Star Wars. Wielka republika. Ścieżka zdrady - Tessa Gratton, Justina Ireland - ebook

Star Wars. Wielka republika. Ścieżka zdrady ebook

Gratton Tessa, Justina Ireland

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

ERA ZMIAN ZWIASTUJE NOWE NADZIEJE I MOŻLIWOŚCI… ALE I NIEZNANE ZAGROŻENIA.

Jedi zostają wezwani na planetę Dalna, znajdującą się na Zewnętrznych Rubieżach, aby przeprowadzić śledztwo w sprawie skradzionego artefaktu Mocy. Rycerka Zallah Macri i jej padawan Kevmo Zink przybywają na ten sielski, rolniczy świat, pragnąc zbadać potencjalny związek kradzieży z dalnańską grupą misjonarzy nazywających siebie Ścieżką Otwartej Dłoni. Członkowie Ścieżki głęboko wierzą, że Moc musi być wolna i nikt, nawet Jedi, nie powinien jej używać. Do ich szeregów należy między innymi Marda Ro, młoda kobieta, marząca o opuszczeniu Dalny, aby głosić słowo Ścieżki w całej galaktyce. Kiedy Marda i Kevmo się spotykają, natychmiast łączy ich niewytłumaczalna, silna więź… Dopóki Marda nie odkrywa, że Kevmo należy do zakonu Jedi. Ale padawan wydaje się taki miły i chętny, by dowiedzieć się więcej na temat samej Ścieżki, że Marda ma nadzieję, iż uda jej się przekonać go o słuszności własnych poglądów. Dziewczyna nie zdaje sobie jednak sprawy z tego, że przywódczyni Ścieżki, charyzmatyczna kobieta znana jako Matka, ma własny plan, a Jedi stanowią dla niej przeszkodę, której zamierza się pozbyć – za wszelką cenę. Jeśli Marda chce pozostać wierna własnym przekonaniom, może stać się najgorszym wrogiem swojego nowego przyjaciela…

"Ścieżka zdrady" to pierwszy tom kolejnej fazy Wielkiej Republiki, której akcja rozgrywa się 150 lat przed wydarzeniami opisanymi w powieściach "Światło Jedi", "Burza nadciąga" i "Gasnąca gwiazda".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 369

Oceny
4,3 (11 ocen)
4
6
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Fabjan33

Nie oderwiesz się od lektury

super
00

Popularność




Prolog

PRO­LOG

Radi­caz Dobbs, nazy­wany przez przy­ja­ciół Słon­kiem (a przez wro­gów znacz­nie mniej pochleb­nie), wylą­do­wał swoim zde­ze­lo­wa­nym jach­tem rekre­acyj­nym w doku na Dal­nie, nic nie­zna­czą­cej pla­netce poło­żo­nej w kom­plet­nie nie­istot­nej czę­ści prze­strzeni kosmicz­nej. Sytu­acja na pogra­ni­czu była trudna i Słonko przez lata naoglą­dał się wielu naj­róż­niej­szych prze­ja­wów ubó­stwa i nie­doli, jed­nak ni­gdy nie widział lądo­wi­ska w tak opła­ka­nym sta­nie. Sta­no­wiło w zasa­dzie po pro­stu błot­ni­stą nieckę, a zarządca portu nie zawra­cał sobie nawet głowy poda­wa­niem mu współ­rzęd­nych – zamiast tego, gdy Słonko opusz­czał górne war­stwy atmos­fery, wymam­ro­tał tylko pośród trza­sków i szu­mów nie­sta­bil­nego połą­cze­nia coś, co brzmiało jak „Posadź go gdzie­kol­wiek” – przy czym „gdzie­kol­wiek” ozna­czało dowolne miej­sce na prze­stron­nym tere­nie, który przy­po­mi­nał pobo­jo­wi­sko stra­to­wane wsku­tek migra­cji stada banth. Gdy Słonko spro­wa­dzał tam swój sta­tek, „Szpi­gat”, zasta­na­wiał się, jak to moż­liwe, aby kolek­cjo­nerka cen­nych, zwią­za­nych z Mocą arte­fak­tów wybrała na spo­tka­nie tak zapy­ziałe miej­sce jak to. Nie myślał o tym jed­nak zbyt długo. Kre­dyty były kre­dy­tami – nie­ważne, skąd pocho­dziły.

„Szpi­gat” opadł na lądo­wi­sko bez prze­szkód. Dzięki temu, że wyglą­dał nie­po­zor­nie, nie ścią­gnie na sie­bie nie­po­trzeb­nej uwagi – nawet w tej naj­ża­ło­śniej­szej imi­ta­cji kosmo­portu, jaką Słonko kie­dy­kol­wiek oglą­dał. A gdyby zarządcy z jakichś bli­żej nie­wy­ja­śnio­nych przy­czyn przy­szło do głowy doko­nać loso­wej inspek­cji, nie zna­la­złby na pokła­dzie jachtu nic, do czego mógłby się przy­cze­pić. Wnę­trze „Szpi­gatu” nie wyda­wało się ani tro­chę bar­dziej inte­re­su­jące od jego wyglądu zewnętrz­nego: pokład był stary i pokie­re­szo­wany, a w środku uno­sił się zapach, któ­rego Słonko nie mógł się pozbyć – nie­ważne, jak czę­sto i skru­pu­lat­nie jego droid ser­wi­sowy DZ-23 szo­ro­wał ściany. Jed­nak pozory zanie­dba­nia i sędzi­wo­ści skry­wały potężne sil­niki, kilka dobrze zama­sko­wa­nych, chro­nio­nych kodami sej­fów, a także super­no­wo­cze­sną bazę danych oraz impo­nu­jący kom­pu­ter nawi­ga­cyjny. Słonko lubił wyprze­dzać kon­ku­ren­cję o krok – nie­ważne, na czym aku­rat pole­gało jego zada­nie.

Gdy już posa­dził bez­piecz­nie swój sta­tek i ukrył kilka cen­niej­szych, prze­zna­czo­nych dla lep­szych kup­ców arte­fak­tów, zgro­ma­dził pozo­stałe przed­mioty i owi­nął je ostroż­nie, a potem scho­wał do ple­caka. Nie zamie­rzał zabie­rać ze sobą wszyst­kich swo­ich łupów, jedy­nie kilka. Może i sta­wiał dopiero pierw­sze kroki w fachu pasera – nie mówiąc już o tym, że było to tylko jedno z wielu jego źró­deł utrzy­ma­nia – ale szybko się uczył. W tej galak­tyce obcy był obcemu rath­ta­rem – liczyło się tylko, by prze­trwać za wszelką cenę i nie dać się pożreć więk­szym od sie­bie.

Już, już miał opu­ścić pokład, gdy nagle usły­szał, jak ktoś łomo­cze w poszy­cie kadłuba. Wkle­pał odpo­wiedni kod i trap opadł, a gole­nie sta­bi­li­zu­jące na jego końcu ude­rzyły w zie­mię ze zgrzy­tem, od któ­rego Słonko skrzy­wił się kwa­śno. Gdy wyj­rzał na zewnątrz, żeby spraw­dzić, kto dobi­jał się do statku, zoba­czył potęż­nie zbu­do­wa­nego Nauto­la­nina, odzia­nego w oso­bliwe, nie­bie­sko-szare szaty, o czole, ramio­nach i dło­niach wyma­za­nych błę­kitną farbą. Jed­nak nie to oka­zało się naj­dziw­niej­sze w jego wyglą­dzie, a stan wyra­sta­ją­cych z jego czaszki gło­wo­ogo­nów, typo­wych dla przed­sta­wi­cieli tej rasy: ucięto je tak, że pozo­stały po nich tylko mię­si­ste kikuty. To sta­no­wiło bru­talne przy­po­mnie­nie, że pomimo łagod­nego uśmie­chu obcego, galak­tyka i jej miesz­kańcy potra­fili być cza­sem wyjąt­kowo okrutni.

– Ty pew­nie jesteś Słonko – ode­zwał się Nauto­la­nin, roz­kła­da­jąc na boki dło­nie zwró­cone wnę­trzem do góry i kła­nia­jąc mu się nisko. – To dla mnie zaszczyt móc cię poznać. Możesz mnie nazy­wać Herol­dem.

Męż­czy­znę prze­szedł dreszcz nie­po­koju.

– Skąd wiesz, kim jestem?

Nauto­la­nin uśmiech­nął się prze­lot­nie, a gdy się wypro­sto­wał, jego wiel­kie, czarne, wil­gotne oczy zalśniły chy­trze.

– Matka popro­siła, żebym się tu z tobą spo­tkał. Nie lubi Fer­dana i w miarę moż­li­wo­ści stara się uni­kać mia­sta. Prze­by­wa­nie w oto­cze­niu tak wielu istot żywych wpływa cza­sem na jej zdol­ność do obco­wa­nia z Mocą. Gdy­byś był łaskaw pójść za mną…

Słonko nie miał na to naj­mniej­szej ochoty, jed­nak kobieta, z którą wymie­niał wia­do­mo­ści, obie­cała mu sowitą zapłatę w zamian za dostar­cze­nie inte­re­su­ją­cych arte­fak­tów. I tak oto Słonko, winny Kar­te­lowi Hut­tów spore sumy kre­dy­tów, dotknął prze­lot­nie pasa, aby upew­nić się, że jego bla­ster jest tam, gdzie powi­nien, i podą­żył za Herol­dem.

– Nasz kom­pleks znaj­duje się nie­da­leko – poin­for­mo­wał go Nauto­la­nin, kie­ru­jąc się błot­ni­stą drogą w stronę obrzeży nie­wiel­kiej osady.

– Opusz­czamy Fer­dan? – zapy­tał Słonko.

– Tak. Miesz­kamy poza mia­stem.

– Hm, a więc nazy­wa­cie to mia­stem? – mruk­nął pod nosem Słonko, przy­glą­da­jąc się obser­wu­ją­cym ich ukrad­kiem isto­tom. Więk­szość prze­chod­niów nie poświę­cała im spe­cjal­nej uwagi, jed­nak nie­któ­rzy zatrzy­my­wali się i wyko­ny­wali gest, który znał z jaskiń hazar­do­wych – wśród gra­czy w ryke­strę sły­nął on jako chro­niący przed pechem. Popra­wił ple­cak i zer­k­nął na Herolda.

– Ow­szem. Dalna to spo­kojna, nie­zbyt gęsto zalud­niona pla­neta. Wła­śnie dla­tego my, zakon Ścieżki Otwar­tej Dłoni, wybra­li­śmy to miej­sce na nasz dom. Nie­wiele tu rze­czy, które mogłyby nas roz­pra­szać. Mimo to… lepiej, żeby­śmy się zbyt­nio nie ocią­gali. Trwa tu wła­śnie pora desz­czowa i jeśli będziemy prze­by­wali zbyt długo na zewnątrz, ist­nieje duże praw­do­po­do­bień­stwo, że prze­mok­niemy…

Słonko pró­bo­wał przy­śpie­szyć kroku, ale w prze­ci­wień­stwie do wyso­kiego, musku­lar­nie zbu­do­wa­nego Nauto­la­nina, był niski i przy­sa­dzi­sty. Gdy na hory­zon­cie zama­ja­czyły pierw­sze zabu­do­wa­nia Ścieżki, mocno się już zady­szał i cho­ciaż Herold kil­ka­krot­nie pro­po­no­wał mu, że ponie­sie ple­cak, Dobbs na­dal ści­skał mocno jego paski. Ten gość miał w sobie coś dziw­nego… a podej­rzane reak­cje miesz­kań­ców Fer­dana wypro­wa­dzały prze­myt­nika z rów­no­wagi.

Gdy męż­czy­zna i jego prze­wod­nik wyszli zza łagod­nego zakrętu błot­ni­stej drogi, ich oczom uka­zała się garstka cze­ka­ją­cych na nich istot, ubra­nych w stroje przy­po­mi­na­jące odzie­nie Herolda. Ten widok uzmy­sło­wił Słonku, że nie są one przy­pad­kowe: barwy musiały mieć zna­cze­nie sym­bo­liczne, bo u nie­któ­rych osób błę­kit prze­wa­żał nad sza­ro­ściami, a starsi człon­ko­wie grupy mieli na sobie wię­cej ozdób – mię­dzy innymi dziwne naszyj­niki z pacior­ków – i obli­cza pocią­gnięte grubą war­stwą nie­bie­skiej farby.

Jedyna przed­sta­wi­cielka rasy ludz­kiej pośród nich, ciem­no­skóra kobieta o twa­rzy oko­lo­nej szopą brą­zo­wych kędzio­rów i jasnych oczach, była odziana w szaty skro­jone zde­cy­do­wa­nie lepiej od tych, które mieli na sobie pozo­stali, i nosiła liczne srebrne ozdoby. Uśmie­chała się do nich życz­li­wie.

– Słonko Dob­b­sie, Moc wita cię pośród nas łaska­wie – oświad­czyła, wyko­nu­jąc skró­coną wer­sję wcze­śniej­szego ukłonu Herolda: roz­ło­żyła sze­roko dło­nie skie­ro­wane wnę­trzem ku niebu, ale nie zgięła się w pasie ani nie zamknęła oczu. Zamiast tego ski­nęła mu lekko głową, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku.

Męż­czy­zna zamru­gał nie­przy­tom­nie, lekko zdez­o­rien­to­wany, tra­cąc cały wcze­śniej­szy rezon.

– Ach, ty z pew­no­ścią jesteś Matką!

– Pro­szę, mów mi Ele­cia. Matka to mój tytuł, nie imię. – Bły­snęła zębami w kolej­nym przy­ja­znym uśmie­chu i Słonko poczuł, jak po jego ciele roz­lewa się bło­gie cie­pło – uczu­cie przy­po­mi­na­jące odro­binę to, które go ogar­niało, gdy ciut za dużo wypił. – Oto część człon­ków naszej star­szy­zny. Poma­gają mi podej­mo­wać trud­niej­sze decy­zje.

– Hm, cóż, tym razem chyba nie powin­naś mieć z tym pro­blemu – stwier­dził Słonko, wyczu­wa­jąc oka­zję do dobi­cia targu. Zdjął z ple­ców swój ple­cak i uśmiech­nął się od ucha do ucha. – Bo każdy arte­fakt, który mam na sprze­daż, to praw­dziwa uczta dla oczu… nie mówiąc już o tym, że wręcz wibrują Mocą na wszel­kie moż­liwe do wyobra­że­nia spo­soby!

Uśmiech Ele­cii stał się jesz­cze szer­szy.

– Och, taką mam szczerą nadzieję! Chodź! Po takiej dłu­giej podróży z pew­no­ścią jesteś wyczer­pany. Przy­go­to­wa­li­śmy w naszej głów­nej sali skromny poczę­stu­nek…

Ruszyli przez kom­pleks. Po dro­dze Słonko z roz­tar­gnie­niem zare­je­stro­wał obec­ność bawią­cych się w tra­wie dzieci. Wszyst­kie co do jed­nego były minia­tu­ro­wymi kopiami doro­słych: odziane w błę­kitno-szare szaty, z twa­rzami przy­ozdo­bio­nymi nie­bie­ską farbą. Starsi chłopcy i dziew­częta zbili się w grupki, pogrą­żeni w roz­mo­wie, a kil­koro młod­szych utwo­rzyło krąg i grało w jakąś skom­pli­ko­waną grę, która naj­wy­raź­niej pole­gała na utrzy­my­wa­niu nie­wiel­kiego woreczka w powie­trzu bez uży­cia rąk. Wszystko spra­wia­łoby wra­że­nie cał­ko­wi­cie nor­mal­nego… gdyby nie dziwne ubra­nia i poma­lo­wane na nie­bie­sko twa­rze.

Jed­nak mimo iż wokół było tyle nowych, obcych rze­czy, Słonko co i rusz łapał się na tym, że spo­gląda ukrad­kiem na Matkę – robił to tak czę­sto, że jedna ze Star­szych, posu­nięta w latach Twi’lekanka o pomarsz­czo­nych lekku, zauwa­żyła to i uśmiech­nęła się do niego.

– Jest piękna, czyż nie? – zagad­nęła.

– Eee… ja… hm, tak. Ow­szem, jest piękna.

– To dla­tego, że ema­nuje bla­skiem Mocy – wyja­śniła Twi’lekanka. – Matka prze­ma­wia jej gło­sem, a w zamian za to Moc obda­rza ją gra­cją i urodą.

Słonko zmarsz­czył czoło.

– Czy ona… jest Jedi? – bąk­nął. Nie­spe­cjal­nie prze­pa­dał za Jedi i ich sztucz­kami z wpły­wa­niem na umysł.

Star­sza Twi’lekanka żach­nęła się i cof­nęła o krok.

– Nie! Mocy ucho­waj! Matka jest… pro­ro­ki­nią! Dosko­nale wie, że Moc powinna pozo­stać wolna – nie można nią wła­dać jak bro­nią.

– No to jeste­śmy – oznaj­miła w tym momen­cie Ele­cia i obej­rzała się przez ramię, uśmie­cha­jąc pro­mien­nie do Słonka. – Sza­cowni Starsi, popro­si­ła­bym, aby­ście do nas dołą­czyli, ale zbliża się pora waszej medy­ta­cji. Jeśli nie macie nic prze­ciwko, Herold prze­każe wam wszyst­kie infor­ma­cje póź­niej.

Jedno po dru­gim, człon­ko­wie star­szy­zny kiwali gło­wami i odłą­czali się od grupy, kie­ru­jąc w stronę wej­ścia do pobli­skiej jaskini. Ele­cia odwró­ciła się tym­cza­sem do swo­jego gościa.

– Mam nadzieję, że nie masz nic prze­ciwko? Pomy­śla­łam, że przyda nam się nieco pry­wat­no­ści…

– Eee… hm, tak – wymam­ro­tał Słonko, lekko stre­mo­wany. Ta kobieta miała w sobie coś… odu­rza­ją­cego – do tego stop­nia, że trudno było mu zebrać myśli. A może po pro­stu tak dzia­łała na niego ta pla­neta? Powie­trze pach­niało tu świeżo i słodko, a kwiaty wdzięcz­nie skła­niały swoje kie­li­chy w powie­wach lek­kiej bryzy. Ogól­nie rzecz bio­rąc, pano­wała istna sie­lanka i Słonko zła­pał się na tym, że jego myśli dry­fują swo­bod­nie. Miał ochotę tu zostać – już na zawsze, w tym uro­czym miej­scu, z tą cudowną kobietą. Sama myśl o tym, że będzie musiał stąd odle­cieć, łamała mu serce.

Wów­czas jed­nak Matka dotknęła jego dłoni… i dziwne uczu­cie znik­nęło, pry­snęło jak bańka mydlana.

– Panie Dobbs? Czy wszystko w porządku?

– Pro­szę mi mówić Słonko, panno Ele­cio – bąk­nął, uśmie­cha­jąc się nie­pew­nie. – Pro­szę mi wyba­czyć. Przez chwilę nie byłem sobą…

– Cho­roba sło­neczna – stwier­dził ze znaw­stwem Herold, kiwa­jąc dobit­nie głową. – To się cza­sem zda­rza. Bliź­nia­cze słońca Dalny dzia­łają cza­sem dość sil­nie na tych, któ­rzy nie mieli wcze­śniej stycz­no­ści z tak inten­syw­nym świa­tłem.

– Wejdźmy do środka, żeby zająć się nie­cier­pią­cymi zwłoki spra­wami – zapro­po­no­wała Matka. – Jak tylko się cze­goś napi­jesz, na pewno od razu poczu­jesz się lepiej.

Weszli do domu spo­tkań – budynku nie­wy­róż­nia­ją­cego się niczym szcze­gól­nym na tle innych czy­stych i utrzy­ma­nych w dobrym sta­nie zabu­do­wań w kom­plek­sie – może za wyjąt­kiem tego, że był pozba­wiony wszel­kich ozdób. Ściany ude­ko­ro­wano dziw­nymi wzo­rami z kamie­nia, ale nie wid­niało na nich nic innego. Słonko spo­dzie­wał się raczej cze­goś w stylu Świą­tyni Jedi na Coru­scant: iglic, malo­wi­deł i tym podob­nych. Odwie­dził ją raz, za młodu, acz­kol­wiek nie pamię­tał dla­czego ani z kim. Pamię­tał tylko, że czuł się przy­tło­czony i dziw­nie mały.

Jed­nak człon­ko­wie Ścieżki dzia­łali na niego ina­czej: tutaj czuł się dobrze, mile widziany, cał­kiem jakby po bar­dzo dłu­gim okre­sie roz­łąki znów spo­tkał swoją rodzinę.

Z boku stał pusty stół i Herold wska­zał go gestem.

– Możesz tam poło­żyć swoje rze­czy, pod­czas gdy ja pójdę po coś do picia.

Gdy odszedł, Matka zbli­żyła się do niego, żeby przyj­rzeć się po kolei przed­mio­tom, które wyj­mo­wał z ple­caka i kładł na bla­cie. Słonko sta­rał się nic nie mówić i sku­pić się zamiast tego na ukła­da­niu arte­fak­tów, ale w obec­no­ści kobiety czuł się dziw­nie onie­śmie­lony i pode­ner­wo­wany – a gdy się dener­wo­wał, miał ten­den­cję do papla­nia bez ładu i składu.

– No to… jesteś użyt­kow­niczką Mocy? – zagad­nął.

Kobieta zmarsz­czyła czoło i natych­miast zorien­to­wał się, że nie powi­nien był o to pytać.

– Nie, jestem pro­ro­ki­nią – popra­wiła go z naci­skiem. – Nie uży­wam Mocy. Obcuję z nią, aby dzie­lić się jej wolą ze wszyst­kimi, któ­rzy chcą jej słu­chać.

– Och – bąk­nął Słonko. – Herold wspo­mi­nał, że nie lubisz mia­steczka, bo jest tam zbyt wielu ludzi…

Matka pod­nio­sła ze stołu bran­so­letę, przyj­rzała się jej, marsz­cząc brwi, i natych­miast odło­żyła ją z powro­tem.

– Moc to kwin­te­sen­cja życia, a prze­by­wa­nie w jego obec­no­ści w zbyt dużym natę­że­niu bar­dzo czę­sto bywa wyczer­pu­jące. – Urwała i mil­czała przez chwilę, jakby się nad czymś zasta­na­wiała. – Wyobraź sobie zatło­czony pokój, w któ­rym wszy­scy krzy­czą do sie­bie w naj­róż­niej­szych języ­kach. Wła­śnie tak wyglą­dają dla mnie wyprawy do mia­steczka. Hała­śliwe. Cha­otyczne. Nic przy­jem­nego. To wła­śnie dla­tego wolę zosta­wać tu, gdzie mogę obco­wać z Mocą w bar­dziej… cywi­li­zo­wany spo­sób. Jesz­cze lepiej czuję się, gdy prze­by­wam pośród gwiazd, na pokła­dzie naszego statku, „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia”, gdzie ota­cza mnie jedy­nie har­mo­nia galak­tyki, sama Moc i jej piękne tchnie­nie.

Słonko zamarł, wpa­tru­jąc się w nią jak urze­czony, gdy tak mówiła. Na widok jej pała­ją­cych nie­ziem­skim wręcz bla­skiem oczu coś w nim drgnęło i nagle wie­dział z nie­za­chwianą pew­no­ścią, że zro­biłby wszystko, byle tylko uszczę­śli­wić tę kobietę. Tylko tyle – i aż tyle. W zamian wystar­czyłby mu jej uśmiech.

Jed­nak wów­czas dostrzegł, że Matka przy­gląda mu się badaw­czo, marsz­cząc czoło.

– Czy wszystko w porządku? Masz bar­dzo dziwną minę…

Nim zdą­żył coś odpo­wie­dzieć, wró­cił Herold z tacą, na któ­rej stały dwie szklanki her­baty. Jedną podał Słonku, drugą Matce, a potem odchrząk­nął.

– To naprawdę impo­nu­jący zestaw arte­fak­tów, ale… nie sądzę, aby zawie­rał to, czego szu­kamy. Skon­tak­to­wa­li­śmy się z tobą, bo jeste­śmy zain­te­re­so­wani przed­mio­tem zna­nym jako Różdżka Wie­ków. Sta­nowi ona część zestawu, zawie­ra­ją­cego rów­nież Różdżkę Pór Roku, którą posiada hyne­stiań­ska rodzina kró­lew­ska, a także Różdżkę Brza­sku, znaj­du­jącą się rze­komo w muzeum na Jedzie.

– Ach, tak, oczy­wi­ście. – Słonko upił pokaźny łyk swo­jej her­baty, a potem ponow­nie przyj­rzał się roz­ło­żo­nym na stole przed­mio­tom. To były głów­nie bibe­loty i świe­ci­dełka – tak naprawdę zwy­kły chłam. W głębi duszy liczył jed­nak na to, że miesz­kańcy tej odlud­nej pla­netki się na tym nie poznają. – Oba­wiam się, że to w dużej mie­rze legendy… Ale mam coś, co mogłoby was zain­te­re­so­wać: bran­so­letę, która ponoć nale­żała do lorda Sithów.

– Nie­stety, to nie to, czego szu­kamy – wes­tchnęła Matka z wyczu­wal­nym roz­cza­ro­wa­niem. – Celem naszej grupy jest wyzwa­la­nie Mocy – na wszel­kie dostępne nam spo­soby, mię­dzy innymi poprzez naby­wa­nie jej arte­fak­tów, tak aby nie były dłu­żej wyko­rzy­sty­wane w nie­wła­ściwy spo­sób. Bar­dzo mi przy­kro, że zmar­no­wa­li­śmy twój cenny czas, zmu­sza­jąc cię do prze­by­cia tak dłu­giej drogi… Zosta­łeś oszu­kany – żaden z tych przed­mio­tów nie rezo­nuje Mocą.

Słonko zmarsz­czył czoło. Czuł, że jego szanse na dobi­cie targu z każdą chwilą dra­stycz­nie maleją.

– Czy jesteś tego pewna? A może przy­naj­mniej kie­lich? Nale­żał do Jedi, który samo­dziel­nie zakoń­czył pla­ne­tarną wojnę domową!

Matka uśmiech­nęła się do niego smutno, jakby był dziec­kiem, upar­cie odma­wia­ją­cym pój­ścia spać mimo póź­nej pory.

– Tak, jestem pewna. Nie martw się, pokry­jemy ponie­sione przez cie­bie koszta paliwa, tak jak się uma­wia­li­śmy.

– Zacze­kaj! Mam jesz­cze jedną rzecz, któ­rej nie widzia­łaś… – Słonko się­gnął po swój ple­cak. Zabrał ze sobą to cacko pod wpły­wem nagłego impulsu, bez spe­cjal­nego powodu – sta­no­wiło naj­dziw­niej­szy przed­miot w jego kolek­cji. – Pocho­dzi z odle­głej pla­nety, leżą­cej po dru­giej stro­nie wiru. Nie­sa­mo­wi­tego, cudow­nego świata, tęt­nią­cego życiem i żyją­cego w zgo­dzie z Mocą. Próżno by go szu­kać na gwiezd­nych mapach…

Matka pod­nio­sła wysoko brwi.

– Mówisz serio?

– Tak – potwier­dził Słonko, się­ga­jąc do ple­caka po arte­fakt. Był dziw­nych roz­mia­rów – ważył mniej wię­cej tyle, co śred­nio spa­siona tooka. Zbyt duży, aby można go było uznać za klej­not, i zbyt osten­ta­cyjny, aby nosić go w cha­rak­te­rze ozdoby. Mało tego: część osób, któ­rym pró­bo­wał go sprze­dać, czuła do niego dziwną odrazę, cał­kiem jakby zamiast ze świe­tli­stą, fio­le­tową kulą mieli do czy­nie­nia z czymś paskud­nym.

Gdy jed­nak wydo­był ją z wnę­trza swo­jego ple­caka, Matka zaczerp­nęła gwał­tow­nie tchu.

– Och! – Wzięła od niego przed­miot, jakby nic nie ważył, a gdy przy­tu­liła go do piersi, na jej twa­rzy zago­ścił wyraz naj­wyż­szego zachwytu. – Wręcz śpiewa Mocą, żywą i abso­lut­nie fan­ta­styczną! Och, jak bar­dzo Moc raduje się per­spek­tywą uwol­nie­nia! Weź­miemy go, Słonko. Ile za niego chcesz?

Słonko zamru­gał… i dotarło do niego, że nie chce stąd odcho­dzić. Jesz­cze nie. Ta kobieta miała w sobie jakieś dobro… szcze­rość i uczci­wość, a cho­ciaż Słonko zawsze pra­gnął być dobry, ni­gdy nie uwa­żał uczci­wo­ści za przy­datną cechę.

– Być może w zamian… pozwo­li­ła­byś mi sobie pomóc…? Mógł­bym wyszu­ki­wać dla was kolejne takie arte­fakty Mocy i poma­gać wam ją… uwal­niać?

Matka zmarsz­czyła czoło i zorien­to­wał się, że tak naprawdę nie popro­sił, póki co, o nic w zamian za dziwny klej­not.

– To zna­czy, ma się rozu­mieć, za drob­nym wyna­gro­dze­niem…

Matka mil­czała przez chwilę, ale wresz­cie, gdy Słonko już, już zaczął się oba­wiać, że zażą­dał zbyt wiele, uśmiech­nęła się – och, uśmiech­nęła się do niego! Tylko do niego – i uświa­do­mił sobie nagle, że wstrzy­mał oddech, prze­ra­żony samą myślą, że może mu odmó­wić.

– Och, Słonko, to dosko­nały pomysł! Fan­ta­stycz­nie będzie móc z tobą współ­pra­co­wać.

Słonko odwza­jem­nił jej uśmiech. Przez ten cały czas szu­kał miej­sca, w któ­rym czułby się potrzebny… i oto, nie­spo­dzie­wa­nie, zna­lazł je – na nic nie­zna­czą­cej pla­netce, poło­żo­nej w kom­plet­nie nie­istot­nej czę­ści prze­strzeni kosmicz­nej.

Rozdział pierwszy

ROZ­DZIAŁ

PIERW­SZY

Kiedy pada­wanJedi Kevmo Zink został przy­dzie­lony wraz ze swoją mistrzy­nią do tej misji na tere­nie Zewnętrz­nych Rubieży, liczył na mie­siące wypeł­nione cie­ka­wymi odkry­ciami, nie­sa­mo­wi­tymi wido­kami, potycz­kami z prze­myt­ni­kami i zło­dzie­jasz­kami, wizy­tami w obskur­nych spe­lu­nach, spo­tka­niami ze zde­ze­lo­wa­nymi dro­idami, pira­tami i far­me­rami wil­goci, a także, jeśli szczę­ście im dopi­sze, odwie­dzi­nami na Jedzie. Z całą pew­no­ścią nie spo­dzie­wał się chwiej­nego balan­so­wa­nia na pordze­wia­łej gra­wi­de­sce tuż przed nie­wy­obra­żal­nie wielką zgrają traw­nych reki­nów o zło­to­prąż­ko­wa­nych ciel­skach – całe stado liczące jakieś sie­dem­na­ście tysięcy sztuk zwie­rząt pędziło wprost na niego.

A jed­nak… wyda­wało się to rów­nież na swój spo­sób nie­sa­mo­wite.

– Kev! Ruchy! – wrza­snęła jego mistrzyni, Zal­lah Macri, lecąca rów­no­le­gle kawa­łek dalej. Led­wie ją usły­szał poprzez dud­nie­nie dzie­sią­tek tysięcy szpo­nia­stych łap, mkną­cych pośród traw i wzbi­ja­ją­cych w powie­trze jaskra­wo­czer­wony pył.

Kevmo przy­ci­snął piętą tylną część deski i wystrze­lił naprzód, pochy­la­jąc się, aby dosto­so­wać ciało do ruchu, gdy jego śro­dek trans­portu pode­rwał się w górę i zawi­nął. Jego szaty łopo­tały na wie­trze, kiedy akty­wo­wał miecz świetlny i mach­nął nim tuż przed nosami osob­ni­ków w pierw­szym rzę­dzie.

Rekiny zaskrze­czały i odsko­czyły w tył, ude­rza­jąc zakrę­co­nymi kłami pobra­tym­ców za swo­imi ple­cami, zmu­sza­jąc ich do odwró­ce­nia się i zapo­cząt­ko­wu­jąc tym samym efekt domina na potężną skalę, który stop­niowo, ale nie­uchron­nie zmie­niał kie­ru­nek tej maso­wej szarży w stronę Zal­lah, mają­cej już za chwilę prze­jąć ini­cja­tywę. Kevmo wydał z sie­bie trium­falny okrzyk i zama­chał do niej żół­tym mie­czem świetl­nym niczym flagą sygna­łową.

W odpo­wie­dzi jego mistrzyni wzbiła się wyżej na swo­jej gra­wi­de­sce i prze­le­ciała płyn­nie, ele­gancko nad nowo utwo­rzoną fron­tową linią stada.

Robili to już od wielu godzin, zmu­sza­jąc zwie­rzęta do cią­głej zmiany kie­runku wędrówki i prze­ga­nia­jąc je w ten spo­sób – bo zda­wali sobie sprawę z tego, że nie mają szans ich zatrzy­mać. Trawne rekiny doko­ny­wały takiej migra­cji raz na pięć lat – dzie­siątki mniej­szych stad spo­ty­kały się na pół­noc od tego miej­sca, żeby roz­po­cząć podróż na roz­le­głe połu­dniowe tereny, na któ­rych łączyły się w pary. Odkąd miesz­kańcy osady na skraju pre­rii się­gali pamię­cią, zwie­rzaki miały w zwy­czaju prze­miesz­czać się przez kanion leżący od niej nieco na zachód, omi­ja­jąc pla­cówkę han­dlową z jej setką – lub coś koło tego – oby­wa­teli, cze­ka­ją­cych w tej chwili tuż za gra­nią znaj­du­jącą się za ple­cami Kevma. Jed­nak w tym roku coś skło­niło je do odmien­nego zacho­wa­nia, a gdyby Jedi nie inter­we­nio­wali, osada zosta­łaby zrów­nana z zie­mią.

Na szczę­ście kolejny Jedi, Azlin Rell, pod­jął już odpo­wied­nie kroki, aby temu zapo­biec. Przy­da­łoby się jed­nak, by nieco się pośpie­szył…

Kevmo sta­rał się dzie­lić uwagę mię­dzy chłodny, błę­kitny blask mie­cza świetl­nego Zal­lah a trawne rekiny w dole, pod jego gra­wi­de­ską. Sze­ścio­nożne stwo­rze­nia o cia­łach w złote pasy miały potężne szczęki, uzbro­jone w zakrzy­wione kły – zde­cy­do­wa­nie róż­niły się od obrazu, jaki auto­ma­tycz­nie mu się nasu­nął, gdy usły­szał, że przyj­dzie im sta­wić czoła reki­nom. Jedno ze zwie­rząt unio­sło wła­śnie swój wydłu­żony pysk ku niebu i zaskrze­czało, a pozo­stałe natych­miast pod­chwy­ciły zew i odpo­wie­działy tym samym – dźwięk nara­stał, dopóki Kev nie prze­stał sły­szeć wła­snych myśli.

Po pra­wej stro­nie chłopca małe, czer­wone słońce chy­liło się już ku zacho­dowi – jego roz­myta poświata roz­le­wała się po nie­bie, mie­sza­jąc z rdza­wym pyłem, wzbi­ja­nym w powie­trze przez stado. Dwu­krot­nie zmu­sili zwie­rzęta do zbi­cia się w gro­madę, spy­cha­jąc je na pół­noc, nim te na prze­dzie nie skie­ro­wały się ponow­nie na połu­dnie. Kevmo był już zmę­czony. Nie wie­dział nic na temat tego gatunku – ani nawet czy zdo­łają w ogóle dopiąć swego, nim zapad­nie zmierzch. Zmrok nie pomoże im raczej w pró­bach utrzy­ma­nia reki­nów z dala od nie­wła­ści­wego kanionu…

– Jak idzie, Azlin? – rzu­cił do komu­ni­ka­tora. – Nie jestem pewny, jak długo zdo­łamy jesz­cze to prze­cią­gać, a gdy słońce zaj­dzie…

– Do tej pory osada powinna już zostać ewa­ku­owana – dole­ciał z gło­śnika głos Zal­lah, prze­ry­wany szu­mami i trza­skami.

– Już… nie­mal… gotowe – odpo­wie­dział Azlin. – Jesz­cze tylko kilka minut i C-9 zdoła…

Resztę wypo­wie­dzi Azlina zagłu­szył raniący uszy wizg, gdy gra­wi­de­ska Kevma zachy­bo­tała się gwał­tow­nie, a z jej układu wyde­cho­wego buch­nął kłąb tłu­stego, czar­nego dymu.

Kev krzyk­nął i rzu­cił się w bok, posił­ku­jąc się Mocą, aby odcze­pić buty od plat­formy, a następ­nie odbił się od niej z całej siły i pokie­ro­wał ciało z dala od stada.

Ude­rzył w zie­mię z impe­tem, który wyparł mu z płuc całe powie­trze, prze­to­czył się natych­miast na bok, zerwał na równe nogi i popę­dził przed sie­bie, ści­ska­jąc mocno ręko­jeść mie­cza świetl­nego. Za jego ple­cami z każdą sekundą przy­bie­rało na sile dud­nie­nie koń­czyn, pochrzą­ki­wa­nie i piski, więc Kevmo puścił się bie­giem w stronę gła­zów u stóp czer­wo­nej skały. Zal­lah krzy­czała coś przez komu­ni­ka­tor, ale nie mógł roz­róż­nić słów, a nie było czasu, by pro­sić ją, żeby powtó­rzyła. W końcu udało mu się dotrzeć do pierw­szego z kamieni i sko­czył w jego stronę, chwy­ta­jąc się mocno pokry­tej poro­stem skały. Pod­cią­gnął się na górę i przy­kuc­nął.

Stado zawi­nęło tym­cza­sem w bok, omi­ja­jąc głazy i skrę­ca­jąc z dala od grani. Błę­kitny roz­błysk na skraju pola widze­nia Keva poin­for­mo­wał go, że w pobliżu znaj­duje się Zal­lah. Prze­mknęła obok niego na swo­jej gra­wi­de­sce z mie­czem świetl­nym w dłoni, opa­da­jąc w dół i pło­sząc przy­wód­ców stada swoją bro­nią. To była mozolna, żmudna praca, ale się udało: zwie­rzęta ponow­nie zmie­niły kie­ru­nek sza­lo­nej galo­pady.

Serce waliło Kevmowi jak mło­tem, dud­niąc mu w uszach tak gło­śno, że zagłu­szało tętent reki­nów i zda­wało się tłu­mić drga­nia skały pod jego sto­pami. Skrzy­wił się, pró­bu­jąc zni­we­lo­wać głu­che łupa­nie w czaszce. Teraz, gdy prze­stał się ruszać, czuł prze­ni­ka­jący jego bio­dro i żebra pul­su­jący ból, wywo­łany ude­rze­niem o zie­mię. Prze­klęty, prze­rdze­wiały złom! Cóż, przy­naj­mniej wytrzy­mał aż do teraz… Nic mu nie będzie. Ale koniecz­nie musi coś zjeść. Naprawdę porząd­nie już zgłod­niał. Gdy otarł spo­cone czoło dło­nią, spo­strzegł, że jest uma­zana czer­wo­nym pyłem. Hm, tak – jedze­nie i kąpiel.

I nagle, cho­ciaż nie zauwa­żył żad­nej zmiany w oświe­tle­niu, powie­trzu ani samej Mocy, jak rów­nież w dzia­ła­niach Zal­lah, zacho­wa­nie traw­nych reki­nów ule­gło jakiejś nie­wy­tłu­ma­czal­nej zmia­nie. Nie szar­żo­wały już cha­otycz­nie – zamiast tego skie­ro­wały się ku zachod­niemu kanio­nowi, cał­kiem jakby każde zwie­rzę dosko­nale wie­działo, dokąd powinno biec.

Kevmo wstał i ostroż­nie wspiął się na palce. Osła­nia­jąc oczy dło­nią przed bla­skiem zacho­dzą­cego słońca, drugą ręką akty­wo­wał komu­ni­ka­tor.

– Cokol­wiek zro­bi­łeś, Azlin, chyba zadzia­łało.

– Dobrze wie­dzieć – odpo­wie­dział męż­czy­zna, a po chwili Zal­lah wtrą­ciła:

– Zamie­rzam podą­żać za sta­dem jesz­cze przez jakiś czas, aby się upew­nić, że nie wyda­rzy się nic nie­spo­dzie­wa­nego. Azlin, zgar­nął­byś Kevma? Mój uczeń stra­cił swoją wysłu­żoną gra­wi­de­skę…

Kevmo się skrzy­wił.

– Nic mi nie jest!

– Już się robi, Zal­lah – potwier­dził Azlin, igno­ru­jąc jego pro­te­sty, podob­nie jak mistrzyni.

Minęła dobra chwila, nim wszyst­kie sie­dem­na­ście tysięcy traw­nych reki­nów prze­ga­lo­po­wało obok i Kevmo mógł wresz­cie klap­nąć na swój głaz i zacze­kać, oce­nia­jąc – i doce­nia­jąc – przy oka­zji ogrom tego, co udało im się wła­śnie doko­nać.

Kevmo był pada­wa­nem Zal­lah od nie­mal dwóch lat, a cztery ostat­nie mie­siące spę­dzili, wypeł­nia­jąc różne sza­lone misje pod­czas pobytu w nowej pla­cówce Jedi w Por­cie Haileap. Nie­któ­rych się spo­dzie­wał: eskor­to­wali dygni­ta­rzy i dyplo­ma­tów, nad­zo­ro­wali prze­stęp­ców, a także badali sprawę szajki prze­myt­ni­ków, pró­bu­ją­cej zwą­chać się z Hut­tami. Zale­d­wie trzy dni temu ura­to­wali zaś zespół odkryw­ców nad­prze­strzen­nych, któ­rzy roz­bili się w samym środku super­sz­tormu na oce­anicz­nym księ­życu Amloch. Mieli wró­cić do Portu Haileap, nim jed­nak zdo­łali opu­ścić układ, Zal­lah z jakie­goś powodu zawa­hała się i stwier­dziła, że powinni zostać jesz­cze jeden dzień. Nic się tam nie działo, ale opóź­nie­nie odlotu ozna­czało, że byli na miej­scu w sam raz, aby ode­brać nadany za pośred­nic­twem sys­temu łącz­no­ści bli­skiego zasięgu komu­ni­kat Azlina Rella z prośbą o pomoc – i mogli dotrzeć na Tii­kae w samą porę, aby pokie­ro­wać stado z dala od osady, czyli tra­fili dokład­nie tam, gdzie chciała Moc.

Kevmo poło­żył się, wspie­ra­jąc rękami o powierzch­nię skały. Uwiel­biał Moc i kochał tę robotę. Dud­nie­nie odle­głego stada odbi­jało się echem od ścian kanionu i nio­sło daleko po pre­rii, małe słońce opro­mie­niało skraj urwi­ska roz­my­tym, czer­wo­nym bla­skiem, a niebo przy­brało osza­ła­mia­jący odcień fio­letu. Kev był zmę­czony, głodny i brudny… ale czuł się cudow­nie.

Pogra­ni­cze oka­zało się fan­ta­styczne i przy­pusz­czał, że nie miałby nic prze­ciwko pozo­sta­niu tu na zawsze.

Nara­sta­jący, sły­szalny z każdą chwilą coraz lepiej odgłos sil­nika uzmy­sło­wił mu, że zwie­rzęta rze­czy­wi­ście się odda­lały – tętent cichł, a gdy pada­wan odwró­cił się w stronę źró­dła niskiego pomruku, zoba­czył mknący ku niemu prom Azlina. Wstał, roze­śmiany od ucha do ucha, i zama­chał rękami nad głową. Sta­te­czek zwol­nił i zawisł w pobliżu naj­bliż­szego głazu. Jego gole­nie lądow­ni­cze roz­ło­żyły się z gło­śnym szczę­kiem i Kevmo zesko­czył ze skały, a potem pod­biegł do trapu i wspiął się do środka. Gdy zna­lazł się na pokła­dzie, otarł twarz z czer­wo­nego pyłu i zawo­łał:

– Dzięki, Azlin! Już jestem!

Poczuł, jak sta­tek wzbija się w górę, i wycią­gnął rękę, żeby przy­trzy­mać się gro­dzi. To był stan­dar­dowy jed­no­oso­bowy prom, mniej­szy niż ten, który przy­dzie­lono jemu i Zal­lah – i który czę­sto słu­żył im za kwa­terę. Mimo to Kevmo bez­błęd­nie wie­dział, jak dotrzeć do kok­pitu. Po dro­dze nie­mal wpadł na niskiego dro­ida astro­me­cha­nicz­nego o zie­lo­nych ozna­cze­niach, osa­dzo­nego na podwój­nych rol­kach, z dziw­nymi małymi klesz­czami wysta­ją­cymi wprost ze zde­cy­do­wa­nie nie­stan­dar­do­wej kopułki.

– Ty musisz być C-9 – powie­dział pada­wan, kła­nia­jąc mu się lekko.

Droid zapisz­czał w odpo­wie­dzi i obró­cił się płyn­nie w cia­snej prze­strzeni, pro­wa­dząc go do kabiny na dzio­bie sta­teczku.

Słońce wpa­dało przez ilu­mi­na­tor, oble­wa­jąc wnę­trze jaskra­wo­czer­wo­nym bla­skiem.

Gdy Kevmo wszedł do środka, sie­dzący za ste­rami Jedi o śnia­dej skó­rze i krót­kich, ciem­nych wło­sach – który musiał być Azli­nem Rel­lem – obej­rzał się w jego stronę przez ramię.

– Dzięki za pomoc – rzu­cił, a potem sku­pił się ponow­nie na kon­tro­l­kach. Dziób statku pochy­lił się odro­binę w dół, gdy prom przy­śpie­szył. – Zal­lah dała mi znać, że spo­tka się z nami w por­cie, w któ­rym zosta­wi­li­ście swój trans­port.

Kevmo zajął fotel dru­giego pilota, opie­ra­jąc się odru­cho­wej chęci wycią­gnię­cia się w nim wygod­nie. Zal­lah nie pochwa­li­łaby cze­goś takiego, więc wolał nie przy­no­sić jej wstydu w oczach innego Jedi. Zamiast tego uśmiech­nął się do pilota.

– To było naprawdę nie­sa­mo­wite! Wprost trudno uwie­rzyć, że się nam udało! Jak je odcią­gnę­li­ście?

– Usta­li­li­śmy, że pod­czas wyboru drogi kie­rują się polem magne­tycz­nym pla­nety, ono zaś zmie­niło się od momentu ostat­niej maso­wej migra­cji na tyle, że prze­mie­ściły się sta­now­czo zbyt bli­sko osady.

Kevmo usiadł pro­ściej.

– Ale chyba nie zmie­ni­li­ście usta­wie­nia całego pola magne­tycz­nego pla­nety… Tego się nie da zro­bić, prawda?

Azlin zer­k­nął na niego z ukosa, lekko zakło­po­tany.

– Nie. Oczy­wi­ście, że to nie­moż­liwe. C-9 pomógł mi zre­kon­fi­gu­ro­wać boję trans­mi­syjną, żeby je oszu­kać.

Kevmo roze­śmiał się w głos.

– Oszu­kać! – powtó­rzył, a C-9 zapisz­czał z taką dumą, że pada­wan nie musiał znać języka binar­nego, żeby zro­zu­mieć prze­kaz, jed­nak Azlin pokrę­cił tylko głową.

– To po pro­stu nasza praca – mruk­nął pod nosem.

Kevmo stłu­mił mimo­wolne par­sk­nię­cie i zamiast tego się uśmiech­nął.

– Racja – przy­znał. – Ale mimo wszystko to na­dal naprawdę nie­sa­mo­wite.

– Takiej samej sztuczki uży­li­śmy na Alde­ra­anie – dodał Azlin. – Daw­niej w taki sam spo­sób odcią­ga­li­śmy stada noco­lo­tów od naj­wyż­szych budyn­ków, aby je omi­jały.

Kevmo poki­wał głową i pochy­lił się do przodu, żeby lepiej przyj­rzeć się maja­czą­cym w oddali świa­tłom osady, która wynu­rzała się wła­śnie zza grani. Póki co nie miał jesz­cze oka­zji nic zoba­czyć na tej pla­ne­cie – to zna­czy poza sie­dem­na­stoma tysią­cami traw­nych reki­nów i całym mnó­stwem czer­wo­nego pyłu.

– No to… co tu u was naj­le­piej prze­ką­sić? – zapy­tał.

Jakąś godzinę póź­niej Kevmo był już wyszo­ro­wany do czy­sta, czuł się przy­jem­nie roz­grzany i sie­dział w przy­tul­nym bok­sie w zady­mio­nej tawer­nie, roz­świe­tlo­nej migo­czą­cymi lam­pami, pała­szu­jąc jaskra­wo­czer­woną potrawkę przy­pra­wioną maleń­kimi goto­wa­nymi nasio­nami, strze­la­ją­cymi mu zabaw­nie w ustach, gdy je prze­gry­zał. Azlin zamó­wił to samo. W końcu dołą­czyła do nich rów­nież Zal­lah, która przy­le­ciała tu ich pro­mem. Była Soikanką, smu­kłą i ele­gancką, o wyso­kim czole, deli­kat­nych rysach twa­rzy, fio­le­to­wych oczach i sre­brzy­stej skó­rze, spra­wia­ją­cej, że cała jej postać wyda­wała się wykuta z lodu. Krót­kie białe włosy na­dal miała wil­gotne i gładko zacze­sane po prysz­nicu. Gdy usia­dła, jak zwy­kle opa­no­wana i spo­kojna, uśmiech­nęła się lekko do Kevma. Odwza­jem­nił uśmiech, cie­sząc się z tego wyrazu apro­baty.

Począt­kowo, gdy wzięła go na swo­jego pada­wana, zacho­dził w głowę, dla­czego wybrała wła­śnie jego. Był towa­rzy­ski, w gorą­cej wodzie kąpany i nie potra­fił usie­dzieć na miej­scu. Chęt­nie nawią­zy­wał kon­takty – rów­nież fizyczne – i miał wro­dzoną skłon­ność do nie­świa­do­mego flir­to­wa­nia z nie­mal każdą formą życia, jaką spo­ty­kał na swo­jej dro­dze. Zal­lah z kolei stro­niła od kon­taktu fizycz­nego – nie lubiła, gdy ktoś jej doty­kał. Gdy się pil­no­wał, Kevmo wie­dział, jak utrzy­mać dystans, i stop­niowo opa­no­wy­wał sztukę kieł­zna­nia wła­snych zapę­dów coraz lepiej, na­dal jed­nak wiele istot uwa­żało go za nieco zbyt nachal­nego.

Ma się rozu­mieć, Zal­lah ide­al­nie nada­wała się na jego men­torkę, on zaś uczył się od niej, jak współ­dzia­łać z Mocą – i innymi isto­tami – przy uży­ciu deli­kat­nej pre­cy­zji, zamiast przy­tła­czać ich ogro­mem entu­zja­zmu. Jego mistrzyni dosko­nale zda­wała sobie z tego wszyst­kiego sprawę. Kie­dyś, gdy zma­gał się ze swoją ten­den­cją do rzu­ca­nia się bez­po­śred­nio w wir Mocy, oświad­czyła, że ona rów­nież go potrze­buje. Powie­działa, że przy­po­mina jej, iż cza­sami cał­ko­wite pod­da­nie się woli Mocy jest słusz­nym, wła­ści­wym roz­wią­za­niem.

Kevmo naprawdę nie miałby nic prze­ciwko, gdyby już na zawsze mógł pozo­stać jej pada­wa­nem.

Zal­lah usia­dła i gestem dała znać kel­ne­rowi, aby przy­niósł jej por­cję potrawki. Azlin prze­su­nął w jej stronę kubek miej­sco­wej kwa­śnej her­baty i Soikanka podzię­ko­wała mu, upiła łyk, po czym powie­działa:

– Po posiłku odla­tu­jemy, Kevmo.

– Już?

– Jeste­śmy potrzebni na Hyne­stii. Ktoś ukradł tam­tej­szej kró­lo­wej arte­fakt – minęło całe pięć dni, zanim wia­do­mość dotarła tam, gdzie trzeba… – Zal­lah urwała, wyraź­nie znie­sma­czona pozo­sta­wia­ją­cym wiele do życze­nia sta­nem łącz­no­ści na pogra­ni­czu. – Hyne­stia­nie chcą, aby tą sprawą zajęli się Jedi, a my jeste­śmy bli­żej niż Oli­viah i Vil­dar.

– Dla­czego aku­rat Jedi? – zapy­tał Kevmo, gdy prze­żuł i prze­łknął por­cję jedze­nia. Nie wie­dział zbyt wiele o Hyne­stii – poza tym, że była dość roz­wi­niętą pla­netą, mającą lep­szy kon­takt i utrzy­mu­jącą ści­ślej­sze sto­sunki z Jedi i Repu­bliką niż więk­szość świa­tów na tere­nie Zewnętrz­nych Rubieży, które nie miały tak dobrego dostępu do kre­dy­tów i nowo­cze­snych roz­wią­zań tech­no­lo­gicz­nych. – Czy zależy im po pro­stu na wspar­ciu kogoś z zewnątrz?

– Skra­dziony przed­miot jest rze­komo jakimś arte­fak­tem Mocy.

– Och!

Kevmo nie­mal prze­wró­cił swój kubek i Zal­lah upiła łyk her­baty, a potem spoj­rzała na niego bez słowa, uno­sząc brew. Gdy już się tro­chę opa­no­wał, zer­k­nął na Azlina, który pró­bo­wał – z mizer­nym skut­kiem – stłu­mić uśmiech na widok jego entu­zja­zmu.

– Azlin – zagad­nął Kevmo, pochy­la­jąc się w stronę nieco star­szego od niego Jedi. – Powi­nie­neś z nami lecieć!

– Muszę dokoń­czyć kilka rapor­tów i napraw, a potem udać się na Jedhę, żeby zamel­do­wać się w tam­tej­szej pla­cówce – odparł spo­koj­nie męż­czy­zna.

I cho­ciaż Kevmo nie wyobra­żał sobie, że mógłby prze­pu­ścić oka­zję do ści­ga­nia zło­dziei, aby zamiast tego sku­piać się na jakichś rapor­tach, któ­rymi z pew­no­ścią mógłby się zająć pod­czas podróży, to przy­pusz­czał, iż różne osoby mogą mieć do podob­nych kwe­stii odmienny sto­su­nek – nawet Jedi.

– Hm, szkoda – wes­tchnął. – Bar­dzo liczy­łem na to, że opo­wiesz mi nieco wię­cej na temat tego, czy zaj­mo­wa­łeś się tu przez ostat­nie kilka lat…

Azlin wzru­szył ramio­nami.

– Sądzę, że mniej wię­cej tym samym, co wy.

Kevmo przyj­rzał się jego obla­nej czer­wo­na­wym bla­skiem twa­rzy, pró­bu­jąc usta­lić, czy star­szy Jedi sobie z niego pokpiwa, ale nie – Azlin mówił szcze­rze. Pada­wan ski­nął więc głową, uniósł swój kubek w toa­ście i potwier­dził:

– Taak, pew­nie masz rację.

Rozdział drugi

ROZ­DZIAŁ

DRUGI

Marda Roprzy­mknęła oczy, zanu­rzyła trzy dłu­gie szare palce w naczy­niu z błę­kitną pastą z muszli bri­kal, a potem dotknęła czoła i prze­su­nęła po nim deli­kat­nie opusz­kami, roz­sma­ro­wu­jąc na skó­rze barw­nik.

Pach­niał deli­kat­nie kredą, któ­rej uży­wali, aby zwięk­szyć tre­ści­wość mazi­dła z pokru­szo­nych muszli, a także lekką sło­dy­czą spo­iwa. Marda wcią­gnęła ten zapach głę­boko w płuca i uśmiech­nęła się do swo­jego odbi­cia w nieco zaśnie­dzia­łym lustrze. Dopiero nie­dawno osią­gnęła peł­no­let­ność i została uznana za peł­no­prawną człon­ki­nię Ścieżki Otwar­tej Dłoni. W końcu mogła nosić sym­bol Żywej Mocy w jego potrój­nej postaci, odpo­wia­da­ją­cej kolejno wol­no­ści, har­mo­nii i jasno­ści. Falu­jące łagod­nie błę­kitne linie napeł­niały ją poczu­ciem słusz­no­ści tego, co robi.

Stała tak przez chwilę w kom­plet­nym bez­ru­chu, przy­go­to­wu­jąc się na cze­ka­jący ją dzień. Jej cela była mała – mie­ściła się tu jedy­nie jej mata do spa­nia i skromny doby­tek, na który skła­dały się dwie dłu­gie, zgrzebne szaty i bie­li­zna, gruba weł­niana pele­ryna, szpilki do wło­sów, naczy­nie z błę­kitną farbą, pil­ni­czek z krysz­ta­ło­wego pyłu do spi­ło­wy­wa­nia na ostro paznokci i zębów, a także płytka misa z wodą. Pły­wały w niej trzy liście o bar­wie jaskra­wego fio­letu.

Marda dotknęła jed­nego z nich, wpra­wia­jąc wszyst­kie w ruch wirowy, a potem musnęła panel kon­tro­lny i drzwi jej kwa­tery się roz­su­nęły. Za pro­giem stały san­dały. Wzuła je i wyszła w czer­wo­nawy świt. Po tej stro­nie Dalny trwała późna wio­sna i gdy pierw­sze słońce wychy­nęło zza ośnie­żo­nych szczy­tów trzech wul­ka­nów, niebo przy­brało odcień poły­skli­wego fio­letu. Cela Mardy była jedną z wielu, przy­le­ga­ją­cych do sie­bie i two­rzą­cych razem kom­pleks przy­po­mi­na­jący ukła­dem pla­ster miodu, leżący na połu­dnio­wym skraju komuny Ścieżki Otwar­tej Dłoni. Za pro­giem kwa­tery łąka opa­dała łagod­nie ku rzece, poro­śnięta tu i ówdzie smu­kłymi drze­wami o fio­le­to­wo­czer­wo­nych liściach, lśnią­cych w sło­necz­nym bla­sku. Zewsząd dobie­gało cyka­nie świersz­czy i kum­ka­nie traw­nych żab, a rosnące wzdłuż drogi pro­wa­dzą­cej do głów­nego budynku lom­popy zaczy­nały wła­śnie otwie­rać swoje pąki z cichym „Pop!”, uwiecz­nio­nym w ich nazwie. Marda miała sporo czasu, więc wybrała dłuż­szą trasę, wio­dącą przez cen­tralny ogród spo­łecz­no­ści, cie­sząc oczy pięk­nem tego świata.

Po dro­dze zebrała kilka opa­dłych płat­ków i liści, a także piękne, różowe pióro mar­kruka – gro­ma­dziła tylko to, co natura ofia­ro­wała im sama, zamiast odbie­rać jej to prze­mocą. Dołą­czyw­szy do Ścieżki jako dzieci, Marda i jej kuzynka od małego na wła­sną rękę zaj­mo­wały się zdo­by­wa­niem żyw­no­ści i przy­dat­nych dóbr, uprawą i hodowlą, korzy­sta­jąc rów­nież z hoj­no­ści ich sąsia­dów z pobli­skiego mia­steczka Fer­dan, któ­rzy dostar­czali im to i owo. Taki styl życia wyro­bił w niej nawyk gro­ma­dze­nia wszyst­kiego, co mogło się przy­dać – lub co po pro­stu było piękne. Od zawsze potra­fiła doce­nić to, co inni uzna­wali za nie­warte uwagi, i odnaj­dy­wać war­tość w dro­bia­zgach trak­to­wa­nych powszech­nie jako nie­przy­datne odpady. Każdy ele­ment świata natu­ral­nego miał swój poten­cjał – nawet jeśli wywo­ły­wał on pobłaż­liwy uśmiech na twa­rzy Sta­rego Waidena, obda­ro­wa­nego czymś tak pro­za­icz­nym jak pióro.

W momen­cie, gdy Marda dotarła do ogrodu, gdzie zgro­ma­dziło się już kilku innych człon­ków Ścieżki, żeby wspól­nie zjeść śnia­da­nie, miała już mały bukiet kwia­tów. Roz­sy­pała zebrane płatki na końcu dłu­giego stołu, a pióro wetknęła w czarne, kędzie­rzawe włosy Sta­rego Waidena. Star­szy podał jej w zamian miskę owsianki i uśmiech­nął się do niej cie­pło. Wzięła ją i przy­sia­dła na ławce, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wom innych ran­nych ptasz­ków na temat ako­li­tów, któ­rzy wyru­szyli na zbie­rac­kie wyprawy przed świ­tem, a także tego, jak radzą sobie naj­nowsi kan­dy­daci oraz o postę­pach w kon­struk­cji naj­now­szego wiel­kiego przed­się­wzię­cia Matki: statku, mają­cego zabrać człon­ków Ścieżki na misję nawró­ce­nia galak­tyki. Budowa „Elek­trycz­nego Spoj­rze­nia” już nie­mal dobie­gła końca i Marda, doja­da­jąc swoją owsiankę, z naj­wyż­szym tru­dem skry­wała pod­eks­cy­to­wa­nie. Nie mogła się docze­kać, aż postawi stopę na pokła­dzie jed­nostki i odleci wraz z Matką i naj­bliż­szymi jej ako­li­tami, Dziećmi, ku gwiaz­dom. Kuzynka Mardy, Yana, rów­nież nale­żała do grona tych szczę­śliw­ców. Wybrana spo­śród reszty człon­ków, nim jesz­cze otrzy­mała zaszczyt nosze­nia wła­snych błę­kit­nych sym­boli wyzwo­lo­nej Mocy, Yana słu­żyła Matce od trzech lat. W tym samym cza­sie Matka powie­rzyła Mar­dzie obo­wią­zek czu­wa­nia nad Malucz­kimi, potom­kami człon­ków Ścieżki, któ­rych trzeba było uczyć pod­staw filo­zo­fii zgro­ma­dze­nia i rol­nic­twa, a także pisa­nia i czy­ta­nia. Teraz zaś, gdy Marda już doro­sła, ona rów­nież chciała dołą­czyć do Dzieci i kuzynki, wyko­rzy­stać swoje zdol­no­ści nauczy­ciel­skie oraz samo zro­zu­mie­nie Ścieżki Otwar­tej Dłoni, aby gło­sić jej słowo na tere­nie Zewnętrz­nych Rubieży. Aby dzia­łać w imie­niu Mocy.

To wła­śnie było jej powo­ła­nie. Miała tę pew­ność, czuła to głę­boko w kościach.

– Miło będzie ponow­nie zoba­czyć Ferize i jej part­ne­rów – zauwa­żył Efrik, jeden ze star­szych męż­czyzn z zewnętrz­nego kręgu ako­li­tów. – Nikt nie jest rów­nie dobry w znaj­do­wa­niu sar­ro­otów, co Er Dal.

– Sądzę, że dziś się wyklują – wtrą­ciła Marda i Efrik uśmiech­nął się, a wszyst­kim przy stole udzie­liła się atmos­fera pod­nie­ce­nia. Ferize i jej part­ne­rzy byli odizo­lo­wani w celi lęgo­wej od nie­mal sze­ściu tygo­dni.

– To cudowne! – stwier­dził Efrik. – Co za wspa­niały dzień na tak donio­słe wyda­rze­nie! Dziś w Fer­da­nie przy­pada dzień wolny, a Herold i Rada Star­szych zasu­ge­ro­wali, aby­śmy zapro­sili tych nowo przy­by­łych ze statku uchodź­czego z Eirama, któ­rzy wylą­do­wali tu dwa dni temu w poszu­ki­wa­niu schro­nie­nia.

– To będzie dobry dzień na powi­ta­nie nowego rodzeń­stwa – dodało Jezra’lin, kala­ma­riań­skie dziecko, mru­ga­jąc swo­imi wiel­kimi, wyłu­pia­stymi oczami.

– Po tej zimie potrzeba nam nowych ludzi – mruk­nął kwa­śno Mykge. Marda zer­k­nęła prze­lot­nie na jego bladą, zie­mi­stą skórę, opi­na­jącą kości­ste ciało, i szybko opu­ściła wzrok, żeby nie dostrzegł w jej spoj­rze­niu dez­apro­baty. Ta zima była bar­dzo trudna dla wszyst­kich człon­ków Ścieżki – z powodu paskud­nych, prze­dłu­ża­ją­cych się mro­zów, poprze­dzo­nych sta­now­czo zbyt wil­got­nym latem. Gło­do­wali i mar­zli przez wiele mie­sięcy, jed­nak tak wła­śnie wyglą­dało cza­sem życie w har­mo­nii z Mocą. Na tym pole­gała wol­ność Otwar­tej Dłoni. A Matka potra­fiła zadbać o nich lepiej, niż dbali sami o sie­bie, zanim się poja­wiła.

– Uchodźcy nie wniosą do naszej spo­łecz­no­ści zbyt dużego wkładu – zwró­cił się do Myk­gego Efrik i Marda wzięła głę­boki oddech, żeby się uspo­koić. Jeśli chciała zasłu­żyć na szansę bez­po­śred­niej współ­pracy z Matką, musiała być przy­go­to­wana do obrony Ścieżki na każdy spo­sób – nawet przed jej wła­snymi człon­kami, jeśli zaj­dzie taka potrzeba.

– Cokol­wiek będą mieli, wystar­czy, jeśli zechcą się tym z nami podzie­lić.

Po jej sło­wach zapa­dła pełna napię­cia cisza. Efrik skrzy­wił się, ale w końcu ski­nął głową, a Jezra’lin pochy­liło się w jej stronę.

– Czy mogło­bym pójść, żeby spraw­dzić postępy w wyklu­wa­niu? – spy­tało.

– Jasne – potwier­dziła Marda, wyskro­bu­jąc z miski resztki owsianki.

Chwilę póź­niej ktoś zapro­po­no­wał, aby zebrali nieco kulop­ną­czy z drzew nad rzeką, aby ozdo­bić nimi ogród na cześć nowego lęgu i uchodź­ców, więc pod­czas gdy wszy­scy sku­pili się na kwe­stiach zwią­za­nych z deko­ra­cją i zaczęli się zasta­na­wiać, czy mają dość miodu, aby przy­go­to­wać nit­ko­cu­kierki, Marda umyła swoją miseczkę i odsta­wiła ją na miej­sce, uca­ło­wała Sta­rego Waidena, który dbał o wspólną kuch­nię, i gestem dała znak Jezra’lin, aby poszło za nią, jeśli na­dal ma ochotę jej towa­rzy­szyć.

Wspól­nie weszli mię­dzy budynki kom­pleksu, prze­cho­dząc pod sze­ścioma strze­li­stymi cypry­sami ku wej­ściu do czę­ści pod­ziem­nej, miesz­czą­cej maga­zyny Ścieżki, wspólne zimowe kwa­tery i cele lęgowe. Jezra’lin przez całą drogę paplało o niczym, co zda­niem Mardy było na swój spo­sób uro­cze. Kala­ma­riano, niczym mała, roz­sz­cze­bio­tana pta­szyna, pod­ska­ki­wało co chwila, żeby dotrzy­mać kroku Mar­dzie. Ruchy miało roz­czu­la­jąco nie­zborne, ale jed­no­cze­śnie świad­czyło to o tym, jak bar­dzo pełne jest życia.

Pod­ziemny kom­pleks mie­ścił się w sieci natu­ral­nych jaskiń u stóp pra­sta­rego łań­cu­cha gór­skiego. Z góry zabu­do­wa­nia Ścieżki Otwar­tej Dłoni jawiły się jako grupa kil­ku­na­stu nie­wiel­kich budyn­ków, plus pięć zbi­tek oso­bi­stych cel, wznie­sio­nych z cegieł z ciem­no­ró­żo­wego, pozy­ski­wa­nego lokal­nie gra­nitu. W dwóch obiek­tach znaj­do­wały się jed­nak natu­ralne zapa­dli­ska, prze­kształ­cone w bez­pieczne zej­ścia, pro­wa­dzące do jaskiń. Pierwsi osad­nicy, któ­rzy utwo­rzyli Ścieżkę ponad sto lat temu, odkryli je, uzna­jąc za dar od Mocy – cie­płe, gotowe, aby się do nich wpro­wa­dzić domy. W ciągu kolej­nych lat obu­do­wali zapa­dli­ska, wzno­sząc wokół nich ściany, i wydrą­żyli w skale nie­wiel­kie tunele, dopro­wa­dza­jące do środka świa­tło i powie­trze, a także bar­dzo skromny sys­tem rur, czy­niąc wnę­trza bar­dziej przy­ja­znymi do życia.

Marda wpi­sała kod dostępu i zeszli razem z Jezra’lin na dół. Było tu cie­pło i wil­gotno, a w miarę jak zagłę­biali się coraz dalej, zapa­lały się kolejne świa­tła.

Nie­mal natych­miast do ich uszu dobiegł szum dola­tu­jący z celi lęgo­wej i Marda uśmiech­nęła się do Jezra’lin – to wła­śnie on sygna­li­zo­wał, że do wyklu­cia doj­dzie już wkrótce. Kiedy dotarli do drzwi, Marda deli­kat­nie zaskro­bała w nie swo­imi ostrymi paznok­ciami.

Ze środka dobie­gło zapro­sze­nie i kobieta ski­nie­niem głowy dała znać Jezra’lin, aby otwo­rzyło drzwi. Gdy te roz­su­nęły się odro­binę, wśli­zgnęli się szybko do środka i zamknęli je pośpiesz­nie za sobą, aby zacho­wać wewnątrz cie­pło i wil­goć – bo wła­śnie takie warunki pre­fe­ro­wali Kes­sa­ri­no­wie w okre­sie inku­ba­cji.

Jezra’lin wzięło Mardę za rękę i wspól­nie zacze­kali, aż ich oczy przy­wykną do łagod­nej, sre­brzy­sto­ró­żo­wej poświaty. Cela lęgowa była zbu­do­wana z takiego samego ciem­no­ró­żo­wego kamie­nia, co reszta kom­pleksu jaskiń, jed­nak jej kopu­la­ste skle­pie­nie prze­ci­nały prążki sło­necz­nego opalu, lśnią­cego i migo­czą­cego pośród warstw skały. Bez­po­śred­nio nad ich gło­wami poły­ski­wały osa­dzone w niej nie­wiel­kie kawałki tego samego mine­rału – gro­ma­dziły świa­tło wscho­dzą­cego słońca, które spły­wało roz­iskrzo­nymi żyłami w dół, napeł­nia­jąc pomiesz­cze­nie cie­płym bla­skiem. Pode­szli bli­żej przy akom­pa­nia­men­cie cichego chrzę­stu drob­nego żwirku pod ich san­da­łami.

W cen­tral­nej czę­ści komory spo­czy­wało pięć ide­al­nie okrą­głych jaj, mie­nią­cych się żół­tawo, niczym perły. Obok kucała Ferize, trzy­ma­jąc dłoń na jed­nym z nich i ota­cza­jąc je ogo­nem, podob­nie jak jej dwóch part­ne­rów – drob­niej­szej postury, ale za to posia­da­ją­cych po kilka ogo­nów. Jeden z nich pochra­py­wał cicho z głową ukrytą mię­dzy dwoma jajami, a drugi poma­chał Mar­dzie płe­twia­stą ręką.

W odpo­wie­dzi wycią­gnęła przed sie­bie dło­nie zwró­cone wnę­trzem do góry i ski­nęła głową, a potem dała Jezra’lin kuk­sańca, aby powtó­rzyło gest, i wspól­nie uklę­kli obok Ferize.

– Czy to już dziś? – zagad­nęła cicho Marda.

– Sądzę, że to nastąpi w ciągu jakiejś godziny – odparła Kes­sa­rinka.

Marda się­gnęła do naj­bliż­szego jaja i przy­tknęła do niego trzy palce, uwa­ża­jąc, żeby nie uszko­dzić jego powierzchni ostrymi jak szpony paznok­ciami. Sko­rupka wyda­wała się cie­pła i twarda. Gdy jaja zostały znie­sione, począt­kowo były mięk­kie, nie­mal gala­re­to­wate. Marda powio­dła po nim pal­cami, zna­cząc na jego powierzchni trzy fali­ste linie, i wymam­ro­tała pod nosem:

– Moc będzie wolna…

Mię­si­ste wypustki wyra­sta­jące z policz­ków Ferize opa­dły, co było u przed­sta­wi­cieli jej gatunku odpo­wied­ni­kiem uśmie­chu, więc Marda powtó­rzyła gest, doty­ka­jąc kolejno każ­dego z czte­rech pozo­sta­łych jaj, pod­czas gdy dumna przy­szła mama led­wie mogła usie­dzieć na miej­scu z pod­eks­cy­to­wa­nia. Kiedy Marda ode­rwała dłoń od ostat­niego, to zako­ły­sało się lekko pod jej pal­cami i obaj part­ne­rzy Ferize wypro­sto­wali się gwał­tow­nie. Przy­su­nęli się nieco bli­żej, wymie­nia­jąc pośpiesz­nie zda­nia w swoim ojczy­stym języku, a potem ten, który poma­chał wcze­śniej Mar­dzie na powi­ta­nie, powie­dział:

– Już czas.

Cała trójka Kes­sa­ri­nów zaczęła nucić do wtóru cichego pomruku jaj, co jakiś czas zmie­nia­jąc tona­cję. Marda splo­tła dło­nie i popro­siła Jezra’lin:

– Szybko. Leć i poin­for­muj Star­szych.

Kala­ma­riano zerwało się na równe nogi i w te pędy wybie­gło z celi.

Marda obser­wo­wała, jak w roz­my­tym, sre­brzy­sto­ró­żo­wym bla­sku pierw­sze jajo zaczyna pękać. Jego rodzice nucili bez prze­rwy i pogru­chi­wali zachę­ca­jąco, a nim pierw­sze dziecko przy­szło na świat, zaczęła pękać sko­rupka dru­giego jaja. Marda zgar­nęła i scho­wała odłamki w kącie jaskini, żeby zabrać je póź­niej. W całym ciele czuła rado­sne mro­wie­nie, wywo­łane cudem naro­dzin, cał­kiem jakby wyczu­wała, że Moc rośnie w siłę wraz z poja­wie­niem się na świe­cie każ­dego nowego życia.

Pot ście­kał jej stru­mycz­kiem po krę­go­słu­pie, gdy brała jedno z nowo naro­dzo­nych dzieci w obję­cia, trzy­ma­jąc jego małe, sku­lone ciałko obu­rącz, pod­czas gdy Ferize ocie­rała płyny z jego cia­sno stu­lo­nych wypu­stek, a potem sku­piła się na kolej­nym jaju, pozo­sta­wia­jąc młode pod opieką Mardy. Było takie lek­kie… i oddy­chało tak szybko, kwi­ląc przy tym cichutko, nie­spo­koj­nie. Marda uca­ło­wała jego lep­kie czółko i roze­śmiała się, odu­rzona eufo­rią. Jego maleń­kie jajowe zęby wysta­wały z pyszczka niczym kły – wie­działa, że wkrótce wypadną, i zasta­na­wiała się, czy powinna się przy­go­to­wać do ich zła­pa­nia. Czy przy­da­łyby się do cze­goś? Uśmiech­nęła się – dość sze­roko, żeby obna­żyć wła­sne ostre zęby, mimo iż oczy ose­ska na­dal były led­wie roz­warte, pokryte maziami lęgo­wymi. Och! Powinna je wytrzeć…

Wów­czas jed­nak Ferize podała jej kolejne młode i Marda przy­tu­liła oba do piersi, pod­czas gdy rodzice sku­pili się na pozo­sta­łych jajach. Usia­dła ze skrzy­żo­wa­nymi nogami na pod­ło­dze obok basenu i wlała do niego nieco chłod­nej wody, a potem uło­żyła sobie maleń­stwa na kola­nach i ostroż­nie je obmyła.

W momen­cie, w któ­rym wszyst­kie pię­cioro dzieci przy­szło na świat, oczy pierw­szego były już sze­roko otwarte, a ono samo rado­śnie żuło koń­cówkę cien­kiego, czar­nego war­ko­cza Mardy. Wypadł mu już jeden kieł jajowy, ale drugi trzy­mał się mocno na swoim miej­scu.

– Mardo? – dobiegł ją zna­jomy, rado­sny głos jej kuzynki Yany. Star­sza dziew­czyna przy­kuc­nęła obok niej, odziana w swoją ofi­cjalną, zie­lono-złotą tunikę Dziecka, w wyso­kich butach i z bla­ste­rem przy­pa­sa­nym pod pachą. Na jego widok Marda zmarsz­czyła czoło.

Wów­czas dotarło do niej, że w celi lęgo­wej znaj­dują się rów­nież inni człon­ko­wie Ścieżki – było ich co naj­mniej trzy­dzie­stu, tło­czą­cych się pod poprze­ci­na­nymi opa­li­zu­ją­cymi pasmami ścia­nami, uśmie­cha­ją­cych się i ofe­ru­ją­cych wszel­kie formy pomocy nowo powięk­szo­nej rodzi­nie. Ferize i jej part­ne­rzy sie­dzieli, wsparci o sie­bie ramio­nami, z ogo­nami sple­cio­nymi w czu­łym geście.

– Och, widzę, że wszy­scy już są – zauwa­żyła Marda. Podała jedno z maleństw Yanie, która skrzy­wiła się, ale posłusz­nie wzięła je w ramiona. Marda wstała tym­cza­sem, trzy­ma­jąc w obję­ciach dru­gie, i postu­kała pal­cem w szare czoło kuzynki. – Gdzie twoje sym­bole?

– Śpie­szy­łam się – wyja­śniła Yana, kła­piąc żar­to­bli­wie zębami do dziecka, które trzy­mała przed sobą obu­rącz w wycią­gnię­tych ramio­nach.

– To się robi tak – poin­stru­owała ją Marda, poka­zu­jąc jej, jak popraw­nie zła­pać młode, jed­nak Yana zamiast tego roze­śmiała się tylko i prze­ka­zała je Jezra’lin, które pod­ska­ki­wało obok niej na pal­cach.

– Nie muszę ich trzy­mać. Innych chęt­nych tu pod dostat­kiem. A ty chodź ze mną, kuzynko – cie­bie też trzeba umyć.

Marda nie­chęt­nie oddała dru­gie dziecko Ferize, która pocią­gnęła ją z czu­ło­ścią za war­kocz, i pozwo­liła, aby Yana wypro­wa­dziła ją z celi lęgo­wej.

Gdy zna­la­zły się na świe­żym powie­trzu, Marda wes­tchnęła z bło­go­ścią.

– Dokąd idziemy? – zapy­tała, na co Yana par­sk­nęła, wska­zu­jąc pod­bród­kiem w stronę rzeki, i już za chwilę bie­gły ku niej co tchu. Yana, star­sza i sil­niej­sza od kuzynki, miała też porząd­niej­sze buty, ale Marda była szyb­sza. Mimo to prze­grała wyścig i dotarła do rzeki póź­niej niż Yana. Na domiar złego dziew­czyna zasko­czyła ją, pod­ci­na­jąc jej nogi, pod­ry­wa­jąc znie­nacka w powie­trze i wrzu­ca­jąc wprost do wody.

Marda z plu­skiem i krzy­kiem wpa­dła w mętną toń, ale nie wal­czyła – pozwo­liła, aby nurt pocią­gnął ją na muli­ste dno, a gdy opa­dała ku niemu, odprę­żyła się, pod­da­jąc mu się i napa­wa­jąc uczu­ciem swo­body, gdy obmy­wał ją i roz­plą­ty­wał jej włosy. Rzeka napie­rała na nią ze wszyst­kich stron, a gdy w końcu wynu­rzyła się, żeby zła­pać oddech, na­dal czuła na skó­rze i wło­sach ten miło­sny dotyk, który spra­wiał jej nie­opi­saną radość i roz­kosz. Wyda­wała się kwin­te­sen­cją życia, samą Mocą, ucie­le­śnie­niem wol­no­ści Ścieżki. Do ich sze­re­gów dołą­czyło pięć nowych dusz, a już wkrótce przyjmą kolej­nych uchodź­ców – była tego pewna.

Gdy już wyszo­ro­wała się do czy­sta, wyżęła włosy i tunikę, a potem wło­żyła z powro­tem ubra­nie, wyszła z wody i dołą­czyła do cze­ka­ją­cej na brzegu Yany. Kuzynka opie­rała się o drzewo, w roz­tar­gnie­niu sku­biąc zwitki kory łusz­czą­cej się z pnia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki