Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Kass Morgan i Danielle Paige, bestsellerowe autorki „New York Timesa”, stworzyły porywającą, mroczną fantazję w stylu dark academia o prestiżowym stowarzyszeniu czarownic i dziewczynach uwikłanych w świat złowrogiej magii.
Kappa Rho Nu nie jest zwykłym studenckim stowarzyszeniem. O jego imprezach krążą opowieści, a bale absolwentów, tradycyjnie organizowane przez jego członkinie, to najbardziej wystawne i spektakularne wydarzenia na kampusie. Ale pod przykrywką luksusowego życia siostry Kappa Rho Nu, zwące się też Krukami, skrywają tajemnicę: są czarownicami.
Vivi Deveraux to niepewna siebie studentka pierwszego roku, która nigdy nie zaznała poczucia przynależności. Dołączenie do Kappa Rho Nu może być dla niej szansą na odnalezienie siebie. Natomiast Scarlett Winter, pochodząca z rodziny czarownic, stara się za wszelką cenę sprostać oczekiwaniom matki i zdobyć stanowisko nowej przewodniczącej stowarzyszenia.
Po inicjacji Vivi Scarlett staje się jej mentorką. Obie dziewczyny zanurzają się w mroczny krąg krwawych zaklęć, zdrad i złej magii, a do tego w ich niełatwą relację zostaje uwikłany Mason, chłopak Scarlett…
Tę książkę pokochają osoby fanowskie uwielbiające:
• „Wednesday”
• „Chilling Adventures of Sabrina”
• „Te wiedźmy nie płoną”
• „Magików”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 448
Dla mojej matki Marcii Bloom, która nauczyła mnie najwspanialszych czarów – dostrzegania piękna wokół i znajdowania magii w nieoczekiwanych miejscach.
Kass
Dla Andrei, Sienny, Fiony i pozostałych uczestniczek sabatu. Dla mojej matki Shirley Paige, której magia zawsze będzie ze mną.
Danielle
Prolog
Czarownica spojrzała na skuloną na ziemi jasnowłosą dziewczynę, która wpatrywała się w nią wielkimi ze strachu oczami.
– Nie patrz tak na mnie. Mówiłam ci, że nie chcę tego robić – powiedziała wiedźma, a następnie narysowała krąg, zapaliła świece i sprawdziła zawartość bulgoczącego kociołka.
Naostrzony wcześniej nóż lśnił na ołtarzu obok ofiary.
W odpowiedzi dziewczyna tylko jęknęła, po jej twarzy popłynęły łzy. Miała zakneblowane usta, ale jej słowa brzmiały krystalicznie czysto w głowie czarownicy:
„Pamiętaj, kim jestem. Pamiętaj, kim ty jesteś. Pamiętaj o Krukach”.
Czarownica pozostała nieczuła. Dziewczynie pewnie się wydawało, że przepraszający ton porywaczki pozwoli jej coś osiągnąć. Da szansę na przekonanie kobiety, by przerwała to, co robi. Szansę na nadzieję. Na życie.
Ale na to było już za późno. Magia nie prawiła kazań. Dawała i brała. Taki był dar. Taka była cena.
Wiedźma uklękła obok dziewczyny i po raz ostatni sprawdziła więzy.
Ciasne, ale nie na tyle, by odciąć krążenie. Przecież nie była potworem.
Krzyki dziewczyny rozpoczęły się na nowo, wydostały się spod knebla.
Czarownica zacisnęła zęby. Wolałaby, żeby ofiara leżała nieprzytomna. Ale rytuał, który odnalazła, był bardzo specyficzny. Jeśli ma się udać, trzeba przeprowadzić wszystko perfekcyjnie. Bo jeśli nie...
Zamknęła oczy. Nie może teraz o tym myśleć. Musi zadziałać. Nie ma innego wyjścia.
Podniosła nóż i zaczęła intonować.
A po wszystkim stwierdziła z zaskoczeniem, że bardzo łatwo jej poszło. Cięcie i deszcz czerwieni, a następnie niepowtarzalny elektryczny trzask magii zlewającej się z powietrzem...
Magii, która teraz należała tylko do niej.
Rozdział 1
Vivi
Vivian. – Daphne Devereaux stanęła w drzwiach pokoju córki, na jej twarzy malował się wyraz przesadnej udręki. Nawet mimo bezlitosnego upału panującego w Reno nosiła sięgającą podłogi czarną podomkę ze złotymi frędzlami, a ciemne, niesforne włosy owinęła aksamitną chustą. – Nie możesz jechać. Miałam przeczucie.
Vivi spojrzała na matkę, stłumiła westchnienie i wróciła do pakowania. Tego popołudnia wyjeżdżała do Westerly College w Savannah i próbowała upchnąć całe swoje życie w dwóch walizkach i plecaku. Na szczęście zdążyła się już przyzwyczaić do „przeczuć” Daphne Devereaux. Ilekroć ją nachodziły, zwykle obie wyjeżdżały następnego ranka, nie zapłaciwszy czynszu i nie rozpakowawszy się.
– Zdrowo jest zacząć od nowa, groszku – powiedziała kiedyś Daphne, gdy ośmioletnia Vivi błagała, by wróciły po jej pluszowego hipopotama Philipa. – Nie chcesz przecież targać ze sobą tej złej energii.
– Niech no zgadnę – mruknęła Vivi, wrzucając do plecaka kilka książek. Daphne też się przeprowadzała, zamieniała Reno na Louisville, a dziewczyna nie wierzyła, że matka zabierze ją do biblioteki. – Widziałaś zmierzającą w moją stronę potężną ciemność.
– To... miejsce nie będzie dla ciebie bezpieczne.
Vivi zamknęła oczy i nabrała powietrza w nadziei, że to ją uspokoi. Jej matka od miesięcy nie była w stanie zmusić się do wypowiedzenia słowa „college”.
– Westerly. To nie przekleństwo.
Ta nazwa była bardzo daleka od przekleństwa. Westerly stanowiło dla Vivi koło ratunkowe. Przeżyła szok, gdy otrzymała pełne stypendium na uczelni, którą uważała za będącą poza jej zasięgiem. Zawsze dobrze się uczyła, ale uczęszczała do trzech różnych szkół średnich, z których dwie rozpoczęła w połowie roku, a jej świadectwo zawierało prawie tyle samo nieukończonych zajęć, co najlepszych ocen.
Daphne jednak sprzeciwiała się stanowczo nauce w college’u.
– Znienawidzisz Westerly – stwierdziła z zaskakującym przekonaniem w głosie. – Nigdy nie postawiłabym stopy na terenie tego kampusu.
I właśnie to ostatecznie skłoniło Vivi do podjęcia decyzji. Skoro jej mama tak bardzo nienawidziła tej uczelni, to najwyraźniej Westerly było idealnym miejscem na rozpoczęcie nowego życia.
Gdy Daphne z ponurą miną stała w drzwiach, Vivi spojrzała na przyklejony do pożółkłej ściany kalendarz Westerly, jedyną dekorację, na którą tym razem się wysiliła. Ze wszystkich miejsc, w których mieszkały przez lata, to lokum podobało jej się najmniej. Było to pełne stiuków mieszkanie z dwiema sypialniami znajdujące się nad lombardem w Reno, a wokół cuchnęło papierosami i desperacją – podobnie jak w całym pylistym stanie Nevada. Zdjęcia z kalendarza, lśniące ody do porośniętych bluszczem budynków i omszałych dębów wiecznie zielonych, stały się dla niej światełkiem nadziei. Przypominały jej o czymś lepszym, o przyszłości, którą mogła dla siebie wyrzeźbić – z dala od Daphne i jej zapowiedzi nieszczęścia.
Ale potem dostrzegła łzy w oczach matki i poczuła, że jej frustracja odrobinę ustępuje. Chociaż Daphne miała niewiarygodny talent aktorski – co jest koniecznością, gdy twoje życie zależy od wyłudzania pieniędzy od nieznajomych – nigdy nie potrafiła płakać na zawołanie.
Vivi porzuciła pakowanie i zrobiła kilka kroków przez ciasną sypialnię w kierunku matki.
– Wszystko będzie dobrze, mamo – zapewniła. – Niedługo wrócę. Święto Dziękczynienia nadejdzie, zanim się obejrzysz.
Daphne pociągnęła nosem i wysunęła bladą rękę. Vivi miała taką samą jasną karnację, co oznaczało, że po piętnastu minutach na pustynnym słońcu była cała poparzona.
– Zobacz, co wyciągnęłam jako twoją kartę przeszkody.
To była karta tarota. Daphne zarabiała na życie, wróżąc wszystkim smutnym, nieszczęśliwym ludziom, którzy na nią trafiali i dawali jej niezłe pieniądze w zamian za bzdurne frazesy: „Tak, twój leniwy mąż wkrótce podejmie pracę”, „Nie, twój spłukany ojciec nie czuje do ciebie nienawiści – w rzeczywistości on też próbuje cię znaleźć...”.
W dzieciństwie Vivi uwielbiała patrzeć, jak jej piękna matka olśniewa klientów swoją mądrością i blaskiem. Gdy jednak dorosła, widok matki czerpiącej zyski z ludzkiego bólu zaczął działać Vivi na nerwy. Nie mogła patrzeć, jak ludzie są wykorzystywani, ale też nie miała na to wpływu. Wróżby Daphne były ich jedynym źródłem dochodu, jedynym sposobem na opłacenie tych gównianych mieszkań i przecenionych artykułów spożywczych.
Ale to już się skończyło. Vivi wreszcie znalazła wyjście. Nowy początek, z dala od impulsywnych zachowań matki, które bazując na „przeczuciach”, raz po raz zmuszały je do wyrywania życia z korzeniami.
– Niech no zgadnę – powiedziała Vivi i uniosła brew, patrząc na kartę w dłoni Daphne. – Śmierć?
Matka się nachmurzyła, a gdy wreszcie się odezwała, jej zwykle melodyjny głos był przerażająco ostry i cichy:
– Vivi, wiem, że nie wierzysz w tarota, ale chociaż raz mnie posłuchaj.
Dziewczyna wzięła kartę i ją odwróciła. Oczywiście zobaczyła szkielet z kosą. Jego oczodoły były puste, usta wykrzywione w niemal triumfalnym uśmiechu. Pozbawione ciała dłonie i stopy wystawały z piaszczystej ziemi, a słońce zachodziło na tle krwistoczerwonego nieba. Vivi poczuła dziwny zawrót głowy, jakby stała nad wielką przepaścią i patrzyła w dół, w rozległą nicość, zamiast znajdować się w swojej sypialni, z której widać było tylko neonowożółty napis „SKUP ZŁOTA” po drugiej stronie ulicy.
– Mówiłam ci. Westerly nie jest bezpiecznym miejscem dla takich jak ty – szepnęła Daphne. – Masz zdolność zajrzenia za zasłonę. I przez to stajesz się celem mrocznych sił.
– Za zasłonę? – powtórzyła ze znużeniem Vivi. – Wydawało mi się, że już dawno przestałaś mówić o takich rzeczach.
Przez całe dzieciństwo córki Daphne próbowała ją wciągnąć w swój świat tarota, seansów i kryształów, twierdząc, że Vivi ma „wyjątkowe moce”, które tylko czekają na uwolnienie. Wyszkoliła nawet dziewczynkę, zmuszając do wykonywania prostych odczytów dla klientów zahipnotyzowanych widokiem małego dziecka komunikującego się z duchami. W końcu jednak Vivi zrozumiała prawdę – nie miała żadnej mocy, była tylko kolejnym pionkiem w grze swojej matki.
– Nie wiem, którą kartę wyciągnę. Ignorowanie takiego ostrzeżenia jest głupotą.
Na zewnątrz rozległ się klakson, po chwili ktoś zaklął głośno. Vivi westchnęła i pokręciła głową.
– Ale przecież sama mnie uczyłaś, że Śmierć jest symbolem transformacji. – Chciała oddać kartę matce, ale Daphne uparcie nie odrywała rąk od bioder. – I najwyraźniej o to tutaj chodzi. Studia to mój nowy początek.
Koniec z nagłymi przeprowadzkami o północy do innych miast, z wyrywaniem korzeni za każdym razem, gdy Vivi wreszcie miała nawiązać prawdziwą przyjaźń. Przez następne cztery lata będzie mogła odkryć siebie na nowo i być zwyczajną studentką. Mieć przyjaciół i prowadzić życie towarzyskie, zapisać się na kilka zajęć dodatkowych – i może przynajmniej się dowie, co tak naprawdę lubi. Przeprowadzały się tak często, że nie miała szansy, by stać się w czymkolwiek dobra. Po trzech miesiącach musiała zrezygnować z gry na flecie, w połowie sezonu porzuciła softball, a z francuskiego wypisywała się tak wiele razy, że jedyne, co umiała powiedzieć, to: [1].
Matka pokręciła głową.
– W tarocie Śmierci towarzyszyły Dziesiątka Mieczy i Wieża. Zdrada i nagła przemoc. Vivian, mam straszne przeczucie...
Vivi poddała się i schowała kartę do walizki, po czym ujęła dłonie matki.
– To ogromna zmiana dla nas obu. Nic dziwnego, że się denerwujesz. Po prostu powiedz, że będziesz za mną tęsknić, tak jak zrobiłby normalny rodzic, zamiast przekazywać jakieś znaki ze świata duchów.
Matka mocno ścisnęła jej ręce.
– Wiem, że nie mogę podjąć tej decyzji za ciebie...
– Więc przestań próbować. Proszę. – Vivi splotła palce z palcami matki, tak jak robiła to w dzieciństwie. – Nie chcę spędzić naszego ostatniego dnia na kłótniach.
Daphne zwiesiła ramiona, tak jakby w końcu zdała sobie sprawę z tego, że tę bitwę przegrała.
– Obiecaj mi, że będziesz ostrożna. Rzeczy nie zawsze są takie, na jakie wyglądają, pamiętaj o tym. Nawet coś, co wydaje się dobre, może okazać się niebezpieczne.
– Czy w ten sposób chcesz mi powiedzieć, że jestem potajemnie zła?
Matka rzuciła jej miażdżące spojrzenie.
– Po prostu bądź rozsądna, Viv.
– Z tym sobie poradzę. – Vivi uśmiechnęła się tak szeroko, że Daphne przewróciła oczami.
– Wychowałam egoistkę. – Ale pochyliła się, by ją przytulić.
– To pewnie przez te wszystkie rozmowy o tym, jakie mam moce i że wszystko mogę – odparła Vivi i puściła ręce matki, żeby dokończyć zapinać walizkę. – Obiecuję, że będę ostrożna.
Taki miała zamiar. Wiedziała, że na studiach mogą dziać się złe rzeczy. Tak jak wszędzie, ale jeśli Daphne uważała, że katastroficzne przepowiednie z tarota mają jakiekolwiek znaczenie, to oszukiwała samą siebie. Coś takiego jak magia nie istniało.
A przynajmniej tak sądziła Vivi.
Rozdział 2
Scarlett
„Nie wybierasz swoich sióstr. Robi to magia”, powiedziała Minnie, niania Scarlett Winter, na wiele lat przed tym, zanim dziewczyna dołączyła do Kappa Rho Nu. Słowa te powróciły do niej, gdy razem z matką przejeżdżała przez bramę z kutego żelaza prowadzącą do kampusu Westerly College; po drodze mijały grupki dziewcząt. Niektóre trzymały walizki, wyglądały na bardzo młode i zdenerwowane; inne wpatrywały się w kampus głodnym wzrokiem, tak jakby były gotowe go podbić. Gdzieś w tym morzu studentek znajdowały się nowicjuszki Kappy. Nowicjuszki Kruków, jak nazywały siebie siostry, które – jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i jeśli magia będzie tak chciała – zaledwie rok później uznają Scarlett za swoją przywódczynię.
Kiedy minęły bramę, dziewczyna poczuła się bardziej wolna i silna. Tak jakby wychodziła z cienia swojej rodziny na światło dzienne. Właściwie to nie miało sensu, ponieważ Marjorie, jej matka, i Eugenie, starsza siostra, były wszędzie w domu Kappy. Ich zdjęcia wisiały wśród fotografii grupowych na ścianie. Ich imiona pojawiały się na ustach starszych sióstr ze stowarzyszenia. Obie odcisnęły tu swoje piętno. Mimo ciążących na niej oczekiwań Scarlett była zdeterminowana, by pokazać wszystkim, że najlepsza Winterówna dopiero miała nadejść. Zostanie przywódczynią, tak jak one, ale będzie lepsza, mądrzejsza, silniejsza i zapadnie wszystkim w pamięć jeszcze bardziej niż matka i siostra. Właśnie to było w tym wszystkim najpiękniejsze – że wciąż mogła je przeskoczyć. Tak przynajmniej sobie powtarzała.
– Naprawdę powinnaś była włożyć czerwoną sukienkę – powiedziała Marjorie, spod ściągniętych brwi przyglądając się córce w lusterku wstecznym. – To bardziej władczy kolor. Musisz emanować siłą, gustem, zdolnościami przywódczymi...
Dziewczyna zerknęła na swoje odbicie za matką w lusterku wstecznym. Scarlett, Eugenie i Marjorie różniły się odcieniami brązowej skóry. Poza tym wszystkie trzy oszałamiały urodą, ale Eugenie była wypisz wymaluj jak matka, podczas gdy Scarlett miała niepospolite rysy twarzy i wyróżniała się ostrym nosem oraz szeroko rozstawionymi oczami. Kiedy wkroczyła w etap dorastania, zaczęła zazdrościć matce i Eugenie, że mają tyle cech wspólnych, w tym perfekcyjne nosy.
Wygładziła swoją zieloną sukienkę w kształcie litery A.
– Mamo, wątpię, żeby Dahlia wybrała następną przewodniczącą Kappy na podstawie jej stroju w pierwszym dniu szkoły. A ubieranie się w czerwień, gdy ma się na imię Scarlett, to już trochę za dużo.
Marjorie zrobiła śmiertelnie poważną minę.
– Scarlett, w s z y s t k o jest brane pod uwagę.
– Wiesz, ona ma rację – wtrąciła Eugenie z przedniego siedzenia.
– Słuchaj siostry. Była przewodniczącą dwa lata z rzędu – oznajmiła z dumą Marjorie. – A teraz twoja kolej, by kontynuować rodzinną tradycję.
Eugenie uśmiechnęła się ironicznie.
– No chyba że wolisz trzymać się na uboczu.
– Oczywiście, że nie. Jestem Winterówną, prawda? – Scarlett wyprostowała się i rzuciła siostrze gniewne spojrzenie.
Nie wiedziała, dlaczego Eugenie się uparła, by ją odwieźć do Westerly. Siostra zawsze powtarzała, że jako młodsza wspólniczka w firmie prawniczej matki jest potwornie zajęta, ale przecież wykorzystywała każdą okazję, by pokazać Scarlett, gdzie jej miejsce. Łącznie z siedzeniem obok kierowcy pierwszego dnia college’u, kiedy to Scarlett została zdegradowana i musiała zająć tylny fotel.
Matka pokiwała gwałtownie głową.
– Nigdy o tym nie zapominaj, moja droga.
Przesunęła się, by ponownie spojrzeć na Scarlett. Dziewczyna poczuła delikatny jaśminowy zapach perfum Marjorie i przypomniała sobie, jak po pracy w firmie do późna matka zakradała się do jej pokoju, by pocałować ją w czoło. Scarlett zawsze udawała, że śpi, bo matka bardzo starała się jej nie obudzić. Ale ona nie miała nic przeciwko byciu obudzoną. Te buziaki przypominały jej, jak bardzo Marjorie na niej zależało, bo w ciągu dnia nie zawsze to czuła.
A matce najbardziej zależało na tym, by każda z córek poszła w jej ślady i została przewodniczącą Kappy. Scarlett dorastała wśród uwag typu: „Przewodnicząca Kappy nie może mieć tylko jednej zalety, Scarlett. Musi mieć ich jak najwięcej. Powinna być inteligentna, stylowa, miła. Powinna być typem dziewczyny, która w równym stopniu wzbudza zazdrość, co szacunek. Która stawia swoje siostry na pierwszym miejscu – i jest wystarczająco silna, by zmienić świat”.
Odkąd Scarlett pamiętała, wiedziała, że jest czarownicą i że Kappa to jej przeznaczenie. Przyjęcie w szeregi stowarzyszenia stało się koniecznością, a objęcie funkcji przewodniczącej – jednym z podstawowych oczekiwań wobec niej. Dlatego też Minnie, która wcześniej wychowywała również Marjorie, spędziła większą część swoich złotych lat na uczeniu Scarlett magii, tak jak uczyła jej siostrę i wcześniej matkę.
Wszystkie czarownice rodziły się z własną magią: Kielichy, znak Wody; Denary, znak Ziemi; Miecze, znak Powietrza; i Buławy, znak Ognia. Każdy znak był dopasowany do koloru w kartach tarota, co zawsze bawiło Scarlett. Krytykanci odrzucali tarota jako narzędzie szarlatanów i oszustów, ale tak naprawdę nie mieli pojęcia, jak często te karty mówiły prawdę.
Scarlett była Kielichami, co oznaczało, że najskuteczniej pracowała z żywiołami wody. Dowiedziała się od Minnie, że jeśli będzie trzymać odpowiedni symbol i wypowiadać odpowiednie słowa, będzie mogła tworzyć magię, która uczyni świat większym i jaśniejszym.
Minnie nie była Krukiem; jej rodzina samodzielnie doszła do czarów, a tajemnice i zaklęcia przekazywano z pokolenia na pokolenie. Znała jednak Winterów przez całe życie i lepiej niż ktokolwiek inny rozumiała presję, jaką rodzina wywierała na dziewczynę. To Minnie zawsze w nią wierzyła – i dodawała otuchy, gdy Scarlett wyczuwała rozczarowanie matki lub pogardę Eugenie. To niania powiedziała dziewczynie, że jeśli uwierzy w siebie i zaufa magii, będzie mogła się stać najpotężniejszą czarownicą na świecie.
Kiedy poprzedniej wiosny Minnie zmarła ze starości, Scarlett tak strasznie rozpaczała, że wokół niej zaczął padać deszcz. Do tej pory na myśl o staruszce czuła pustkę w sercu, ale wiedziała, że najbardziej na świecie niania chciała, by Scarlett wiodła szczęśliwe życie, dlatego dziewczyna była zdeterminowana bardziej niż kiedykolwiek, aby udowodnić swojej rodzinie – i wszystkim Krukom – że jest wystarczająco silna, żeby zostać następną przewodniczącą stowarzyszenia.
Porażka nie wchodziła w grę.
Gdy Marjorie zajechała przed dom Kappy, serce Scarlett zabiło mocniej. Był to piękny gołębioszary budynek w stylu francuskiego renesansu, z balkonami z kutego żelaza na każdym poziomie i tarasem na dachu, gdzie siostry czasami rzucały zaklęcia. Młode czarownice wbiegały do domu, wnosiły do niego walizki i lampy i padały sobie w ramiona po wakacyjnej rozłące. Były tam Hazel Kim z drugiego roku, gwiazda szkolnej drużyny lekkoatletycznej, Juliet Simms z ostatniego roku, genialna chemiczka specjalizująca się w eliksirach, i Mei Okada, koleżanka z trzeciego roku, która potrafiła zmieniać swój wygląd z taką łatwością, jakby się przebierała.
Marjorie wyłączyła silnik i rozejrzała się niczym dowódca po polu bitwy.
– A gdzie Mason? Chciałam dowiedzieć się od niego wszystkiego na temat podróży.
– Przyjedzie dopiero jutro – odparła Scarlett, powstrzymując się od lekkiego uśmiechu.
Nie widziała Masona od prawie dwóch miesięcy. Była to ich najdłuższa rozłąka, odkąd dwa lata wcześniej zaczęli się spotykać. Po wzięciu udziału w ślubie przyjaciela we Włoszech Mason postanowił wybrać się w podróż z plecakiem po Europie. Porzucił nagle staż w firmie prawniczej ojca i zrezygnował ze wszystkich planów, jakie ułożyła dla nich Scarlett. W tym czasie dziewczyna odbywała staż w firmie matki, ślęczała nad aktami spraw i razem ze swoimi siostrami planowała imprezy towarzyskie Kruków, czekając na jego krótkie, sporadyczne SMS-y i zdjęcia z miejsc, w których akurat przebywał: Właśnie pływałem w jeziorze Como, szkoda, że Cię tu nie ma; Musisz zobaczyć wodę na Capri, zabieram Cię tu po skończeniu studiów. Uchylanie się od obowiązków rodzinnych lub pozwalanie, by czekała całe lato na spotkanie z nim, nie było w stylu Masona. Z reguły Scarlett nie czekała na nic ani na nikogo, ale chłopak był tego wart.
– Przyprowadź go jak najszybciej do domu – nalegała Marjorie najcieplejszym ze swoich tonów.
Eugenie przesunęła się w fotelu i zaczęła gwałtownie przeglądać służbowe maile.
Scarlett ukryła pełen zadowolenia uśmiech. Mason był jedynym punktem, w którym przewyższała starszą siostrę. Stanowił dopełnienie. Tym słowem siostry określały osoby warte Kruka. A w tej kwestii poprzeczka była ustawiona niewiarygodnie wysoko. Nadawali się tylko najlepsi, a Mason do nich należał. Miał nie tylko odpowiednią przeszłość – był synem drugiego najwybitniejszego prawnika (oczywiście po Marjorie) w Georgii i przewodniczącym bractwa – lecz także przyszłość. Najlepszy z klasy, wysportowany, zabójczo przystojny – i cały jej. Wisienką na torcie było to, że matka Scarlett go uwielbiała.
– Dzięki za podwiezienie, mamo – powiedziała i położyła dłoń na klamce samochodu.
– Aha, masz – rzuciła Marjorie, tak jakby nagle o czymś sobie przypomniała. Podała do tyłu zapakowane pudełko.
Biorąc podarunek, Scarlett cała się rozpromieniła – nie pamiętała, by matka dała Eugenie jakiś prezent pierwszego dnia trzeciego roku w college’u – i gdy go otwierała, musiała się powstrzymać przed rozerwaniem papieru.
Była to pięknie zdobiona talia kart do tarota. Ubrana w suknię z piór kobieta o szelmowskim uśmiechu praktycznie mrugała do niej z rewersu każdej karty.
– Czy one należały do was? – zapytała Scarlett, zastanawiając się, czy to karty, których jej matka i Eugenie używały, gdy zostały wybrane na przewodniczące, i poczuła nagłe wzruszenie, że włączono ją do rodzinnej tradycji.
– Są nowe. Zamówiłam je u potężnej czarownicy należącej do Kielichów, która jest członkinią Senatu. Osobiście je namalowała – odparła matka z dumą.
Serce dziewczyny ścisnęło się z rozczarowania. Choć uwielbiała polityczne wyższe sfery, nie rozumiała, jak matka mogła jej to teraz dać.
– Są śliczne, mamo, ale mam już karty Minnie. – Scarlett przykro się zrobiło, że Marjorie tak mało o niej wie. Nigdy nie zastąpiłaby kart od Minnie nową, lśniącą talią.
– Nowy rok, nowy początek – odrzekła matka. – Wiem, że Minnie bardzo dużo dla ciebie znaczyła, dla mnie też. Widzę jednak, że nadal jesteś w żałobie, a Minnie nie chciałaby, żebyś przenosiła ten smutek na nowy rok. Bycie Krukiem i zostanie przewodniczącą miałyby dla niej największe znaczenie.
„Chyba największe znaczenie dla ciebie”. Scarlett schowała karty, wychyliła się z tylnego siedzenia i pocałowała matkę w policzek.
– Oczywiście, mamo. Dziękuję – mruknęła, choć nie miała zamiaru używać tych kart.
Po obowiązkowym ucałowaniu Eugenie i kolejny raz matki otworzyła bagażnik i wyciągnęła dwie walizki, na które wcześniej rzuciła zaklęcie, aby stały się lekkie jak piórko. Machała i patrzyła za samochodem tak długo, aż zniknął jej z oczu. Kiedy cofnęła się o krok na chodnik, zderzyła się z jakimś twardym, muskularnym ciałem.
– Ej. Uważaj trochę! – oburzyła się.
I usłyszała urażony głos:
– To ty na mnie wpadłaś.
Scarlett odwróciła się i ujrzała Jacksona Cartera, który w zeszłym roku chodził z nią na lekcje filozofii. Był lekko zdyszany, ubrany w strój do biegania, a w uszach miał słuchawki. Po ciemnobrązowej skórze spływał pot, przemoczona koszulka przylegała do muskularnej sylwetki. Skrzywił się.
– Ale chyba nie powinienem być zaskoczony. Wy, Kappy, zachowujecie się, jakby to miejsce należało do was.
– Bo tak jest – odpaliła natychmiast Scarlett. To była ich pierwsza wymiana zdań niemająca nic wspólnego z nieżyjącymi już filozofami i wydawało się, że rozpoczęcie rozmowy od zniewagi świadczyło o tym, że chłopaka bardzo źle wychowano. – Stoisz przed naszym domem.
Przypisy