44,99 zł
Historia Eddiego Munsona na dwa lata przed makabrycznymi wydarzeniami z 4. sezonu serialu „Stranger Things”
Ciężkie brzmienia, riffy i przesterowane gitary to znak rozpoznawczy Eddiego. Ten długowłosy, wytatuowany, niemogący ukończyć szkoły chłopak – wyrzutek z zamiłowaniem do makabry, heavy metalu i gry RPG Dungeons & Dragons oskarżanej o powiązania z satanizmem – przez przypadek zostaje świadkiem nadprzyrodzonego morderstwa i bardzo szybko staje się głównym podejrzanym…
Tak było w 4. sezonie serialu „Stranger Things”. Co jednak wydarzyło się przed starciem Eddiego z Vecną? Jaka jest historia zespołu Trupia Trumna? Kim jest Eddie Munson?
Hawkins w stanie Indiana to typowe wyczesane amerykańskie miasteczko. Nie dla Eddiego, metalowca i społecznego wyrzutka. Chłopak czuje się tu, jakby nieustannie przebywał w Grobowcach Grozy z Dungeons and Dragons. Całe szczęście, że do końca liceum zostało mu tylko kilka miesięcy i może zabijać czas, grając w RPG w Klubie Ognia Piekielnego i występując w zespole Trupia Trumna.
Ale kiedy pewnego dnia spotyka Paige – dziewczynę, która uciekła z Hawkins i została producentką muzyczną w Los Angeles – czuje, że ma szansę na nowe życie. Wystarczy nagrać taśmę demo z najlepszymi kawałkami Trupiej Trumny i wysłać producentce. Proste! Niestety nagranie kosztuje, a Eddie jest spłukany. Stawka jest jednak zbyt wysoka, aby tak po prostu zrezygnować….
Zrobi wszystko, byle uciec jak najdalej od Hawkins…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 324
Wszystkim zbłąkanym owieczkom
i tym, którzy zrobią wszystko,
by dać im bezpieczne schronienie.
Rozdział 1
– No to nie żyjesz.
Dzieciak gapi się na mnie z drugiej strony stołu, demonstrując w pełnej krasie swój lśniący osprzęt ortodontyczny.
– Wcale nie.
– Sam zaatakowałeś Krakena. Kurwa, nie żyjesz, stary.
Stan kopie mnie w kostkę.
– Odpuść mu trochę, to pierwszak.
– Gra już prawie rok. Hej, pierwszaku...
– Gareth – poprawia chłopak gdzieś spod pióropusza puszystych, falujących włosów.
– Ile masz punktów wytrzymałości?
Mamrocze coś, czego nie rozumiem, ale jestem niemal pewny, że rymuje się z Nero.
– Tak właśnie sądziłem. Dobra, poprowadzę cię przez dalszą część. – Pochylam się do przodu, przytrzymując dłońmi zasłonkę mistrza gry. – Zabija cię ostatni zamach macek potwora. Czujesz rozdzierający ból, który pokonuje twoją siłę woli. I twoje płuca płacą cenę.
Ronnie trafia w moją głowę gumką do ścierania.
– Jezu Chryste, Eddie – mówi, ale słyszę śmiech w jej głosie.
– Odruchowo próbujesz zaczerpnąć powietrza. Jesteś jednak osiem metrów pod powierzchnią oceanu Solnor, a reszta grupy została daleko na brzegu, co oznacza, że nikt cię nie uratuje, gdy woda wypełnia ci gardło.
– To chore. – Dougie przygląda mi się wielkimi, pełnymi podziwu oczami.
– I nikt nie widzi, jak twoim ciałem wstrząsa ostatnia drgawka, po czym toniesz w czarnych odmętach nieznanego. I taki jest koniec opowieści Illiana Niepokonanego, półelfiego paladyna i czempiona Zagubionych Ziem.
Wokół stołu rozlegają się oklaski pełne szacunku i uznania, świadectwo moich graczy. Ronnie i Dougie okazują największy entuzjazm, Dougie zrywa się nawet z miejsca, niesiony zapałem, który, przyznam, mi pochlebia. Gareth natomiast kuli się na krześle z nieszczęśliwą miną, trącając palcem swoją K20.
– Pierdoły – podsumowuje.
– Co cię ugryzło, Gareth? – pyta Dougie. – Dostałeś szalony monolog śmierci Munsona. To warte swojej wagi w złocie.
Chude ramiona Garetha wędrują aż do uszu, nadal jednak posyła Dougiemu imponująco wrogie spojrzenie.
– I niby mam się cieszyć? Przecież mnie zabił!
– Nie jesteś wyjątkiem. Próbuje zabić nas wszystkich.
– Dobra. – Podnoszę obie ręce, starając się nie dopuścić do nadciągającego wybuchu. – Jako wasz skromny Mistrz Podziemi proszę łaskawie, żebyście zrobili mi tę przyjemność i się zamknęli.
Robią mi tę przyjemność i się zamykają, co daje mi dość czasu, by po kolei spojrzeć graczom w oczy... Jednocześnie zastanawiam się gorączkowo, co teraz zrobić.
Klub Ognia Piekielnego raczej nie pęka w szwach od członków, łącznie ze mną jest nas zaledwie sześcioro. Ronnie i ja należeliśmy do niego, odkąd przekroczyliśmy razem próg w pierwszym tygodniu dziewiątej klasy, a choć Dougie ledwie miesiąc opierał się przed dołączeniem do Klubu Nerdów, kiedy posłuchał, jak przerzucamy się dowcipami z naszych sesji, zaczął błagać o miejsce przy stole.
Stan, trzecioklasista, zjawił się w następnym roku, choć nie zawsze przychodzi na sesje, bo jego rodzina wbiła sobie do łba, że D&D to dzieło samego Szatana i że nawet dotknięcie kości o więcej niż sześciu ściankach wystarczy, aby posłać ich kochanego synka prosto w płomienie wiecznego potępienia. Stan stara się, jak może, obejść te zakazy, wymyślając historyjki na temat cotygodniowych korków z algebry, oddał też Ronnie wszystkie materiały z klubu, żeby nie znalazła ich jego wścibska mama. Ale mimo tych podstępów traci mniej więcej jedną trzecią sesji.
Drugoklasista Jeff od dwóch lat należy do Klubu Ognia Piekielnego, ale wydaje się, jakby był w nim dłużej. Zanim zaczął naukę w liceum w Hawkins, grywał ze starszym bratem i wie o tej grze niemal tak dużo jak ja. Zdecydowanie lepiej też gra na basie i dlatego niemal natychmiast wciągnąłem go do Trupiej Trumny, by wzbogacić nasze brzmienie w sposób, którego nie potrafiliśmy stworzyć wyłącznie z Ronnie i Dougiem.
No i jest jeszcze nasz pierwszak Gareth, który patrzy gniewnie na wiszącą na ścianie laminowaną listę prezydentów USA, jakby chciał jej użyć jako tarczy strzelniczej.
Lepiej, żeby tego nie robił. Nie możemy sobie pozwolić na to, by narazić się kolejnemu nauczycielowi, skoro tak wielu z nich odmówiło już dzielenia miejsca z „tym kultem satanistów”. W tej chwili co poniedziałek zaczynam proces targów z garstką nauczycieli, którzy okazują choć odrobinę sympatii naszemu klubowi, prosząc o prawo poturlania kości w ich klasie po tym, jak w środowe popołudnie o drugiej pięćdziesiąt zabrzmi ostatni dzwonek. I w każdy poniedziałek, gdy jak automat wypytuję panią Debbs o jej zbliżającą się emeryturę i wycieram tablicę w pracowni pana Vicka, zadaję sobie to samo pytanie.
Czemu w ogóle to robię?
Nigdy nie umiałem odpowiedzieć, ale wciąż tu jestem, każdego tygodnia. Czy to nie definicja szaleństwa?
– Może powinieneś się cieszyć, świeżaku? – mówię. – Dostałeś dziś bardzo cenną lekcję.
Czuję, że Ronnie mnie obserwuje, kręci ołówkiem między palcami tak szybko, że rozmywa się w niewyraźną plamę. Nie patrzę na nią.
Gareth prycha.
– Jak bardzo może być cenna, skoro nie mogę z niej skorzystać?
Dostrzegam w nim jakiś głębszy lęk, ale nie jest to coś, o czym mogę rozmawiać przy wszystkich.
– No dobra, chłopcy i dziewczęta – mówię, prostując się. – To chyba koniec dzisiejszej sesji. – Odpowiada mi chór jęków, głównie ze strony Stana i Dougiego. – Spotkamy się za tydzień, gdy nasi ocalali poszukiwacze przygód zapuszczą się głęboko w labirynt... Ralishaza Szalonego.
Gareth pakuje się, nim zdążę coś dodać, szybko wrzuca rzeczy do plecaka, odpycha krzesło z upiornym piskiem aluminiowych nóg na linoleum i tupiąc, podchodzi do drzwi, otwierając je z hukiem, który wstrząsa całą ścianą.
Dougie krzywi się na widok zamykających się za nim drzwi.
– Dzieciak jest do bani.
– Zamknij się, Dougie. – Ronnie unosi brwi, patrząc na mnie pytająco, ale ja zdążyłem już wstać i okrążam stół.
– O tej samej porze – informuję zebranych przez ramię, zmierzając do wyjścia. – Jeśli się spóźnicie, czeka was los Illiana, comprende? – Fala chóralnych „jasne” i „pewnie” wynosi mnie na korytarz.
Gareth dotarł już do morza szafek i porusza się szybko.
– Hej, pierwszaku!
Przez sekundę obawiam się, że dzieciak się nie zatrzyma, potem jednak staje i się odwraca. Widzę, jak wzdycha i wywraca oczami.
– Czego?
– Śpieszysz się gdzieś?
– Mama odbiera mnie za jakieś dwie minuty, więc owszem. – Patrzy na mnie gniewnie, poprawiając plecak na ramieniu. Gdy to robi, rąbek koszuli zaczepia o pasek i podciąga się dostatecznie, bym dostrzegł coś fioletowego i bolesnego na jego boku. – Już wywaliłeś mnie z klubu, czego jeszcze chcesz?
– Zaraz, zaraz, kto mówił cokolwiek o tym, że cię wywalamy?
– No przecież to zrobiłeś. Kiedy mnie zabiłeś.
– No i?
– No i... – Gareth zaczyna tracić pewność siebie, przestępując z nogi na nogę. – Illian umarł, więc wypadam.
– I robisz sobie nową postać.
Gareth, mrugając, patrzy na mnie, jakby autentycznie wcześniej nie rozważył takiej możliwości.
– Naprawdę?
– Myślisz, że pozwolę, aby ktoś dość szalony, by samemu walczyć z Krakenem, odszedł z tej ekipy? W życiu. – Pochylam się bliżej i mówię konspiracyjnym tonem. – Pozostałe dupki nie przeżyłyby nawet milisekundy w labiryncie Ralishaza bez twoich jaj.
– Będzie źle?
– Nie źle. Najgorzej – odpowiadam ze śmiechem na widok aluminiowego uśmiechu Garetha. – Po prostu musimy ci stworzyć nową postać. Masz wolne jutro po szkole?
– Muszę spytać mamę – mówi Gareth, ale z tego, jak mocno kiwa głową, widać, że niezależnie od zgody mamy będzie tam.
Od strony szkolnego parkingu dobiega wyraźne trąbienie. Ktoś traci cierpliwość.
– Kurde – mówi Gareth. – Muszę...
– Jasne, brachu.
Dzieciak zaczyna biec korytarzem, potem przystaje, jakby nie mógł się powstrzymać.
– Ale jesteś pewien, tak? – jąka się. – Mogę wrócić?
– Jak długo chcesz być w klubie, możesz być w klubie.
Kiwa głową skupiony, jakby uczył się tych słów na pamięć.
– Dobra – rzuca, a potem pędzi w stronę wyjścia.
Odprowadzam go wzrokiem, póki nie znika.
– Wow, i pomyśleć, że zostawiłam chusteczki w domu.
Ronnie stoi za mną, obejmując rękami wypchany organizer. Gdy podchodzę, udaje, że ociera oczy, po czym parska śmiechem, kiedy trącam ją ramieniem.
– Uważaj! – Odpycha mnie. – Stan się wścieknie, jeśli to upuszczę.
– Masz coś do powiedzenia, Ecker?
– Jedyna rzecz, jaką ośmielę się powiedzieć, to „Podwieziesz mnie”.
Wywracam oczami.
– Ostatni raz.
– Ostatni raz – obiecuje Ronnie, drepcząc za mną na parking.
Nie jest to ostatni raz, o czym oboje wiemy, ale ten krótki scenariusz to podstawa naszej przyjaźni. Ronnie wyciąga ode mnie drobne przysługi, ja udaję, że jestem odpowiedzialny, i oboje zyskujemy. To trwa, odkąd tak jakby odziedziczyłem furgonetkę taty na początku trzeciej klasy. Od dnia, gdy się poznaliśmy.
– Co robisz? – spytała.
Już w wieku ośmiu lat była ode mnie wyższa, górowała mi nad ramieniem w sfatygowanych farmerkach jak duch małego rolnika.
Co robiłem? Akurat rozczulałem się nad sobą – ojciec odebrał telefon od starego kumpla od kieliszka i wypadł za drzwi, rzucając parę niedokończonych obietnic, że „wróci, nim się zorientujesz” i „wiesz, jak obsłużyć kuchenkę, nie?”. Przez całą noc wpatrywałem się w podjazd, czekając, czekając, czekając, aż w końcu zasnąłem na krześle przytulony do okna.
Wtedy pierwszy raz zniknął z powierzchni ziemi – pierwszy w bardzo długiej serii następnych razów. Ale wówczas nie miałem o tym pojęcia. Zamiast tego przez dwa dni kręciłem się po pustym domu, żywiąc się czerstwymi kanapkami ze starym masłem fistaszkowym i odgazowaną colą, zanim mój stryjek Wayne połapał się, co się dzieje, i przyjechał po mnie. Zabrał mnie do swojej przyczepy „póki Al nie ruszy dupy i się nie zjawi”.
Nie znosiłem osiedla przyczep głównie dlatego, że oznaczało, iż tato nie wiedziałby, gdzie mnie znaleźć, kiedy wróci. Ale Wayne mi nie wierzył, gdy upierałem się, że trzecioklasista świetnie sobie poradzi i zadba o siebie, tkwiłem zatem na zakurzonym starym placu i nie miałem nic do roboty poza kopaniem dołków w pobliskim lesie.
I wtedy zjawiła się ona.
Ronnie, jak się okazało, też dopiero co wprowadziła się na osiedle. Mieszkała z babcią, bo jej tato umarł, a mama zachorowała i zaczęła gadać do ścian. Miała brązowe włosy i brązowe oczy – kiedy ludzie widzieli nas razem, sądzili, że jesteśmy rodzeństwem – a gdy jej powiedziałem, że kopię dół aż do Chin, spytała, czy może mi pomóc, bo też nie ma niczego lepszego do roboty.
Później dowiedziałem się, że to kłamstwo i że zrezygnowała z oglądania M*A*S*H z babcią Ecker, by ze mną pobyć. W tym momencie jednak byłem zbyt zajęty tym, że po raz pierwszy od miliarda lat mam kumpelę, by cokolwiek podejrzewać. A nawet kiedy ojciec zajechał z powrotem do Hawkins, opowiadając historię o jakimś dupku z Kentucky, który wisi mu kasę, i zabrał mnie do domu, Ronnie i ja pozostaliśmy sobie bliscy.
Wszyscy inni w Ogniu Piekielnym mieli matki, które odbierały ich ze szkoły, i oprawione w ramki rodzinne zdjęcia wiszące nad kominkami. Znajomość z kimś, kogo życie nie jest odlane ze sztancy idealnych podmiejskich rodzin, pomaga.
– Do domu? – pytam, włączając silnik.
Teraz Ronnie jest dość wysoka, by niemal trącać głową w podsufitkę, a czubek sztruksowej czapki uzupełnia te parę centymetrów. Przytakuje i wpycha organizer pod nogi.
– Babcia chce, żebym wróciła na obiad.
– Ale przyjdziesz dzisiaj?
Szturchaniec, jaki wymierza mi w ramię, jest dość mocny, by pozostawić siniec.
– Za dużo się martwisz.
Przekomarzamy się, podczas gdy furgonetka toczy się drogą w stronę przedmieść Hawkins. To nasza strefa komfortu, rutynowa wymiana zdań, którą odbywaliśmy milion razy. Raz, kiedy mieliśmy trzynaście lat, przez sekundę myślałem, iż to oznacza, że może się spotykamy – bo posiadanie przyjaciółki, która zna mnie tak dobrze, musiało być czymś wyjątkowym. Po tym, jak przez kilka spoconych tygodni przetrawiałem to objawienie, postanowiłem, że jedynym wyjściem jest wykonanie pierwszego kroku i pocałowanie Ronnie, by oficjalnie wszystko potwierdzić.
Nie spodziewałem się, że kiedy pochylę się ku niej, wrzaśnie i odskoczy.
– Co, do diabła, z tobą nie tak, Munson? – ryknęła, a ja byłem w stanie tylko się jąkać, rumienić i uciec jak tchórz. Ale parę dni później, gdy wszystko się uspokoiło i oboje przestaliśmy się czuć, jakby świat się kończył, Ronnie wyjaśniła mi, że po prostu nie patrzy na mnie w ten sposób, chyba nigdy się w kimś nie durzyła, i czy to mi pasuje.
Zastanowiłem się chwilę.
– Czy to znaczy, że wciąż możemy być przyjaciółmi?
Walnęła mnie w rękę w to samo miejsce co zawsze.
– Nie bądź kretynem.
Teraz tylko jęczę, gdy opiera stopy na desce rozdzielczej.
– No serio?
– Nie chcę deptać po rzeczach Stana i nie moja wina, że twój wóz jest taki mały.
– Mój wóz to nie problem, masz po prostu nogi jak szczudła.
– Pozwól, że zdradzę ci pewien sekret dotyczący tych szczudeł. – Ronnie wciąż nie opuszcza nóg. Wiem, że przegrałem bitwę, więc już nic nie mówię. – Za cztery miesiące będą wchodzić do swojego nowego mieszkania w Nowym Jorku.
Omal nie naciskam hamulca.
– Nie?
– Tak.
– Dostałaś stypendium?
Uśmiecha się szeroko.
– NYU, klasa tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt osiem, skarbie. Pokryją wszystkie koszty.
Teraz faktycznie hamuję z piskiem i zatrzymuję się na poboczu.
– Ja pierdziu, ja pierdziu! Kiedy?
– Wczoraj wieczorem.
– Wczoraj? Czemu nie powiedziałaś wcześniej?
– Mówię ci teraz.
Wiem, czemu nie powiedziała.
– Hej, wiesz, że się cieszę, prawda?
Ronnie jedynie wzrusza ramionami.
– Wiem – mówi, ale tego nie kupuję.
Bo Ronnie i ja jesteśmy okropnie podobni do siebie, jasne? Te same rozbite rodziny, te same ubrania ze szmateksu, te same fryzury. Te same przyczepy. Ale różni nas jedno. I zawsze różniło.
Veronica Ecker zrobi karierę. Pójdzie na studia, skończy prawo, wyjedzie z piekielnej Indiany.
Eddie Munson? Umrze w tym durnym mieście.
To nie jej wina, jasne, że to nie wina Ronnie, ale zawsze miała talent – do nauki, szkoły, wszystkich tych bzdur. Ja nigdy nie dostrzegałem w tym sensu. Dla mnie liceum w Hawkins jest tylko miejscem, w którym marnuję osiem godzin dziennie, nim, jeśli zdołam dostatecznie oczarować panią Debbs, rozmawiając o jej wnuku, uda mi się uciec na parę godzin w świat notatnika, wykresów i dwudziestościennych kości. Ronnie ma same szóstki i całą bandę nauczycieli gotowych wypisać jej listy pochwalne. Ja mam tylko nazwisko...
– Munson.
Nazwanie odgłosu, który dobiegł od strony okna, pukaniem, byłoby zbyt uprzejme, to raczej łomot, dość głośny, że przez moment obawiam się, czy szyba wytrzyma. Oboje obracamy się, by sprawdzić, co się dzieje.
Czuję, jak ściska mi się serce. Tak bardzo zajęły mnie nowiny Ronnie i moja durna reakcja, że nie zauważyłem podjeżdżającego radiowozu. Tymczasem na zewnątrz stoi gliniarz i uśmiecha się do mnie wrednie, gestem nakazując, bym opuścił szybę.
– Znowu? – mamrocze Ronnie.
– Zawsze – odpowiadam cicho, kręcąc korbką. – Funkcjonariuszu Moore, w czym mogę pomóc w to piękne wiosenne popołudnie?
Obcięte na jeża jasne włosy Moore’a i jego kanciasta szczęka sprawiają, że wygląda jak typowy amerykański superman, lecz nawet najdokładniejsze czyszczenie butów i prasowanie munduru nie są w stanie ukryć rosnącego po czterdziestce piwnego brzucha. Odkąd przyszedłem na świat, Moore był jaśniejącą gwiazdą w siłach policyjnych Hawkins, miejscowym bohaterem. A przynajmniej tak mi mówiono. Nie potrafię zliczyć, ile razy mnie nękał, a odkąd skończyłem osiemnaście lat, sytuacja jeszcze się pogorszyła. Gdybym nie wiedział, uznałbym, że coś do mnie ma.
Teraz kręci głową, udając rozczarowanie.
– Tak myślałem, że to ty, Munson. Ile razy musimy prowadzić tę rozmowę?
– To pytanie, które sam pan musi sobie zadać, funkcjonariuszu. To pan stale zapełnia mi karnecik.
– Jechałeś bardzo nieostrożnie. – Moore cmoka. – Zacząłeś pić trochę wcześniej?
– Nie.
– Wracamy ze szkoły. – Ronnie próbuje mi pomóc, ale mogę jej powiedzieć, że to nie działa.
– Jeśli przeszukam ten samochód, czy znajdę jakieś nielegalne substancje?
– Nigdy pan nie znajduje.
Twarz Moore’a posępnieje. Policjant otwiera usta, pewnie żeby polecić, abym otworzył bagażnik, a ja szykuję się do tego, że zmarnuję godzinę, podczas gdy Moore będzie rozbierał furgonetkę na części, jak zwykle.
Lecz w tym momencie radio w jego wozie zaczyna trzeszczeć.
– Funkcjonariuszu Moore, mamy dziesięć szesnaście, Fleming...
Moore wzdycha z irytacją. Gdyby to zatrzymanie miało jakieś podstawy, powiedziałby centrali, że jest zajęty, ale skoro nie ma...
– Obserwuję cię – uprzedza mnie.
– Obiecuje pan? – Trzepoczę rzęsami i nawet się nie krzywię, gdy Ronnie szturcha mnie w bok.
– Śmiej się, śmiej – parska policjant. – Nawet twój ojciec nie żartował w celi, a tam wcześniej czy później trafiają wszyscy Munsonowie.
Milczymy, gdy Moore rozkołysanym krokiem wraca do radiowozu, włącza koguta i mija nas w pędzie, dodając gazu. Patrzę, jak odjeżdża, i próbuję rozluźnić dłoń na kierownicy.
– Eddie – zaczyna Ronnie, ale chwilowo nie mogę tego słuchać, nie od kogoś, kto dostał złoty bilet, kogoś, kogo świat uznał za godnego, by w niego zainwestować.
– Opuść nogi – rzucam. Robi to bez protestów. – Nie chcesz się spóźnić na obiad. – Dodaję gazu.
Jeśli już zmierzam donikąd, to przynajmniej dotrę tam najszybciej, jak się da.