Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowiadań na 40-lecie Nowej nadziei -  - ebook

Star Wars. Z pewnego punktu widzenia. 40 opowiadań na 40-lecie Nowej nadziei ebook

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

CZTERDZIEŚCI LAT. CZTERDZIEŚCI OPOWIADAŃ.

25 maja 1977 r. świat poznał Hana, Luke’a, Leię, parę droidów, Wookieego, sędziwego czarodzieja, łotra w czerni i galaktykę pełną możliwości. Czterdzieści lat później Gwiezdne Wojny pozostają niezrównanym fenomenem kulturowym, źródłem inspiracji kolejnych pokoleń fanów i twórców. Jeden film – Nowa nadzieja – sprawił, iż w kolejnych dziesięcioleciach pojawiły się następne opowieści, po części dlatego, że odległa galaktyka wydaje się taka prawdopodobna. Dziwni, cudowni bohaterowie zapełniają ekran i zachęcają nas, abyśmy popuścili wodze fantazji. Kim są? Jak się potoczą ich losy?

Na kartach tego wyjątkowego zbioru świętujemy dziedzictwo Gwiezdnych Wojen. Ponad czterdziestu zaproszonych autorów interpretuje po swojemu pierwszą w kinach część sagi. Czterdzieści opowiadań przedstawia sceny z Nowej nadziei z perspektywy postaci drugo- i trzecioplanowych. Wśród zaproszonych gości znajdziesz bestsellerowych autorów, trendsetterów i weteranów, którzy kładli podwaliny pod literackie dzieje Gwiezdnych Wojen.

• GARY WHITTA wypełnia lukę między Łotrem 1 a Nową nadzieją z perspektywy kapitana Antillesa.

• Ciocia Beru opowiada swoją historię w studium postaci spod pióra MEG CABOT.

• NNEDI OKORAFOR zapoznaje nas z niesamowitymi przeżyciami i przemyśleniami bodaj najbardziej niespodziewanej postaci: potwora ze zgniatarki śmieci.

• PABLO HIDALGO przedstawia przeszywający chłodem zapis myśli wielkiego moffa Tarkina.

• WIL WHEATON snuje przejmującą opowieść o rebeliantach pozostawionych na Yavinie.

• A do tego trzydzieści pięć innych zabawnych, poruszających i zdumiewających opowieści.

Poznaj Nową nadzieję z zupełnie innego punktu widzenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 523

Oceny
4,1 (8 ocen)
3
3
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Bjensz

Dobrze spędzony czas

Poziom opowiadań bardzo nierówny. Większość czytało się całkiem przyjemnie, ale niektórych nie dało się czytać. Żadne z opowiadań nie urzekło mnie jakoś szczególnie, a historie dotyczące Larsów, Organów i śmierci Obi-Wana to zmarnowany potencjał. Najlepsze było opowiadanie o Yodzie, ale było też jednym z tych opowiadań, których treść nie zgadza się z innymi dziełami z nowego kanonu. I rzeczy niezgodnych z innymi źródłami jest tu sporo. Do tego część opowiadań ma niemal identyczną fabułę i morał. Średniak, ale dużo lepsze niż trylogia o Padme
10
Kacper_10

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00
Ani16

Dobrze spędzony czas

Polecam bardzo gorąco każdemu wielbicielowi Gwiazdnych Wojen. Ten zbiór opowiadań to obowiązek do lektury
00

Popularność




RAYMUS Gary Whitta

RAY­MUS

Gary Whitta

Co nam wysłali?

Kapi­tan Ray­mus Antil­les przy­glą­dał się, jak księż­niczka Leia Organa z Alde­ra­ana odwraca się do niego ple­cami, trzy­ma­jąc w ręku data­kartę, którą jej prze­ka­zał. Data­kartę, któ­rej pozy­ska­nie z jed­nej z naj­sil­niej strze­żo­nych impe­rial­nych for­tec w galak­tyce wyma­gało pod­ję­cia ogrom­nego ryzyka ze strony nie­mal całej potęgi woj­sko­wej Soju­szu Rebe­lian­tów: tak na powierzchni Sca­rifa, jak i na orbi­cie. Roz­pacz­liwa, stra­ceń­cza misja dopro­wa­dziła do naj­więk­szego poje­dyn­czego star­cia woj­sko­wego w dłu­gich dzie­jach kon­fliktu mię­dzy Rebe­lią a Impe­rium; star­cia, które pomimo strat zakoń­czyło się, jak się zda­wało, zwy­cię­stwem. Data­karta wraz z bez­cenną zawar­to­ścią została bez­piecz­nie dostar­czona do rąk jed­nej z naj­zdol­niej­szych taj­nych agen­tek Soju­szu. Teraz wszystko zale­żało od niej.

– Nadzieję – odparła, spo­glą­da­jąc przed sie­bie przez przedni ilu­mi­na­tor mostka „Tan­tive IV” na bez­kre­sny ocean gwiazd.

„Jak zawsze tajem­ni­cza do bólu” – skwi­to­wał w duchu Ray­mus. Leia ni­gdy nie mówiła im wię­cej, niż musieli wie­dzieć. Robiła to dla bez­pie­czeń­stwa współ­pra­cow­ni­ków, a także wła­snego. Księż­niczka, która została sena­torką, dosko­nale pojęła tę lek­cję. Sena­torka, która nie­zli­czoną ilość razy pota­jem­nie ryzy­ko­wała głową, by pomóc tchnąć życie w kieł­ku­jącą Rebe­lię. Garść kłó­tli­wych, roz­cza­ro­wa­nych ukła­dów gwiezd­nych z cza­sem prze­ro­dziła się w zor­ga­ni­zo­wany, zaan­ga­żo­wany Sojusz. Wpraw­dzie ten nie dorów­ny­wał potęgą prze­ra­ża­ją­cym siłom Impe­rium, ale wykrze­sał z sie­bie tyle mocy, by pozy­skać naj­pil­niej strze­żone tajem­nice nie­przy­ja­ciela w trak­cie misji, którą nawet Ray­mus uwa­żał za wstrzą­sa­jącą w swo­jej zuchwa­ło­ści. Moż­liwe, że tyle wystar­czy, by uci­śnieni miesz­kańcy galak­tyki mieli szansę się uwol­nić od tyra­nii.

Ray­mus ujrzał, jak gwiazdy za ilu­mi­na­to­rem roz­cią­gają się i two­rzą kalej­do­sko­powy tunel świa­tła, gdy kor­weta sko­czyła w nad­prze­strzeń. Wtem Leia zwró­ciła się z powro­tem w jego stronę i oboje poko­nali próg mostka, by wyjść na kory­tarz.

– Uda się? – spy­tała. Przed odlo­tem Ray­mus ostrzegł ją, że jej jed­nostka nie jest w sta­nie odbyć choćby ruty­no­wego lotu na Tato­oine, bo to tam do nie­dawna miała się udać. Ba, wła­snymi siłami nie mogła nawet pole­cieć na Sca­rif – odbyła całą drogę w trze­wiach rebe­lianc­kiego okrętu fla­go­wego, „Bez­kresu”, gdzie tech­nicy pra­co­wali w pośpie­chu, by napra­wić prze­cią­żony, szwan­ku­jący hiper­na­pęd. Gdy dotarli do Sca­rifa, Ray­mus mógł jedy­nie zapew­nić, że „Tan­tive IV” będzie w sta­nie wyko­nać skok w nad­prze­strzeń, a nie że wytrwa w niej na tyle długo, by mieli gwa­ran­cję dotar­cia do jakie­go­kol­wiek celu.

– Będę w sta­nie udzie­lić dokład­niej­szej odpo­wie­dzi w cen­trum dowo­dze­nia – poin­for­mo­wał.

– To ruszajmy – odparła księż­niczka, wycho­dząc na pro­wa­dze­nie. Ray­mus podą­żył jej śla­dem. Musiał przy­śpie­szyć, by dotrzy­mać jej kroku.

Dotarli do cen­trum dowo­dze­nia i zastali na miej­scu kil­koro star­szych ofi­ce­rów, pra­cu­ją­cych gorącz­kowo przy swo­ich sta­no­wi­skach.

– Raport! – rzu­cił Ray­mus, gdy za jego ple­cami zasu­nęły się drzwi.

– Na­dal utrzy­mu­jemy pręd­kość nad­świetlną, ale to się jesz­cze może zmie­nić – poin­for­mo­wał naj­bliż­szy męż­czy­zna. – Trudno powie­dzieć, ile jesz­cze wytrzy­mają sil­niki. Tech­niczni robią, co w ich mocy. O ile utrzy­mamy obecną pręd­kość, dotrzemy do Tato­oine w ciągu godziny. Ale napęd na­dal jest w kiep­skim sta­nie. Lada chwila może pójść moty­wa­tor.

Ray­mus przy­tak­nął. Tyle to sam wie­dział. Po uszko­dze­niach powsta­łych w trak­cie ostat­niej misji „Tan­tive IV” nie nada­wała się do despe­rac­kiej ucieczki przed siłami wroga. Całymi latami uważ­nie prze­pro­wa­dzał kor­wetę – jego kor­wetę – przez impe­rialne blo­kady i punkty kon­tro­lne bez wzbu­dza­nia podej­rzeń albo wręcz nie­zau­wa­że­nie. Ale teraz zostali przy­ła­pani na ucieczce z miej­sca zda­rze­nia – z pola naj­śmiel­szej bitwy w dzie­jach Rebe­lii, z kra­dzio­nymi dobrami, które Impe­rium zamie­rzało odzy­skać za wszelką cenę. Nagle „Tan­tive IV” stała się naj­bar­dziej poszu­ki­waną jed­nostką w galak­tyce, a znaj­do­wała się teraz w opła­ka­nym sta­nie. Trudno było wyobra­zić sobie gor­szy sta­tek do prze­wo­że­nia naj­bar­dziej kry­tycz­nych impe­rial­nych tajem­nic, jakie zdo­łali pozy­skać od począt­ków ist­nie­nia ruchu oporu. Ale dostali od losu takie roz­da­nie i Ray­mus nie miał wyboru, jak zagrać kar­tami, które trzy­mał w ręku.

– Pro­blem w isto­cie polega na tym, co po sobie zosta­wiamy – cią­gnął ofi­cer. – Nie możemy prze­my­kać nie­po­strze­że­nie, gdy nasz hiper­na­pęd led­wie dyszy. Jeśli Impe­rium wykryło choćby śla­dowe ilo­ści nie­stan­dar­do­wego mate­riału czą­stecz­ko­wego, gdy ska­ka­li­śmy w nad­prze­strzeń, nie minie wiele czasu, nim nas namie­rzą.

Ray­mus wes­tchnął. Prze­ra­żała go ta ewen­tu­al­ność i już wcze­śniej ostrzegł o niej Leię – zanim jesz­cze zapla­no­wali trasę ucieczki ze Sca­rifa. Zazwy­czaj skok w nad­prze­strzeń koń­czył pogoń, bo nie dało się śle­dzić tra­jek­to­rii jed­nostki. Ale uszko­dzony hiper­na­pęd „Tan­tive IV” był dziu­rawy jak sito: pozo­sta­wiał po sobie uni­ka­tową sygna­turę w postaci szcząt­ko­wej ener­gii, a skoro uni­ka­tową, to i moż­liwą do wyśle­dze­nia. Zasta­na­wiał się, ile czasu minie, nim Impe­rium, które wszak bez wąt­pie­nia poświę­cało wszyst­kie moce prze­ro­bowe na odna­le­zie­nie kor­wety, znaj­dzie i podej­mie ich trop. Wła­śnie dla­tego Leia uznała, że powrót do bazy rebe­lian­tów na Yavi­nie IV jest zbyt ryzy­kowny. A ponie­waż nie znaj­do­wała innych sen­sow­nych roz­wią­zań, wydała Ray­musowi pole­ce­nie, by obrał kurs na Tato­oine, ich poprzedni cel podróży, nim zostali nagle prze­kie­ro­wani na Sca­rif. Na­dal miała nadzieję, że wypełni klu­czową misję, którą wcze­śniej tego dnia powie­rzył jej ojciec. Wie­działa, że nawet jeśli Impe­rium podąży za nimi na ten jałowy pustynny świat, nie znaj­dzie na miej­scu nic prócz bez­kre­snych pia­sko­wych pust­kowi.

Uwa­dze Ray­musa nie uszła skwa­szona mina star­szej bos­man, która sie­działa przy swoim sta­no­wi­sku i bacz­nie stu­dio­wała nowe odczyty.

– Nie mów, że to jesz­cze nie wszystko – rzu­cił.

– „Bez­kres” doznał poważ­nych uszko­dzeń, gdy został unie­ru­cho­miony – zamel­do­wała. – Jego układy elek­tryczne zostały prze­cią­żone, a ponie­waż na­dal byli­śmy zado­ko­wani, usma­żyło też połowę naszej sieci. Led­wie dys­po­nu­jemy siłą ognia czy polami ochron­nymi. Jeśli doj­dzie do walki, nie­spe­cjal­nie się wyka­żemy.

„Więc to tak”. To już tylko kwe­stia czasu, nim odnaj­dzie ich Impe­rium, a szansa, że ujdą z życiem, jest nie­wielka. Ray­mus nada­remno pró­bo­wał sobie przy­po­mnieć, kiedy w trak­cie licz­nych misji wyso­kiego ryzyka i ucie­czek w ostat­niej chwili znaj­do­wali się w rów­nie bez­na­dziej­nej sytu­acji.

– A co z kap­su­łami ratun­ko­wymi? – spy­tał.

– Zgod­nie z roz­ka­zem – zamel­do­wał Hel­fun Rumm, rosły ofi­cer bez­pie­czeń­stwa „Tan­tive IV”. – Zabez­pie­czone i gotowe do wystrze­le­nia.

Ray­mus zauwa­żył, że Leia bacz­nie się mu przy­gląda.

– Wasza Wyso­kość, jeśli Impe­rium nas zatrzyma i dokona abor­dażu, moim prio­ry­te­tem będzie zapew­nić pani bez­pie­czeń­stwo – oznaj­mił. – A wtedy może się oka­zać, że jedy­nym wyj­ściem będą kap­suły.

– Z pew­no­ścią do tego nie doj­dzie – oce­niła Corla Meto­nae, star­sza bos­man szta­bowa, od lat w służ­bie rodu kró­lew­skiego Orga­nów. – Na­dal cie­szymy się immu­ni­te­tem dyplo­ma­tycz­nym. Impe­rium nie śmia­łoby doko­nać abor­dażu.

Ray­mus roz­wa­żył jej słowa. Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, Meto­nae miała rację. „Tan­tive IV” ofi­cjal­nie była jed­nostką kon­su­larną, na pokła­dzie któ­rej Leia wyko­ny­wała obo­wiązki jako przed­sta­wi­cielka Alde­ra­ana w Sena­cie Galak­tycz­nym. Jako dyplo­matka cie­szyła się spe­cjalną ochroną prawną, co ozna­czało, że nawet impe­rialne woj­sko nie miało prawa wcho­dzić na pokład, doko­ny­wać rewi­zji czy w jaki­kol­wiek inny spo­sób ogra­ni­czać swo­body ruchu kor­wety bez wyraź­nej zgody księż­niczki. Innymi słowy, posia­dała sze­ro­kie i bar­dzo dogodne upraw­nie­nia, które nie­raz pozwa­lały jej i Ray­musowi doko­ny­wać aktów szpie­go­stwa i sabo­tażu tuż pod nosem Impe­rium. Ale teraz, bio­rąc pod uwagę ewi­dentne zna­cze­nie mate­ria­łów skra­dzio­nych ze Sca­rifa, Ray­mus nabrał wąt­pli­wo­ści, czy tym razem ochroni ich immu­ni­tet sena­tor­ski.

– Sytu­acja ule­gła zmia­nie – zamel­do­wała pani bos­man. – Impe­rium wydało list goń­czy o prio­ry­te­cie czer­wo­nym. Wszel­kie jed­nostki odpo­wia­da­jące opi­sem kor­we­cie CR90 mają zostać natych­miast prze­chwy­cone – i prze­szu­kane. Prio­ry­tet czer­wony ozna­cza, że wszel­kie wcze­śniej­sze roz­kazy i obo­wiązki są zawie­szone ze skut­kiem natych­miastowym dla wszyst­kich jed­no­stek impe­rial­nych w galak­tyce. Jesz­cze ni­gdy nie widzia­łam takiego ruchu na łączach: Impe­rium nadaje na każ­dej czę­sto­tli­wo­ści. Nie wiem, co takiego grupa Łotr 1 prze­ka­zała nam ze Sca­rifa, ale Impe­rium naprawdę chce to odzy­skać.

Gdy zaczęli poj­mo­wać swoje poło­że­nie, wszyst­kie oczy skie­ro­wały się w stronę Lei. Ray­mus już wcze­śniej widział u niej ten wyraz twa­rzy: była zanie­po­ko­jona, nawet zmar­twiona, ale zdra­dzała to w spo­sób widoczny tylko dla tych, któ­rzy słu­żyli u jej boku naj­dłu­żej. Pozo­stali dostrze­gali sta­now­czą deter­mi­na­cję na prze­kór okrut­nym prze­ciw­no­ściom losu. Jed­nak Ray­mus zda­wał sobie sprawę z powagi sytu­acji. Pomi­ja­jąc wąt­pliwą ochronę zapew­nianą przez sta­tus dyplo­ma­tyczny, jedna z ich nie­licz­nych wątłych nadziei opie­rała się na fak­cie, że kor­weta typu CR90 była mode­lem powszech­nym w całej galak­tyce. Latały ich dosłow­nie tysiące, a „Tan­tive IV” przy­po­mi­nała nie­mal każdą. Ale choć wyda­wali się igłą w stogu siana, Impe­rium dys­po­no­wało środ­kami – a ewi­dent­nie i deter­mi­na­cją – by prze­trzą­snąć cały ten stóg, byle ich zna­leźć, pal licho sena­tor­skie przy­wi­leje. Ray­mus naprędce pomy­ślał o zało­gach innych kore­liań­skich kor­wet, które nawet w tej chwili były zatrzy­my­wane i prze­szu­ki­wane przez impe­rialne siły abor­da­żowe. Nie­które okażą się na tyle nie­roz­sądne, by sta­wić opór.

– Jeśli Impe­rium nas znaj­dzie… – zasta­na­wiał się gło­śno Toshma Jef­kin, drugi ofi­cer kor­wety.

– Zróbmy wszystko, by nas nie zna­leźli! – ucięła Leia.

Ray­mus spoj­rzał na Jef­kina. Słu­żył z nim od lat, wie­lo­krot­nie otarli się o impe­rialne siły i wie­dział, że mało co rusza jego kom­pana. A teraz wyda­wał się zmar­twiony. Pobladł jak duch i spo­ciły mu się dło­nie. Zda­wał się wpa­try­wać w pustą prze­strzeń z nie­obec­nym wyra­zem twa­rzy kogoś, kto ujrzał coś, czego nie da się odwi­dzieć.

– Tosh, co się dzieje? – spy­tał Ray­mus.

Jef­kin spoj­rzał na niego pustymi oczyma.

– To… coś. W kory­ta­rzu, gdy pró­bo­wa­li­śmy uciec z „Bez­kresu”. Zabiło co naj­mniej tuzin moich ludzi. Ścięło ich, jak gdyby ni­gdy nic. Nie robiło sobie niczego z naszego ostrzału. Parło przed sie­bie i mor­do­wało. Jak… jak kosz­mar. Ni­gdy cze­goś takiego nie widzia­łem. Niczym anioł śmierci.

Ray­mus i Leia spoj­rzeli po sobie ponuro. Zro­zu­mieli, co to ozna­cza. By odzy­skać to, co zostało skra­dzione, Impe­rium posłało nie kogo innego, jak Dar­tha Vadera we wła­snej oso­bie. A to było wie­ścią naj­strasz­niej­szą.

Ray­mus wró­cił do swo­jej kajuty, by pisać, póki ma czas. Wie­dział, że jako kapi­tan w razie potrzeby zgi­nie ze swoim stat­kiem, i dla­tego na wszelki wypa­dek posta­no­wił wysłać ostat­nią wia­do­mość do domu, do rodziny. Już wszystko prze­my­ślał – gdy jego załoga będzie się pako­wać do kap­suł ratun­ko­wych, by unik­nąć poj­ma­nia przez impe­rial­nych, prze­każe komuś zaufa­nemu cylin­der z zaszy­fro­wa­nymi danymi i poprosi, by ten tra­fił w ręce jego żony na Alde­ra­anie.

Gdy zasiadł przy biurku, ten ponury sce­na­riusz wydał mu się bar­dziej praw­do­po­dobny niż inne. Od samego początku miał złe prze­czu­cia co do tej misji. Została naprędce zaim­pro­wi­zo­wana, roz­kazy wydane w ostat­niej chwili, a teraz co? Lecieli na wariata uszko­dzo­nym stat­kiem ku gra­ni­com galak­tyki, ostat­nia deska ratunku dla Rebe­lii. I z całą potęgą Impe­rium na ogo­nie.

Napi­sze trzy listy: jeden dla uko­cha­nej żony i po jed­nym dla córek, by mogły się z nimi zapo­znać, gdy już pod­ro­sną na tyle, by zro­zu­mieć. Tyle chciał im prze­ka­zać… Nade wszystko pra­gnął, by wie­działy, iż choć będą dora­stać bez ojca, nie sta­nie się tak dla­tego, że ich nie kochał. Nie, wła­śnie dla­tego, że kochał je tak mocno; bo był zde­ter­mi­no­wany, by mogły wieść życie, na jakie zasłu­gują, więc robił wszystko, by im to umoż­li­wić. Kryła się w tym naj­bar­dziej gorzka iro­nia wojny: naj­więk­sze prze­jawy miło­ści do rodziny jed­no­cze­śnie trzy­mały cię od niej z daleka.

Pró­bo­wał pisać, ale nie potra­fił ubrać swo­ich prze­my­śleń w słowa. Wie­dział, co chce powie­dzieć, nie wie­dział jak, a im dłu­żej wpa­try­wał się w ekran, tym bar­dziej drę­czyła go świa­do­mość, że praw­do­po­dob­nie są to ostat­nie słowa skie­ro­wane do jego naj­bliż­szych. Żonie chciał prze­ka­zać, że jest mu przy­kro za wszystko, co musiała poświę­cić, by mógł słu­żyć swo­jej księż­niczce i jej Rebe­lii. Czę­sto zosta­wiał ją na całe tygo­dnie czy mie­siące, by samot­nie wycho­wy­wała córki. Odkąd się uro­dziły, widy­wał je od święta. I choć spra­wiało mu to wymierny ból, nie wąt­pił, że roz­łąka jest warta swo­jej ceny. Inspi­ro­wała go pasja Lei, by pod­jąć walkę o przy­szłość, w któ­rej nie tylko jego dzieci, ale wszy­scy syno­wie i wszyst­kie córki galak­tyki będą dora­stać wolni od impe­rial­nej tyra­nii – prze­czy­tają o niej wyłącz­nie w pod­ręcz­ni­kach histo­rii. A Leia, która z cza­sem nauczyła się ufać Ray­mu­sowi i pole­gać na nim jak na mało kim, z wyjąt­kiem ojca i kilku innych osób, nale­gała, by Antil­le­so­wie otrzy­mali nale­żytą opiekę finan­sową pod­czas jego nie­obec­no­ści. Jed­nak teraz wszystko wyda­wało się marną pocie­chą, gdy zasta­na­wiał się nad tym, ile stra­cił cen­nego czasu i jak nie­wiele w ogóle mu go zostało, gdy Impe­rium zaci­ska pętlę wokół jego statku.

Gdy zaczął pisać, kor­wetą gwał­tow­nie wstrzą­snęło i o mało co nie spadł z krze­sła. Natych­miast roz­po­znał przy­czynę: nagłe wytra­ce­nie pręd­ko­ści zwią­zane z nie­spo­dzie­wa­nym wyj­ściem z nad­prze­strzeni. Wyj­rzał przez ilu­mi­na­tor kabiny i zoba­czył, jak tunel mie­nią­cego się błę­kit­nego świa­tła na zewnątrz zanika, ustę­pu­jąc czar­nej jak smoła próżni usia­nej kro­pecz­kami świa­tła. „Tan­tive IV” opu­ściła nad­prze­strzeń i zna­la­zła się z powro­tem wśród gwiazd. Odsło­nięta, dosko­nale widoczna dla dowol­nej impe­rial­nej jed­nostki w oko­licy – która to jed­nostka z pew­no­ścią będzie szu­kać kor­wety odpo­wia­da­ją­cej ich opi­sowi.

Wstał od biurka i popę­dził do drzwi. Nie dokoń­czył listów.

– Co się stało? – spy­tał Ray­mus, wkra­cza­jąc na mostek.

– W końcu padł moty­wa­tor – zamel­do­wał pilot. Na panelu ste­ro­wa­nia przed nim i dru­gim pilo­tem migo­tała cała masa kon­tro­lek. – Resztę drogi musimy prze­być z pręd­ko­ścią pod­świetlną.

– Gdzie wylą­do­wa­li­śmy?

Drugi pilot, który pra­co­wał przy kon­soli nawi­ga­cyj­nej, wyświe­tlił odczyty z sen­so­rów.

– Bli­sko, w odle­gło­ści jakiejś ćwierci par­seka.

Ray­mus pod­szedł bli­żej i sta­nął bez­po­śred­nio za dwoma zało­gan­tami, by zoba­czyć wię­cej przez główny ilu­mi­na­tor. I zoba­czył. Nie­wprawne oko zapewne nie doj­rza­łoby niczego na tle kosmosu, ale Ray­mus wie­dział, czego szuka. Z tej odle­gło­ści Tato­oine było nie­wiele więk­sze od dro­binki pyłu: miało postać drob­niut­kiej, bla­do­po­ma­rań­czo­wej kropki przy­le­głej do dwóch znacz­nie więk­szych, jasnych punk­tów, bliź­nia­czych słońc pla­nety.

– Ile czasu zaj­mie podróż przy naszej mak­sy­mal­nej pręd­ko­ści? – Tak bli­sko, a jed­no­cze­śnie tak daleko. Gdyby hiper­na­pęd wytrzy­mał choćby chwilę dłu­żej, zna­leź­liby się na orbi­cie pla­nety, a teraz byli zmu­szeni wlec się przez resztę drogi z pręd­ko­ścią pod­świetlną…

– Osiem minut – odparł pilot. – Powinno się udać.

W gło­sie męż­czy­zny pobrzmie­wały nadzieja i ulga – Ray­mus wyczuł to po raz pierw­szy, odkąd led­wie zdo­łali uciec znad Sca­rifa. A teraz te uczu­cia mu się udzie­liły. „Osiem minut”. Gdyby tylko wytrzy­mali osiem minut, mógłby ewa­ku­ować wszyst­kich na powierzch­nię pla­nety i znisz­czyć sta­tek, następ­nie udałby się do jed­nego z kosmo­por­tów, któ­rych pra­cow­nicy sły­nęli z tego, że nie zadają zbęd­nych pytań, i zdo­był inny sta­tek, nie­ozna­ko­wany i nie­wy­kry­walny, by udać się w bez­pieczne miej­sce z księż­niczką. Przez krótką chwilę dopu­ścił do sie­bie nadzieję, roz­wa­żył moż­li­wość, że jakimś cudem wyjdą z tego bez szwanku. Że księż­niczka będzie bez­pieczna, a skra­dzione dane tra­fią do przy­wód­ców Rebe­lii, że on i jego naj­bliżsi na­dal będą mogli…

Sta­tek zatrząsł się od ude­rze­nia tak gwał­tow­nie, że Ray­mu­sem cisnęło o gródź. Nadzieja ulot­niła się tak szybko, jak się poja­wiła, niczym sen na jawie. Na mostku ode­zwał się gło­śny alarm.

– Gwiezdny nisz­czy­ciel! – zawo­łał pilot w odpo­wie­dzi na nowe odczyty z sen­so­rów, które ska­no­wały okręt bez­po­śred­nio na ich rufie. – Strzela w nas!

– Do dział! Odpo­wiedz­cie ogniem! – roz­ka­zał Ray­mus. – Prze­nie­ście wszyst­kie zasoby ener­gii na rufową tar­czę. Musimy dotrzeć do pla­nety!

Zebrał żoł­nie­rzy z ochrony i wydał im roz­kazy. Każ­dego, kogo mógł, posłał do śluzy dzio­bo­wej, by przy­go­to­wać pierw­szą linię obrony. Wie­dział, że szanse na odpar­cie impe­rial­nego abor­dażu tak skrom­nymi siłami są małe, ale kto wie, może żoł­nie­rze sku­tecz­nie zagrają na zwłokę, by mógł ewa­ku­ować cywi­lów.

Gdy żoł­nie­rze się odda­lili, stat­kiem znów gwał­tow­nie zatrzę­sło i gdzieś daleko za ple­cami Ray­musa doszło do gło­śnej eks­plo­zji. Jego kom­link ożył z sze­le­stem. Gdy go uniósł, usły­szał cha­otyczne dźwięki i spa­ni­ko­wane głosy.

– Sir, ta ostat­nia salwa prze­cią­żyła gene­ra­tor pola ochron­nego! Musie­li­śmy wyłą­czyć główny reak­tor, nim eks­plo­duje! Nie zacho­wamy dystansu mię­dzy nami a nisz­czy­cie­lem – jest coraz bli­żej!

– Odle­głość od Tato­oine?

– Zero koma dwa­dzie­ścia sie­dem – odparł zało­gant. Ray­mus już wie­dział, że nie zdo­łają uciec, ale co innego kap­suły ratun­kowe – te jesz­cze miały szansę.

Zewsząd dobie­gało go stłu­mione meta­liczne echo, odgłos kadłuba chrzęsz­czą­cego pod zewnętrz­nym naci­skiem. Wie­dział, co to zna­czy. Nisz­czy­ciel prze­chwy­cił ich pro­mie­niem ścią­ga­ją­cym i przy­cią­gał ku sobie.

– Sir, wła­śnie…

– Wiem. Do kap­suł! – Sam też pobiegł w despe­rac­kiej pró­bie odna­le­zie­nia księż­niczki. Wie­dział już, że stra­cili sta­tek. Co innego ona – ją na­dal mógł oca­lić.

Nie mógł jej ni­gdzie zna­leźć. Pędził kory­ta­rzami i roz­glą­dał się dookoła, gdy jego załoga kie­ro­wała człon­ków sena­tor­skiego zespołu księż­niczki do kap­suł ratun­ko­wych. Wie­dział, że miej­sca nie star­czy dla wszyst­kich. Jak zawsze w przy­padku Rebe­lii, musieli jak naj­le­piej wyko­rzy­stać to, co mieli pod ręką. Dobrzy ludzie zginą.

Usły­szał odle­głą eks­plo­zję. Wie­dział, że doszło do niej w dzio­bo­wej ślu­zie powietrz­nej. Wtem dobie­gły go odgłosy cha­otycz­nej wymiany ognia. Impe­rialni roz­po­częli abor­daż. „Nie ma chwili do stra­ce­nia. Muszę ją zna­leźć”. Nie po to poświę­cił sporą część życia na jej ochronę, by ponieść klę­skę teraz, gdy potrze­bo­wała go naj­bar­dziej.

Wresz­cie zauwa­żył ją za zakrę­tem. Stała po prze­ciw­nej stro­nie kory­ta­rza o bia­łych ścia­nach. Sama, nie licząc jed­nostki R2, świer­go­czą­cej, gdy do niej mówiła.

– Wasza Wyso­kość!

Leia spoj­rzała w jego stronę i pośpiesz­nie odpra­wiła dro­ida. Zdzi­wiony, Ray­mus zerwał się do biegu. Zrów­nał się z nią, gdy prze­śli­zgnęła się do skry­tego w cie­niu bocz­nego przej­ścia.

– Musi pani pójść ze mną. Muszę umie­ścić panią w kap­sule – powie­dział bła­gal­nie.

– Nie zamie­rzam się ewa­ku­ować – oznaj­miła. – Pro­szę ura­to­wać moż­li­wie jak naj­wię­cej osób. – Ray­mus znał ten bun­tow­ni­czy ton jej głosu. Wie­dział, że nie ma sensu się z nią spie­rać.

– Trans­mi­sja ze Sca­rifa…

– Zajmę się nią – odparła z bły­skiem deter­mi­na­cji w oku. Sto­jący za nią astro­mech zapi­kał ze znie­cier­pli­wie­niem.

Huki wystrza­łów zbli­żały się, choć było ich coraz mniej, bo impe­rialna grupa abor­da­żowa roz­pra­wiła się już z więk­szo­ścią obroń­ców „Tan­tive IV”. Zostały im ostat­nie chwile.

– Wasza Wyso­kość…

– Wyda­łam panu roz­kaz, kapi­ta­nie. I ma pan moją wdzięcz­ność. Za wszystko. – Leia unio­sła rękę i przy­ło­żyła dłoń do policzka Ray­musa. Posłała mu cie­pły, choć zapra­wiony gory­czą uśmiech. Oboje wie­dzieli, że widzą się po raz ostatni. Potem znik­nęła w cie­niu, a jej śla­dem poje­chał mały droid.

Ray­mus miał już nie­wiele do zro­bie­nia. Sta­tek został prze­jęty i teraz na pokła­dzie roiło się od impe­rial­nych sztur­mow­ców. Więk­szość kap­suł ratun­ko­wych już odle­ciała. Mógł zro­bić jedno: umrzeć tak, jak żył – podej­mu­jąc walkę. Popę­dził kory­ta­rzem, po czym skrył się za gro­dzią, gdy zoba­czył, że na wprost, zza zakrętu wyła­nia się pierw­szy sztur­mo­wiec i oddaje strzał. Ray­mus wyce­lo­wał i odpo­wie­dział ogniem. Zdjął pierw­szego wroga, a potem kolej­nego. A potem liczba sztur­mow­ców, któ­rzy się zja­wiali, zaj­mo­wali pozy­cje i strze­lali, w jed­nej chwili stała się zbyt przy­tła­cza­jąca i nie miał innego wyj­ścia, jak się wyco­fać. Zerwał się do biegu. Wie­dział, że tych kory­ta­rzy przed nim nie ma znów tak wiele, a mimo to był zde­ter­mi­no­wany, by Impe­rium wyko­rzy­stało wszel­kie moż­liwe zasoby, każdą kro­plę potu, każdą cenną sekundę, nim on nie­uchron­nie pad­nie jego ofiarą. Może zdoła kupić księż­niczce wystar­cza­jąco dużo czasu, by zre­ali­zo­wała plan ostat­niej szansy.

Już nie­mal dotarł do skrzy­żo­wa­nia wio­dą­cego do jego kajuty, gdy został powa­lony na zie­mię. Z trzema impe­rial­nymi sztur­mow­cami nie miał szans, a mimo to sta­wiał opór do ostat­niej chwili, aż wresz­cie cios kolbą kara­binu w bok głowy sko­ło­wał go i ode­brał mu siły.

– To kapi­tan! – Za pra­wym uchem usły­szał znie­kształ­cony głos sztur­mowca, gdy ata­ku­jący wykrę­cali mu ręce za plecy. – Tego bie­rzemy żywego! – Po chwili znów stał. Mało co widział, ale czuł, jak sztur­mowcy cią­gną go przed sie­bie. Jego buty wle­kły się po pod­ło­dze.

– Mój panie. – Znów usły­szał zza ple­ców głos sztur­mowca. – Kapi­tan.

Ray­mus poczuł nad sobą jakiś cień, a w następ­nej chwili coś chłod­nego i meta­licz­nego, coś na kształt szczęk ima­dła, zaci­snęło się mocno wokół jego gar­dła. Otwo­rzył sze­roko oczy i spo­strzegł, że góru­jący nad nim ciemny kształt, choć nie­wy­raźny, nie­chyb­nie jest Dar­them Vade­rem i że mecha­niczne ima­dło wokół gar­dła to dłoń. Oto­czyli ich sztur­mowcy, jakby lord Sithów w ogóle potrze­bo­wał pomocy.

– Pla­nów Gwiazdy Śmierci nie ma w głów­nym kom­pu­te­rze – zamel­do­wał nad­cho­dzący żoł­nierz.

„Więc to plany nam wysłali”. Nawet teraz, w sta­nie otę­pie­nia, Ray­mus rozu­miał, dla­czego flota rebe­lian­tów posta­wiła wszystko na jedną kartę i po co Impe­rium wysłało swo­jego naj­bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego, nie­po­wstrzy­ma­nego repre­zen­tanta, by je odzy­skać. Odra­ża­jący kuli­sty lewia­tan, który, czego Ray­mus sam był świad­kiem, wypa­lił powierzch­nię Sca­rifa, nie­wy­obra­żal­nie wielki i o funk­cji prze­wyż­sza­ją­cej wyobraź­nię prze­cięt­nej istoty. Potworne narzę­dzie Impe­ra­tora, powstałe w celu zdo­by­cia osta­tecz­nej wła­dzy nad galak­tyką, która powoli odnaj­dy­wała w sobie wolę oporu. A teraz sekret jej znisz­cze­nia znaj­do­wał się w rękach księż­niczki. Ray­mus chęt­nie odda życie, by go ochro­nić.

– Gdzie są prze­chwy­cone trans­mi­sje? – rzu­cił Vader. – Co zro­bi­li­ście z pla­nami?

Ray­mus bez­sku­tecz­nie pró­bo­wał ode­rwać palce potwora od swo­jej szyi. Poczuł, jak zamiast tego jego stopy odry­wają się od pod­łogi, gdy Vader uniósł go bez trudu, jed­no­cze­śnie zaci­ska­jąc dłoń, by wydu­sić z niego życie.

– Nie prze­ję­li­śmy żad­nych trans­mi­sji – wyrzę­ził, wal­cząc o każdy oddech. – To sta­tek kon­su­larny. Lecimy z misją dyplo­ma­tyczną.

– Skoro to sta­tek kon­su­larny… – Słowa docie­rały do Ray­musa jakby z daleka, bo zaczął tra­cić przy­tom­ność. Kur­czyło mu się pole widze­nia. – …to gdzie jest amba­sa­dor?

Choć Ray­mus czuł, że traci życie, odkrył jed­no­cze­śnie, że oso­bli­wie trzyma się resz­tek nadziei. Wie­dział, rzecz jasna, że jego oso­bi­sta histo­ria już dobie­gła końca, że już ni­gdy nie zoba­czy uko­cha­nej żony i córek na Alde­ra­anie, a mimo wszystko miał nadzieję. Nadzieję, że Leia jakimś cudem zna­la­zła spo­sób, by wyjść cało z tej sytu­acji, że błysk w jej oku, dostrze­żony w kory­ta­rzu, jest zaląż­kiem pomy­słu, dzięki któ­remu skra­dzione dane bez­piecz­nie tra­fią w ręce Rebe­lii. Że ich odzy­ska­nie pozwoli rebe­lian­tom znisz­czyć tę nie­na­wistną broń, zmie­nić bieg wojny, pozy­skać do sprawy kolejne układy, pozwo­lić, by galak­tyka znów swo­bod­nie ode­tchnęła.

W tej ostat­niej chwili miał nadzieję.

KUBEŁ Christie Golden

KUBEŁ

Chri­stie Gol­den

TK-4601 był nie­zmier­nie wdzięczny za hełm sztur­mowca. Przede wszyst­kim zakry­wał tę bun­tow­ni­czą kępkę blond wło­sów, która nie dawała się poskro­mić grze­bie­niom ani szczot­kom – tę, przez którą wyglą­dał na trzy­na­sto­latka. Dodat­kowo z powodu bla­dej cery czę­sto raz to się rumie­nił, to bladł, co ozna­czało, że choć usil­nie pró­bo­wał poskra­miać emo­cje, te zawsze były wypi­sane na jego zdra­dziec­kiej twa­rzy. A teraz dzięki heł­mowi i modu­la­to­rowi, znie­kształ­ca­ją­cemu głosy sztur­mow­ców i upo­dab­nia­ją­cemu je do sie­bie, odgad­nię­cie jego reak­cji – tych dobrych i tych złych – stało się o wiele trud­niej­sze.

Był za to wdzięczny szcze­gól­nie dzi­siaj, bo szcze­rzył się jak debil. Nie mógł uwie­rzyć, że w ramach pierw­szego przy­działu pro­sto z Aka­de­mii tra­fił na pokład gwiezd­nego nisz­czy­ciela. I to nie byle jakiego! TK-4601, znany też jako Tarvyn Lareka, słu­żył na „Deva­sta­to­rze”, okrę­cie fla­go­wym samego lorda Vadera. Sta­no­wił część jego oso­bi­stego legionu: Pię­ści Vadera. A skoro lord Vader we wła­snej oso­bie – wie­cie, ten w lśnią­cej czar­nej zbroi, o prze­ra­ża­ją­cym odde­chu, niskim, dźwięcz­nym gło­sie i nie­zgłę­bio­nej wła­dzy nad rze­czami i ludźmi – skoro on chciał udać się w pościg za tą jed­nostką, gdy sal­wo­wała się ucieczką z bitwy o Sca­rif, to jeśli cho­dziło o TK-4601, plotki miały w sobie wię­cej prawdy niż fik­cji.

Dzięki „kubłowi”, jak cza­sami mówiono na hełm, nikt nie dostrze­gał jego zmarsz­czo­nego w sku­pie­niu czoła, zwę­żo­nych błę­kit­nych oczu. Nikt nie widział rado­ści, jaka nastę­po­wała po uda­nej misji bez ofiar po ich stro­nie, ani waha­nia, gdy nie chciał wypeł­niać roz­ka­zów, które nie­kiedy zaha­czały o bez­myślne okru­cień­stwo.

To ostat­nie uczu­cie tłu­mił coraz lepiej.

Wcze­śniej TK-4601 przy­glą­dał się, jak Vader, sto­jący w odle­gło­ści góra metra, chwy­cił za gar­dło kapi­tana Antil­lesa z kor­wety „Tan­tive IV”, uniósł go nad pod­łogę i prze­słu­chi­wał.

– Gdzie są prze­chwy­cone trans­mi­sje? – rzekł tubal­nie tym dźwięcz­nym, acz budzą­cym grozę tonem, jakim mogłaby prze­mó­wić sama Śmierć. – Co zro­bi­li­ście z pla­nami?

– Nie prze­ję­li­śmy żad­nych trans­mi­sji. To sta­tek kon­su­larny. Lecimy z misją dyplo­ma­tyczną. – „Tan­tive IV” nale­żała do alde­ra­ań­skiego rodu Orga­nów. TK-4601 wie­dział, że zarówno ojciec, jak i córka z tego rodu służą w Sena­cie Impe­rial­nym.

– Skoro to sta­tek kon­su­larny, to gdzie jest amba­sa­dor?

Jak czę­sto się zda­rzało Vade­rowi, i tym razem wpadł w taką furię, że jego palce skru­szyły tcha­wicę kapi­tana, nim nie­szczę­śnik zdo­łał coś odpo­wie­dzieć.

TK-4601 sły­szał, jak kręgi pękają niczym suche patyki.

Prze­łknął z tru­dem ślinę. „Kubeł” wszystko zasło­nił.

Vader roz­ka­zał koman­do­rowi TK-9091, by prze­szu­kał kor­wetę – no, kon­kret­nie to powie­dział, by roze­rwał ją na kawałki – aż znajdą te plany. A co do pasa­że­rów, ci w prze­ci­wień­stwie do kapi­tana Antil­lesa mieli zostać wzięci żyw­cem.

I tak czte­rej sztur­mowcy zostali wysłani w poszu­ki­wa­niu pasa­że­rów nie­szczę­snego statku. Teraz roz­glą­dali się po kory­ta­rzach, zaglą­dali w zaka­marki i inne ustronne miej­sca, pro­wa­dząc grę w cho­wa­nego, w któ­rej stawką jest życie.

Serce TK-4601 na­dal biło jak sza­lone. Czuł, że płoną mu policzki. Uśmie­chał się. Celowo odsu­wał od sie­bie myśli o nie­fra­so­bli­wym zabój­stwie kapi­tana i teraz był nie­sa­mo­wi­cie pod­eks­cy­to­wany. Nie, czuł się wręcz prze­peł­niony rado­ścią. Już nie prze­pro­wa­dzali loso­wych najaz­dów na posęp­nych miesz­kań­ców odle­głych świa­tów. Teraz to już było grubo. Szu­kali praw­dzi­wych rebe­lian­tów, do tego spryt­nych, bo zdo­łali wykraść plany z jed­nej z klu­czo­wych impe­rial­nych pla­có­wek, z miej­sca, do któ­rego wcze­śniej nie zakradł się jesz­cze nikt.

„Mądre istoty, ci cali rebe­lianci” – pomy­ślał. Ni­gdy nie przy­znałby tego na głos, ale naprawdę byli godni podziwu.

Jak gło­siła plotka – ta słodka, śli­ska, zmien­no­kształtna istota – nie­od­na­le­ziona jesz­cze pani amba­sa­dor nale­żała do senac­kiej śmie­tanki: miała to być sama księż­niczka Leia Organa z Alde­ra­ana. Wnio­sek ten nasu­wał się sam, bio­rąc pod uwagę, że kor­weta „Tan­tive IV” była wła­sno­ścią jej ojca. Zarówno ona, jak i Bail Organa publicz­nie wyra­żali sym­pa­tię dla sprawy rebe­lian­tów. Nie ozna­czało to jesz­cze, rzecz jasna, że sami nimi są. A jeśli tak? TK-4601 bar­dzo chciał zaga­dać TK-3338, który patro­lo­wał kory­tarz za jego ple­cami, i spy­tać, czy to prawda. Co może powie­dzieć o tej księż­niczce sena­torce? Prze­cież nie mogła mieć dzie­więt­na­stu lat, prawda?

Młod­sza od niego i już sena­torka? Nie­sa­mo­wite. Wcale by się nie zdzi­wił, jeśli fak­tycz­nie oma­mił ją syreni śpiew Rebe­lii. „Nie­sie­nie pomocy uci­śnio­nym”, sprze­ciw wobec impe­rial­nego ładu. Daw­niej też miał dzie­więt­na­ście lat. Jesz­cze pamię­tał powab takich idei. Ale oka­zał się mądry i dał im odpór. Był zade­kla­ro­wa­nym impe­rial­nym.

Zresztą Impe­ra­tor prze­wyż­sza rangą księż­niczkę, a dni Senatu i tak są poli­czone.

– Myślisz, że kogoś odnaj­dziemy? – spy­tał TK-4247, który zamy­kał tyły. Był nowy, a do tego jesz­cze bar­dziej nie­opie­rzony niż TK-4601, gdy dołą­czał do legionu Vadera.

– Lord Vader byłby z nas zado­wo­lony – odparł TK-9091. Nie roz­wi­nął myśli do końca: mia­no­wi­cie że w prze­ciw­nym razie lord Vader będzie niezado­wo­lony. TK-4601 nie dopusz­czał do sie­bie takiej moż­li­wo­ści.

„Chcę ich mieć żywych” – roz­ka­zał Vader. Jed­nak bla­stery żoł­nie­rzy wcale nie były usta­wione na ogłu­sza­nie. Nawet teraz znaj­do­wali się na polu bitwy. Zbyt wielu człon­ków załogi wro­giej kor­wety prze­mie­rzało kory­ta­rze z bro­nią i otwie­rało ogień, by sztur­mowcy mieli ryzy­ko­wać życiem. TK-9091 prze­jął ini­cja­tywę, do czego miał prawo, i kazał im zabi­jać prze­ciw­ni­ków, choć mieli prze­łą­czyć broń, ile­kroć dostrzegą kogoś, kto wygląda na pasa­żera.

– A jeśli znaj­dziemy panią sena­tor? – ode­zwał się TK-3338.

– To samo. Ogłu­szamy. Ale nie mamy pew­no­ści, że jest na pokła­dzie – odparł dowódca. – Bądź­cie czujni. Jeśli to naprawdę sta­tek rebe­lian­tów, stali się zwie­rzyną łowną. Spo­dzie­waj­cie się nie­czy­stej walki.

Oczy­wi­ście. Będą kła­mać w żywe oczy o swo­jej nie­le­gal­nej dzia­łal­no­ści. Skry­wać się w cie­niu. Sto­so­wać brudne zagrywki.

Ale z cza­sem szybki przy­pływ eks­cy­ta­cji i ocze­ki­wa­nia ustą­pił ruty­no­wemu spraw­dza­niu kory­ta­rza za kory­ta­rzem.

I wtedy rutyna została zabu­rzona.

– Tam ktoś jest – ode­zwał się TK-9091, zwró­ciw­szy się do TK-4601. – Ustaw­cie bla­stery na ogłu­sza­nie.

TK-4601 natych­miast zmie­nił usta­wie­nie i się odwró­cił.

Chwila trwała kró­cej niż ude­rze­nie serca, ale odniósł wra­że­nie, że została zamro­żona w cza­sie.

Jej strój był tak biały, że nie­omal błysz­czał, jej skóra – gładka i blada jak śmie­tanka. Tak samo blada jak jego wła­sna, choć jej dłu­gie poły­sku­jące włosy, sple­cione w misterne, lecz prak­tyczne bliź­nia­cze koki po obu stro­nach twa­rzy, były nie jasne, żółte jak słońce, lecz zło­ci­sto­brą­zowe.

I była taka… drob­niutka.

TK-4601 wyobra­żał sobie, że rebe­liantki będą silne i umię­śnione. Będą wyso­kimi, potęż­nymi wojow­nicz­kami. A ta miała ile? Led­wie pół­tora metra. Wyglą­dała, jakby mogła pęk­nąć, gdyby ją moc­niej ści­snąć.

Ale te jej oczy…

Te jej brą­zowe kulki nie były chłodne, o nie. Raczej spo­kojne, nie­po­ru­szone i prze­ka­zały mu infor­ma­cję rów­nie jasno, jak gdyby ją wykrzy­czała. „Ni­gdy się nie pod­dam!”

Trzy­mała mały poręczny bla­ster z lufą skie­ro­waną w stronę sufitu.

I nagle TK-4601 pojął, że ta dzie­więt­na­sto­let­nia dziew­czyna jest kobietą doj­rzal­szą niż więk­szość osób o połowę star­szych. Zro­zu­miał, jak to się stało, że została popu­larną sena­torką i dla­czego sym­pa­ty­zuje z Rebe­lią. Dla­czego przy­ciąga do sie­bie ludzi.

I w tam­tej chwili, która zda­wała się wiecz­no­ścią, zro­zu­miał, że oni, eli­tarni człon­ko­wie Pię­ści Vadera, okażą się zbyt wolni, że ich dowódca – bar­dzo nie­słusz­nie – oce­nił tę kobietę jako nie­groźną, zare­ago­wał zbyt bez­tro­sko i zapłaci cenę za swoją nie­fra­so­bli­wość, nim zdążą zare­ago­wać.

Białe rękawy opa­dły z jej smu­kłych ramion, gdy unio­sła bla­ster.

TK-9091 padł na pod­łogę z osma­loną, dymiącą się zbroją.

Ruch ten wyrwał TK-4601 z roz­my­ślań. Czas, który dopiero co znacz­nie spo­wol­nił, znów przy­śpie­szył, pędził, by go dogo­nić, i TK-4601 wystrze­lił z bla­stera pro­sto w kobietę, która musiała być nie kim innym, jak księż­niczką Leią Organą.

Runęła natych­miast i ude­rzyła o chłodną, szarą powierzch­nię, bez moż­li­wo­ści zła­go­dze­nia upadku. Leżała tak bez­wład­nie, a jej drobne, deli­katne palce na­dal zaci­skały się na ręko­je­ści bla­stera.

TK-4601 popę­dził w jej stronę, nagle ogar­nięty stra­chem, że ude­rzyła o pod­łogę zbyt mocno, że stra­ciła życie. Poczuł silną – i tak, zdra­dziecką, o czym wie­dział – falę ulgi, gdy już usta­lił, iż tak nie jest.

– Nic jej nie będzie – stwier­dził. Uświa­do­mił sobie, że w jego sło­wach pobrzmie­wają silne, nie­spo­dzie­wane i nie­chciane emo­cje. Ale dzięki „kubłowi” zabrzmiały rów­nie oschle i pre­cy­zyj­nie jak zawsze.

Zaczerp­nął tchu.

– Zamel­duj­cie lor­dowi Vade­rowi, że mamy jeńca.

To, że lord Vader chciał prze­słu­chać kon­kret­nie tę osobę, nie zwia­sto­wało niczego dobrego. Oso­bi­ście spo­tkał swo­jego dowódcę tylko parę razy, a i tak miał dość. To, co Vader jej zrobi…

Nie. Nie da się oma­mić ład­nej buzi i zde­cy­do­wa­nemu wyra­zowi twa­rzy. Księż­niczka byłaby zachwy­cona, gdyby jej strzał zdjął TK-9091, jego lub jed­nego z dwóch pozo­sta­łych człon­ków zespołu patro­lo­wego.

– Sir – ode­zwał się TK-4247. – Dowódca nie żyje.

„Nie żyje? Nie­moż­liwe”. Białe pla­sto­idowe zbroje chro­nią sztur­mow­ców. Pochła­niają ener­gię, tak że więk­szość tra­fień nie koń­czy się śmier­cią.

Ale księż­niczka wyce­lo­wała z odle­gło­ści zale­d­wie trzech metrów. TK-4247, który klę­czał obok koman­dora, odwró­cił zakutą w hełm twarz ku nowemu zwierzch­ni­kowi.

– Roz­kazy, sir?

„Sir”. Po śmierci TK-9091 to on peł­nił obo­wiązki dowódcy. Tak, chciał się piąć po szcze­blach kariery i zajść wysoko, ale nie w ten spo­sób.

Przez chwilę nie odpo­wia­dał. Znał roz­kazy. Sztur­mowcy leżeli tam, gdzie padli pod­czas bitwy – nie mogli robić wyjątku dla TK-9091. TK-4601 na­dal sły­szał wrza­ski dobie­ga­jące z kory­ta­rzy – zarówno wyso­kie jęki bla­ste­rów, jak i ago­nalne krzyki ich ofiar.

Pod­szedł do zdo­by­czy. Leżała bez­wład­nie, z nie­ru­chomą twa­rzą. Zdu­sili jej ogień, ale nie piękno. Odzy­ska przy­tom­ność za kilka minut, może będzie się czuła nieco oszo­ło­miona po wiązce ogłu­sza­ją­cej, ale poza tym, jak już zako­mu­ni­ko­wał resz­cie, „nic jej nie będzie”.

W prze­ci­wień­stwie do TK-9091. Jego prze­ło­żo­nego. Kom­pana. Tego, który po godzi­nach sypał naj­dur­niej­szymi kawa­łami na świe­cie, a który w zbroi zmie­niał się w bez­względ­nego służ­bi­stę. Ale tym razem nie doce­nił wroga. Wyjąt­kowo głupi błąd.

Poj­mana wzdry­gnęła się i jęk­nęła cicho, pół­przy­tomna. Jed­nak zgod­nie z rebe­liancką naturą pierw­sze, co zro­biła, to zaczęła pod­no­sić bla­ster. TK-4601 kop­nął go ze zło­ścią. Spoj­rzała na niego, mru­ga­jąc szybko, gdy powoli odzy­ski­wała ostrość wzroku. Na widok jego twa­rzy – jego hełmu – skrzy­wiła się z nie­sma­kiem.

Jej piękna twarz była twa­rzą wroga na równi z twa­rzami prze­ora­nymi bli­znami i bro­da­tymi. Leia Organa była zabój­czy­nią. Spo­glą­dała na sztur­mow­ców i nie widziała w nich ludzi, jedy­nie Impe­rium, któ­remu służą. Dla niej Tarvyn Lareka nie miał oso­bo­wo­ści ani imie­nia, a jedy­nie numer. Był niczym wię­cej jak mun­du­rem znie­na­wi­dzo­nego wroga, w który się strzela i który się eli­mi­nuje moż­li­wie naj­szyb­ciej.

Chwy­cił ją za nad­garstki i pod­cią­gnął do pozy­cji sto­ją­cej. Księż­niczka sta­wiła opór, ale TK-3388 przy­ło­żył jej do ple­ców lufę bla­stera. Zesztyw­niała i znie­ru­cho­miała.

– Lord Vader chce panią widzieć, sena­tor Organo – oznaj­mił TK-4601. Spiął jej smu­kłe nad­garstki kaj­dan­kami ogłu­sza­ją­cymi. – Albo pój­dzie pani z nami po dobroci, albo znów ją ogłu­szymy i do niego zacią­gniemy. Pani wybór.

Przez chwilę był prze­ko­nany, że dziew­czyna się na niego rzuci. Zamiast tego opa­no­wała emo­cje.

– Pójdę – oznaj­miła bez naj­mniej­szego drże­nia w gło­sie. Był rów­nie chłodny i wynio­sły jak ona cała.

Ale TK-4601 pomy­ślał o zdol­no­ściach Vadera oraz dro­idzie prze­słu­chu­ją­cym i ni stąd, ni zowąd uznał, że nie chce być osobą, która skaże księż­niczkę na cał­ko­wity brak lito­ści ze strony Dar­tha Vadera. Na zło­wiesz­cze brzę­cze­nie lewi­tu­ją­cego dro­ida prze­słu­chu­ją­cego i nie­zli­czone spe­cy­fiki, któ­rymi drę­czył jeń­ców.

– Tu TK-4601 – powie­dział przez komu­ni­ka­tor. – TK-9091 nie żyje. Poj­ma­li­śmy jeńca. Pro­szę o wspar­cie dwóch dodat­ko­wych osób, by odsta­wić go do Lorda Vadera zgod­nie z roz­ka­zami.

– Zro­zu­miano, TK-4601. Widzimy waszą pozy­cję. TK-7624 i TK-8332 już są w dro­dze.

Pozo­stali dwaj sztur­mowcy spoj­rzeli na sie­bie nawza­jem, a potem na niego.

– Sir?

Zigno­ro­wał ich i dodał przez komu­ni­ka­tor:

– Pro­szę o pozwo­le­nie na przej­ście do czyn­nej służby na czas trwa­nia bitwy.

– Udzie­lono – odparł głos. – To nic ofi­cjal­nego, ale coś czuję, że jeśli Vader nie znaj­dzie tu tego, czego szuka, część chłop­ców trafi na powierzch­nię pla­nety. Wiesz, „spraw­dzić każdy zaka­ma­rek”. Inna rzecz, że to kupa pia­chu.

– Zro­zu­miano – odparł natych­miast TK-4601. – Jeśli taki oddział zosta­nie odde­le­go­wany na powierzch­nię, pro­szę mnie tam prze­nieść.

Leia Organa zmru­żyła oczy i przyj­rzała się mu bacz­nie. Bez wąt­pie­nia i jego ludzie zaczęli się zasta­na­wiać, o co, do cho­lery, mu cho­dzi. Był człon­kiem Pię­ści Vadera. Mógł tutaj wal­czyć, zabi­jać rebe­lian­tów, robić to, do czego byli szko­leni, a zamiast tego wniósł o prze­nie­sie­nie, w zasa­dzie rów­no­znaczne z degra­da­cją. Poczu­liby się jesz­cze bar­dziej zdzi­wieni, gdyby wie­dzieli, o czym myśli.

TK-4601 kochał Impe­rium. Wie­rzył w nie. Wie­dział, że może zapew­nić galak­tyce pokój i porzą­dek. Jed­nakże rozu­miał już, że nie jest w sta­nie robić tego, co robi teraz… zabi­jać rebe­lian­tów, patrząc im pro­sto w twarz, w oczy, widząc ich tak nagimi, odsło­nię­tymi, z wyeks­po­no­wa­nymi uczu­ciami, gdy oni dostrze­gali jedy­nie pła­ską czerń i biel.

Tak, mógł ich na­dal zabi­jać, ale tylko w walce na wyrów­na­nym grun­cie. Gdy ich nie widział, tak jak teraz widział sena­torkę, księż­niczkę, rebe­liantkę. Mógł – i zamie­rzał – strą­cać ich z nieba, ale już nie strze­lać im w serce.

Dwaj wezwani sztur­mowcy przy­byli na miej­sce. Zosta­wili ciało TK-9091 tam, gdzie upa­dło.

Zro­zu­miałby.

We czte­rech eskor­to­wali księż­niczkę na spo­tka­nie z Mrocz­nym Lor­dem, góru­jąc nad nią z powodu jej drob­nego wzro­stu. Gdy TK-4601 odpro­wa­dzał ich wzro­kiem, księż­niczka spoj­rzała badaw­czo przez ramię.

Nagle, nie­wiele myśląc, zdjął hełm.

Księż­niczka zdała się zasko­czona tym wido­kiem – ujrzała męż­czy­znę nie­wiele star­szego od niej, jasno­wło­sego, nie­bie­sko­okiego, o zaczer­wie­nio­nych policz­kach.

Ich spoj­rze­nia zetknęły się na chwilę, po czym sub­tel­nie ski­nęła mu głową i się odwró­ciła. TK-4601 nie łudził się, że zro­zu­miała jego gest ani że nawią­zali jakąś nić poro­zu­mie­nia.

Ale szlag, przy­po­mniał jej, że w pla­sto­ido­wej zbroi tkwi czło­wiek. I co waż­niej­sze, przy­po­mniał to sobie.