Stowarzyszenie kruków - Kass Morgan, Danielle Paige - ebook

Stowarzyszenie kruków ebook

Kass Morgan, Danielle Paige

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kass Morgan i Danielle Paige, bestsellerowe autorki „New York Timesa”, stworzyły porywającą, mroczną fantazję w stylu dark academia o prestiżowym stowarzyszeniu czarownic i dziewczynach uwikłanych w świat złowrogiej magii.

Kappa Rho Nu nie jest zwykłym studenckim stowarzyszeniem. O jego imprezach krążą opowieści, a bale absolwentów, tradycyjnie organizowane przez jego członkinie, to najbardziej wystawne i spektakularne wydarzenia na kampusie. Ale pod przykrywką luksusowego życia siostry Kappa Rho Nu, zwące się też Krukami, skrywają tajemnicę: są czarownicami.

Vivi Deveraux to niepewna siebie studentka pierwszego roku, która nigdy nie zaznała poczucia przynależności. Dołączenie do Kappa Rho Nu może być dla niej szansą na odnalezienie siebie. Natomiast Scarlett Winter, pochodząca z rodziny czarownic, stara się za wszelką cenę sprostać oczekiwaniom matki i zdobyć stanowisko nowej przewodniczącej stowarzyszenia.

Po inicjacji Vivi Scarlett staje się jej mentorką. Obie dziewczyny zanurzają się w mroczny krąg krwawych zaklęć, zdrad i złej magii, a do tego w ich niełatwą relację zostaje uwikłany Mason, chłopak Scarlett…

Tę książkę pokochają osoby fanowskie uwielbiające:

• „Wednesday”

• „Chilling Adventures of Sabrina”

• „Te wiedźmy nie płoną”

• „Magików”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 448

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Ty­tuł ory­gi­nałuThe Ra­vens
Pro­jekt okładki NA­TA­LIA TWARDY
Ilu­stra­cja na okładce© SHY­AMA GOL­DEN
Ilu­stra­cja w książceSE­TIYO WI­BOWO, vec­te­ezy.com
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuŁU­KASZ CHMARA
Re­dak­cjaANNA SU­LI­GOW­SKA-PA­WE­ŁEK
Ko­rektaIWONA GAW­RYŚ
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Co­py­ri­ght © 2020 by Al­loy En­ter­ta­in­ment, LLC
All ri­ghts re­se­rved.
Po­lish edi­tion © Pu­bli­cat S.A. MMXXIV (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6687-6
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: wy­daw­nic­two­dol­no­sla­skie@pu­bli­cat.pl

Dla mo­jej matki Mar­cii Bloom, która na­uczyła mnie naj­wspa­nial­szych cza­rów – do­strze­ga­nia piękna wo­kół i znaj­do­wa­nia ma­gii w nie­ocze­ki­wa­nych miej­scach.

Kass

Dla An­drei, Sienny, Fiony i po­zo­sta­łych uczest­ni­czek sa­batu. Dla mo­jej matki Shir­ley Pa­ige, któ­rej ma­gia za­wsze bę­dzie ze mną.

Da­nielle

Pro­log

Cza­row­nica spoj­rzała na sku­loną na ziemi ja­sno­włosą dziew­czynę, która wpa­try­wała się w nią wiel­kimi ze stra­chu oczami.

– Nie patrz tak na mnie. Mó­wi­łam ci, że nie chcę tego ro­bić – po­wie­działa wiedźma, a na­stęp­nie na­ry­so­wała krąg, za­pa­liła świece i spraw­dziła za­war­tość bul­go­czą­cego ko­ciołka.

Na­ostrzony wcze­śniej nóż lśnił na oł­ta­rzu obok ofiary.

W od­po­wie­dzi dziew­czyna tylko jęk­nęła, po jej twa­rzy po­pły­nęły łzy. Miała za­kne­blo­wane usta, ale jej słowa brzmiały kry­sta­licz­nie czy­sto w gło­wie cza­row­nicy:

„Pa­mię­taj, kim je­stem. Pa­mię­taj, kim ty je­steś. Pa­mię­taj o Kru­kach”.

Cza­row­nica po­zo­stała nie­czuła. Dziew­czy­nie pew­nie się wy­da­wało, że prze­pra­sza­jący ton po­ry­waczki po­zwoli jej coś osią­gnąć. Da szansę na prze­ko­na­nie ko­biety, by prze­rwała to, co robi. Szansę na na­dzieję. Na ży­cie.

Ale na to było już za późno. Ma­gia nie pra­wiła ka­zań. Da­wała i brała. Taki był dar. Taka była cena.

Wiedźma uklę­kła obok dziew­czyny i po raz ostatni spraw­dziła więzy.

Cia­sne, ale nie na tyle, by od­ciąć krą­że­nie. Prze­cież nie była po­two­rem.

Krzyki dziew­czyny roz­po­częły się na nowo, wy­do­stały się spod kne­bla.

Cza­row­nica za­ci­snęła zęby. Wo­la­łaby, żeby ofiara le­żała nie­przy­tomna. Ale ry­tuał, który od­na­la­zła, był bar­dzo spe­cy­ficzny. Je­śli ma się udać, trzeba prze­pro­wa­dzić wszystko per­fek­cyj­nie. Bo je­śli nie...

Za­mknęła oczy. Nie może te­raz o tym my­śleć. Musi za­dzia­łać. Nie ma in­nego wyj­ścia.

Pod­nio­sła nóż i za­częła in­to­no­wać.

A po wszyst­kim stwier­dziła z za­sko­cze­niem, że bar­dzo ła­two jej po­szło. Cię­cie i deszcz czer­wieni, a na­stęp­nie nie­po­wta­rzalny elek­tryczny trzask ma­gii zle­wa­ją­cej się z po­wie­trzem...

Ma­gii, która te­raz na­le­żała tylko do niej.

Roz­dział 1

Vivi

Vivian. – Da­phne De­ve­re­aux sta­nęła w drzwiach po­koju córki, na jej twa­rzy ma­lo­wał się wy­raz prze­sad­nej udręki. Na­wet mimo bez­li­to­snego upału pa­nu­ją­cego w Reno no­siła się­ga­jącą pod­łogi czarną po­domkę ze zło­tymi frędz­lami, a ciemne, nie­sforne włosy owi­nęła ak­sa­mitną chu­stą. – Nie mo­żesz je­chać. Mia­łam prze­czu­cie.

Vivi spoj­rzała na matkę, stłu­miła wes­tchnie­nie i wró­ciła do pa­ko­wa­nia. Tego po­po­łu­dnia wy­jeż­dżała do We­sterly Col­lege w Sa­van­nah i pró­bo­wała upchnąć całe swoje ży­cie w dwóch wa­liz­kach i ple­caku. Na szczę­ście zdą­żyła się już przy­zwy­czaić do „prze­czuć” Da­phne De­ve­re­aux. Ile­kroć ją na­cho­dziły, zwy­kle obie wy­jeż­dżały na­stęp­nego ranka, nie za­pła­ciw­szy czyn­szu i nie roz­pa­ko­waw­szy się.

– Zdrowo jest za­cząć od nowa, groszku – po­wie­działa kie­dyś Da­phne, gdy ośmio­let­nia Vivi bła­gała, by wró­ciły po jej plu­szo­wego hi­po­po­tama Phi­lipa. – Nie chcesz prze­cież tar­gać ze sobą tej złej ener­gii.

– Niech no zgadnę – mruk­nęła Vivi, wrzu­ca­jąc do ple­caka kilka ksią­żek. Da­phne też się prze­pro­wa­dzała, za­mie­niała Reno na Lo­uisville, a dziew­czyna nie wie­rzyła, że matka za­bie­rze ją do bi­blio­teki. – Wi­dzia­łaś zmie­rza­jącą w moją stronę po­tężną ciem­ność.

– To... miej­sce nie bę­dzie dla cie­bie bez­pieczne.

Vivi za­mknęła oczy i na­brała po­wie­trza w na­dziei, że to ją uspo­koi. Jej matka od mie­sięcy nie była w sta­nie zmu­sić się do wy­po­wie­dze­nia słowa „col­lege”.

– We­sterly. To nie prze­kleń­stwo.

Ta na­zwa była bar­dzo da­leka od prze­kleń­stwa. We­sterly sta­no­wiło dla Vivi koło ra­tun­kowe. Prze­żyła szok, gdy otrzy­mała pełne sty­pen­dium na uczelni, którą uwa­żała za bę­dącą poza jej za­się­giem. Za­wsze do­brze się uczyła, ale uczęsz­czała do trzech róż­nych szkół śred­nich, z któ­rych dwie roz­po­częła w po­ło­wie roku, a jej świa­dec­two za­wie­rało pra­wie tyle samo nie­ukoń­czo­nych za­jęć, co naj­lep­szych ocen.

Da­phne jed­nak sprze­ci­wiała się sta­now­czo na­uce w col­lege’u.

– Znie­na­wi­dzisz We­sterly – stwier­dziła z za­ska­ku­ją­cym prze­ko­na­niem w gło­sie. – Ni­gdy nie po­sta­wi­ła­bym stopy na te­re­nie tego kam­pusu.

I wła­śnie to osta­tecz­nie skło­niło Vivi do pod­ję­cia de­cy­zji. Skoro jej mama tak bar­dzo nie­na­wi­dziła tej uczelni, to naj­wy­raź­niej We­sterly było ide­al­nym miej­scem na roz­po­czę­cie no­wego ży­cia.

Gdy Da­phne z po­nurą miną stała w drzwiach, Vivi spoj­rzała na przy­kle­jony do po­żół­kłej ściany ka­len­darz We­sterly, je­dyną de­ko­ra­cję, na którą tym ra­zem się wy­si­liła. Ze wszyst­kich miejsc, w któ­rych miesz­kały przez lata, to lo­kum po­do­bało jej się naj­mniej. Było to pełne stiu­ków miesz­ka­nie z dwiema sy­pial­niami znaj­du­jące się nad lom­bar­dem w Reno, a wo­kół cuch­nęło pa­pie­ro­sami i de­spe­ra­cją – po­dob­nie jak w ca­łym py­li­stym sta­nie Ne­vada. Zdję­cia z ka­len­da­rza, lśniące ody do po­ro­śnię­tych blusz­czem bu­dyn­ków i omsza­łych dę­bów wiecz­nie zie­lo­nych, stały się dla niej świa­teł­kiem na­dziei. Przy­po­mi­nały jej o czymś lep­szym, o przy­szło­ści, którą mo­gła dla sie­bie wy­rzeź­bić – z dala od Da­phne i jej za­po­wie­dzi nie­szczę­ścia.

Ale po­tem do­strze­gła łzy w oczach matki i po­czuła, że jej fru­stra­cja odro­binę ustę­puje. Cho­ciaż Da­phne miała nie­wia­ry­godny ta­lent ak­tor­ski – co jest ko­niecz­no­ścią, gdy twoje ży­cie za­leży od wy­łu­dza­nia pie­nię­dzy od nie­zna­jo­mych – ni­gdy nie po­tra­fiła pła­kać na za­wo­ła­nie.

Vivi po­rzu­ciła pa­ko­wa­nie i zro­biła kilka kro­ków przez cia­sną sy­pial­nię w kie­runku matki.

– Wszystko bę­dzie do­brze, mamo – za­pew­niła. – Nie­długo wrócę. Święto Dzięk­czy­nie­nia na­dej­dzie, za­nim się obej­rzysz.

Da­phne po­cią­gnęła no­sem i wy­su­nęła bladą rękę. Vivi miała taką samą ja­sną kar­na­cję, co ozna­czało, że po pięt­na­stu mi­nu­tach na pu­styn­nym słońcu była cała po­pa­rzona.

– Zo­bacz, co wy­cią­gnę­łam jako twoją kartę prze­szkody.

To była karta ta­rota. Da­phne za­ra­biała na ży­cie, wró­żąc wszyst­kim smut­nym, nie­szczę­śli­wym lu­dziom, któ­rzy na nią tra­fiali i da­wali jej nie­złe pie­nią­dze w za­mian za bzdurne fra­zesy: „Tak, twój le­niwy mąż wkrótce po­dej­mie pracę”, „Nie, twój spłu­kany oj­ciec nie czuje do cie­bie nie­na­wi­ści – w rze­czy­wi­sto­ści on też pró­buje cię zna­leźć...”.

W dzie­ciń­stwie Vivi uwiel­biała pa­trzeć, jak jej piękna matka olśniewa klien­tów swoją mą­dro­ścią i bla­skiem. Gdy jed­nak do­ro­sła, wi­dok matki czer­pią­cej zy­ski z ludz­kiego bólu za­czął dzia­łać Vivi na nerwy. Nie mo­gła pa­trzeć, jak lu­dzie są wy­ko­rzy­sty­wani, ale też nie miała na to wpływu. Wróżby Da­phne były ich je­dy­nym źró­dłem do­chodu, je­dy­nym spo­so­bem na opła­ce­nie tych gów­nia­nych miesz­kań i prze­ce­nio­nych ar­ty­ku­łów spo­żyw­czych.

Ale to już się skoń­czyło. Vivi wresz­cie zna­la­zła wyj­ście. Nowy po­czą­tek, z dala od im­pul­syw­nych za­cho­wań matki, które ba­zu­jąc na „prze­czu­ciach”, raz po raz zmu­szały je do wy­ry­wa­nia ży­cia z ko­rze­niami.

– Niech no zgadnę – po­wie­działa Vivi i unio­sła brew, pa­trząc na kartę w dłoni Da­phne. – Śmierć?

Matka się na­chmu­rzyła, a gdy wresz­cie się ode­zwała, jej zwy­kle me­lo­dyjny głos był prze­ra­ża­jąco ostry i ci­chy:

– Vivi, wiem, że nie wie­rzysz w ta­rota, ale cho­ciaż raz mnie po­słu­chaj.

Dziew­czyna wzięła kartę i ją od­wró­ciła. Oczy­wi­ście zo­ba­czyła szkie­let z kosą. Jego oczo­doły były pu­ste, usta wy­krzy­wione w nie­mal trium­fal­nym uśmie­chu. Po­zba­wione ciała dło­nie i stopy wy­sta­wały z piasz­czy­stej ziemi, a słońce za­cho­dziło na tle krwi­sto­czer­wo­nego nieba. Vivi po­czuła dziwny za­wrót głowy, jakby stała nad wielką prze­pa­ścią i pa­trzyła w dół, w roz­le­głą ni­cość, za­miast znaj­do­wać się w swo­jej sy­pialni, z któ­rej wi­dać było tylko neo­no­wo­żółty na­pis „SKUP ZŁOTA” po dru­giej stro­nie ulicy.

– Mó­wi­łam ci. We­sterly nie jest bez­piecz­nym miej­scem dla ta­kich jak ty – szep­nęła Da­phne. – Masz zdol­ność zaj­rze­nia za za­słonę. I przez to sta­jesz się ce­lem mrocz­nych sił.

– Za za­słonę? – po­wtó­rzyła ze znu­że­niem Vivi. – Wy­da­wało mi się, że już dawno prze­sta­łaś mó­wić o ta­kich rze­czach.

Przez całe dzie­ciń­stwo córki Da­phne pró­bo­wała ją wcią­gnąć w swój świat ta­rota, se­an­sów i krysz­ta­łów, twier­dząc, że Vivi ma „wy­jąt­kowe moce”, które tylko cze­kają na uwol­nie­nie. Wy­szko­liła na­wet dziew­czynkę, zmu­sza­jąc do wy­ko­ny­wa­nia pro­stych od­czy­tów dla klien­tów za­hip­no­ty­zo­wa­nych wi­do­kiem ma­łego dziecka ko­mu­ni­ku­ją­cego się z du­chami. W końcu jed­nak Vivi zro­zu­miała prawdę – nie miała żad­nej mocy, była tylko ko­lej­nym pion­kiem w grze swo­jej matki.

– Nie wiem, którą kartę wy­cią­gnę. Igno­ro­wa­nie ta­kiego ostrze­że­nia jest głu­potą.

Na ze­wnątrz roz­legł się klak­son, po chwili ktoś za­klął gło­śno. Vivi wes­tchnęła i po­krę­ciła głową.

– Ale prze­cież sama mnie uczy­łaś, że Śmierć jest sym­bo­lem trans­for­ma­cji. – Chciała od­dać kartę matce, ale Da­phne upar­cie nie od­ry­wała rąk od bio­der. – I naj­wy­raź­niej o to tu­taj cho­dzi. Stu­dia to mój nowy po­czą­tek.

Ko­niec z na­głymi prze­pro­wadz­kami o pół­nocy do in­nych miast, z wy­ry­wa­niem ko­rzeni za każ­dym ra­zem, gdy Vivi wresz­cie miała na­wią­zać praw­dziwą przy­jaźń. Przez na­stępne cztery lata bę­dzie mo­gła od­kryć sie­bie na nowo i być zwy­czajną stu­dentką. Mieć przy­ja­ciół i pro­wa­dzić ży­cie to­wa­rzy­skie, za­pi­sać się na kilka za­jęć do­dat­ko­wych – i może przy­naj­mniej się do­wie, co tak na­prawdę lubi. Prze­pro­wa­dzały się tak czę­sto, że nie miała szansy, by stać się w czym­kol­wiek do­bra. Po trzech mie­sią­cach mu­siała zre­zy­gno­wać z gry na fle­cie, w po­ło­wie se­zonu po­rzu­ciła so­ft­ball, a z fran­cu­skiego wy­pi­sy­wała się tak wiele razy, że je­dyne, co umiała po­wie­dzieć, to: [1].

Matka po­krę­ciła głową.

– W ta­ro­cie Śmierci to­wa­rzy­szyły Dzie­siątka Mie­czy i Wieża. Zdrada i na­gła prze­moc. Vi­vian, mam straszne prze­czu­cie...

Vivi pod­dała się i scho­wała kartę do wa­lizki, po czym ujęła dło­nie matki.

– To ogromna zmiana dla nas obu. Nic dziw­nego, że się de­ner­wu­jesz. Po pro­stu po­wiedz, że bę­dziesz za mną tę­sk­nić, tak jak zro­biłby nor­malny ro­dzic, za­miast prze­ka­zy­wać ja­kieś znaki ze świata du­chów.

Matka mocno ści­snęła jej ręce.

– Wiem, że nie mogę pod­jąć tej de­cy­zji za cie­bie...

– Więc prze­stań pró­bo­wać. Pro­szę. – Vivi splo­tła palce z pal­cami matki, tak jak ro­biła to w dzie­ciń­stwie. – Nie chcę spę­dzić na­szego ostat­niego dnia na kłót­niach.

Da­phne zwie­siła ra­miona, tak jakby w końcu zdała so­bie sprawę z tego, że tę bi­twę prze­grała.

– Obie­caj mi, że bę­dziesz ostrożna. Rze­czy nie za­wsze są ta­kie, na ja­kie wy­glą­dają, pa­mię­taj o tym. Na­wet coś, co wy­daje się do­bre, może oka­zać się nie­bez­pieczne.

– Czy w ten spo­sób chcesz mi po­wie­dzieć, że je­stem po­ta­jem­nie zła?

Matka rzu­ciła jej miaż­dżące spoj­rze­nie.

– Po pro­stu bądź roz­sądna, Viv.

– Z tym so­bie po­ra­dzę. – Vivi uśmiech­nęła się tak sze­roko, że Da­phne prze­wró­ciła oczami.

– Wy­cho­wa­łam ego­istkę. – Ale po­chy­liła się, by ją przy­tu­lić.

– To pew­nie przez te wszyst­kie roz­mowy o tym, ja­kie mam moce i że wszystko mogę – od­parła Vivi i pu­ściła ręce matki, żeby do­koń­czyć za­pi­nać wa­lizkę. – Obie­cuję, że będę ostrożna.

Taki miała za­miar. Wie­działa, że na stu­diach mogą dziać się złe rze­czy. Tak jak wszę­dzie, ale je­śli Da­phne uwa­żała, że ka­ta­stro­ficzne prze­po­wied­nie z ta­rota mają ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie, to oszu­ki­wała samą sie­bie. Coś ta­kiego jak ma­gia nie ist­niało.

A przy­naj­mniej tak są­dziła Vivi.

Roz­dział 2

Scar­lett

„Nie wy­bie­rasz swo­ich sióstr. Robi to ma­gia”, po­wie­działa Min­nie, nia­nia Scar­lett Win­ter, na wiele lat przed tym, za­nim dziew­czyna do­łą­czyła do Kappa Rho Nu. Słowa te po­wró­ciły do niej, gdy ra­zem z matką prze­jeż­dżała przez bramę z ku­tego że­laza pro­wa­dzącą do kam­pusu We­sterly Col­lege; po dro­dze mi­jały grupki dziew­cząt. Nie­które trzy­mały wa­lizki, wy­glą­dały na bar­dzo młode i zde­ner­wo­wane; inne wpa­try­wały się w kam­pus głod­nym wzro­kiem, tak jakby były go­towe go pod­bić. Gdzieś w tym mo­rzu stu­den­tek znaj­do­wały się no­wi­cjuszki Kappy. No­wi­cjuszki Kru­ków, jak na­zy­wały sie­bie sio­stry, które – je­śli wszystko pój­dzie zgod­nie z pla­nem i je­śli ma­gia bę­dzie tak chciała – za­le­d­wie rok póź­niej uznają Scar­lett za swoją przy­wód­czy­nię.

Kiedy mi­nęły bramę, dziew­czyna po­czuła się bar­dziej wolna i silna. Tak jakby wy­cho­dziła z cie­nia swo­jej ro­dziny na świa­tło dzienne. Wła­ści­wie to nie miało sensu, po­nie­waż Mar­jo­rie, jej matka, i Eu­ge­nie, star­sza sio­stra, były wszę­dzie w domu Kappy. Ich zdję­cia wi­siały wśród fo­to­gra­fii gru­po­wych na ścia­nie. Ich imiona po­ja­wiały się na ustach star­szych sióstr ze sto­wa­rzy­sze­nia. Obie od­ci­snęły tu swoje piętno. Mimo cią­żą­cych na niej ocze­ki­wań Scar­lett była zde­ter­mi­no­wana, by po­ka­zać wszyst­kim, że naj­lep­sza Win­te­równa do­piero miała na­dejść. Zo­sta­nie przy­wód­czy­nią, tak jak one, ale bę­dzie lep­sza, mą­drzej­sza, sil­niej­sza i za­pad­nie wszyst­kim w pa­mięć jesz­cze bar­dziej niż matka i sio­stra. Wła­śnie to było w tym wszyst­kim naj­pięk­niej­sze – że wciąż mo­gła je prze­sko­czyć. Tak przy­naj­mniej so­bie po­wta­rzała.

– Na­prawdę po­win­naś była wło­żyć czer­woną su­kienkę – po­wie­działa Mar­jo­rie, spod ścią­gnię­tych brwi przy­glą­da­jąc się córce w lu­sterku wstecz­nym. – To bar­dziej wład­czy ko­lor. Mu­sisz ema­no­wać siłą, gu­stem, zdol­no­ściami przy­wód­czymi...

Dziew­czyna zer­k­nęła na swoje od­bi­cie za matką w lu­sterku wstecz­nym. Scar­lett, Eu­ge­nie i Mar­jo­rie róż­niły się od­cie­niami brą­zo­wej skóry. Poza tym wszyst­kie trzy osza­ła­miały urodą, ale Eu­ge­nie była wy­pisz wy­ma­luj jak matka, pod­czas gdy Scar­lett miała nie­po­spo­lite rysy twa­rzy i wy­róż­niała się ostrym no­sem oraz sze­roko roz­sta­wio­nymi oczami. Kiedy wkro­czyła w etap do­ra­sta­nia, za­częła za­zdro­ścić matce i Eu­ge­nie, że mają tyle cech wspól­nych, w tym per­fek­cyjne nosy.

Wy­gła­dziła swoją zie­loną su­kienkę w kształ­cie li­tery A.

– Mamo, wąt­pię, żeby Dah­lia wy­brała na­stępną prze­wod­ni­czącą Kappy na pod­sta­wie jej stroju w pierw­szym dniu szkoły. A ubie­ra­nie się w czer­wień, gdy ma się na imię Scar­lett, to już tro­chę za dużo.

Mar­jo­rie zro­biła śmier­tel­nie po­ważną minę.

– Scar­lett, w s z y s t k o  jest brane pod uwagę.

– Wiesz, ona ma ra­cję – wtrą­ciła Eu­ge­nie z przed­niego sie­dze­nia.

– Słu­chaj sio­stry. Była prze­wod­ni­czącą dwa lata z rzędu – oznaj­miła z dumą Mar­jo­rie. – A te­raz twoja ko­lej, by kon­ty­nu­ować ro­dzinną tra­dy­cję.

Eu­ge­nie uśmiech­nęła się iro­nicz­nie.

– No chyba że wo­lisz trzy­mać się na ubo­czu.

– Oczy­wi­ście, że nie. Je­stem Win­te­równą, prawda? – Scar­lett wy­pro­sto­wała się i rzu­ciła sio­strze gniewne spoj­rze­nie.

Nie wie­działa, dla­czego Eu­ge­nie się uparła, by ją od­wieźć do We­sterly. Sio­stra za­wsze po­wta­rzała, że jako młod­sza wspól­niczka w fir­mie praw­ni­czej matki jest po­twor­nie za­jęta, ale prze­cież wy­ko­rzy­sty­wała każdą oka­zję, by po­ka­zać Scar­lett, gdzie jej miej­sce. Łącz­nie z sie­dze­niem obok kie­rowcy pierw­szego dnia col­lege’u, kiedy to Scar­lett zo­stała zde­gra­do­wana i mu­siała za­jąć tylny fo­tel.

Matka po­ki­wała gwał­tow­nie głową.

– Ni­gdy o tym nie za­po­mi­naj, moja droga.

Prze­su­nęła się, by po­now­nie spoj­rzeć na Scar­lett. Dziew­czyna po­czuła de­li­katny ja­śmi­nowy za­pach per­fum Mar­jo­rie i przy­po­mniała so­bie, jak po pracy w fir­mie do późna matka za­kra­dała się do jej po­koju, by po­ca­ło­wać ją w czoło. Scar­lett za­wsze uda­wała, że śpi, bo matka bar­dzo sta­rała się jej nie obu­dzić. Ale ona nie miała nic prze­ciwko by­ciu obu­dzoną. Te bu­ziaki przy­po­mi­nały jej, jak bar­dzo Mar­jo­rie na niej za­le­żało, bo w ciągu dnia nie za­wsze to czuła.

A matce naj­bar­dziej za­le­żało na tym, by każda z có­rek po­szła w jej ślady i zo­stała prze­wod­ni­czącą Kappy. Scar­lett do­ra­stała wśród uwag typu: „Prze­wod­ni­cząca Kappy nie może mieć tylko jed­nej za­lety, Scar­lett. Musi mieć ich jak naj­wię­cej. Po­winna być in­te­li­gentna, sty­lowa, miła. Po­winna być ty­pem dziew­czyny, która w rów­nym stop­niu wzbu­dza za­zdrość, co sza­cu­nek. Która sta­wia swoje sio­stry na pierw­szym miej­scu – i jest wy­star­cza­jąco silna, by zmie­nić świat”.

Od­kąd Scar­lett pa­mię­tała, wie­działa, że jest cza­row­nicą i że Kappa to jej prze­zna­cze­nie. Przy­ję­cie w sze­regi sto­wa­rzy­sze­nia stało się ko­niecz­no­ścią, a ob­ję­cie funk­cji prze­wod­ni­czą­cej – jed­nym z pod­sta­wo­wych ocze­ki­wań wo­bec niej. Dla­tego też Min­nie, która wcze­śniej wy­cho­wy­wała rów­nież Mar­jo­rie, spę­dziła więk­szą część swo­ich zło­tych lat na ucze­niu Scar­lett ma­gii, tak jak uczyła jej sio­strę i wcze­śniej matkę.

Wszyst­kie cza­row­nice ro­dziły się z wła­sną ma­gią: Kie­li­chy, znak Wody; De­nary, znak Ziemi; Mie­cze, znak Po­wie­trza; i Bu­ławy, znak Ognia. Każdy znak był do­pa­so­wany do ko­loru w kar­tach ta­rota, co za­wsze ba­wiło Scar­lett. Kry­ty­kanci od­rzu­cali ta­rota jako na­rzę­dzie szar­la­ta­nów i oszu­stów, ale tak na­prawdę nie mieli po­ję­cia, jak czę­sto te karty mó­wiły prawdę.

Scar­lett była Kie­li­chami, co ozna­czało, że naj­sku­tecz­niej pra­co­wała z ży­wio­łami wody. Do­wie­działa się od Min­nie, że je­śli bę­dzie trzy­mać od­po­wiedni sym­bol i wy­po­wia­dać od­po­wied­nie słowa, bę­dzie mo­gła two­rzyć ma­gię, która uczyni świat więk­szym i ja­śniej­szym.

Min­nie nie była Kru­kiem; jej ro­dzina sa­mo­dziel­nie do­szła do cza­rów, a ta­jem­nice i za­klę­cia prze­ka­zy­wano z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Znała jed­nak Win­te­rów przez całe ży­cie i le­piej niż kto­kol­wiek inny ro­zu­miała pre­sję, jaką ro­dzina wy­wie­rała na dziew­czynę. To Min­nie za­wsze w nią wie­rzyła – i do­da­wała otu­chy, gdy Scar­lett wy­czu­wała roz­cza­ro­wa­nie matki lub po­gardę Eu­ge­nie. To nia­nia po­wie­działa dziew­czy­nie, że je­śli uwie­rzy w sie­bie i za­ufa ma­gii, bę­dzie mo­gła się stać naj­po­tęż­niej­szą cza­row­nicą na świe­cie.

Kiedy po­przed­niej wio­sny Min­nie zmarła ze sta­ro­ści, Scar­lett tak strasz­nie roz­pa­czała, że wo­kół niej za­czął pa­dać deszcz. Do tej pory na myśl o sta­ruszce czuła pustkę w sercu, ale wie­działa, że naj­bar­dziej na świe­cie nia­nia chciała, by Scar­lett wio­dła szczę­śliwe ży­cie, dla­tego dziew­czyna była zde­ter­mi­no­wana bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek, aby udo­wod­nić swo­jej ro­dzi­nie – i wszyst­kim Kru­kom – że jest wy­star­cza­jąco silna, żeby zo­stać na­stępną prze­wod­ni­czącą sto­wa­rzy­sze­nia.

Po­rażka nie wcho­dziła w grę.

Gdy Mar­jo­rie za­je­chała przed dom Kappy, serce Scar­lett za­biło moc­niej. Był to piękny go­łę­bio­szary bu­dy­nek w stylu fran­cu­skiego re­ne­sansu, z bal­ko­nami z ku­tego że­laza na każ­dym po­zio­mie i ta­ra­sem na da­chu, gdzie sio­stry cza­sami rzu­cały za­klę­cia. Młode cza­row­nice wbie­gały do domu, wno­siły do niego wa­lizki i lampy i pa­dały so­bie w ra­miona po wa­ka­cyj­nej roz­łące. Były tam Ha­zel Kim z dru­giego roku, gwiazda szkol­nej dru­żyny lek­ko­atle­tycz­nej, Ju­liet Simms z ostat­niego roku, ge­nialna che­miczka spe­cja­li­zu­jąca się w elik­si­rach, i Mei Okada, ko­le­żanka z trze­ciego roku, która po­tra­fiła zmie­niać swój wy­gląd z taką ła­two­ścią, jakby się prze­bie­rała.

Mar­jo­rie wy­łą­czyła sil­nik i ro­zej­rzała się ni­czym do­wódca po polu bi­twy.

– A gdzie Ma­son? Chcia­łam do­wie­dzieć się od niego wszyst­kiego na te­mat po­dróży.

– Przy­je­dzie do­piero ju­tro – od­parła Scar­lett, po­wstrzy­mu­jąc się od lek­kiego uśmie­chu.

Nie wi­działa Ma­sona od pra­wie dwóch mie­sięcy. Była to ich naj­dłuż­sza roz­łąka, od­kąd dwa lata wcze­śniej za­częli się spo­ty­kać. Po wzię­ciu udziału w ślu­bie przy­ja­ciela we Wło­szech Ma­son po­sta­no­wił wy­brać się w po­dróż z ple­ca­kiem po Eu­ro­pie. Po­rzu­cił na­gle staż w fir­mie praw­ni­czej ojca i zre­zy­gno­wał ze wszyst­kich pla­nów, ja­kie uło­żyła dla nich Scar­lett. W tym cza­sie dziew­czyna od­by­wała staż w fir­mie matki, ślę­czała nad ak­tami spraw i ra­zem ze swo­imi sio­strami pla­no­wała im­prezy to­wa­rzy­skie Kru­ków, cze­ka­jąc na jego krót­kie, spo­ra­dyczne SMS-y i zdję­cia z miejsc, w któ­rych aku­rat prze­by­wał: Wła­śnie pły­wa­łem w je­zio­rze Como, szkoda, że Cię tu nie ma; Mu­sisz zo­ba­czyć wodę na Ca­pri, za­bie­ram Cię tu po skoń­cze­niu stu­diów. Uchy­la­nie się od obo­wiąz­ków ro­dzin­nych lub po­zwa­la­nie, by cze­kała całe lato na spo­tka­nie z nim, nie było w stylu Ma­sona. Z re­guły Scar­lett nie cze­kała na nic ani na ni­kogo, ale chło­pak był tego wart.

– Przy­pro­wadź go jak naj­szyb­ciej do domu – na­le­gała Mar­jo­rie naj­cie­plej­szym ze swo­ich to­nów.

Eu­ge­nie prze­su­nęła się w fo­telu i za­częła gwał­tow­nie prze­glą­dać służ­bowe ma­ile.

Scar­lett ukryła pe­łen za­do­wo­le­nia uśmiech. Ma­son był je­dy­nym punk­tem, w któ­rym prze­wyż­szała star­szą sio­strę. Sta­no­wił do­peł­nie­nie. Tym sło­wem sio­stry okre­ślały osoby warte Kruka. A w tej kwe­stii po­przeczka była usta­wiona nie­wia­ry­god­nie wy­soko. Nada­wali się tylko naj­lepsi, a Ma­son do nich na­le­żał. Miał nie tylko od­po­wied­nią prze­szłość – był sy­nem dru­giego naj­wy­bit­niej­szego praw­nika (oczy­wi­ście po Mar­jo­rie) w Geo­r­gii i prze­wod­ni­czą­cym brac­twa – lecz także przy­szłość. Naj­lep­szy z klasy, wy­spor­to­wany, za­bój­czo przy­stojny – i cały jej. Wi­sienką na tor­cie było to, że matka Scar­lett go uwiel­biała.

– Dzięki za pod­wie­zie­nie, mamo – po­wie­działa i po­ło­żyła dłoń na klamce sa­mo­chodu.

– Aha, masz – rzu­ciła Mar­jo­rie, tak jakby na­gle o czymś so­bie przy­po­mniała. Po­dała do tyłu za­pa­ko­wane pu­dełko.

Bio­rąc po­da­ru­nek, Scar­lett cała się roz­pro­mie­niła – nie pa­mię­tała, by matka dała Eu­ge­nie ja­kiś pre­zent pierw­szego dnia trze­ciego roku w col­lege’u – i gdy go otwie­rała, mu­siała się po­wstrzy­mać przed ro­ze­rwa­niem pa­pieru.

Była to pięk­nie zdo­biona ta­lia kart do ta­rota. Ubrana w suk­nię z piór ko­bieta o szel­mow­skim uśmie­chu prak­tycz­nie mru­gała do niej z re­wersu każ­dej karty.

– Czy one na­le­żały do was? – za­py­tała Scar­lett, za­sta­na­wia­jąc się, czy to karty, któ­rych jej matka i Eu­ge­nie uży­wały, gdy zo­stały wy­brane na prze­wod­ni­czące, i po­czuła na­głe wzru­sze­nie, że włą­czono ją do ro­dzin­nej tra­dy­cji.

– Są nowe. Za­mó­wi­łam je u po­tęż­nej cza­row­nicy na­le­żą­cej do Kie­li­chów, która jest człon­ki­nią Se­natu. Oso­bi­ście je na­ma­lo­wała – od­parła matka z dumą.

Serce dziew­czyny ści­snęło się z roz­cza­ro­wa­nia. Choć uwiel­biała po­li­tyczne wyż­sze sfery, nie ro­zu­miała, jak matka mo­gła jej to te­raz dać.

– Są śliczne, mamo, ale mam już karty Min­nie. – Scar­lett przy­kro się zro­biło, że Mar­jo­rie tak mało o niej wie. Ni­gdy nie za­stą­pi­łaby kart od Min­nie nową, lśniącą ta­lią.

– Nowy rok, nowy po­czą­tek – od­rze­kła matka. – Wiem, że Min­nie bar­dzo dużo dla cie­bie zna­czyła, dla mnie też. Wi­dzę jed­nak, że na­dal je­steś w ża­ło­bie, a Min­nie nie chcia­łaby, że­byś prze­no­siła ten smu­tek na nowy rok. By­cie Kru­kiem i zo­sta­nie prze­wod­ni­czącą mia­łyby dla niej naj­więk­sze zna­cze­nie.

„Chyba naj­więk­sze zna­cze­nie dla cie­bie”. Scar­lett scho­wała karty, wy­chy­liła się z tyl­nego sie­dze­nia i po­ca­ło­wała matkę w po­li­czek.

– Oczy­wi­ście, mamo. Dzię­kuję – mruk­nęła, choć nie miała za­miaru uży­wać tych kart.

Po obo­wiąz­ko­wym uca­ło­wa­niu Eu­ge­nie i ko­lejny raz matki otwo­rzyła ba­gaż­nik i wy­cią­gnęła dwie wa­lizki, na które wcze­śniej rzu­ciła za­klę­cie, aby stały się lek­kie jak piórko. Ma­chała i pa­trzyła za sa­mo­cho­dem tak długo, aż znik­nął jej z oczu. Kiedy cof­nęła się o krok na chod­nik, zde­rzyła się z ja­kimś twar­dym, mu­sku­lar­nym cia­łem.

– Ej. Uwa­żaj tro­chę! – obu­rzyła się.

I usły­szała ura­żony głos:

– To ty na mnie wpa­dłaś.

Scar­lett od­wró­ciła się i uj­rzała Jack­sona Car­tera, który w ze­szłym roku cho­dził z nią na lek­cje fi­lo­zo­fii. Był lekko zdy­szany, ubrany w strój do bie­ga­nia, a w uszach miał słu­chawki. Po ciem­no­brą­zo­wej skó­rze spły­wał pot, prze­mo­czona ko­szulka przy­le­gała do mu­sku­lar­nej syl­wetki. Skrzy­wił się.

– Ale chyba nie po­wi­nie­nem być za­sko­czony. Wy, Kappy, za­cho­wu­je­cie się, jakby to miej­sce na­le­żało do was.

– Bo tak jest – od­pa­liła na­tych­miast Scar­lett. To była ich pierw­sza wy­miana zdań nie­ma­jąca nic wspól­nego z nie­ży­ją­cymi już fi­lo­zo­fami i wy­da­wało się, że roz­po­czę­cie roz­mowy od znie­wagi świad­czyło o tym, że chło­paka bar­dzo źle wy­cho­wano. – Sto­isz przed na­szym do­mem.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1]Bon­jour, je m’ap­pelle Vi­vian. Je suis no­uvelle (fr.) – Dzień do­bry, na­zy­wam się Vi­vian. Je­stem nowa (wszyst­kie przy­pisy po­cho­dzą od re­dak­torki, chyba że za­zna­czono ina­czej).