Świat z boku. Absurdy zagranicy - Dobiecki Grzegorz - ebook

Świat z boku. Absurdy zagranicy ebook

Dobiecki Grzegorz

3,5

Opis

O CZYM NIE MÓWI SIĘ GŁOŚNO

Kto odpowiada za śmierć 150 tysięcy Amerykanów? Komu grozi wojna domowa, a gdzie żyje się jak w więzieniu? Który region świata jest bardziej skomplikowany niż montaż mebli z Ikei? I dlaczego Namibia stroi fochy na Niemców? Jakimi absurdami zadziwia nas zagranica?

Nonsensy wytyka jej Grzegorz Dobiecki, który z cyklem Świat z boku występuje w podcaście Dariusza Rosiaka Raport o stanie świata. Na co dzień prowadzi program Dzień na świecie w stacji Polsat News.

Znany dziennikarz z właściwą sobie wnikliwością, humorem i błyskiem w oku mówi o terrorze, obalanych pomnikach i medialnych grach stosowanych przez polityków.

Z BOKU WIDAĆ WIĘCEJ

 

 

Grzegorz Dobiecki to dziennikarz w naszym imieniu. Bo satyra to najlepsze i jedyne antidotum, terapia i ostrzeżenie przed głupotą i podłością wielkich i mniejszych tego świata.

 

Andrzej Poniedzielski

 

To zestaw niebanalnych, a nawet – zaryzykuję – niebinarnych spostrzeżeń. Autor mówi do nas o zupełnie innym, bardziej skomplikowanym świecie. Bawmy się jego słowem i cytujmy znajomym, bo to niezwykła kronika naszych czasów.

Dariusz Rosiak

 

 

Grzegorz Dobiecki urodził się dawno temu w Warszawie. Skończył prawo na UW z wyróżnieniem, ale bez zapału. Bardziej mu się podobało dziennikarstwo, zwłaszcza radiowe. Zaczynał w Radiokurierze u Andrzeja Turskiego. Od stanu wojennego pracował w Radio France Internationale i emigracyjnym Video Kontakcie. Później został paryskim korespondentem multimedialnym (TVP, „Polityka”, „Rzeczpospolita”, RMF FM). Z Francją, gdzie mieszkał w sumie 26 lat, pozostaje związany rodzinnie i emocjonalnie, co daje się zauważyć. Od 2008 r. w Polsat News jest senior-redaktorem magazynu Dzień na świecie. Ostatnio dręczy felietonami słuchaczy podcastu Raport o stanie świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (27 ocen)
7
6
7
7
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Wydawnictwo WAM, 2022

© Grzegorz Dobiecki, 2022

Opieka redakcyjna: Damian Strączek

Redakcja: Anna Śledzikowska

Korekta: Monika Karolczuk

Projekt okładki: Redakcja / Studio Inigo

Fot. na pierwszej stronie okładki © Christopher Furlong/WPA/Shutterstock/East News

Fot. na skrzydełku okładki © Tomek Sikora

Opracowanie graficzne i skład: Lucyna Sterczewska

ISBN 978-83-277-3018-3

MANDO

ul. Kopernika 26 • 31-501 Kraków

tel. 12 62 93 200

www.wydawnictwomando.pl

DZIAŁ HANDLOWY

tel. 12 62 93 254-255

e-mail: [email protected]

Druk i oprawa: AMW • Wrocław

Publikację wydrukowano na papierze iBOOK White 70 g vol. 2.0dostarczonym przez IGEPA Polska Sp. z o.o.

Światu zagraża interpretacja.

Stanisław Jerzy Lec

Wstęp

O świecie można różnie: można głęboko i powierzchownie, reportażowo i eseistycznie, analitycznie i syntetycznie (to ulubiony sposób współczesnych programów informacyjnych: 20 sekund na przyczyny, przebieg i skutki II wojny światowej). Można poważnie i śmiesznie. Przede wszystkim zaś – jak o wszystkim – można o świecie mówić, albo pisać, głupio i mądrze.

Chyba, że się pisze (albo mówi) felietony. Wtedy wchodzimy w nieco inną przestrzeń. W felietonie wszystko wolno, jak w – nie przymierzając – jakimś standupie. Wszystko wolno, choć nie wszystko robić należy. Pewnie dlatego felieton jako forma słowno-literacka jest raczej na schodzącej. We współczesnym świecie popularne są konwencje niezakładające ograniczeń, zwłaszcza walenie cepem najprostszej frazy w potylicę odbiorcy. Nad literacki kunszt, celną metaforę, zgrabną puentę, sztukę niedomówienia, grę z czytelnikiem czy słuchaczem cenniejsze dziś krwisty bluzg i dobicie młotkiem każdej luźno dyndającej śrubki, zwłaszcza takiej, w której gwint nietypowy.

To mnie prowadzi do postaci autora niniejszego zbioru. Są na świecie ludzie zdolni, którzy łączą talent z pracowitością i obdarzają świat pięknem (jakże to nieliczne grono!). Są tacy, którzy umiarkowany talent nadrabiają determinacją – do czego się nie wezmą, zrobią jak należy, choć mało kogo porywają ich dzieła. Są elokwentni nudziarze – absolwenci kursów wystąpień publicznych (coraz liczniejsze grono). Są tacy, którzy nie mają za grosz talentu ani czegokolwiek do powiedzenia, a mimo to ciągle mówią (takich jest dziś najwięcej). I jest jeszcze odrębny typ, bardzo nieliczny, a przez to bezcenny: ludzie, którzy są niezwykle utalentowani, ale owoce ich talentu rzadkie. I to jest właśnie przypadek Grzegorza Dobieckiego.

Proszę mnie dobrze zrozumieć: od kilku dekad autor niniejszego zbioru jest wybitnym i znanym dziennikarzem radiowym, prasowym, a zwłaszcza telewizyjnym. Jego dorobek w tych dziedzinach jest bliski każdemu, kto interesuje się światem, bo o świecie głównie Grzegorz Dobiecki mówi i pisze. Ten zbiór felietonów jest znakomitą ilustracją talentów autora w dziedzinie literackiej, wyraźnie, jak dotąd, niedoreprezentowanej w jego twórczości, przynajmniej tej powszechnie znanej. I chwała mu za to, że zdecydował się na podjęcie trudu pisania co tydzień tekstów, a potem wygłaszania ich w „Raporcie o stanie świata”. Nieskromnie dodam, że chwała również należy się mnie za to, że co tydzień dopingowałem go do pisania kolejnych odcinków „Świata z boku”, wiedząc z własnego doświadczenia, że pisanie felietonów wywołuje stres, w którym stany melancholijne felietonisty zmuszonego do wytwarzania na czas i pod wymiar nierzadko przechodzą w irytację, a nawet agresję skierowaną przeciwko sobie i najbliższemu otoczeniu. Dlatego felietonistów należy otaczać miłością i zrozumieniem, nawet jeśli wydaje się to zadaniem ponad ludzkie siły.

W nagrodę dostajecie Państwo zestaw niebanalnych, a nawet – zaryzykuję – niebinarnych spostrzeżeń na temat świata. Dobiecki był oskarżany o sprzyjanie faszystom, konformizm, bycie mężczyzną, nie wspominając o braku poczucia humoru oraz odchyleniu abstrakcyjnym. Dorzuciłbym do tego niejasne kryteria doboru tematów: ten sam autor pisze o botoksie u polityków, osobowości homo covidus, obalaniu pomników, dramacie uchodźców, patoturystyce i płaskoziemcach, tajskim królu, niemieckiej chemii, rosyjskim szampanie, amerykańskiej chorobie i miłości francuskiej (na ten ostatni temat jeszcze nie napisał, ale nie wiem, co będzie za tydzień).

Używa poprawnej polszczyzny, czasem krasi ją słowami pochodzenia zagranicznego, w tym z wymarłego języka łacińskiego, nie używa przekleństw, formułuje zdanie podrzędnie złożone (wielokrotnie), a następnie wygłasza je do mikrofonu tak, że większość ludzi rozumie. To są poważne zarzuty. W czasach dyktatu mediów społecznościowych wszystko, co wykracza poza przekaz krótki, prosty i wrogi wobec kogoś (nieważne kogo, ważne, żeby to był ktoś, kogo można wyszydzić, wyśmiać, obrzucić błotem), budzi znużenie i poczucie niespełnienia. Tekst dowcipny, inteligentny, zawierający odniesienia historyczne i pozbawiony narracji w ­pierwszej osobie liczby pojedynczej musi boleć.

Nie chwaląc się przenikliwością, osobiście nabrałem podejrzeń wobec autora niniejszego zbioru już w czasach, kiedy lata temu miałem zaszczyt pracować z nim w polskiej sekcji Radia France Internationale w Paryżu. To była jedyna z antykomunistycznych rozgłośni polskojęzycznych działających za pieniądze imperialistycznego Zachodu, która posługiwała się tajną bronią. Inne – Głos Ameryki, Wolna Europa, BBC – w nad wyraz słuszny, poważny i bezkompromisowy sposób dążyły do obalenia ustroju siłą. Radio France Internationale komunistów wyśmiewało, co mnie – młodego wówczas radykała – nieco denerwowało, trochę ciekawiło, a ­najbardziej bawiło.

Bardzo się cieszę, że po latach Grzegorz Dobiecki mówi do nas w swoich felietonach o zupełnie innym, znacznie bardziej skomplikowanym świecie. Bawmy się jego słowem, smakujmy je i cytujmy znajomym, bo to niezwykła kronika naszych czasów.

Dariusz Rosiak

Od autora

Szanowna Czytelniczko, Szanowny Czytelniku, jeżeli jesteś zarazem Widzką/-em lub/oraz Słuchaczką/-em, to prezentację mam ułatwioną, bo może mnie już gdzieś widziałaś/-eś albo/i słyszałaś/-eś/. Jeśli jednak stronią Państwo* od klasycznych mediów audiowizualnych, czy choćby – ze stratą dla mnie – od niektórych z nich, winienem poinformować, że od wielu lat zajmuję się w tych środkach przekazu sprawami międzynarodowymi. Nieraz robię to również w prasie. Co oznacza, że także piszę. Ale nie napisałem żadnej książki (nie każdy dziennikarz może to dziś o sobie powiedzieć). Nie napisałem, gdyż nie opuszcza mnie przekonanie, że nie mam światu niczego nadzwyczajnego do powiedzenia w tak szlachetnej formie.

– Ależ to świetny tytuł książki: Nie mam światu nic do powiedzenia! – wykrzyknął znajomy, któremu wyłuszczyłem swoją motywację (nalegał). No nie. Tego tytułu nie można zawłaszczyć do indywidualnego użytku. On się współcześnie nadaje na szyld nad całymi działami księgarni, na hasło kiermaszy i targów książki. Oddaję gratis.

Nie mam światu nic do powiedzenia, za to świat gada jak najęty. Dziennikarz od spraw międzynarodowych robi z grubsza to samo, co tak zwany biały wywiad. Prowadzi nasłuch zagranicznych sygnałów, dekoduje je i analizuje, po czym redaguje informację lub – jeśli ma odpowiednie doświadczenie i temperament – oddaje się publicystyce. Najlepiej odbieralne są, rzecz jasna, sygnały najmocniejsze: zdarzenia, czyny i słowa, które trafiają na czołówki dzienników. Niemało jest przecież szeptów i szmerów, epizodów i scenek, półtonów i półcieni. One umykają uwadze, choć stanowią istotną ornamentykę wielkich spraw międzynarodowych i o świecie mówią całkiem sporo. Wymowne detale najlepiej dostrzec, gdy stanie się nieco z boku. Czy wtedy patrzy się bardziej przenikliwie? Lepiej i dokładniej wtedy widać? Nie, skądże. Wtedy jednak widać inaczej.

W podcaście Raport o stanie świata szef przedsięwzięcia Dariusz Rosiak opodal sceny głównej zbudował małą lożę z tabliczką „Świat z boku” i mnie w niej zakwaterował. Miejsca tam akurat na jednego zrzędę; dwóch – jak w Muppet Show – już się nie mieści (przepraszam kolegów Łodyńskiego i Kamińskiego). Z dostarczanych z tygodnia na tydzień felietonów zrobiła się spora kupka, której z kolei redaktor z wydawnictwa WAM postanowił nadać formę zbiorku (czyli nie napisałem „książki”!). Powstała konstrukcja elastyczna, chyba odporna na wstrząsy i nawałnice, a może i na upływ czasu. W zasadzie jej fundamentem są aktualności międzynarodowe z lat 2020/2021, ale to nie jest kronika. To taki pawilon z komórkami do przycupnięcia na chwilę lektury; w jednych ciepło, w innych przeciąg, zależy, jak się trafi. Spacerować można w dowolnym kierunku, zabłądzić się nie da.

A o czym są te ulotne internacjonałki? Nieraz odwołuję się w nich do literatury, więc i we wstępie się nią nieskromnie podeprę. Niniejszy zbiór da się zapowiedzieć tak, jak Karol Dickens anonsuje w Klubie Pickwicka XVI rozdział powieści: „opisuje on zbyt wiele przypadków, by je można było tu streścić”.

Grzegorz Dobiecki

* Nie osiągnąłem jeszcze biegłości w tzw. pisowni inkluzywnej, więc ułatwiam sobie komunikację przejściem z formy familiarnej do grzecznościowej. Od dłuższego czasu ruch tym przejściem odbywa się raczej w drugą stronę.

Na poboczu codzienności

Pierwsze potrzeby

Inna sytuacja, inny sprawca – a błagania ofiar identyczne. Dławieni przez covid upominają się o życie tak samo jak duszony przez policjanta George Floyd: nie mogę oddychać… Artykułem pierwszej potrzeby jest dla nich tlen. My wszyscy, których zaraza nie dławi, a tylko irytują maseczki i krępuje lockdown, mamy inne priorytety. Byśmy się nie głowili, co jest, a co nie jest niezbędne do życia w czasie pandemii, władze wyręczają nas w tym trudzie i decydują same. W Belgii pośrednio zdecydowały o losie młodej fryzjerki. Jej zawód i jej salonik trafiły na listę usług „nie najistotniejszych”, wobec tego nie przysługiwał jej również zasiłek. Dziewczyna popełniła samobójstwo. Jednocześnie w tym samym kraju – inaczej niż w sąsiedniej Francji wciąż pretendującej do miana kulturalnego centrum świata – wśród sklepów z artykułami niezbędnymi do życia umieszczono księgarnie.

Z Parmy, tegorocznej stolicy włoskiej kultury, popłynął apel o otwarcie muzeów, kin, sal koncertowych i wystawowych, bo – według jego autorów – kultura to oddech potrzebny teraz jak nigdy… A jest jeszcze kultura bezpośrednich ludzkich kontaktów, której nie uratuje internet. Modny włoski filozof Giorgio Agamben jest zdania, że ograniczenie lub przerwanie kontaktów z innymi ludźmi godzi w samą istotę człowieczeństwa. Francuz Alain Finkielkraut, przeciwnie, uważa, że respektowanie izolacji jest dowodem szacunku dla innych, faktycznym okazywaniem solidarności, czyli postawą głęboko humanistyczną. Mędrców uwierają kwestie filozoficzne; wyznawców tak zwanej mądrości życiowej bardziej uciska gorset sanitarny. Belgom wolno przyjmować w domach tylko jedną osobę, na zewnątrz spotykać się w grupie najwyżej trzyosobowej; są umiarkowanie towarzyscy, więc ponoć im to wystarcza. Bardzo dobrze mają znosić podobne ograniczenia Finowie, sami uważający się za asocjalnych odludków. Inne temperamenty dyktują inne zachowania: Hiszpanie, Włosi, Francuzi łamią zakazy izolacji i społecznego dystansu, aż tutaj słychać echa ich podziemnych corona-party.

Najwięcej otwartych protestów przeciwko zakazom i nakazom widać jednak w Niemczech, co mocno się kłóci z ich wizerunkiem mistrzów dyscypliny społecznej. Czyżby ona nie była już tam wartością pierwszej potrzeby, zwłaszcza gdy wokół morowe powietrze? A może bardzo się mylimy, utożsamiając antymaseczkowców z płaskoziemcami? Bo nie o łykanie teorii spiskowych tu idzie, tylko o poczucie wolności i wspólnoty? Tego samego w gruncie rzeczy brakuje katolikom, którzy we Francji żądają przywrócenia zbiorowych mszy w kościołach. Rząd odpowiada, że pełne otwarcie świątyń nastąpi wraz z pełnym otwarciem handlu. To całkiem nieźle, bo na skali potrzeb religia zostaje zrównana z ­kultem dużo potężniejszym – z konsumpcją.

26/11/20

Po co nam policja

„Pewnego razu zobaczyłem, jak okrutny pies gonił kotka. Ponieważ jestem miłośnikiem zwierząt, więc pochwyciłem duży kamień i przywaliłem psu, aż się przewrócił i jakiś czas leżał nieruchomo”. Tak się zaczyna urocze opowiadanie Mrożka Mały przyjaciel. Teraz oryginalny tekst nieco zmodyfikujmy. Pewnego razu zobaczyłem, jak okrutny policjant gonił manifestanta. Ponieważ jestem humanistą, więc pochwyciłem duży kamień i ­przywaliłem policjantowi…

Czemu ma służyć powyższa wariacja? Ma ona otóż służyć zilustrowaniu typowej postawy mediów oraz polityków spod słusznych sztandarów. Tych, którzy ochoczo piętnują siły porządku, a rzadziej zauważają, że często to policjant się przewraca „i jakiś czas leży nieruchomo”. Jakiś czas albo i dłużej. Policjant był wśród ofiar szturmu na Kapitol. Być może i jego śmierć stała się ceną, jaką Ameryce przyszło zapłacić za spokój w dniu wyprowadzki Trumpa i zaprzysiężenia Bidena. We Francji w ubiegłym roku w trakcie pełnienia obowiązków straciło życie jedenastu policjantów i żandarmów. W większości zginęli z rąk ­podejrzanych, których usiłowali zatrzymać.

Takie dramaty jednak specjalnie nikogo nie poruszają, bo są wpisane w ryzyko zawodowe funkcjonariuszy. Inaczej jest z ich ofiarami, nawet wtedy gdy wina albo zła wola policjanta nie jest bezsporna. Żadnych konkretnych przykładów tu nie będzie, ani uwłaczania niczyjej pamięci, ani kwestionowania ewidentnych zabójstw popełnionych przez policjantów. Jedynie uwaga, że przemoc jest interakcją, relacją zwrotną, ale akceptowalną tylko po jednej stronie. O ile nie wykracza poza granice prawa i współmierności do zagrożenia, przemoc jest środkiem legalnie dostępnym tylko policji. Tak jest skonstruowane państwo. Niestety, również państwo niedemokratyczne, gdzie autorytet władzy zamienia się w autorytaryzm. Co wtedy? Czy opór stawiany OMON-owi na Białorusi, szwadronom prezydenta Duterte na Filipinach albo szturmowym oddziałom w Hongkongu zyskuje większą legitymację niż szarże na policyjne szeregi przeprowadzane przez Antifę, black blocs, Proud Boys czy innych szamanów z rogami? Ci drudzy przecież też powiedzą, że walczą z opresyjnym systemem. Odpowiednio: faszystowskim, rasistowskim, pedofilskim, lewackim – ­niepotrzebne skreślić.

Ludmiła Aleksiejewa, rosyjska dysydentka, mawiała, że w każdym państwie władza, a więc i policja, jest taka, na jaką pozwala społeczeństwo. Najważniejsze więc to się policji nie bać. Nie bać, powtórzmy wyraźnie – żeby nie pomylić z innym apelem brzmiącym podobnie, ale sugerującym zupełnie inny stosunek do tej formacji… Tak czy inaczej, policji się nie zlikwiduje, jak chcieliby anarchiści, a rozwiązać ją i zbudować od początku udało się współcześnie chyba tylko w Gruzji. Zresztą nawet w idealnym państwie bez przestępców i spiskowców policja – żeby uzasadnić swoje istnienie – sama zorganizuje jakiś mord lub zamach. Co już dawno temu wykazał Mrożek w swoim debiucie scenicznym pod adekwatnym tytułem.

21/01/21

Chemia z Niemiec

Wtajemniczeni wiedzą, gdzie można znaleźć bazarkowe budy, drogerie albo nawet kąty w supermarketach skrywające dobra, jakich gdzie indziej nie uświadczysz. Płyny do prania i zmywania, proszki i granulki, rozmaite zmiękczacze, wybielacze i dopachniacze stoją tam pod szyldem „Chemia z Niemiec”. Od identycznych produktów powszechnie dostępnych różnią się jednak wyższą ceną, są bowiem jakościowo lepsze. Niewykluczone zresztą, że jest to mit i kit, który wciskają nam cwani handlarze, zarabiający nie na wyższej jakości swojego towaru, tylko na niższym ilorazie naszej inteligencji. Bo cóż w istocie sugeruje hasło „Chemia z Niemiec”? Tyle, że – jeśli sprytnie nie zadbamy o własny interes, nie załatwimy sobie czegoś specjalnego, nie sypniemy groszem – będziemy skazani na przeciętność. A żyć przeciętnie jest mikro i przykro. Inni potrafią tego uniknąć, toteż chcemy być i mieć tak jak oni…

Syndrom „chemii z Niemiec” daje się zaobserwować nie tylko na niwie handlowej czy w ogóle materialnej. Gdzieś tam w świecie, nieraz nawet całkiem blisko, wypracowano solidne rozwiązania ustrojowe, trwałe instytucje, rozważne i uczciwe reguły rządzenia. A u nas występują ich podlejsze wersje, często wręcz podróbki. Polityków też mają tam jakby z lepszej sztancy; czemu byśmy ich tutaj nie mieli sprowadzić? My – czyli wcale nie tylko Polacy skandujący swego czasu „Havel na Wawel”. Także Ukraińcy, którzy importowali sobie z Gruzji Micheila Saakaszwilego, a z Polski Sławomira N. Albo Francuzi, co to chcieli Baracka Obamę na swojego prezydenta… Paranoję pogoni za „chemią z Niemiec” widać najwyraźniej oczywiście tam, gdzie cudzysłów już nie jest potrzebny: w dziedzinie chemii, biochemii antycovidowej – upolitycznionej i zmerkantylizowanej do sześcianu. Uprzywilejowani nie dostrzegają pominiętych, program COVAX zbiera resztki z pańskiego stołu, negocjacje i kontrakty skrywa tajemnica. Komisja Europejska najpierw przespała, potem przekombinowała, w efekcie głowi się, jak dzielić niedobory. Izrael, wakcynowy mistrz świata, skąpi Palestyńczykom; Afryka całkiem bez szczepionek; Ukraina z wyciągniętą ręką; Węgry biorą, skąd się da. A Władimir Putin wachluje się ostatnim numerem fachowego magazynu „Lancet”, który ogłasza, że rosyjski Sputnik V jednak jest bezpieczny i skuteczny. Ciekawe, czy dojdzie do tego, że za najlepszą „chemię z Niemiec” – również w Niemczech – będzie uchodzić szczepionka z Rosji. Inna potrzebna substancja przypłynie rurą Nord Stream 2…

Margaret Thatcher jeszcze pośmiertnie jest piętnowana za uwagę, że nie ma czegoś takiego jak społeczeństwo, są tylko poszczególni ludzie i ich rodziny. Teraz pandemia poddaje okrutnej weryfikacji zasadność pojęcia „społeczność międzynarodowa”. W zapewnianiu sobie szczepionkowej „chemii z Niemiec” skuteczne okazują się tylko mocne państwa działające w pojedynkę. Zamawiają, gdzie chcą. Płacą za siebie i dla nich szczepionek wystarcza. Jeszcze jedno potwierdzenie zyskuje orwellowska reguła: wszystkie zwierzęta są sobie równe, ale niektóre są równiejsze od innych. Szczera prawda, chociaż ogłosiły ją – bądź co bądź – komunistyczne świnie.

5/02/21