Stranger Things. Lot Ikara - Schneiderhan Caitlin - ebook

Stranger Things. Lot Ikara ebook

Schneiderhan Caitlin

3,8
44,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

Historia Eddiego Munsona na dwa lata przed makabrycznymi wydarzeniami z 4. sezonu serialu „Stranger Things”

 

Ciężkie brzmienia, riffy i przesterowane gitary to znak rozpoznawczy Eddiego. Ten długowłosy, wytatuowany, niemogący ukończyć szkoły chłopak – wyrzutek z zamiłowaniem do makabry, heavy metalu i gry RPG Dungeons & Dragons oskarżanej o powiązania z satanizmem – przez przypadek zostaje świadkiem nadprzyrodzonego morderstwa i bardzo szybko staje się głównym podejrzanym…

 

Tak było w 4. sezonie serialu „Stranger Things”. Co jednak wydarzyło się przed starciem Eddiego z Vecną? Jaka jest historia zespołu Trupia Trumna? Kim jest Eddie Munson?

 

Hawkins w stanie Indiana to typowe wyczesane amerykańskie miasteczko. Nie dla Eddiego, metalowca i społecznego wyrzutka. Chłopak czuje się tu, jakby nieustannie przebywał w Grobowcach Grozy z Dungeons and Dragons. Całe szczęście, że do końca liceum zostało mu tylko kilka miesięcy i może zabijać czas, grając w RPG w Klubie Ognia Piekielnego i występując w zespole Trupia Trumna.
Ale kiedy pewnego dnia spotyka Paige – dziewczynę, która uciekła z Hawkins i została producentką muzyczną w Los Angeles – czuje, że ma szansę na nowe życie. Wystarczy nagrać taśmę demo z najlepszymi kawałkami Trupiej Trumny i wysłać producentce. Proste! Niestety nagranie kosztuje, a Eddie jest spłukany. Stawka jest jednak zbyt wysoka, aby tak po prostu zrezygnować….

 

Zrobi wszystko, byle uciec jak najdalej od Hawkins…

 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 324

Oceny
3,8 (9 ocen)
4
1
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jakubburdecki

Z braku laku…

tylko dla fanów sserialu
00
hanbia

Z braku laku…

Ocenę wystawiam z bólem serca, bo to książka o jednym z moich ulubionych bohaterów z jednego z moich ulubionych serialowych uniwersów. Jako przerywnik od innych lektur jest ok, ale koniec końców niewiele wniosła do mojego życia, również tego fandomowego, pewnie też dlatego trochę mnie rozczarowała.
00

Popularność




Stran­ger Things. Lot Ikara jest utwo­rem fik­cji li­te­rac­kiej. Na­zwy, miej­sca i zda­rze­nia są two­rami wy­obraźni au­tora lub zo­stały użyte fik­cyj­nie. Wszel­kie po­do­bień­stwo do rze­czy­wi­stych wy­da­rzeń, miejsc albo osób, ży­ją­cych czy nie­ży­ją­cych, jest cał­ko­wi­cie przy­pad­kowe.
Ty­tuł ory­gi­nału: Stran­ger Things: Fli­ght of Ica­rus
Co­py­ri­ght © 2023 by Net­flix, Inc. First pu­bli­shed in the Uni­ted Sta­tes by Ran­dom Ho­use Worlds, an im­print of Ran­dom Ho­use, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC, New York. All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie prawa za­strze­żone Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Pau­lina Bra­iter Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Po­rad­nia K, 2023
Ilu­stra­cja na okładce: TRA­CIE CHING
Pro­jekt okładki: SCOTT BIEL
Ad­ap­ta­cja okładki: GRZE­GORZ ARA­SZEW­SKI/ga­rasz.pl
Re­dak­tor pro­wa­dząca i re­dak­cja: JO­LANTA KU­CHAR­SKA
Ko­rekta: AGNIESZKA TRZEB­SKA, JO­ANNA CIER­KOŃ­SKA
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny se­rii: MO­NIKA ŚWI­TAL­SKA
Wy­da­nie I
ISBN 978-83-67784-12-2
Wy­daw­nic­two Po­rad­nia K Sp. z o.o. Pre­zes: Jo­anna Ba­żyń­ska 00-544 War­szawa, ul. Wil­cza 25 lok. 6 e-mail: po­rad­niak@po­rad­niak.pl
Po­znaj na­sze inne książki. Za­pra­szamy do księ­garni:www.po­rad­niak.plfa­ce­book.com/po­rad­niaklin­ke­din.com/com­pany.po­rad­niakin­sta­gram.com/po­rad­nia­_k_wy­daw­nic­two
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Wszyst­kim zbłą­ka­nym owiecz­kom

i tym, któ­rzy zro­bią wszystko,

by dać im bez­pieczne schro­nie­nie.

Roz­dział 1

– No to nie ży­jesz.

Dzie­ciak gapi się na mnie z dru­giej strony stołu, de­mon­stru­jąc w peł­nej kra­sie swój lśniący osprzęt or­to­don­tyczny.

– Wcale nie.

– Sam za­ata­ko­wa­łeś Kra­kena. Kurwa, nie ży­jesz, stary.

Stan ko­pie mnie w kostkę.

– Od­puść mu tro­chę, to pierw­szak.

– Gra już pra­wie rok. Hej, pierw­szaku...

– Ga­reth – po­pra­wia chło­pak gdzieś spod pió­ro­pu­sza pu­szy­stych, fa­lu­ją­cych wło­sów.

– Ile masz punk­tów wy­trzy­ma­ło­ści?

Mam­ro­cze coś, czego nie ro­zu­miem, ale je­stem nie­mal pewny, że ry­muje się z Nero.

– Tak wła­śnie są­dzi­łem. Do­bra, po­pro­wa­dzę cię przez dal­szą część. – Po­chy­lam się do przodu, przy­trzy­mu­jąc dłońmi za­słonkę mi­strza gry. – Za­bija cię ostatni za­mach ma­cek po­twora. Czu­jesz roz­dzie­ra­jący ból, który po­ko­nuje twoją siłę woli. I twoje płuca płacą cenę.

Ron­nie tra­fia w moją głowę gumką do ście­ra­nia.

– Jezu Chry­ste, Ed­die – mówi, ale sły­szę śmiech w jej gło­sie.

– Od­ru­chowo pró­bu­jesz za­czerp­nąć po­wie­trza. Je­steś jed­nak osiem me­trów pod po­wierzch­nią oce­anu Sol­nor, a reszta grupy zo­stała da­leko na brzegu, co ozna­cza, że nikt cię nie ura­tuje, gdy woda wy­peł­nia ci gar­dło.

– To chore. – Do­ugie przy­gląda mi się wiel­kimi, peł­nymi po­dziwu oczami.

– I nikt nie wi­dzi, jak twoim cia­łem wstrząsa ostat­nia drgawka, po czym to­niesz w czar­nych od­mę­tach nie­zna­nego. I taki jest ko­niec opo­wie­ści Il­liana Nie­po­ko­na­nego, pół­el­fiego pa­la­dyna i czem­piona Za­gu­bio­nych Ziem.

Wo­kół stołu roz­le­gają się okla­ski pełne sza­cunku i uzna­nia, świa­dec­two mo­ich gra­czy. Ron­nie i Do­ugie oka­zują naj­więk­szy en­tu­zjazm, Do­ugie zrywa się na­wet z miej­sca, nie­siony za­pa­łem, który, przy­znam, mi po­chle­bia. Ga­reth na­to­miast kuli się na krze­śle z nie­szczę­śliwą miną, trą­ca­jąc pal­cem swoją K20.

– Pier­doły – pod­su­mo­wuje.

– Co cię ugry­zło, Ga­reth? – pyta Do­ugie. – Do­sta­łeś sza­lony mo­no­log śmierci Mun­sona. To warte swo­jej wagi w zło­cie.

Chude ra­miona Ga­re­tha wę­drują aż do uszu, na­dal jed­nak po­syła Do­ugiemu im­po­nu­jąco wro­gie spoj­rze­nie.

– I niby mam się cie­szyć? Prze­cież mnie za­bił!

– Nie je­steś wy­jąt­kiem. Pró­buje za­bić nas wszyst­kich.

– Do­bra. – Pod­no­szę obie ręce, sta­ra­jąc się nie do­pu­ścić do nad­cią­ga­ją­cego wy­bu­chu. – Jako wasz skromny Mistrz Pod­ziemi pro­szę ła­ska­wie, że­by­ście zro­bili mi tę przy­jem­ność i się za­mknęli.

Ro­bią mi tę przy­jem­ność i się za­my­kają, co daje mi dość czasu, by po ko­lei spoj­rzeć gra­czom w oczy... Jed­no­cze­śnie za­sta­na­wiam się go­rącz­kowo, co te­raz zro­bić.

Klub Ognia Pie­kiel­nego ra­czej nie pęka w szwach od człon­ków, łącz­nie ze mną jest nas za­le­d­wie sze­ścioro. Ron­nie i ja na­le­że­li­śmy do niego, od­kąd prze­kro­czy­li­śmy ra­zem próg w pierw­szym ty­go­dniu dzie­wią­tej klasy, a choć Do­ugie le­d­wie mie­siąc opie­rał się przed do­łą­cze­niem do Klubu Ner­dów, kiedy po­słu­chał, jak prze­rzu­camy się dow­ci­pami z na­szych se­sji, za­czął bła­gać o miej­sce przy stole.

Stan, trze­cio­kla­si­sta, zja­wił się w na­stęp­nym roku, choć nie za­wsze przy­cho­dzi na se­sje, bo jego ro­dzina wbiła so­bie do łba, że D&D to dzieło sa­mego Sza­tana i że na­wet do­tknię­cie ko­ści o wię­cej niż sze­ściu ścian­kach wy­star­czy, aby po­słać ich ko­cha­nego synka pro­sto w pło­mie­nie wiecz­nego po­tę­pie­nia. Stan stara się, jak może, obejść te za­kazy, wy­my­śla­jąc hi­sto­ryjki na te­mat co­ty­go­dnio­wych kor­ków z al­ge­bry, od­dał też Ron­nie wszyst­kie ma­te­riały z klubu, żeby nie zna­la­zła ich jego wścib­ska mama. Ale mimo tych pod­stę­pów traci mniej wię­cej jedną trze­cią se­sji.

Dru­go­kla­si­sta Jeff od dwóch lat na­leży do Klubu Ognia Pie­kiel­nego, ale wy­daje się, jakby był w nim dłu­żej. Za­nim za­czął na­ukę w li­ceum w Haw­kins, gry­wał ze star­szym bra­tem i wie o tej grze nie­mal tak dużo jak ja. Zde­cy­do­wa­nie le­piej też gra na ba­sie i dla­tego nie­mal na­tych­miast wcią­gną­łem go do Tru­piej Trumny, by wzbo­ga­cić na­sze brzmie­nie w spo­sób, któ­rego nie po­tra­fi­li­śmy stwo­rzyć wy­łącz­nie z Ron­nie i Do­ugiem.

No i jest jesz­cze nasz pierw­szak Ga­reth, który pa­trzy gniew­nie na wi­szącą na ścia­nie la­mi­no­waną li­stę pre­zy­den­tów USA, jakby chciał jej użyć jako tar­czy strzel­ni­czej.

Le­piej, żeby tego nie ro­bił. Nie mo­żemy so­bie po­zwo­lić na to, by na­ra­zić się ko­lej­nemu na­uczy­cie­lowi, skoro tak wielu z nich od­mó­wiło już dzie­le­nia miej­sca z „tym kul­tem sa­ta­ni­stów”. W tej chwili co po­nie­dzia­łek za­czy­nam pro­ces tar­gów z garstką na­uczy­cieli, któ­rzy oka­zują choć odro­binę sym­pa­tii na­szemu klu­bowi, pro­sząc o prawo po­tur­la­nia ko­ści w ich kla­sie po tym, jak w śro­dowe po­po­łu­dnie o dru­giej pięć­dzie­siąt za­brzmi ostatni dzwo­nek. I w każdy po­nie­dzia­łek, gdy jak au­to­mat wy­py­tuję pa­nią Debbs o jej zbli­ża­jącą się eme­ry­turę i wy­cie­ram ta­blicę w pra­cowni pana Vicka, za­daję so­bie to samo py­ta­nie.

Czemu w ogóle to ro­bię?

Ni­gdy nie umia­łem od­po­wie­dzieć, ale wciąż tu je­stem, każ­dego ty­go­dnia. Czy to nie de­fi­ni­cja sza­leń­stwa?

– Może po­wi­nie­neś się cie­szyć, świe­żaku? – mó­wię. – Do­sta­łeś dziś bar­dzo cenną lek­cję.

Czuję, że Ron­nie mnie ob­ser­wuje, kręci ołów­kiem mię­dzy pal­cami tak szybko, że roz­mywa się w nie­wy­raźną plamę. Nie pa­trzę na nią.

Ga­reth pry­cha.

– Jak bar­dzo może być cenna, skoro nie mogę z niej sko­rzy­stać?

Do­strze­gam w nim ja­kiś głęb­szy lęk, ale nie jest to coś, o czym mogę roz­ma­wiać przy wszyst­kich.

– No do­bra, chłopcy i dziew­częta – mó­wię, pro­stu­jąc się. – To chyba ko­niec dzi­siej­szej se­sji. – Od­po­wiada mi chór ję­ków, głów­nie ze strony Stana i Do­ugiego. – Spo­tkamy się za ty­dzień, gdy nasi oca­lali po­szu­ki­wa­cze przy­gód za­pusz­czą się głę­boko w la­bi­rynt... Ra­li­shaza Sza­lo­nego.

Ga­reth pa­kuje się, nim zdążę coś do­dać, szybko wrzuca rze­czy do ple­caka, od­py­cha krze­sło z upior­nym pi­skiem alu­mi­nio­wych nóg na li­no­leum i tu­piąc, pod­cho­dzi do drzwi, otwie­ra­jąc je z hu­kiem, który wstrząsa całą ścianą.

Do­ugie krzywi się na wi­dok za­my­ka­ją­cych się za nim drzwi.

– Dzie­ciak jest do bani.

– Za­mknij się, Do­ugie. – Ron­nie unosi brwi, pa­trząc na mnie py­ta­jąco, ale ja zdą­ży­łem już wstać i okrą­żam stół.

– O tej sa­mej po­rze – in­for­muję ze­bra­nych przez ra­mię, zmie­rza­jąc do wyj­ścia. – Je­śli się spóź­ni­cie, czeka was los Il­liana, com­prende? – Fala chó­ral­nych „ja­sne” i „pew­nie” wy­nosi mnie na ko­ry­tarz.

Ga­reth do­tarł już do mo­rza sza­fek i po­ru­sza się szybko.

– Hej, pierw­szaku!

Przez se­kundę oba­wiam się, że dzie­ciak się nie za­trzyma, po­tem jed­nak staje i się od­wraca. Wi­dzę, jak wzdy­cha i wy­wraca oczami.

– Czego?

– Śpie­szysz się gdzieś?

– Mama od­biera mnie za ja­kieś dwie mi­nuty, więc ow­szem. – Pa­trzy na mnie gniew­nie, po­pra­wia­jąc ple­cak na ra­mie­niu. Gdy to robi, rą­bek ko­szuli za­cze­pia o pa­sek i pod­ciąga się do­sta­tecz­nie, bym do­strzegł coś fio­le­to­wego i bo­le­snego na jego boku. – Już wy­wa­li­łeś mnie z klubu, czego jesz­cze chcesz?

– Za­raz, za­raz, kto mó­wił co­kol­wiek o tym, że cię wy­wa­lamy?

– No prze­cież to zro­bi­łeś. Kiedy mnie za­bi­łeś.

– No i?

– No i... – Ga­reth za­czyna tra­cić pew­ność sie­bie, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę. – Il­lian umarł, więc wy­pa­dam.

– I ro­bisz so­bie nową po­stać.

Ga­reth, mru­ga­jąc, pa­trzy na mnie, jakby au­ten­tycz­nie wcze­śniej nie roz­wa­żył ta­kiej moż­li­wo­ści.

– Na­prawdę?

– My­ślisz, że po­zwolę, aby ktoś dość sza­lony, by sa­memu wal­czyć z Kra­ke­nem, od­szedł z tej ekipy? W ży­ciu. – Po­chy­lam się bli­żej i mó­wię kon­spi­ra­cyj­nym to­nem. – Po­zo­stałe dupki nie prze­ży­łyby na­wet mi­li­se­kundy w la­bi­ryn­cie Ra­li­shaza bez two­ich jaj.

– Bę­dzie źle?

– Nie źle. Naj­go­rzej – od­po­wia­dam ze śmie­chem na wi­dok alu­mi­nio­wego uśmie­chu Ga­re­tha. – Po pro­stu mu­simy ci stwo­rzyć nową po­stać. Masz wolne ju­tro po szkole?

– Mu­szę spy­tać mamę – mówi Ga­reth, ale z tego, jak mocno kiwa głową, wi­dać, że nie­za­leż­nie od zgody mamy bę­dzie tam.

Od strony szkol­nego par­kingu do­biega wy­raźne trą­bie­nie. Ktoś traci cier­pli­wość.

– Kurde – mówi Ga­reth. – Mu­szę...

– Ja­sne, bra­chu.

Dzie­ciak za­czyna biec ko­ry­ta­rzem, po­tem przy­staje, jakby nie mógł się po­wstrzy­mać.

– Ale je­steś pe­wien, tak? – jąka się. – Mogę wró­cić?

– Jak długo chcesz być w klu­bie, mo­żesz być w klu­bie.

Kiwa głową sku­piony, jakby uczył się tych słów na pa­mięć.

– Do­bra – rzuca, a po­tem pę­dzi w stronę wyj­ścia.

Od­pro­wa­dzam go wzro­kiem, póki nie znika.

– Wow, i po­my­śleć, że zo­sta­wi­łam chu­s­teczki w domu.

Ron­nie stoi za mną, obej­mu­jąc rę­kami wy­pchany or­ga­ni­zer. Gdy pod­cho­dzę, udaje, że ociera oczy, po czym par­ska śmie­chem, kiedy trą­cam ją ra­mie­niem.

– Uwa­żaj! – Od­py­cha mnie. – Stan się wściek­nie, je­śli to upusz­czę.

– Masz coś do po­wie­dze­nia, Ec­ker?

– Je­dyna rzecz, jaką ośmielę się po­wie­dzieć, to „Pod­wie­ziesz mnie”.

Wy­wra­cam oczami.

– Ostatni raz.

– Ostatni raz – obie­cuje Ron­nie, drep­cząc za mną na par­king.

Nie jest to ostatni raz, o czym oboje wiemy, ale ten krótki sce­na­riusz to pod­stawa na­szej przy­jaźni. Ron­nie wy­ciąga ode mnie drobne przy­sługi, ja udaję, że je­stem od­po­wie­dzialny, i oboje zy­sku­jemy. To trwa, od­kąd tak jakby odzie­dzi­czy­łem fur­go­netkę taty na po­czątku trze­ciej klasy. Od dnia, gdy się po­zna­li­śmy.

– Co ro­bisz? – spy­tała.

Już w wieku ośmiu lat była ode mnie wyż­sza, gó­ro­wała mi nad ra­mie­niem w sfa­ty­go­wa­nych far­mer­kach jak duch ma­łego rol­nika.

Co ro­bi­łem? Aku­rat roz­czu­la­łem się nad sobą – oj­ciec ode­brał te­le­fon od sta­rego kum­pla od kie­liszka i wy­padł za drzwi, rzu­ca­jąc parę nie­do­koń­czo­nych obiet­nic, że „wróci, nim się zo­rien­tu­jesz” i „wiesz, jak ob­słu­żyć ku­chenkę, nie?”. Przez całą noc wpa­try­wa­łem się w pod­jazd, cze­ka­jąc, cze­ka­jąc, cze­ka­jąc, aż w końcu za­sną­łem na krze­śle przy­tu­lony do okna.

Wtedy pierw­szy raz znik­nął z po­wierzchni ziemi – pierw­szy w bar­dzo dłu­giej se­rii na­stęp­nych ra­zów. Ale wów­czas nie mia­łem o tym po­ję­cia. Za­miast tego przez dwa dni krę­ci­łem się po pu­stym domu, ży­wiąc się czer­stwymi ka­nap­kami ze sta­rym ma­słem fi­stasz­ko­wym i od­ga­zo­waną colą, za­nim mój stry­jek Wayne po­ła­pał się, co się dzieje, i przy­je­chał po mnie. Za­brał mnie do swo­jej przy­czepy „póki Al nie ru­szy dupy i się nie zjawi”.

Nie zno­si­łem osie­dla przy­czep głów­nie dla­tego, że ozna­czało, iż tato nie wie­działby, gdzie mnie zna­leźć, kiedy wróci. Ale Wayne mi nie wie­rzył, gdy upie­ra­łem się, że trze­cio­kla­si­sta świet­nie so­bie po­ra­dzi i za­dba o sie­bie, tkwi­łem za­tem na za­ku­rzo­nym sta­rym placu i nie mia­łem nic do ro­boty poza ko­pa­niem doł­ków w po­bli­skim le­sie.

I wtedy zja­wiła się ona.

Ron­nie, jak się oka­zało, też do­piero co wpro­wa­dziła się na osie­dle. Miesz­kała z bab­cią, bo jej tato umarł, a mama za­cho­ro­wała i za­częła ga­dać do ścian. Miała brą­zowe włosy i brą­zowe oczy – kiedy lu­dzie wi­dzieli nas ra­zem, są­dzili, że je­ste­śmy ro­dzeń­stwem – a gdy jej po­wie­dzia­łem, że ko­pię dół aż do Chin, spy­tała, czy może mi po­móc, bo też nie ma ni­czego lep­szego do ro­boty.

Póź­niej do­wie­dzia­łem się, że to kłam­stwo i że zre­zy­gno­wała z oglą­da­nia M*A*S*H z bab­cią Ec­ker, by ze mną po­być. W tym mo­men­cie jed­nak by­łem zbyt za­jęty tym, że po raz pierw­szy od mi­liarda lat mam kum­pelę, by co­kol­wiek po­dej­rze­wać. A na­wet kiedy oj­ciec za­je­chał z po­wro­tem do Haw­kins, opo­wia­da­jąc hi­sto­rię o ja­kimś dupku z Ken­tucky, który wisi mu kasę, i za­brał mnie do domu, Ron­nie i ja po­zo­sta­li­śmy so­bie bli­scy.

Wszy­scy inni w Ogniu Pie­kiel­nym mieli matki, które od­bie­rały ich ze szkoły, i opra­wione w ramki ro­dzinne zdję­cia wi­szące nad ko­min­kami. Zna­jo­mość z kimś, kogo ży­cie nie jest od­lane ze sztancy ide­al­nych pod­miej­skich ro­dzin, po­maga.

– Do domu? – py­tam, włą­cza­jąc sil­nik.

Te­raz Ron­nie jest dość wy­soka, by nie­mal trą­cać głową w pod­su­fitkę, a czu­bek sztruk­so­wej czapki uzu­peł­nia te parę cen­ty­me­trów. Przy­ta­kuje i wpy­cha or­ga­ni­zer pod nogi.

– Bab­cia chce, że­bym wró­ciła na obiad.

– Ale przyj­dziesz dzi­siaj?

Sztur­cha­niec, jaki wy­mie­rza mi w ra­mię, jest dość mocny, by po­zo­sta­wić si­niec.

– Za dużo się mar­twisz.

Prze­ko­ma­rzamy się, pod­czas gdy fur­go­netka to­czy się drogą w stronę przed­mieść Haw­kins. To na­sza strefa kom­fortu, ru­ty­nowa wy­miana zdań, którą od­by­wa­li­śmy mi­lion razy. Raz, kiedy mie­li­śmy trzy­na­ście lat, przez se­kundę my­śla­łem, iż to ozna­cza, że może się spo­ty­kamy – bo po­sia­da­nie przy­ja­ciółki, która zna mnie tak do­brze, mu­siało być czymś wy­jąt­ko­wym. Po tym, jak przez kilka spo­co­nych ty­go­dni prze­tra­wia­łem to ob­ja­wie­nie, po­sta­no­wi­łem, że je­dy­nym wyj­ściem jest wy­ko­na­nie pierw­szego kroku i po­ca­ło­wa­nie Ron­nie, by ofi­cjal­nie wszystko po­twier­dzić.

Nie spo­dzie­wa­łem się, że kiedy po­chylę się ku niej, wrza­śnie i od­sko­czy.

– Co, do dia­bła, z tobą nie tak, Mun­son? – ryk­nęła, a ja by­łem w sta­nie tylko się ją­kać, ru­mie­nić i uciec jak tchórz. Ale parę dni póź­niej, gdy wszystko się uspo­ko­iło i oboje prze­sta­li­śmy się czuć, jakby świat się koń­czył, Ron­nie wy­ja­śniła mi, że po pro­stu nie pa­trzy na mnie w ten spo­sób, chyba ni­gdy się w kimś nie du­rzyła, i czy to mi pa­suje.

Za­sta­no­wi­łem się chwilę.

– Czy to zna­czy, że wciąż mo­żemy być przy­ja­ciółmi?

Wal­nęła mnie w rękę w to samo miej­sce co za­wsze.

– Nie bądź kre­ty­nem.

Te­raz tylko ję­czę, gdy opiera stopy na de­sce roz­dziel­czej.

– No se­rio?

– Nie chcę dep­tać po rze­czach Stana i nie moja wina, że twój wóz jest taki mały.

– Mój wóz to nie pro­blem, masz po pro­stu nogi jak szczu­dła.

– Po­zwól, że zdra­dzę ci pe­wien se­kret do­ty­czący tych szczu­deł. – Ron­nie wciąż nie opusz­cza nóg. Wiem, że prze­gra­łem bi­twę, więc już nic nie mó­wię. – Za cztery mie­siące będą wcho­dzić do swo­jego no­wego miesz­ka­nia w No­wym Jorku.

Omal nie na­ci­skam ha­mulca.

– Nie?

– Tak.

– Do­sta­łaś sty­pen­dium?

Uśmie­cha się sze­roko.

– NYU, klasa ty­siąc dzie­więć­set osiem­dzie­siąt osiem, skar­bie. Po­kryją wszyst­kie koszty.

Te­raz fak­tycz­nie ha­muję z pi­skiem i za­trzy­muję się na po­bo­czu.

– Ja pier­dziu, ja pier­dziu! Kiedy?

– Wczo­raj wie­czo­rem.

– Wczo­raj? Czemu nie po­wie­dzia­łaś wcze­śniej?

– Mó­wię ci te­raz.

Wiem, czemu nie po­wie­działa.

– Hej, wiesz, że się cie­szę, prawda?

Ron­nie je­dy­nie wzru­sza ra­mio­nami.

– Wiem – mówi, ale tego nie ku­puję.

Bo Ron­nie i ja je­ste­śmy okrop­nie po­dobni do sie­bie, ja­sne? Te same roz­bite ro­dziny, te same ubra­nia ze szma­teksu, te same fry­zury. Te same przy­czepy. Ale różni nas jedno. I za­wsze róż­niło.

Ve­ro­nica Ec­ker zrobi ka­rierę. Pój­dzie na stu­dia, skoń­czy prawo, wy­je­dzie z pie­kiel­nej In­diany.

Ed­die Mun­son? Umrze w tym dur­nym mie­ście.

To nie jej wina, ja­sne, że to nie wina Ron­nie, ale za­wsze miała ta­lent – do na­uki, szkoły, wszyst­kich tych bzdur. Ja ni­gdy nie do­strze­ga­łem w tym sensu. Dla mnie li­ceum w Haw­kins jest tylko miej­scem, w któ­rym mar­nuję osiem go­dzin dzien­nie, nim, je­śli zdo­łam do­sta­tecz­nie ocza­ro­wać pa­nią Debbs, roz­ma­wia­jąc o jej wnuku, uda mi się uciec na parę go­dzin w świat no­tat­nika, wy­kre­sów i dwu­dzie­sto­ścien­nych ko­ści. Ron­nie ma same szóstki i całą bandę na­uczy­cieli go­to­wych wy­pi­sać jej li­sty po­chwalne. Ja mam tylko na­zwi­sko...

– Mun­son.

Na­zwa­nie od­głosu, który do­biegł od strony okna, pu­ka­niem, by­łoby zbyt uprzejme, to ra­czej ło­mot, dość gło­śny, że przez mo­ment oba­wiam się, czy szyba wy­trzyma. Oboje ob­ra­camy się, by spraw­dzić, co się dzieje.

Czuję, jak ści­ska mi się serce. Tak bar­dzo za­jęły mnie no­winy Ron­nie i moja durna re­ak­cja, że nie za­uwa­ży­łem pod­jeż­dża­ją­cego ra­dio­wozu. Tym­cza­sem na ze­wnątrz stoi gli­niarz i uśmie­cha się do mnie wred­nie, ge­stem na­ka­zu­jąc, bym opu­ścił szybę.

– Znowu? – mam­ro­cze Ron­nie.

– Za­wsze – od­po­wia­dam ci­cho, krę­cąc korbką. – Funk­cjo­na­riu­szu Mo­ore, w czym mogę po­móc w to piękne wio­senne po­po­łu­dnie?

Ob­cięte na jeża ja­sne włosy Mo­ore’a i jego kan­cia­sta szczęka spra­wiają, że wy­gląda jak ty­powy ame­ry­kań­ski su­per­man, lecz na­wet naj­do­kład­niej­sze czysz­cze­nie bu­tów i pra­so­wa­nie mun­duru nie są w sta­nie ukryć ro­sną­cego po czter­dzie­stce piw­nego brzu­cha. Od­kąd przy­sze­dłem na świat, Mo­ore był ja­śnie­jącą gwiazdą w si­łach po­li­cyj­nych Haw­kins, miej­sco­wym bo­ha­te­rem. A przy­naj­mniej tak mi mó­wiono. Nie po­tra­fię zli­czyć, ile razy mnie nę­kał, a od­kąd skoń­czy­łem osiem­na­ście lat, sy­tu­acja jesz­cze się po­gor­szyła. Gdy­bym nie wie­dział, uznał­bym, że coś do mnie ma.

Te­raz kręci głową, uda­jąc roz­cza­ro­wa­nie.

– Tak my­śla­łem, że to ty, Mun­son. Ile razy mu­simy pro­wa­dzić tę roz­mowę?

– To py­ta­nie, które sam pan musi so­bie za­dać, funk­cjo­na­riu­szu. To pan stale za­peł­nia mi kar­ne­cik.

– Je­cha­łeś bar­dzo nie­ostroż­nie. – Mo­ore cmoka. – Za­czą­łeś pić tro­chę wcze­śniej?

– Nie.

– Wra­camy ze szkoły. – Ron­nie pró­buje mi po­móc, ale mogę jej po­wie­dzieć, że to nie działa.

– Je­śli prze­szu­kam ten sa­mo­chód, czy znajdę ja­kieś nie­le­galne sub­stan­cje?

– Ni­gdy pan nie znaj­duje.

Twarz Mo­ore’a po­sęp­nieje. Po­li­cjant otwiera usta, pew­nie żeby po­le­cić, abym otwo­rzył ba­gaż­nik, a ja szy­kuję się do tego, że zmar­nuję go­dzinę, pod­czas gdy Mo­ore bę­dzie roz­bie­rał fur­go­netkę na czę­ści, jak zwy­kle.

Lecz w tym mo­men­cie ra­dio w jego wo­zie za­czyna trzesz­czeć.

– Funk­cjo­na­riu­szu Mo­ore, mamy dzie­sięć szes­na­ście, Fle­ming...

Mo­ore wzdy­cha z iry­ta­cją. Gdyby to za­trzy­ma­nie miało ja­kieś pod­stawy, po­wie­działby cen­trali, że jest za­jęty, ale skoro nie ma...

– Ob­ser­wuję cię – uprze­dza mnie.

– Obie­cuje pan? – Trze­po­czę rzę­sami i na­wet się nie krzy­wię, gdy Ron­nie sztur­cha mnie w bok.

– Śmiej się, śmiej – par­ska po­li­cjant. – Na­wet twój oj­ciec nie żar­to­wał w celi, a tam wcze­śniej czy póź­niej tra­fiają wszy­scy Mun­so­no­wie.

Mil­czymy, gdy Mo­ore roz­ko­ły­sa­nym kro­kiem wraca do ra­dio­wozu, włą­cza ko­guta i mija nas w pę­dzie, do­da­jąc gazu. Pa­trzę, jak od­jeż­dża, i pró­buję roz­luź­nić dłoń na kie­row­nicy.

– Ed­die – za­czyna Ron­nie, ale chwi­lowo nie mogę tego słu­chać, nie od ko­goś, kto do­stał złoty bi­let, ko­goś, kogo świat uznał za god­nego, by w niego za­in­we­sto­wać.

– Opuść nogi – rzu­cam. Robi to bez pro­te­stów. – Nie chcesz się spóź­nić na obiad. – Do­daję gazu.

Je­śli już zmie­rzam do­ni­kąd, to przy­naj­mniej do­trę tam naj­szyb­ciej, jak się da.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki