Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pełna pasji i furii, podziwiana i nienawidzona, sławna i zapomniana. Malarka uderzających skrajności i totalnych przeciwieństw. Zofia Stryjeńska.
Co kochała, a czego się bała? Z kim się przyjaźniła i gdzie bywała? Jak piła wódkę i przeklinała? Co przemilczała?
Angelika Kuźniak odkrywa przed czytelnikami zapomniane życie wybitnej polskiej malarki art déco. Z jej biografii wyłania się pełnokrwista kobieta, której zmagania są tyleż fascynujące, co uniwersalne.
Nowe wydanie książki zawiera unikalny „Słownik Zochy” opracowany przez Angelikę Kuźniak.
Rodziłam się u zbiegu dwóch epok. Za późno, aby tańczyć kankana, za wcześnie, aby podziwiać rozbicie atomu. Oscyluję więc krańcowo między przepaścią a nadzieją.
Zofia Stryjeńska
Z listu do siostry Maryli, 1969 rok:
„Staremu nudziarzowi o sobie pisać zabraniam. Nie zamierzam błąkać się w nudzie i szarzyźnie nawet po mej dematerializacji. Niech będzie w tym pisaniu tempo, ruch, barwa, energia. Niech mi na nowo w żyłach zacznie pulsować! […]
Saludos”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Instrukcja
Podczas czytania:
1. Nie mlaskać przeokropnie.
2. Nie ucierać nosa kartkami.
3. Ani w palce nie smarkać, żeby kartek nie pobrudzić.
4. Nie obgryzać paznokci.
5. Nie dłubać w nosie, w zębach, w uchu.
6. Nie pluć koło siebie z nerwów, ale w konieczności ostatecznej gdzieś do kąta lub dyskretnie w chustkę.
7. Nigdy nie czytać samemu, drugiego zawsze, choć odrobinkę, poczęstować.
8. I wreszcie najważniejsze – opanować umieć gniew na autorkę, nawet gdy człowieka diabli biorą.
[Inspiracja: prof. Hillar (Zofia Stryjeńska), Zasady dobrego wychowania. Światowiec nowoczesny, czyli tzw. savoir-vivre]
Rodziłam się u zbiegu dwóch epok. Za późno, aby tańczyć kankana, za wcześnie, aby podziwiać rozbicie atomu. Oscyluję więc krańcowo między przepaścią a nadzieją.
ZOFIA STRYJEŃSKA
Rynek
Dziwne to.
Przecież mógł na spacer wyjść zwyczajnie.
A on nie.
Zrywał się o świcie, kiedy cały dom jeszcze spał. (Spała służąca, spała jego żona Anna i pięcioro dzieci: Tadek – lat czternaście, młodsze o rok bliźnięta Stefcio i Stefania, zwana Pufcią, dziesięcioletnia Maria-Maryla oraz siedmioletnia Janina-Jańcia). Po ciemku, ostrożnie, bo podłoga skrzypiała, szedł w kierunku kuchni. Tam robił najpierw kilka przysiadów, zgodnie z zaleceniami doktora J.P. Müllera z broszury Mój system. 15 minut dziennie dla zdrowia, mył się i ubierał. Potem na kwadrans zakładał bindę na wąsy. W końcu stawał w korytarzu i chrząkał. Ale nie za głośno. Wtedy w drzwiach drugiego pokoju pokazywała się jego najstarsza córka Zosia, szesnastoletnia. Już gotowa, jakby spała w ubraniu. Z domu wychodzili bez słowa.
Jest rok 1907. Kraków.
Droga na Rynek zajmuje im dwadzieścia minut. Wystarczy, że ze Świętej Gertrudy, gdzie mieszkają, pójdą prosto, wzdłuż Plant. Na ulicach leżą jeszcze zwały węgla, służba od świtu znosi go koszami do piwnicy. Na Siennej gęsto od ludzi. Robotnice biegną do Cygarfabryki na Dolnych Młynów, syrena ogłosi zaraz początek dnia pracy. Furmanki z podkrakowskich wsi, chyba z trzydzieści tych furmanek, przeciskają się w stronę pomnika Mickiewicza.
Krakowski Rynek w czasach młodości Zofii Lubańskiej (później Stryjeńskiej), przed 1915.
Wokół słychać nawoływania, krzyki.
Czego tam, na Rynku, nie sprzedawano!
„Żydki pejsate handlowały skórkami zajęczymi. Pod Sukiennicami górale sprzedawali kłódki żelazne, łańcuszki, łapki na myszy. Dalej grzyby na sznurkach i wieńce cebuli”. Garnki, sznury, drut, osełki, sól kamienną w blokach po dziesięć kilogramów, węgiel drzewny, popielniki, lustra, „nabożne książki”, święte obrazy. „Z innej strony sprzedawano kapelusze chłopskie ze świecidłami, warząchwie, sita, kołacze ze serem i rodzynkami. Niejeden raz zajeżdżały przed kościół Mariacki huczne wesela chłopskie z muzyką, a w niedzielę przed Świętą Barbarą[1] ustawiały się procesje z biciem w bębny. Kumoszki w krochmalonych spódnicach, bogatych koralach, gufrowanych czepcach, zawodząc litanie, dźwigały majestatycznie złocone feretrony z postaciami świętych. Gołębie fruwały, muzyka grzmiała, procesje sunęły od Świętej Barbary przez Grodzką do dominikanów[2]. Pamiętam – pisze Zosia dalej w pamiętniku – uroczyste obchody narodowe na Rynku, postacie różnych rajców miejskich, ławników ratuszowych i majstrów cechowych w odświętnych czamarach, kontuszach, kitach. Śród tego rażący zgrzyt «Targowicy» – zmiana warty austriackiej na odwachu koło ratusza: «Rechts – um! Links – um! Kehrts – um! Ein, zwei! Ein, zwei!»”.
W drodze powrotnej zachodzili na Mały Rynek na tyłach kościoła Mariackiego. Przekupki rozsiadły się tam długimi rzędami, każda w szerokiej kiecce z chustą w krakowską kratę, narzuconą na ramiona.
„Tu się nieraz działy przedstawienia pijackie, że do zdechu można się było uśmiać, zwłaszcza jak się przekupki pokłóciły. Kiecki fruwały w górę, a grzeszne okrągłości, podobne dyniom, błyskały nago przed amfiteatrem widzów. «A całujże mnie pani!». I tymi nagimi tyłkami do siebie się wypinały i doskakiwały w akompaniamencie bogatej fonetyki obiecanek wzajemnych”.
Między nimi kilkanaście splątanych ciał szamotało się z rykiem i chwiało na wszystkie strony. Latały w powietrzu kartki z senników egipskich. Pewnie kupionych w antykwarni u Himmelblaua przy ulicy Świętego Tomasza. Według nich na loterii obstawiano numery. (Śniły ci się pieniądze? Postaw na dwunastkę. Dziecko? Dwadzieścia albo czterdzieści osiem. Żołnierz? Dziesiątka).
Franciszek Lubański od początku zwracał Zosi uwagę na te sceny. Pokazywał detale chłopskich ubiorów, tłumaczył obyczaje. Ona przyzna po latach: „Całe życie później malowałam ten lud wiejski, tę wizję pierwszej młodości, śród której wzrastałam. Szkoda tylko, że interpretacje mych nieudolnych pędzlisków ani się umyły do rzeczywistego czaru. Na tym Rynku krakowskim zakiełkowały mi w myśli pierwsze zarysy postaci bogów słowiańskich i niejasne przeczucie wielkiej kiedyś rezurekcji Słowian, których przodownicą będzie Polska”.
Garniec kwaśnej śmietany, kilo fasoli, mirabelki, jabłka, kilka garści suszonych moreli, figi. Ze spaceru zawsze przynosili coś do domu. Franciszek kupował też demokratyczną gazetę „Nowa Reforma”. I bułki, pewnie ze czterdzieści. „Każdemu ze dwie, trzy na śniadanie, a dwie do szkoły – tłumaczyła Zosia. – Z makiem, ze solą, kajzerki, centówki, rogale, sztangle z kminkiem. Tato przesypywał je do koszyka na stole nakrytym już do śniadania i nie zdążywszy jeszcze palta zdjąć, wołał: «Hallo! Wstawać! Bułki, świeże bułeczki!»”.
Zosia Lubańska (druga z lewej) z rodzeństwem: (od lewej) Jańcia, Maryla, Stefan, Stefcia i Tadeusz, Kraków 1907.
Od razu rozgardiasz.
„Kotłowanie, wyrywanie sobie, wesołe wrzaski, śmiech, piski nieludzkie działy się przy tych bułkach. Aż Mama na to wpadała ze służącą i rozpędzała «lud rzymski» ubierać się i myć. Tato rozśmieszony zasiadał do śniadania i przeglądnięcia gazety, podczas gdy Mama uganiała się za nami na innych odcinkach imperium, w końcu przepytując nas z fragmentów lekcji i pomagając ładować książki do tornistrów”.
Jest, jak już wiemy, rok 1907, więc Zosia Lubańska skończyła właśnie kurs szycia białego w szkole imienia Świętej Scholastyki i zdała egzamin do Seminarium Nauczania Żeńskiego.
„Po śniadaniu nakręcał Ojciec ostentacyjnie zegarek, badał różne zegary w domu, szukał kluczy: «Andziu [zwracał się do żony], nie wiesz, gdziem ja te klucze wczoraj położył?»”.
I wyruszał do sklepu.
Sklep
Szklany szyld ze złotymi literami widać było z daleka. Gdy kilka miesięcy wcześniej wciągano go na linach, taki tłum zebrał się pod sklepem, że dorożki z trudem przeciskały się ulicą.
Czynsz przy Świętej Anny wynosił trzy tysiące koron rocznie. Czy to dużo? Pięćdziesiąt kilogramów węgla – a zimą roku 1907 temperatura w Krakowie spadała do minus dwudziestu stopni, więc opał zdrożał – kosztowało wtedy od dwóch do trzech koron.
Franciszek Lubański wszystko zawdzięczał własnej pracowitości. Po śmierci ojca razem z młodszym bratem mieszkał u macochy. W domu była bieda, więc chłopcy szybko poszli do pracy. Franciszek ukończył szkołę przemysłową i założył pracownię białoskórniczą. Wykonywał bandaże przepuklinowe, rękawice do boksu i do szermierki oraz maski fechtunkowe „otoczone wałem ze skóry irchowej wypchanej włosiem”. Wkrótce został prezesem Izby Handlowej, na Krzemionkach założył garbarnię i ufundował „szkołę szwaczek rękawicznych ze stypendiami”. Co miesiąc przeznaczał stałą kwotę na miejskie żłobki.
Interesy szły znakomicie, Lubańskim niczego nie brakowało. Franciszek zatrudniał niemal dwudziestu pracowników. Kupował parcele i kamienice. W 1900 roku miał ich już kilka.
Krach przyszedł w 1901 roku.
Zosia: „Nie wiem, co tam było, jakieś Izraelity brodate, jacyś fałszywi doradcy niechętnym okiem patrzący na rozwój i zamożność polskiej firmy kręcili się coraz częściej koło sklepu. Tato zbankrutował, a wszystko poszło w ręce Żydków. Domy, place, towar ze sklepu zasekwestrowano i roztrwoniono przez sprzedaże licytacyjne za bezcen, wykupione naturalnie przez podstawione harpie czarnogiełdowe. Bardzo mało co ocalało, tyle tylko, że Ojciec mógł utrzymać dalej swą pracownię i niektórych ludzi tam zatrudnionych. Na podtrzymanie tego skromnego źródła dochodu poszły z domu futra, pierścionki, zbędne meble”.
Ze wspomnień Franciszka Lubańskiego wynika, że wszystko było bardziej skomplikowane. W połowie sierpnia 1900 roku Lubański sprzedał jedną z nieruchomości niejakiemu Witkowskiemu. Kamienica była zadłużona na dziesięć tysięcy koron u lekarza Szymona Halperna, Żyda, ale Witkowski wziął ten dług na siebie. Tyle że pożyczki nie spłacał. Halpern postanowił więc wyegzekwować należność u Lubańskich. Najpierw zajął ich kamienice i parcele. „Sprawa ta zmartwiła nas bardzo – pisze Franciszek – tak że byliśmy tym wypadkiem zupełnie złamani i blisko przez tydzień nie mogliśmy sypiać, bo wskutek tego znaleźliśmy się nad przepaścią, a ponad wszystko trapiło nas to, że może nie znajdziemy środków do wychowania naszych sześciorga dziatek”.
Dziesięcioletnia Zosia Lubańska.
Projekty rękawiczek autorstwa Zofii Stryjeńskiej powstałe po 1930. Widać, że śledziła trendy – połączenie wygody z modernistycznym sznytem.
Potem, między 7 a 12 marca 1901 roku, odbyła się licytacja sklepu i cenniejszych mebli z mieszkania. Wszystko kupił ślusarz Tomasz Gramatyka. Podstawiony, owszem, ale przez samego Lubańskiego. Dzięki temu sklep pozostał w rękach Franciszka. Ostatnią kamienicę w Krakowie należącą do Lubańskich zlicytowano pod koniec roku. Najtrudniejszy okres rodzina przetrwała dzięki pieniądzom ze sprzedaży domu w podkrakowskich Liszkach, który matka Zosi kupiła pół roku przed bankructwem.
W 1907 roku sklep przy Świętej Anny 2 był głównym źródłem dochodu Lubańskich.
Otwierał go subiekt, nie później niż o ósmej. Franciszek przychodził godzinę, może dwie później. I zostawał (z krótką przerwą na obiad) aż do wieczora. W skupieniu pochylał się nad księgą rachunkową albo na płachtach papieru rozrysowywał plany wystaw okiennych na cały tydzień. Używano już bibularzy, ale on wciąż zasypywał świeży atrament piaskiem z piaseczniczki.
Reklamy sklepu ukazują się w prasie. Zosia ozdabia je rysunkami, głównie rękawiczek.
„Nowa Reforma”: „Kto się chce w tym karnawale niedrogo bawić, tego zaprasza się po rękawiczki balowe krótkie i długie do magazynu rękawicznego pod firmą F. Lubański. Tamże nadstawia się rękawiczki długie zniszczone (części z palcami) tak kunsztownie, że się tego nikt nie domyśli. Wszystkie rękawiczki daje się mierzyć. Pranie rękawiczek na poczekaniu”.
Klientów przychodziło wielu. Bo na przykład białe rękawiczki z błyszczącej skórki jagnięcej były nieodłącznym rekwizytem toalety balowej. I to zarówno u pań, jak i panów. Tańczyć bez rękawiczek uchodziło za rzecz niewłaściwą i nieestetyczną.
(Wiele lat później Stryjeńska sama zaprojektuje kilka par. Jej rękawiczki łączą wygodę z modernistycznym sznytem. Zgeometryzowane desenie to wpływ konstruktywizmu. Widać, że śledziła trendy).
Podziw budziły także kaftany i kamizele ze skór sarnich albo łosiowych. Wykańczał je sam Lubański, ręcznie, ścieg po ściegu. Zachwycano się skórzanymi futerałami i spodniami do polowania. Franciszek jeździł do Pragi, Wiednia, Paryża i Triestu kopiować najnowsze wzory. Z zagranicy sprowadzał fachowców, aby doszkalali pracujących dla niego rzemieślników.
Wejście każdego klienta do sklepu obwieszczał mały dzwoneczek tuż nad drzwiami.
Dzwonił więc – co odnotowała Zosia – gdy przychodziła starsza hrabina „w czarnych koronkach, chora na kleptomanię. Za nią zawsze stał lokaj w liberii, z workiem forsy powierzonym mu przez familię, i patrzył, co hrabina bucha po sklepach. Gdy ją odstawił do powozu obwożącego ją po zakupach, wracał do sklepów i wyrównywał zapłatę za skradziony przedmiot. Co hrabina raczyła buchnąć? Nie rzeczy ważne, o nie – tu chodziło o przeżycie, o silniejsze krążenie krwi, o nabranie apetytu na obiad. Więc: rozciągaczka do rękawiczek, więc – puszka z federweisem [proszek do glansowania skóry], dwie, trzy pary rękawiczek, jakaś klamerka dla emocji”.
W sklepie pojawiał się też ziemianin z „wąsiskami jak wiechcie, niebezpiecznie podszyty Potopem Sienkiewicza. Jak go prowadzili starsi subiekci do składu za sklepem mierzyć zamówione skórzane portasy, Zagłoba się w nim budził. W tym składzie, między olbrzymimi, do sufitu roletowymi szafami, pełnymi skór kozłowych, sarnich, duńskich, różnych mocca, pecarów, bizonów, wisiały na ścianach maski fechtunkowe i rapiery. [Zagłoba] nagle składał się, przysiadał, subiektowi jeden rapier do ręki wciskał i lu! na niego w pozycji fechtunkowej ze swoją szablą. «Broń się, waszmość» i ciach! Ciach! Ciach! Subiekt przestraszony początkowo robił kilka ruchów, żeby gościa nie zrażać, ale jak go gdzieniegdzie kolnęło, rzucał szablę i wylatywał na sklep, gdzie Zagłoba siał popłoch”.
Chłopki przynosiły Franciszkowi jagody, jaja, śmietanę, chleb pieczony na liściu kapusty, masło. Lubański kupował bez targowania.
Zosia przybiegała po szkole. Siadała pod ścianą, naprzeciw okna i zaczynała rysować. Zazwyczaj karykatury klientów. Nawet po kilkanaście dziennie.
Największe wrażenie robił na niej malarz Jacek Malczewski, „pan o czarnych jak otchłanie oczach, jarzących się pod obraną z sierści kopułą czaszki” – tak zapamiętała. Przy powitaniu raz dygał jak mała dziewczynka, innym razem udawał kulawego albo oficera. (Kucharka Malczewskich mówiła: „Dużo różnych widziałam, ale takiego najgłupiastego pana jak nasz – nigdy”).
Zosia: „Był nerwowy i ponury, i jak tylko się na niego kto dłużej patrzył, choćby jaka dostojna osobistość, zaraz pokazywał język aż do brody. A przyciągał niestety ogólnie wzrok swym malowniczym a demonicznym wyglądem Mefista: wysoki, w szatach własnego pomysłu, w olbrzymim jak tarcza czarnym filcowym kapeluszu włożonym na tył głowy i w szwedzkich żółtych rękawicach w stylu Ketlinga z mankietami do łokci [zamawiał je u Lubańskiego]. Niejednokrotnie zaznałam widoku sławnego języka pod swym adresem, gdyż się na mistrza wygapiałam zza pleców Taty”.
Młodzieńcze rysunki Zosi Lubańskiej, karta z jej szkicownika, 1901.
Czasami to ojciec zadawał Zosi temat. „Każde moje pociągnięcie ołówkiem czy pędzlem studiował bacznie – wspominała – nasadzając przytem specjalnie na nos swe okulary”. Rysowała na jego prośbę psy, króliki, osły, koty, chłopców w krakuskach, „Żydka z pejsami i cycełesem, pijanicę z nosem czerwonym czulącego się do latarni”.
W roku 1907 zapełniała już kolejny szkicownik.
Pierwszy dostała od Franciszka sześć lat wcześniej. Rysowała wtedy sceny z życia małej dziewczynki (nie możemy wykluczyć, że siebie samej): dziecko zrywa kwiaty, bawi się, leży w łóżku. Twarze i sylwetki, szczególnie na rysunkach kolorowych, Zosia pokazuje z oddali, bez wielu szczegółów. Jakby robiła zdjęcia, nie nastawiając ostrości.
Informacja o autorach i źródłach ilustracji
okładka:
fot. Ryszard Bukowski, 1927 rok, Muzeum Tatrzańskie im. Dra Tytusa Chałubińskiego w Zakopanem
Archiwum Rodziny Stryjeńskich:
s. 12, 15, 16, 17, 21
Przypisy
[1] Kościół pod wezwaniem Świętej Barbary między placem Mariackim a Małym Rynkiem.
[2] Kościół Świętej Trójcy przy ulicy Stolarskiej.