się żółtawo, niczym perły. Obok kucała Ferize, trzymając dłoń na jednym z nich i otaczając je ogonem, podobnie jak jej dwóch partnerów – drobniejszej postury, ale za to posiadających po kilka ogonów. Jeden z nich pochrapywał cicho z głową ukrytą między dwoma jajami, a drugi pomachał Mardzie płetwiastą ręką.
W odpowiedzi wyciągnęła przed siebie dłonie zwrócone wnętrzem do góry i skinęła głową, a potem dała Jezra’lin kuksańca, aby powtórzyło gest, i wspólnie uklękli obok Ferize.
– Czy to już dziś? – zagadnęła cicho Marda.
– Sądzę, że to nastąpi w ciągu jakiejś godziny – odparła Kessarinka.
Marda sięgnęła do najbliższego jaja i przytknęła do niego trzy palce, uważając, żeby nie uszkodzić jego powierzchni ostrymi jak szpony paznokciami. Skorupka wydawała się ciepła i twarda. Gdy jaja zostały zniesione, początkowo były miękkie, niemal galaretowate. Marda powiodła po nim palcami, znacząc na jego powierzchni trzy faliste linie, i wymamrotała pod nosem:
– Moc będzie wolna…
Mięsiste wypustki wyrastające z policzków Ferize opadły, co było u przedstawicieli jej gatunku odpowiednikiem uśmiechu, więc Marda powtórzyła gest, dotykając kolejno każdego z czterech pozostałych jaj, podczas gdy dumna przyszła mama ledwie mogła usiedzieć na miejscu z podekscytowania. Kiedy Marda oderwała dłoń od ostatniego, to zakołysało się lekko pod jej palcami i obaj partnerzy Ferize wyprostowali się gwałtownie. Przysunęli się nieco bliżej, wymieniając pośpiesznie zdania w swoim ojczystym języku, a potem ten, który pomachał wcześniej Mardzie na powitanie, powiedział:
– Już czas.
Cała trójka Kessarinów zaczęła nucić do wtóru cichego pomruku jaj, co jakiś czas zmieniając tonację. Marda splotła dłonie i poprosiła Jezra’lin:
– Szybko. Leć i poinformuj Starszych.
Kalamariano zerwało się na równe nogi i w te pędy wybiegło z celi.
Marda obserwowała, jak w rozmytym, srebrzystoróżowym blasku pierwsze jajo zaczyna pękać. Jego rodzice nucili bez przerwy i pogruchiwali zachęcająco, a nim pierwsze dziecko przyszło na świat, zaczęła pękać skorupka drugiego jaja. Marda zgarnęła i schowała odłamki w kącie jaskini, żeby zabrać je później. W całym ciele czuła radosne mrowienie, wywołane cudem narodzin, całkiem jakby wyczuwała, że Moc rośnie w siłę wraz z pojawieniem się na świecie każdego nowego życia.
Pot ściekał jej strumyczkiem po kręgosłupie, gdy brała jedno z nowo narodzonych dzieci w objęcia, trzymając jego małe, skulone ciałko oburącz, podczas gdy Ferize ocierała płyny z jego ciasno stulonych wypustek, a potem skupiła się na kolejnym jaju, pozostawiając młode pod opieką Mardy. Było takie lekkie… i oddychało tak szybko, kwiląc przy tym cichutko, niespokojnie. Marda ucałowała jego lepkie czółko i roześmiała się, odurzona euforią. Jego maleńkie jajowe zęby wystawały z pyszczka niczym kły – wiedziała, że wkrótce wypadną, i zastanawiała się, czy powinna się przygotować do ich złapania. Czy przydałyby się do czegoś? Uśmiechnęła się – dość szeroko, żeby obnażyć własne ostre zęby, mimo iż oczy oseska nadal były ledwie rozwarte, pokryte maziami lęgowymi. Och! Powinna je wytrzeć…
Wówczas jednak Ferize podała jej kolejne młode i Marda przytuliła oba do piersi, podczas gdy rodzice skupili się na pozostałych jajach. Usiadła ze skrzyżowanymi nogami na podłodze obok basenu i wlała do niego nieco chłodnej wody, a potem ułożyła sobie maleństwa na kolanach i ostrożnie je obmyła.
W momencie, w którym wszystkie pięcioro dzieci przyszło na świat, oczy pierwszego były już szeroko otwarte, a ono samo radośnie żuło końcówkę cienkiego, czarnego warkocza Mardy. Wypadł mu już jeden kieł jajowy, ale drugi trzymał się mocno na swoim miejscu.
– Mardo? – dobiegł ją znajomy, radosny głos jej kuzynki Yany. Starsza dziewczyna przykucnęła obok niej, odziana w swoją oficjalną, zielono-złotą tunikę Dziecka, w wysokich butach i z blasterem przypasanym pod pachą. Na jego widok Marda zmarszczyła czoło.
Wówczas dotarło do niej, że w celi lęgowej znajdują się również inni członkowie Ścieżki – było ich co najmniej trzydziestu, tłoczących się pod poprzecinanymi opalizującymi pasmami ścianami, uśmiechających się i oferujących wszelkie formy pomocy nowo powiększonej rodzinie. Ferize i jej partnerzy siedzieli, wsparci o siebie ramionami, z ogonami splecionymi w czułym geście.
– Och, widzę, że wszyscy już są – zauważyła Marda. Podała jedno z maleństw Yanie, która skrzywiła się, ale posłusznie wzięła je w ramiona. Marda wstała tymczasem, trzymając w objęciach drugie, i postukała palcem w szare czoło kuzynki. – Gdzie twoje symbole?
– Śpieszyłam się – wyjaśniła Yana, kłapiąc żartobliwie zębami do dziecka, które trzymała przed sobą oburącz w wyciągniętych ramionach.
– To się robi tak – poinstruowała ją Marda, pokazując jej, jak poprawnie złapać młode, jednak Yana zamiast tego roześmiała się tylko i przekazała je Jezra’lin, które podskakiwało obok niej na palcach.
– Nie muszę ich trzymać. Innych chętnych tu pod dostatkiem. A ty chodź ze mną, kuzynko – ciebie też trzeba umyć.
Marda niechętnie oddała drugie dziecko Ferize, która pociągnęła ją z czułością za warkocz, i pozwoliła, aby Yana wyprowadziła ją z celi lęgowej.
Gdy znalazły się na świeżym powietrzu, Marda westchnęła z błogością.
– Dokąd idziemy? – zapytała, na co Yana parsknęła, wskazując podbródkiem w stronę rzeki, i już za chwilę biegły ku niej co tchu. Yana, starsza i silniejsza od kuzynki, miała też porządniejsze buty, ale Marda była szybsza. Mimo to przegrała wyścig i dotarła do rzeki później niż Yana. Na domiar złego dziewczyna zaskoczyła ją, podcinając jej nogi, podrywając znienacka w powietrze i wrzucając wprost do wody.
Marda z pluskiem i krzykiem wpadła w mętną toń, ale nie walczyła – pozwoliła, aby nurt pociągnął ją na muliste dno, a gdy opadała ku niemu, odprężyła się, poddając mu się i napawając uczuciem swobody, gdy obmywał ją i rozplątywał jej włosy. Rzeka napierała na nią ze wszystkich stron, a gdy w końcu wynurzyła się, żeby złapać oddech, nadal czuła na skórze i włosach ten miłosny dotyk, który sprawiał jej nieopisaną radość i rozkosz. Wydawała się kwintesencją życia, samą Mocą, ucieleśnieniem wolności Ścieżki. Do ich szeregów dołączyło pięć nowych dusz, a już wkrótce przyjmą kolejnych uchodźców – była tego pewna.
Gdy już wyszorowała się do czysta, wyżęła włosy i tunikę, a potem włożyła z powrotem ubranie, wyszła z wody i dołączyła do czekającej na brzegu Yany. Kuzynka opierała się o drzewo, w roztargnieniu skubiąc zwitki kory łuszczącej się z pnia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki