Światło w cichą noc - Krystyna Mirek - ebook + książka

Światło w cichą noc ebook

Krystyna Mirek

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwszy tom serii Willa pod kasztanem – powieści opisujących losy dwóch sąsiadujących ze sobą w podkrakowskiej miejscowości rodzin.

Kraków rozbłysnął tysiącem świateł. Mieszkańcy przygotowują się do świąt. Lecz nie wszystkich przepełnia radość. Antek Milewski wraca do domu po latach, by zacząć wszystko od nowa i zapomnieć o życiowej porażce. W starej willi babci wracają wspomnienia z dzieciństwa, a jedno pytanie wciąż nie daje spokoju: z jakiego powodu jego kochający ojciec nagle porzucił sześcioletniego synka i żonę? Dlaczego nigdy nie próbował naprawić błędu? Czy chłopak będzie na tyle zdeterminowany, by znaleźć odpowiedzi?

Magda Łaniewska i jej dwaj bracia zawsze wyjeżdżają na święta do ciepłych krajów, ponieważ ten czas przypomina im śmiertelny wypadek rodziców. Tym razem jednak zostają, a chłopcy postanawiają pomóc siostrze w zorganizowaniu prawdziwej Wigilii, na której pragnie ugościć swojego chłopaka tradycjonalistę. Przed rodzeństwem pojawia się spore wyzwanie, tylko czy wybranek Magdy jest tego wart? W tę magiczną noc światła zapalą się nie tylko w domach, ale też w sercach mieszkańców Krakowa.

Ciepła, zabawna historia, opowiadająca o prawdziwym życiu zwykłych ludzi, którzy zmagają się z codziennymi kłopotami, niezmiennie szukając szczęścia. Rozpali wyobraźnię i ogrzeje serca w jesienne i zimowe wieczory.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 312

Oceny
5,0 (7 ocen)
7
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
janinamat

Nie oderwiesz się od lektury

Ciepła, optymistyczna, otulająca. Autorka ma dobre pióro, chce się czytać jej powieści.
00

Popularność




Rozdział 1

Świa­tła roz­bły­sły, zanim na dobre zapadł zmrok. Miesz­kańcy osie­dla dom­ków jed­no­ro­dzin­nych z zapa­łem przy­go­to­wy­wali się do świąt. Stara dziel­nica z tra­dy­cjami roz­bły­sła tysią­cem lam­pek. Z dachów spły­wały kaskady świa­teł. Gwiazdki, sople i gir­landy two­rzyły wyjąt­kowy widok. Nawet w płat­kach pada­ją­cego śniegu odbi­jały się refleksy setek maleń­kich żaró­wek.

Tylko dwa domy stały ciemne w tej feerii bla­sku, bez żad­nych świą­tecz­nych akcen­tów, jakby uśpione. Piękna przed­wo­jenna willa skryta w dużym ogro­dzie i nie­wielki domek jed­no­ro­dzinny przy­tu­lony do jej ogro­dze­nia niczym młod­szy brat z nie­pra­wego łoża. Ciche i pogrą­żone w mroku, nie paso­wały do oto­cze­nia.

Antek Milew­ski sta­nął przed zdobną w kiście wino­gron bramą sta­rej willi. Zatrząsł się z zimna i zigno­ro­wał kolejne cie­kaw­skie spoj­rze­nia prze­chod­niów. On też nie paso­wał do tego miej­sca. Był wyso­kim męż­czy­zną i zwra­cał na sie­bie uwagę postawną syl­wetką. Jed­no­cze­śnie jego strój pozo­sta­wał w zupeł­nym ode­rwa­niu od pory roku. Antek miał na sobie dżin­sowe spodnie z dziu­rami i jasne let­nie buty. Na lnianą koszulę z krót­kim ręka­wem zarzu­cił cienką kurtkę. Na ple­cach wisiał mu nie­dbale zawią­zany sza­lik.

Jego cia­łem wstrzą­sały dresz­cze, a oczy miał zmru­żone. Jakby nie chciał widzieć tego, co znaj­duje się wokół.

Nie chciał.

Ludzie co rusz się za nim oglą­dali. Wyglą­dał dziw­nie w swoim pra­wie let­nim stroju i nastro­szo­nej ciem­nej fry­zu­rze pokry­tej świe­żymi płat­kami śniegu. Przy­je­chał zatło­czo­nym auto­bu­sem MPK i szedł pie­szo od odda­lo­nego spory kawa­łek przy­stanku, szo­ru­jąc mokrymi butami po śniegu, ale nawet nie przy­spie­szył kroku. Jakby mu nie zale­żało, by wresz­cie się schro­nić i ogrzać.

A było przed czym się cho­wać. Padało od rana i mróz nie odpusz­czał. Duże, mięk­kie płatki śniegu wiro­wały pod wpły­wem wzma­ga­ją­cego się wia­tru. To w żad­nym wypadku nie była pogoda na spa­cer.

Antek prze­szedł zale­d­wie kilka kro­ków i miał dość. Z coraz więk­szym opo­rem sta­wiał kolejne. Nie tylko z powodu nie­sprzy­ja­ją­cej pogody. Już wie­dział, że pakuje się w kło­poty, a prze­cież wyje­chał z War­szawy wła­śnie po to, by od pro­ble­mów uciec.

Minął już tam­ten park, w któ­rym ojciec uczył go jeź­dzić na rowe­rze, a także ich ulu­biony mostek ide­al­nie nada­jący się, by w letni dzień rzu­cać patyki i patrzeć, dokąd ponie­sie je woda.

Bolało. Nawet nie czuł zimna, choć w prze­mo­czo­nych butach tem­pe­ra­tura się­gała pozio­mów odpo­wied­nich raczej do hodowli pin­gwi­nów niż prze­cho­wy­wa­nia wła­snych stóp i tylko te sym­pa­tyczne zwie­rzaki mogłyby się czuć usa­tys­fak­cjo­no­wane panu­ją­cym tam chło­dem.

Są jed­nak gor­sze rodzaje cier­pie­nia niż to zwy­kłe fizyczne. Na przy­kład tęsk­nota za kimś, kto był wyjąt­kowy.

Sły­szał nie­raz, jak jego zna­jomi mówili: zdrada to nic takiego. Sta­ty­styki podają, że zdra­dza spory pro­cent mał­żon­ków, w tym coraz wię­cej kobiet. Czę­sto to dla nich tylko przy­goda, chwila zapo­mnie­nia, czy­sto fizyczny akt bez zna­cze­nia.

Ale cza­sem zdrada ozna­cza, że jakiś dom zmie­cie nawał­nica. W jed­nej chwili i z taką siłą, że latami nie będzie można go odbu­do­wać. A ich dom był piękny. Z jasno­włosą, ser­deczną mamą i męskim, opie­kuń­czym ojcem, który bar­dzo kochał swo­jego sze­ścio­let­niego syna. Trosz­czył się o niego i spę­dzał z nim dużo czasu. Był wzo­rem, auto­ry­te­tem i całym świa­tem. To mu jed­nak nie prze­szko­dziło nagle odrzu­cić wła­sne dziecko niczym puste opa­ko­wa­nie po nie­smacz­nym posiłku. Bez­war­to­ściowe i nie­po­trzebne.

Lodo­wata woda w butach jest niczym wobec tego. A czas nie zawsze przy­nosi uko­je­nie czy choćby tylko dystans. W tym przy­padku mija­jące lata zmie­niły nie­wiele. Synek wpraw­dzie dorósł, zmęż­niał i dobrze sobie radził, ale tęsk­nota i poczu­cie odrzu­ce­nia wciąż w nim mocno tkwiły. Cza­sem nawet na dłu­żej uda­wało się o nich zapo­mnieć, ale bywały chwile, gdy ból poja­wiał się znie­nacka z taką siłą, jakby to wszystko wyda­rzyło się wczo­raj.

Antek zaczerp­nął powie­trza.

To tylko prze­szłość – powta­rzał bez końca. – Teraz nie ma już żad­nego zna­cze­nia.

Był tak zły na samego sie­bie z powodu tych nie­po­trzeb­nych wspo­mnień, że aż robiło mu się cie­pło mimo rosną­cego z każdą chwilą mrozu. Nie rozu­miał, dla­czego dał się namó­wić na ten sza­leń­czy pomysł, by to wła­śnie on poje­chał do babci.

– Przy oka­zji – powie­działa mama. – Skoro i tak będziesz w Kra­ko­wie.

To nie miało jed­nak nic do rze­czy. Prze­syłka, którą miał prze­ka­zać, z pew­no­ścią nie była tego warta. Można ją śmiało wysłać kurie­rem. Ale mama się uparła, a on nie chciał spra­wiać jej przy­kro­ści.

Zanim naci­snął dzwo­nek, przy­szło mu do głowy, że prze­cież nic nie jest jesz­cze stra­cone. Może się odwró­cić, wsiąść do auto­busu i nadać paczkę z naj­bliż­szej poczty. Nikt się nie dowie.

Nie zdą­żył nawet zro­bić kroku.

Drzwi domu – piękne, o sma­ko­wi­cie cze­ko­la­do­wym kolo­rze – otwo­rzyły się i w pro­sto­ką­cie świa­tła sta­nęła bab­cia Kalina. Dobrze ją widział. Wyglą­dała jakby czas nie miał dla niej zna­cze­nia. Jasna sukienka i cie­pły swe­ter miękko ją otu­lały, kok z war­ko­czy doda­wał god­no­ści, ale naj­waż­niej­szy był ten jedyny na świe­cie pełen cie­pła uśmiech.

Doro­śli męż­czyźni nie pła­czą, więc z pew­no­ścią to pła­tek śniegu roz­pu­ścił się wła­śnie na policzku Antka.

Bab­cia pod­bie­gła do niego lekko i z wdzię­kiem, niczym młoda dziew­czyna na spo­tka­nie z uko­cha­nym. To było trafne porów­na­nie. Kochali się kie­dyś wyjąt­kową miło­ścią. Ale zawie­ru­cha zmio­tła także to uczu­cie.

Nie widział babci od wielu lat. Tyle samo dzie­liło go od ostat­niego takiego uści­sku, jak ten, w któ­rym wła­śnie tonął. Ant­kowi przy­było sporo cen­ty­me­trów wzro­stu i obję­to­ści ramion, a jed­nak przez chwilę poczuł się znów peł­nym ufno­ści małym chłop­cem, który wie­rzy, że świat jest bez­piecz­nym miej­scem, a rodzice wszech­moc­nymi isto­tami zdol­nymi roz­wią­zać każdy pro­blem. To było nie­zwy­kłe dozna­nie i nic nie mogło się porów­nać z nie­wia­ry­godną ulgą i bez­pie­czeń­stwem pod­czas kilku sekund, zanim odsu­nął bab­cię na dłu­gość ramion.

Poznała go od razu. Bez żad­nego trudu.

Myślał, że odda jej paczkę i natych­miast odej­dzie. Był naiwny, ale trzeba mu wyba­czyć. Zapo­mniał, co to zna­czy mieć bab­cię.

Z ser­decz­no­ścią, jaką pamię­tał z dzie­ciń­stwa, i dorów­nu­jącą jej sta­now­czo­ścią bab­cia prze­pro­wa­dziła swój zamiar i nie wda­jąc się w żadne dys­ku­sje, zagar­nęła go do środka.

***

Dom babci wyraź­nie szedł z duchem czasu. Wnę­trze było świeżo odma­lo­wane, jasno­brzo­skwi­niowe ściany przy­wo­dziły na myśl sło­neczne lato, a na ich tle dobrze się pre­zen­to­wały nowe, choć utrzy­mane w kla­sycz­nym stylu meble. Było przy­tul­nie. W kominku pło­nął ogień, na kana­pie i fote­lach leżały puchate koce, a w rogach mięk­kie podu­chy. Od samego patrze­nia robiło się cie­plej.

Bab­cia Kalina dbała o wystrój tego wyjąt­ko­wego miej­sca, zamiesz­ka­nego przez rodzinę Milew­skich od czte­rech poko­leń. Mogła sobie na to pozwo­lić. Ojciec zabez­pie­czył finan­sowo swo­ich bli­skich. Zosta­wił polisy dla matki, żony i syna.

Antek ni­gdy nie sko­rzy­stał z tych pie­nię­dzy. Nie chciał mieć z nimi do czy­nie­nia w żaden spo­sób. Mama cza­sem pod­bie­rała nie­wiel­kie kwoty ze swo­jej puli, kiedy zda­rzyła się ważna potrzeba. A bab­cia korzy­stała w pełni.

To w sym­bo­liczny spo­sób poka­zy­wało poziom żalu poszcze­gól­nych osób. Bab­cia prze­ba­czyła synowi już dawno, choć i ją bar­dzo skrzyw­dził. Mama prze­stała żywić zapie­kły żal kilka lat temu i na pogrze­bie poło­żyła dłoń na trum­nie na znak pojed­na­nia. Tylko Antek nie potra­fił zna­leźć w sobie siły, ochoty ani spo­sobu na prze­ba­cze­nie. Nie dał rady, mimo że chciał. Choćby tylko dla­tego, że to przy­nio­słoby mu ulgę i pomo­gło żyć w spo­koju. Zapi­sał się nawet na spe­cjalną tera­pię, sto­so­wał różne metody, czy­tał, szu­kał roz­wią­zań, modlił się, pró­bo­wał zapo­mnieć – nic nie pomo­gło.

To był jeden z powo­dów, dla któ­rych przez tyle lat nie odwie­dził tego domu. Choć ściany jasnego, prze­stron­nego salonu były świeżo poma­lo­wane, meble nowe, a wnę­trze dokład­nie posprzą­tane, wszystko tutaj pach­niało ojcem. Przy­wo­ły­wało utra­cone dzie­ciń­stwo. A on nie chciał teraz do tego wra­cać, dener­wo­wać się, dys­ku­to­wać o prze­szło­ści. Miał bar­dzo dużo aktu­al­nych kło­po­tów i potrze­bo­wał siły, by je roz­wią­zać.

Ale był tutaj i wspo­mnie­nia pły­nęły same. Usiadł na kre­mo­wej kana­pie i patrzył, jak wesołe ogniki wzno­szą się i opa­dają wokół kilku kawał­ków drewna pło­ną­cych w kominku. Powoli odma­rzał. Bab­cia poszła do kuchni i krzą­tała się tam, a pobrzę­ki­wa­nie tale­rzy, szum wody w czaj­niku i aro­ma­tyczne zapa­chy nio­sły nadzieję na smaczny poczę­stu­nek. Ant­kowi zabur­czało w brzu­chu. Miał zamiar odmó­wić, wykrę­ca­jąc się pil­nymi ter­mi­nami, ale kiedy tylko usiadł na mięk­kiej kana­pie, poczuł zmę­cze­nie tak wiel­kie, że nie był już zdolny do oporu.

Poza tym wbrew logice czuł, że w pew­nym sen­sie dotarł do celu i jego pod­jęta w kilka minut decy­zja, by się prze­pro­wa­dzić do Kra­kowa, która mogła spra­wiać wra­że­nie nie­prze­my­śla­nej, była naj­lep­sza w tej sytu­acji. Musiał zna­leźć drogę do korzeni i odpo­wie­dzi na pyta­nia drę­czące go od lat. Ina­czej nie miał szans ruszyć dalej.

Ode­tchnął i poma­so­wał czer­wone od zimna ręce.

Wraz z cie­płem tego pokoju do Antka wró­ciło zro­zu­mie­nie jego sytu­acji. Poniósł nie­wia­ry­godną klę­skę. Stra­cił wszystko. Pracę, którą tak bar­dzo lubił, z tru­dem kupione nie­wiel­kie, ale wła­sne miesz­ka­nie, a co naj­gor­sze, dobre imię i sza­cu­nek do samego sie­bie. Wczo­raj wie­czo­rem wyka­so­wał pro­fil zawo­dowy, a zaraz potem pry­watny na por­talu spo­łecz­no­ścio­wym. Wstyd mu było teraz z powodu każ­dego umiesz­czo­nego tam zdję­cia. Taki był z sie­bie dumny. Facho­wiec, czło­wiek kre­atywny, doradca, kie­row­nik pro­jektu. Uśmiech­nięty, przy­stojny, oto­czony przy­ja­ciółmi. Cenił to, że wszystko zawdzię­cza wła­snej pracy, inte­li­gen­cji, upo­rowi w dąże­niu do celów. Miał się za sil­nego, mądrego faceta, który nie popeł­niłby ni­gdy błę­dów ojca.

A jed­nak osta­tecz­nie oka­zał się taki sam. Naiwny. Okła­mała go kobieta, którą odru­chowo oto­czył opieką. Miła, sym­pa­tyczna dziew­czyna o szcze­rym spoj­rze­niu. Miała kło­poty i chciał jej pomóc, wyda­wało mu się to natu­ralne. Potem się zako­chał. Wyjąt­kowo mocno. Kiedy się dowie­dział, w jak okropny spo­sób został oszu­kany, poczuł na wła­snej skó­rze, co to zna­czy, że komuś zie­mia usuwa się spod nóg. Skuł go mróz, wobec któ­rego tem­pe­ra­tury za oknem są niczym.

– Napij się. – Bab­cia posta­wiła przed nim ręcz­nie malo­wany jasno­brą­zowy kubek. Uno­sił się nad nim aro­mat goź­dzi­ków, poma­rań­czy, imbiru i cyna­monu. Słyn­nej świą­tecz­nej her­baty.

Antek zwie­dził wiele miejsc, służ­bowo i pry­wat­nie. Bywał w ład­nych restau­ra­cjach i skrom­nych gór­skich schro­ni­skach. Pił wiele her­bat, ale takiej ni­gdzie nie zna­lazł. Napój babci był dosko­na­łym połą­cze­niem słod­kiego smaku, orzeź­wia­ją­cej kwa­sko­wej nuty i korzen­nego zapa­chu. Tem­pe­ra­tura też była ide­alna, by ogrzać zzięb­nięte dło­nie, ale jed­no­cze­śnie nie za wysoka. Napił się i mimo wszystko poczuł ulgę. Jego sytu­acja nie zmie­niła się ani tro­chę, wciąż był na dnie. Jed­nak dno z bab­cią u boku pre­zen­to­wało się nieco ina­czej. Nie był spe­cjal­nie sen­ty­men­talny i do więk­szo­ści spraw pod­cho­dził z chłodną głową, jedze­nie też trak­to­wał jak fizyczną koniecz­ność, bez upa­ja­nia się sma­kiem i zapa­chem.

Ta her­bata była magiczna. Czuł to nawet on, choć w żadną magię nie wie­rzył.

Popa­trzył na bab­cię. Jeśli myślał, że będą teraz mil­czeć, zasta­na­wia­jąc się nad dzie­lącą ich prze­pa­ścią czasu, mylił się. Jeśli sądził, że dla babci jest doro­słym czło­wie­kiem z dowo­dem oso­bi­stym w kie­szeni, ukoń­czo­nymi stu­diami, boga­tym CV oraz pre­sti­żem zawo­do­wym, był w błę­dzie.

– Jak matka mogła cię wypu­ścić z domu w takich butach?! – To były pierw­sze słowa, które usły­szał po tylu latach roz­łąki. – A twoja koszula też woła o pomstę do nieba! Fakt, że len stał się modny, popie­ram. To dobre dla naszego prze­my­słu i skóry każ­dego czło­wieka, ale moja tole­ran­cja wobec krót­kich ręka­wów skoń­czyła się trzy mie­siące temu. Co się dzieje? Ubie­ra­łeś się po ciemku i na oślep?

– W pew­nym sen­sie tak – zaczął się odru­chowo tłu­ma­czyć. – Mia­łem waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż ciu­chy. Spie­szy­łem się.

– Zdej­mij te moka­syny – pole­ciła twardo. – Zaraz ci przy­niosę coś lep­szego. Nie bywa u mnie w domu wielu męż­czyzn, stąd z odpo­wied­nim obu­wiem jest, przy­znam szcze­rze, pewien pro­blem. Ale wymy­ślimy jakiś spo­sób. Mam! – zawo­łała z rado­ścią i wró­ciła do salonu z parą wyraź­nie dam­skich góral­skich kapci obfi­cie obszy­tych owczą wełną.

– Dzię­kuję – odparł sta­now­czo Antek, macha­jąc obron­nie obiema rękami i, mimo całego stresu, roze­śmiał się. Kap­cie były obłędne. – Zdejmę swoje buty – zapro­po­no­wał szybko kom­pro­mis. – Wysu­szę i będzie w porządku. Mogę cho­dzić boso. Tu jest naprawdę cie­pło.

Tak zro­bił. Poło­żył swoje cał­kiem znisz­czone moka­syny z cien­kiej skóry pod kalo­ry­fe­rem i wysta­wił w stronę kominka duże stopy.

– Niech będzie – ustą­piła bab­cia. Jed­nak upły­wa­jące lata miały na nią wpływ. Kie­dyś nie zgo­dzi­łaby się na cho­dze­nie bez pan­to­fli. Ale czas, gdy Antek był łatwym do okieł­zna­nia sze­ścio­lat­kiem, minął bez­pow­rot­nie.

– Przy­wio­złem ci paczkę od mamy – powie­dział rze­czowo. – Są tam zdję­cia. Wiele razy miała ci je ode­słać, ale jakoś się nie skła­dało. Nie wiem, dla­czego wła­śnie teraz się tak uparła, ale kiedy tylko usły­szała, że jadę do Kra­kowa, wymo­gła na mnie obiet­nicę, że je prze­każę do rąk wła­snych. Pro­szę. – Podał jej nie­wiel­kie pudełko.

Zaraz potem się odwró­cił. Nie chciał być nie­grzeczny. To było instynk­towne zacho­wa­nie na wszelki wypa­dek, gdyby bab­cia chciała w jego obec­no­ści zaj­rzeć do środka. Ale ona odło­żyła paku­nek na stół.

Sta­nęła na chwilę i spoj­rzała mu w oczy. Poczuł straszne wyrzuty sumie­nia. Że przy­je­chał dopiero teraz. Cokol­wiek wyda­rzyło się mię­dzy rodzi­cami, miał do sie­bie żal, że pozwo­lił, by do tego stop­nia zawa­żyło na jego rela­cji z bab­cią. Nie powi­nien słu­chać tylko matki, lecz spraw­dzić, co ma na ten temat do powie­dze­nia także druga strona.

Pod­szedł do babci i przy­tu­lił ją nie­zgrab­nie. Naj­pierw nie­śmiało, potem moc­niej.

– Prze­pra­szam – powie­dział. – Dawno powi­nie­nem był cię odwie­dzić. Nie mogę uwie­rzyć, że naprawdę minęło tyle lat.

– Nie gnie­wam się – odpo­wie­działa. – Każdy z nas ma sobie coś do zarzu­ce­nia. Ja też nie­raz nie­po­trzeb­nie się ode­zwa­łam, wtrą­ci­łam. Pró­bo­wa­łam rato­wać rodzinę, jakoś to wszystko sca­lić, ale było z tego powodu tylko gorzej. Twoja mama słusz­nie ma do mnie żal.

– Już chyba nie – powie­dział. – Może dla­tego mnie tutaj wysłała.

– Bez względu na powody jestem jej bar­dzo wdzięczna. Tęsk­ni­łam za tobą. Nie było dnia, żebym o tobie nie myślała. – Otarła zwil­got­niałe nagle oczy. – Ale dość o tym. Szkoda psuć dobre chwile sta­rymi pre­ten­sjami. Chodźmy do kuchni – zapro­po­no­wała. – Przy­go­tuję kola­cję. Mam pyszną pie­czeń i dobry domowy chleb. Wpraw­dzie to na jutro, ale czło­wieka z drogi zawsze trzeba poczę­sto­wać. Cie­bie piąt­kowy post nie doty­czy.

– Upie­kłaś to wszystko dla sie­bie? – zdzi­wił się, że mieszka sama, a dys­po­nuje takimi zapa­sami.

– Nie. – Pokrę­ciła głową i popra­wiła fałdy poma­rań­czo­wej sukienki. W tym kolo­rze tylko jej mogło być do twa­rzy. Był sza­leń­czy, a jed­nak bab­cia Kalina pre­zen­to­wała się w nim dobrze i god­nie. – Pie­czeń jest dla sąsiadki – wyja­śniła. – Magda znowu nie zdąży zro­bić zaku­pów. Pra­cuje do późna. Cza­sem jej poma­gam.

– Czy to jakaś twoja kole­żanka? – zapy­tał, zaglą­da­jąc cie­ka­wie do garnka. Pie­czeń z jasno­brą­zową chru­piącą skórką w oto­cze­niu kolo­ro­wych warzyw nie tylko wspa­niale pach­niała, lecz także świet­nie się pre­zen­to­wała. Był pewien, że i smak ma dosko­nały.

– Nie pamię­tasz Magdy Łaniew­skiej? – zapy­tała bab­cia, spo­glą­da­jąc na niego z rów­nym gło­dem w oczach, jak ten, który on kie­ro­wał w stronę jedze­nia. Tak bar­dzo tęsk­niła za wido­kiem tego chło­paka. Tyle lat cze­kała, żeby znów móc go ugo­ścić i nakar­mić.

– A powi­nie­nem? – Z tru­dem ode­rwał wzrok od zawar­to­ści garnka.

– To młod­sza sio­stra Michała i Bartka – wyja­śniła z cie­płym uśmie­chem i wycią­gnęła talerz z szafki.

– Ach, to dziecko – przy­po­mniał sobie Antek.

– Już kobieta. – Bab­cia się uśmiech­nęła. – Młod­sza od cie­bie tylko o dwa lata. Kie­dyś była to praw­dziwa prze­paść. Wiecz­nie za wami bie­gała, ale ni­gdy nie mogła nadą­żyć. Dziś nie­je­den z was miałby kło­pot, żeby ją dogo­nić. Wyro­sła na świetną dziew­czynę.

To go nie cie­ka­wiło. Gdyby porów­nać wszel­kie tematy tego świata, z feno­me­no­lo­gią języka włącz­nie, nikt nie zna­la­złby takiego, który inte­re­so­wałby go mniej niż świetne dziew­czyny. Jakie­kol­wiek dziew­czyny.

– Mógł­byś odwie­dzić przy oka­zji daw­nych kole­gów. – Bab­cia Kalina nie porzu­ciła swo­jego tematu tak łatwo.

– Nie zdążę – powie­dział. – Mam mało czasu. Wpa­dłem tylko na chwilę. Poza tym pew­nie mnie już nawet nie pamię­tają. To było tak dawno.

– Ależ skąd. Michał czę­sto o cie­bie pyta. Tro­chę się nimi opie­ko­wa­łam po śmierci ich rodzi­ców.

Popra­wił roz­pi­na­jący się zawsze w nie­od­po­wied­nim momen­cie guzik koszuli i zaczerp­nął powie­trza.

– Bar­dzo mi przy­kro – powie­dział. – Nie mia­łem poję­cia, że zostali sami. Dawno?

– Wiele lat temu, i na doda­tek w Wigi­lię. – Bab­cia prze­rwała nakry­wa­nie do stołu i spoj­rzała wnu­kowi w oczy. Takie same, brą­zowe, jak u Arka­diu­sza, jej jedy­nego syna. – Był wypa­dek samo­cho­dowy – powie­działa drżą­cym gło­sem, wciąż nie umiała o tym spo­koj­nie opo­wia­dać. – Dzieci cze­kały pod cho­inką na rodzi­ców, ale oni ni­gdy już nie wró­cili. Od tej pory zawsze na święta wszy­scy troje wyjeż­dżają za gra­nicę. Magda mówi, że od samego zapa­chu świerku kręci jej się w gło­wie.

– Szcze­rze współ­czuję – wes­tchnął ciężko. Dobrze wie­dział, co to zna­czy stra­cić bli­ską osobę.

Bab­cia patrzyła na niego czuj­nie, jakby cze­kała jesz­cze na jakąś reak­cję, ale nic wię­cej nie powie­działa.

– Dzię­kuję za poczę­stu­nek. – Antek usiadł przy stole i spoj­rzał na spory kawa­łek pie­czeni, który hojną ręką nało­żyła mu bab­cia. – Chęt­nie zjem, ale zaraz potem muszę ucie­kać. Zostało mi dużo do zro­bie­nia.

– Dobrze. – Bab­cia znów potul­nie się zgo­dziła.

Nie taką ją pamię­tał. Kie­dyś trzy­mała krótką ręką zarówno jego, jak i trójkę dzieci sąsia­dów, a wobec jej sta­now­czo­ści nawet doro­śli zacho­wy­wali respekt.

Nie zdo­łał jed­nak zna­leźć przy­czyny tej zmiany. Może był to tylko upływ czasu?

Zajął się jedze­niem. Z przy­jem­no­ścią zato­pił zęby w pie­czeni woło­wej. Miała w sobie cechy ide­ału. Soczy­stą mięk­kość oto­czoną chru­piącą skórką i dosko­nałe połą­cze­nie przy­praw.

– Bab­ciu, gotu­jesz naj­le­piej na świe­cie – powie­dział zupeł­nie szcze­rze.

– Dzię­kuję – wes­tchnęła. – Bar­dzo mi bra­ko­wało takich słów. Cze­ka­łam cier­pli­wie i los mnie wyna­gro­dził.

Antek wło­żył do ust kolejny kawa­łek pie­czeni, żeby unik­nąć sko­men­to­wa­nia wypo­wie­dzi babci. Nie był zbyt dobry w głę­bo­kich pod­su­mo­wa­niach ani w ukła­da­niu cie­płych słów pocie­chy. Wciąż czuł też wyrzuty sumie­nia. Bez względu na sta­no­wi­sko mamy w tej spra­wie już dawno powi­nien był odwie­dzić bab­cię Kalinę. Po śmierci syna została prze­cież zupeł­nie sama. Ale koja­rzyła mu się z ojcem. Stała po jego stro­nie i z tego powodu wytwo­rzyła się mię­dzy nią a synową i wnu­kiem ogromna prze­paść. Antek nie zdo­łał jej prze­sko­czyć.

– Pokój jest przy­go­to­wany – powie­działa bab­cia, kiedy zauwa­żyła, że talerz robi się pusty. – Prze­śpij się spo­koj­nie, a jutro poje­dziesz dalej. Dzi­siaj i tak niczego nie zała­twisz. Wszystko o tej porze już zamknięte.

– Da się bez tego. – Wska­zał na swo­jego smart­fona. Jedyne, co mu pozo­stało po dobrej prze­szło­ści.

– Tym lepiej. – Uśmiech­nęła się. – W tym domu inter­net hula jak dzia­dek na naszym weselu, więc możesz korzy­stać do woli. Nawet dzieci sąsia­dów cza­sem mi się wkra­dają do ogrodu i pró­bują zła­mać hasło, bo u mnie zawsze limit nie­wy­ko­rzy­stany.

– Założę ci takie blo­kady, że im się nie uda – zapro­po­no­wał.

– Daj spo­kój. Niech się dzie­ciaki cie­szą.

– Nie wie­dzia­łem, że masz teraz takie libe­ralne poglądy na tematy wycho­waw­cze. – Pokrę­cił głową. – Mnie ogra­ni­cza­łaś nawet tele­wi­zję.

– Im też. Postra­szy­łam, że mam pod­gląd i kto będzie tra­cił czas na głu­poty, wyrzucę.

Roze­śmiał się. Bab­cia Kalina zawsze taka była. Chciała wycho­wać cały świat. Każ­dego zmie­nić na lep­sze. Nie­raz się zasta­na­wiał, dla­czego miała tylko jedno dziecko. Było w niej tyle macie­rzyń­skich instynk­tów, że mogłaby obdzie­lić nimi pół mia­sta. Ale nie zapy­tał o to. To sprawa zbyt oso­bi­sta, a oni stą­pali po kru­chym lodzie. Tak naprawdę prze­cież wcale się nie znali. Czymże był kon­takt z tam­tym sze­ścio­lat­kiem wobec całego czasu, jaki upły­nął od ich ostat­niego spo­tka­nia?

Jed­nak Antek czuł się swo­bod­nie. Jak w domu. I stwier­dził, że to wła­ści­wie dobry pomysł, żeby prze­no­co­wać. Od cze­goś musiał w Kra­ko­wie zacząć. Nie miał tutaj żad­nych zna­jo­mych. Zapla­no­wał dzień, kie­ru­jąc się sta­rymi służ­bo­wymi przy­zwy­cza­je­niami. Przy­jazd do nowego mia­sta, logo­wa­nie na odpo­wied­nim por­talu, zna­le­zie­nie noc­legu, szybka rezer­wa­cja, tak­sówka, kola­cja w restau­ra­cji, wie­czorna praca, prysz­nic, książka, sen.

To wszystko wyma­gało pie­nię­dzy. A on już ich nie miał. Dele­ga­cja też mu się nie nale­żała. W jego port­felu została nie­wielka kwota, wobec któ­rej sta­now­czo powi­nien zacho­wać daleko idącą ostroż­ność. Musiała wystar­czyć, by zacząć od nowa. Kto wie, na jak długo. Spę­dze­nie pierw­szej nocy tutaj było nie­złym roz­wią­za­niem. Mógł się spo­koj­nie zasta­no­wić i przy­go­to­wać. Przy­je­chał ze sto­licy pod wpły­wem impulsu, kom­plet­nie nie­przy­go­to­wany i pro­sto z miesz­ka­nia kolegi, u któ­rego zosta­wił swoje rze­czy w pudłach. Wła­sne wyma­rzone M2 musiał sprze­dać w try­bie pil­nym. Nawet nie pró­bo­wał szu­kać wła­ści­wych ubrań, nie pamię­tał, gdzie co spa­ko­wał. Był w szoku.

Jego bagaż cha­rak­te­ry­zo­wał się dużą przy­pad­ko­wo­ścią. Ale dobrze, że miał cho­ciaż to. Tro­chę kosme­ty­ków, tele­fon i lap­top. Jakaś bie­li­zna na zmianę i dwa pod­ko­szulki. Z mniej­szymi zaso­bami ludzie zaczy­nali swoją drogę i koń­czyli ją dobrze. On też nie zamie­rzał się pod­da­wać.

Pro­po­zy­cja prze­no­co­wa­nia wła­ści­wie spa­dła mu z nieba. Mógł się w spo­koju zasta­no­wić nad kolej­nym kro­kiem.

Ale nie prze­wi­dział jed­nego.

Że bab­cia przy­go­tuje mu łóżko w tam­tym pokoju.

Rozdział 2

Bożo­na­ro­dze­niowa gorączka jest rów­nie groźną cho­robą jak ta, która opa­no­wy­wała kie­dyś poszu­ki­wa­czy złota. Skut­kuje takim samym oszo­ło­mie­niem, nie­zdol­no­ścią do podej­mo­wa­nia racjo­nal­nych decy­zji i stad­nym pędem nie wia­domo wła­ści­wie za czym.

Widać to było szcze­gól­nie w ban­kach.

Zbli­żała się pora zamknię­cia, a klien­tów wcale nie uby­wało. Nie poma­gał komu­ni­kat pły­nący z gło­śni­ków. Kolejne osoby wcho­dziły i zaj­mo­wały miej­sce na końcu dłu­giej kolejki. Więk­szość przy­szła po pie­nią­dze. Pół biedy, jeśli po wła­sne. Ale naj­czę­ściej ludzie pra­gnęli cudzych, krótko mówiąc, kre­dy­tów. Pod­krę­cali wła­sną zdol­ność finan­sową, pod­da­wali zarobki zabie­gom upięk­sza­ją­cym niczym modelki swoje zdję­cia tuż przed publi­ka­cją. Uda­wali, że mniej wydają, a wię­cej zara­biają, byle tylko dostać pie­czątkę na fir­mo­wym doku­men­cie i móc wyda­wać jesz­cze wię­cej. A prze­cież gdyby mówili prawdę o swo­jej świet­nej sytu­acji finan­so­wej, nie musie­liby stać w ten zimowy wie­czór w dłu­giej kolejce, by pro­sić kogoś o wspar­cie. Mie­liby oszczęd­no­ści, by zor­ga­ni­zo­wać święta lub dość roz­sądku, by nie pra­gnąć życia ponad stan.

Magda cza­sem bar­dzo nie lubiła swo­jej pracy. Dzi­siaj był wła­śnie taki dzień. Ostatni przed urlo­pem, więc zmę­cze­nie i ocze­ki­wa­nie na koniec dyżuru dawały o sobie znać. Ale też sprawy, które przy­szło jej dzi­siaj zała­twiać, były wyjąt­kowo trudne. Zwłasz­cza ta ostat­nia. Magda spraw­dzała wła­śnie dane czter­dzie­sto­latka, który spra­wiał wra­że­nie tak znu­żo­nego życiem, jakby miał za sobą co naj­mniej kilka dzie­się­cio­leci wię­cej. Wma­wiał jej, że nie ma żad­nego innego zadłu­że­nia prócz kre­dytu hipo­tecz­nego, ale sys­tem mię­dzy­ban­kowy wyraź­nie poka­zy­wał kilka zaku­pio­nych na raty sprzę­tów, nie­spła­ca­nych w ter­mi­nie zale­gło­ści za let­nie waka­cje, jak rów­nież debet na kon­cie i trzy wyko­rzy­stane do dna karty kre­dy­towe. Co miała mu powie­dzieć?

Ty naiwny kłamco! Myślisz, że dzi­siaj jaka­kol­wiek infor­ma­cja o tobie jest twoją wła­sno­ścią? Bank może spraw­dzić wszystko. Na co i w jakim tem­pie wyda­łeś ostat­nią wypłatę. Ile za tobą błęd­nych decy­zji. A nawet na pod­sta­wie histo­rii konta osza­co­wać twoje szanse na zdro­wie i szczę­ście w mał­żeń­stwie. Na doda­tek z bar­dzo dużą szansą na pra­wi­dłowy wynik.

W dobie płat­no­ści elek­tro­nicz­nych sys­tem zbie­rał nie­wia­ry­godną liczbę infor­ma­cji o klien­cie. Jeśli ktoś był fachow­cem i miał odpo­wied­nie narzę­dzia, mógł się dzięki nim dowie­dzieć o wiele wię­cej, niż wła­ści­ciele kont chcie­liby zdra­dzić.

Tego męż­czy­znę Magda oce­niała słabo. Kła­mał, a to ozna­czało, że był zde­spe­ro­wany. Nie wie­działa, kto czeka na niego w domu. Żona sta­wia­jąca mu nie­re­alne wyma­ga­nia finan­sowe czy dzieci, dla któ­rych Boże Naro­dze­nie było uro­czy­sto­ścią ku czci świę­tego smart­fona i nie wyobra­żały sobie Wigi­lii bez nowego modelu?

Magda nie sądziła, by ten zmę­czony męż­czy­zna szu­kał dodat­ko­wych pie­nię­dzy na wła­sne świą­teczne marze­nia. Zro­biło jej się go żal. Ale nie dała tego po sobie poznać. Czuła na bla­dym policzku, pozba­wio­nym już choćby naj­mniej­szych śla­dów zeszło­rocz­nej opa­le­ni­zny, surowy wzrok sze­fo­wej. Musiała się zacho­wy­wać pro­fe­sjo­nal­nie. Wszy­scy byli już zmę­czeni dłu­gim dniem nie­koń­czą­cych się kole­jek. Jed­nak uśmie­chy na ich twa­rzach miały pozo­sta­wać pro­mienne niczym o poranku w letni dzień, kiedy czło­wieka czeka tylko bło­gie leni­stwo i leżak nad brze­giem morza.

Magda popra­wiła jasno­brą­zową grzywkę i wypro­sto­wała się. Sze­fowa jej nie lubiła, więc musiała bar­dzo uwa­żać. Ale zaraz humor jej się popra­wił. Kon­stanty, kie­row­nik działu kre­dy­to­wego, też wyraź­nie patrzył w jej stronę. Z cie­płem i podzi­wem w oczach.

Pal sześć wszystko inne. Tak naprawdę tylko to się liczyło.

Zmar­no­wany czter­dzie­sto­la­tek nie zała­pał się na świą­teczną pro­mo­cję kre­dy­tową i pełen rezy­gna­cji opu­ścił ramiona, po czym zgar­biony wyszedł z banku. Magda posłała mu dobrą myśl, ale nie miała pew­no­ści, czy to mu w czym­kol­wiek pomoże.

Komu­ni­kat o zamknię­ciu oddziału kolejny raz wybrzmiał z gło­śni­ków i powoli dało się zauwa­żyć pewną zmianę. Nie­któ­rzy klienci wyszli natych­miast, a innych trzeba było nakło­nić deli­katną per­swa­zją do zło­że­nia wizyty w następ­nym ter­mi­nie. Tak czy ina­czej, oddział sta­wał się pusty. Pra­cow­nicy zaczęli zamy­kać swoje sta­no­wi­ska.

Magda pod­nio­sła głowę i zła­pała kolejny uśmiech Kon­stan­tego. Nie wie­działa, co o tym sądzić. Spo­ty­kali się już od wielu tygo­dni, ale jak dotąd nic kon­kret­nego z tego nie wyni­kało. Od czasu do czasu Kon­stanty zapra­szał ją na kola­cję czy do kina. Cho­dzili do baru na prze­rwę, świet­nie się razem bawili, a także pro­wa­dzili dłu­gie roz­mowy przez tele­fon i na cza­cie. Od początku zasta­na­wiała się, do czego to wszystko zmie­rza. Czy dopi­sy­wać tej histo­rii jakiś głęb­szy sens? Poszu­ki­wać obja­wów wza­jem­no­ści wobec uczu­cia, które ją od pierw­szej chwili porwało bez reszty, a pogłę­biało się z każdą wspól­nie spę­dzoną chwilą? Gło­wiła się, czy warto być pierw­szą, która zada pyta­nie wprost.

Bała się, że zosta­nie odrzu­cona i nie­po­trzeb­nie się skom­pro­mi­tuje. Kon­stanty spo­ty­kał się na lan­czu nie tylko z nią. Cie­szył się dużym powo­dze­niem wśród kobiet i naj­wy­raź­niej odpo­wia­dała mu taka sytu­acja. Wobec każ­dej kole­żanki w dziale był wyjąt­kowo miły. W jego przy­padku łatwo było pomy­lić cza­ru­jącą uprzej­mość z uczu­cio­wym zaan­ga­żo­wa­niem.

Ostat­nio czę­sto wspo­mi­nał, że zna­lazł się w takim punk­cie życia, że naj­bar­dziej chciałby sta­bi­li­za­cji. To spra­wiło, że emo­cje, jakie buzo­wały wokół niego, zyskały jesz­cze wyż­szą tem­pe­ra­turę. Nie­jedna kole­żanka marzyła, by stwo­rzyć razem z nim praw­dziwy dom.

Cięż­kie spoj­rze­nie sze­fo­wej było zna­kiem, że może jed­nak to wła­śnie Mag­dzie w tej spra­wie się poszczę­ści. Zazdrość wpły­wo­wej rywalki wyda­wała się wręcz nama­calna. Coś było na rze­czy. Uśmie­chy Kon­stan­tego to nie tylko zwy­kła uprzej­mość. Zwierzch­niczka wyczu­wała zagro­że­nie dla wła­snych pla­nów. Luiza Jarzą­bek też pozo­sta­wała pod ewi­dent­nym wpły­wem szefa działu kre­dy­tów, a on żar­to­wał z nią rów­nie czę­sto i lekko.

Ale Mag­dzie trudno było uwie­rzyć, że ten wyjąt­kowy męż­czy­zna wybrał zwy­kłą szarą kon­sul­tantkę zamiast wpły­wo­wej, ele­ganc­kiej i zadba­nej sze­fo­wej. Luiza była nie­wia­ry­god­nie atrak­cyjną kobietą. Ponoć na Insta­gra­mie każdy pod­kręca swój wize­ru­nek i popra­wia zdję­cia. Ona nie musiała. Była cho­dzą­cym insta­gra­mo­wym marze­niem tysięcy kobiet. W jakiej­kol­wiek pozie by sta­nęła, jej brzuch zawsze był pła­ski, włosy pro­ste, a maki­jaż bez zarzutu. Piękny uśmiech uka­zy­wał gar­ni­tur bie­lut­kich zębów.

Mogła mieć wielu męż­czyzn, lecz upa­trzyła sobie Kon­stan­tego. Nie bez powodu. Pra­co­wał wpraw­dzie w banku, ale pocho­dził z zamoż­nej rodziny i wia­domo było, że za kilka lat przej­mie firmę ojca. Na razie pozna­wał życie z każ­dej strony i sam się utrzy­my­wał, to było jed­nak coś zupeł­nie innego niż w przy­padku więk­szo­ści ludzi. Po ośmiu godzi­nach pracy Kon­stanty wra­cał do luk­su­so­wego domu, a mama poda­wała mu ele­gancką kola­cję na dro­giej por­ce­la­nie.

Magda zako­chała się w nim z innego powodu. Nie liczył się dla niej stan konta jego ojca. Lubiła go, bo był świet­nym face­tem. Dow­cip­nym, pra­co­wi­tym, ser­decz­nym, który z każ­dego sza­rego dnia umiał zro­bić święto. Nie za pomocą karty kre­dy­to­wej, lecz swo­jej oso­bo­wo­ści.

Lubiła go to było zde­cy­do­wa­nie za słabe słowo. Tak naprawdę kom­plet­nie stra­ciła dla niego głowę. Był niczym nie­ustan­nie iskrzące się źró­dło szczę­ścia i rado­ści. Jak cho­dząca latar­nia o nie­wy­czer­pa­nej mocy. Ni­gdy wcze­śniej kogoś takiego nie spo­tkała. W jej domu od lat pano­wały sza­rość i sto­no­wane emo­cje. Uśmie­chali się cza­sem, ale deli­kat­nie. Nawet żar­to­wali. Ale nikt nie śmiał się w głos i normą była raczej powaga. W poko­jach kró­lo­wała cisza. Strach było ją burzyć, by nie wywo­łać śpią­cych w każ­dym kącie wspo­mnień. Zazwy­czaj dziecko prę­dzej czy póź­niej uczy się, że gorą­cego żelazka nie warto doty­kać. To boli. Oni też zro­zu­mieli już dawno, że nie należy nawet zbli­żać się do nie­któ­rych tema­tów.

W tym celu co roku sta­ran­nie omi­jali świę­to­wa­nie Bożego Naro­dze­nia, choć wobec natłoku reklam wcale nie było to takie łatwe. Ale mieli sporą wprawę. Stwo­rzyli cał­kiem sprawny sys­tem. Wystar­czyło nie oglą­dać tele­wi­zji, tylko korzy­stać z ser­wi­sów fil­mo­wych, a od wystaw skle­po­wych zwy­czaj­nie odwra­cać wzrok. W fazie szczy­to­wej, to zna­czy dwa dni przed Wigi­lią, zazwy­czaj byli już daleko na cie­płych wyspach, by odciąć się cał­ko­wi­cie od tego, co dzieje się w przy­wią­za­nym do tra­dy­cji kraju. Nie było to może ide­alne roz­wią­za­nie, ale w ich sytu­acji i tak naj­lep­sze. W tym roku rów­nież tak wła­śnie pla­no­wali postą­pić.

– Cześć. – Kon­stanty pod­szedł tak cicho, że cał­kiem ją zasko­czył. Od razu się uśmiech­nęła. Ten chło­pak miał w sobie natu­ralny wyzwa­lacz rado­ści. – Zmę­czona?

– O, tak – przy­znała. – Wyjąt­kowo ciężki dzień. Mam wra­że­nie, że dzi­siej­sze osiem godzin trwało o wiele dłu­żej.

– Zga­dzam się. Powinni nam pła­cić podwój­nie za takie dniówki, ale tego wnio­sku jako przy­szły pra­co­dawca nie złożę. – Uśmiech­nął się.

– Może ja to zro­bię? – Magda przy­ło­żyła kartę do czyt­nika i z przy­jem­no­ścią weszła na zaple­cze. Było to wpraw­dzie zwy­kłe, cia­sne pomiesz­cze­nie z szaf­kami i nie­wiel­kim anek­sem kuchen­nym, ale koja­rzyło się z prze­rwą lub koń­cem pracy.

– Znaj­dziesz czas, by wypić ze mną dobrą her­batę albo lampkę wina? – Kon­stanty pod­szedł do niej bli­żej niż zwy­kle. Do tej pory mieli za sobą tylko kilka poca­łun­ków, które wła­ści­wie można było uznać za przy­ja­ciel­skie, parę chwil przy­tu­la­nia i trzy­ma­nie się za rękę. Nic wię­cej. Dla­tego Mag­dzie tak trudno było okre­ślić tę rela­cję.

– Chciał­bym ci coś waż­nego powie­dzieć. Wyj­dziesz ze mną dzi­siaj wie­czo­rem na mia­sto? – Kon­stanty przy­su­nął się jesz­cze bli­żej. Oparł się jedną dło­nią o ścianę, przy któ­rej stała wła­śnie Magda. Pochy­lił się w jej stronę, two­rząc natu­ralną osłonę. To było bar­dzo przy­jemne. Jego ramiona zamy­kały prze­strzeń wokół i można było poczuć się pew­nie i bez­piecz­nie. Dla Magdy były to zde­cy­do­wa­nie prio­ry­te­towe war­to­ści. Lubiła cza­sem czuć się małą kobietką.

Na zaple­czu zapa­no­wało dziwne mil­cze­nie, chyba wszy­scy ocze­ki­wali na odpo­wiedź. Nikt nie odwa­żył się spoj­rzeć w stronę sze­fo­wej. Luiza Jarzą­bek zasty­gła, jakby w jej żyłach pły­nęło dotąd roz­pa­lone żelazo, które nagle pod wpły­wem tego pyta­nia stę­żało i unie­ru­cho­miło ją na kilka dłu­gich sekund.

– Bar­dzo chęt­nie – odpo­wie­działa Magda, nie do końca wie­rząc, że cała ta sytu­acja ma miej­sce naprawdę. Zebrani wokół pra­cow­nicy ubie­rali się i uda­wali, że wcale nie pod­słu­chują.

Kon­stanty szybko ode­rwał się od ściany, wło­żył swoją fir­mową kurtkę wartą śred­nią kra­jową pen­sję i sta­ran­nie zawi­nął sza­lik. Magda ubie­rała się dłu­żej. Lekko drżą­cymi pal­cami zapi­nała suwak i ukła­dała fałdy cie­płej chu­sty. Zasta­na­wiała się przez chwilę nad wło­że­niem czapki. Roz­są­dek za tym prze­ma­wiał, za oknami mróz bił kolejne rekordy i padał śnieg. Uznała jed­nak, że względy urody są waż­niej­sze. Roz­pu­ściła dys­kret­nie włosy, wci­snęła czapkę w kie­szeń i podała rękę Kon­stan­temu.

Wła­śnie dział się na jawie piękny sen. Czuła, że jest to pierw­szy krok do życia peł­nego miło­ści, o któ­rym marzy tak wiele osób. Magda cie­szyła się nie tylko ze względu na sie­bie. Nie ona jedna trwała w zawie­sze­niu niczym uśpiona dziew­czyna z bajki. Nie­ru­chome i zamro­żone pozo­sta­wało też życie jej braci. Funk­cjo­no­wali. Michał punk­tu­al­nie wycho­dził co dzień rano z domu, żeby z zaan­ga­żo­wa­niem wspi­nać się po szcze­blach kor­po­ra­cyj­nej kariery. Młod­szy Bar­tek wciąż szu­kał swo­jego miej­sca w życiu. Wieczny chłop­czyk, któ­rego dora­sta­nie zatrzy­mało się w pamiętną Wigi­lię, spra­wiał wra­że­nie, jakby emo­cjo­nal­nie wciąż tkwił w tam­tym punk­cie.

Żaden z nich ni­gdy nie zwią­zał się z dziew­czyną na stałe. Nawet w przy­jaź­niach pil­no­wali, by nie prze­kro­czyć pew­nej gra­nicy. Naj­bar­dziej na świe­cie bali się stra­cić kogoś bli­skiego.

Magda chciała dać im nama­calny przy­kład, że zmiana jest moż­liwa. Poka­zać, że miłość potrafi być piękna i bez­pieczna. Odcza­ro­wać zło, które kie­dyś się wyda­rzyło. Zacząć wresz­cie nowy roz­dział. Kon­stanty był dla niej darem nie­bios. Nie ze względu na swoją pozy­cję spo­łeczną, ale ener­gię życiową, opty­mizm i dobre emo­cje pły­nące z każ­dego jego słowa. Magda wycho­dziła z biura i czuła, jak rosną jej skrzy­dła. Była pewna, że kurtka na ple­cach pod­nosi się w odpo­wied­nich miej­scach. Poziom endor­fin prze­kra­czał wszyst­kie znane normy.

Nie widziała miny swo­jej sze­fo­wej. Ani tego, że zaraz po ich wyj­ściu Luiza wzięła do ręki tele­fon i wybrała numer ojca Kon­stan­tego. W oczach miała deter­mi­na­cję osoby goto­wej na wszystko.

Rozdział 3

Aż mu dech zaparło, kiedy zamknął za sobą drzwi. Nie spo­dzie­wał się tego widoku. Bab­cia wska­zała mu pokój, a on wrzu­cił torbę, wycią­gnął nie­wielką saszetkę z kosme­ty­kami i poszedł pod prysz­nic. Marzył o chwili odpo­czynku. Nie spał porząd­nie od trzech dni. Do tej pory, nakrę­cany adre­na­liną, nie zwa­żał na to. Ale cie­pła her­bata i trzask ognia na kominku przy­po­mniały mu o zmę­cze­niu. Nie­wia­ry­god­nym znu­że­niu, jakiego nie doświad­czył jesz­cze ni­gdy w życiu. Wie­dział, że musi iść do łazienki szybko, jeśli bowiem choć na moment usią­dzie na łóżku, już się z niego nie pod­nie­sie.

Nie roz­glą­dał się wokół. Dopiero teraz sta­nął w progu z ręcz­ni­kiem owi­nię­tym wokół umię­śnio­nego brzu­cha i dotarło do niego, że to ten pokój. Usiadł, jakby mu ktoś pod­ciął nogi, a na coś takiego ni­gdy prze­cież nie pozwa­lał. Pra­co­wał na co dzień przy biurku i był inży­nie­rem, ale umiał się bić. W razie potrzeby na wiele spo­so­bów bro­nił swo­ich racji.

To go jed­nak poko­nało.

W całym domu pano­wały cisza i ciem­ność. Świa­tła sta­ran­nie poga­szono. Bab­cia już spała albo uda­wała, że śpi. Fakt, że umie­ściła go wła­śnie tutaj, nie mógł być dzie­łem przy­padku. Dom miał sporą powierzch­nię i bez pro­blemu mogła zapro­po­no­wać mu inne miej­sce.

Zaci­snął powieki ze zło­ścią. Wal­czył z pokusą, by ubrać się i natych­miast stąd wyjść. Ale na samą myśl, że miałby znowu wło­żyć swoje prze­mo­czone buty i ruszyć na mróz, po czym udać się w nie­wia­do­mym kie­runku, poczuł kolejną falę zmę­cze­nia.

Poło­żył się, rzu­cił mokry ręcz­nik na pod­łogę i posta­no­wił po pro­stu się prze­spać. Bez pod­tek­stów i doszu­ki­wa­nia się głęb­szych zna­czeń. Zwy­czaj­nie prze­no­co­wać. Jak w hotelu. Zigno­ro­wać fakt, że łóżko znaj­duje się w daw­nym pokoju ojca. Że wystrój wnę­trza spra­wia wra­że­nie, jakby się weszło bez biletu do muzeum lat sie­dem­dzie­sią­tych. Meblo­ścianka z błysz­czącą poli­turą, stare biurko, radio z tam­tych cza­sów i wiszące wszę­dzie modele skle­ja­nych samo­lo­tów. Widział je, mimo iż zga­sił lampę.

I pamię­tał. To było jedno z naj­więk­szych marzeń jego dzie­ciń­stwa. Poba­wić się nimi. Ale tata nie pozwa­lał, ponie­waż modele były zbyt deli­katne. Za to obie­cał, że kiedy Antek pod­ro­śnie, nauczy go je kleić i będą to robić razem. A potem wszyst­kie mu poda­ruje. Ni­gdy się to nie stało.

Zamknął oczy. Chrza­nił pla­sti­kowe samo­loty. Chciał tylko spać.

***

To była wyjąt­kowo uro­kliwa restau­ra­cja. A może Mag­dzie tylko się wyda­wało. Znaj­do­wała się w takim sta­nie, że na cokol­wiek spoj­rzała, wszystko jej się podo­bało. Kel­ner wyprzy­stoj­niał, ser­wetki na sto­li­kach miały głęb­szy odcień bieli, a kwiaty w wazo­ni­kach pach­niały, choć z tej odle­gło­ści nie mogła tego poczuć. Zdjęła kurtkę, a Kon­stanty zaniósł ją szat­nia­rzowi. Popra­wiła bluzkę. Nie czuła się odpo­wied­nio ubrana, ale nie chciała sobie psuć humoru z tego powodu.

Zamie­rzała czer­pać z rado­ści tego wie­czoru peł­nymi gar­ściami.

Kon­stanty popro­wa­dził ją w stronę sto­lika. Miał rezer­wa­cję, więc dla niego naj­wy­raź­niej nie był to spon­ta­niczny odruch, lecz zapla­no­wana akcja. Wybrał naj­lep­sze miej­sce. Tuż przy oknie, z wido­kiem na kra­kow­ski rynek i sto­jące rzę­dem dorożki. Otu­lone łagod­nie spa­da­ją­cymi płat­kami śniegu, wyglą­dały nie­zwy­kle roman­tycz­nie. Kel­nerka w bor­do­wej sukience pode­szła szybko i uśmie­cha­jąc się ser­decz­nie, podała karty.

Magda miała ochotę na wszystko. Czuła szczę­ście tak wiel­kie, że aby w pełni je prze­żyć, bra­ko­wało jej sił. Chciała zjeść każdą zupę i danie główne, a potem deser, naj­le­piej kilka. W tej jedy­nej, wyjąt­ko­wej chwili nie prze­szka­dzały jej nawet świą­teczne ozdoby roz­wie­szone nad oknami ani sto­jąca w rogu sali cho­inka. Ale usia­dła tak, by na nią nie patrzeć.

Zło­żyli zamó­wie­nie, a Kon­stanty przy­wi­tał się z wła­ści­cie­lem lokalu. Jak się oka­zało, dobrym zna­jo­mym. Wymie­nili kilka grzecz­nych uwag, a pan Wik­tor pochwa­lił się zdję­ciem pię­cio­mie­sięcz­nego synka. Wresz­cie odszedł i zostali sami.

Takie dłu­gie spoj­rze­nie pro­sto w oczy nie zda­rza się czę­sto. Kiedy patrzysz i pły­nie wyzna­nie, choć nie pada jesz­cze ani jedno słowo. Coś się zmie­niło. Kon­stanty wyraź­nie pod­jął decy­zję. Już to wie­działa. Nie musiała spo­glą­dać na jego dłoń, która zanu­rzyła się w kie­szeni mary­narki, by wycią­gnąć z niej gra­na­towe pude­łeczko. Nie zdzi­wiła się, że nie było to tra­dy­cyjne czer­wone serce. Kon­stanty nie lubił ogra­nych sche­ma­tów. Jed­nak w tym jed­nym ustą­pił tra­dy­cji. Kupił dla Magdy pier­ścio­nek.

Kiedy go zoba­czyła, w jej dużych oczach zakrę­ciły się łzy. Sala roz­bły­sła jesz­cze moc­niej, bo wszyst­kie świa­tełka się lekko roz­myły, a jasne oczko pier­ścionka zyskało wiele dodat­ko­wych iskier.

– Wiesz, o co chciał­bym cię zapy­tać?

Kiw­nęła głową.

– Mam nadzieję, że nie pła­czesz z tego powodu, że zaraz mi odmó­wisz, a szkoda ci takiego ład­nego pier­ścionka.

Roze­śmiała się.

– Nie – odpo­wie­działa i otarła łzy.

– Chciał­bym, żeby nasz zwią­zek wszedł w jakąś bar­dziej for­malną fazę – powie­dział. – Nie pro­po­nuję ci jesz­cze usta­la­nia daty ślubu. Niech to się spo­koj­nie roz­wija. Ale chciał­bym, żebyś wie­działa, że jesteś dla mnie kobietą wyjąt­kową i jedyną.

Na nic się zdało osu­sza­nie oczu. Łzy wzru­sze­nia znów popły­nęły.

– Dzię­kuję – powie­działa drżą­cym gło­sem i podała mu dłoń.

Tak pięk­nego pier­ścionka jesz­cze nie widziała. Choć Kon­stanty pra­co­wał jak wszy­scy i dosta­wał taką samą wypłatę, pocho­dził jed­nak z innego świata i cza­sem wyraź­nie było to odczu­walne. Na przy­kład teraz.

Pod­szedł i poca­ło­wał ją deli­kat­nie.

Ta restau­ra­cja nie bez powodu cie­szyła się renomą. Przy­stawki były już gotowe, a jed­nak kel­nerka stała u szczytu scho­dów i cze­kała tak­tow­nie, by nie zepsuć waż­nej chwili. Dopiero gdy Kon­stanty usiadł na swoim miej­scu, a Magda po raz kolejny otarła policzki, dziew­czyna pode­szła i posta­wiła przed nimi talerz z wybo­rem maleń­kich prze­ką­sek.

Magda nie czuła już głodu. Z wra­że­nia zapo­mniała o wszyst­kich innych czyn­no­ściach prócz prze­ży­wa­nia nie­ogar­nio­nego szczę­ścia.

– W nie­dzielę zapra­szam cię do nas na obiad – powie­dział Kon­stanty, z cha­rak­te­ry­styczną dla niego ener­gią prze­cho­dząc do kolej­nego punktu. – Mama już się nie może docze­kać, żeby cię poznać. W kółko zadaje mi pod­stępne pyta­nia, żeby się cze­goś wię­cej o tobie dowie­dzieć. Była nawet u nas w banku z misją wywia­dow­czą. Ale ty mia­łaś aku­rat wtedy drugą zmianę.

– Boję się. – Magda aż zadrżała. – Ni­gdy nie byłam dobra w prze­cho­dze­niu testów. Nawet egza­min na prawo jazdy zda­wa­łam kilka razy.

– Zupeł­nie nie ma czego się oba­wiać. – Kon­stanty się uśmiech­nął, a ona poczuła, jak spływa na nią spo­kój. – Mama jest mądrą, cie­płą kobietą i nie ma zwy­czaju wtrą­cać się w moje życie. Teraz tylko prze­żywa wyjąt­kowe emo­cje, bo po raz pierw­szy kupi­łem pier­ścio­nek.

– Rozu­miem ją.

– Na pewno cię polubi. Nie przy­znaje się do tego, ale od lat marzy o tym, żebym zało­żył rodzinę. Jestem naj­młod­szy. Mój brat i sio­stra dawno się ustat­ko­wali i budują honor rodziny oraz dobro­byt kraju przez gor­liwe przy­spa­rza­nie mu nowych oby­wa­teli, a dla moich rodzi­ców to jedyny model szczę­ścia. Praca i szczę­śliwa rodzina.

– Tu się aku­rat z nimi zgo­dzę.

– Wiem. Masz w sobie coś takiego, co nie­wia­ry­god­nie kusi. Wie­dzia­łem to już od pierw­szego momentu, kiedy cię zoba­czy­łem w pracy. Jesteś praw­dziwą kobietą, straż­niczką ogni­ska. Coraz mniej takich wokół. A ja się tro­chę wyszu­mia­łem, przy­znaję. Ale w głębi duszy cały czas szu­ka­łem kogoś takiego.

Od nad­miaru kom­ple­men­tów, głodu i wypi­tego na pusty żołą­dek wina Mag­dzie zaczęło się lekko krę­cić w gło­wie.

– Spo­tkamy się w nie­dzielę całą rodziną – mówił dalej Kon­stanty. – Czuję, że sobie przy­pad­nie­cie do gustu. To wesoła kom­pa­nia. Tra­dy­cjo­na­li­ści, ale z humo­rem i dystan­sem do sie­bie.

– Już ich lubię – powie­działa szcze­rze.

– A na póź­niej mam genialny pomysł. Moja mama uwiel­bia święta. Wiem, że wy zwy­kle wyjeż­dża­cie, ale pomy­śla­łem, że to świetny moment, żeby się poznać. Może wpa­dli­by­śmy do cie­bie z rewi­zytą w Wigi­lię?

Chyba zabra­kło prądu. Jak bowiem ina­czej wytłu­ma­czyć gwał­towny przy­pływ zimna, jaki poczuła? Świa­tła przy­ga­sły. Nic już nie błysz­czało. Nawet pier­ścio­nek nagle posza­rzał, a prze­cho­dząca obok kel­nerka zaczęła wyglą­dać na zmę­czoną i prze­pra­co­waną. Restau­ra­cja oka­zała się nawet w poło­wie nie tak uro­kliwa, jak na początku.

Magda zdrę­twiała. Nie tłu­ma­czyła Kon­stan­temu, dla­czego w ich domu nie cele­bruje się świąt i do jakiego stop­nia jest to bole­sny temat. Cze­kała na lep­szy moment, była to bowiem bar­dzo oso­bi­sta opo­wieść i doty­czyła nie tylko jej, lecz także braci. Chciała mieć pew­ność, że zosta­nie dobrze zro­zu­miana.

Jej dom nie był zwy­czajny. Zapach świerku mógł skut­ko­wać napa­dami smutku. Nie jadano ser­ni­ków ani makow­ców nawet w środku lata. Zimą zasłony w domu były szczel­nie zasu­nięte, by uliczne deko­ra­cje zbyt­nio nie rzu­cały się w oczy. Mogło się to wyda­wać przy­pad­ko­wemu obser­wa­to­rowi nieco para­no­iczne. Tego nie był w sta­nie pojąć nikt, kto jako dziecko nie cze­kał na rodzi­ców w dniu Wigi­lii pod pięk­nie ude­ko­ro­waną cho­inką, by osta­tecz­nie póź­nym wie­czo­rem zostać zbu­dzo­nym ze snu wie­ścią, że oni ni­gdy już nie wrócą.

Kon­stanty nie znał szcze­gó­łów tej histo­rii. Wycho­wał się w peł­nym domu i był bar­dzo przy­wią­zany do świą­tecz­nej cele­bry. Dla jego rodziny Boże Naro­dze­nie to były naj­waż­niej­sze dni w roku. Wie­działa o tym. Zaczerp­nęła powie­trza. Musiała jakoś zare­ago­wać. Kon­fron­ta­cja z prze­szło­ścią była nie­unik­niona.

Czuła to od dłuż­szego czasu. Dłu­żej nie spo­sób było tak żyć. Zarówno ona, jak i jej bra­cia musieli w końcu zosta­wić za sobą dzie­ciń­stwo i zacząć wła­sne życie. Byli już doro­śli.

Nad­szedł moment, w któ­rymś ktoś odważny musiał wyko­nać pierw­szy krok. Powie­dzieć „dość” całej tej sytu­acji. Wyglą­dało na to, że los wska­zał wła­śnie na nią, choć była naj­młod­sza.

– Pla­no­wa­li­śmy wpraw­dzie wyjazd – powie­działa cicho. – Ale chęt­nie zosta­niemy. – Nie mogła się nadzi­wić, że te słowa jed­nak prze­szły jej przez gar­dło.

– Cie­szę się. – Cała syl­wetka Kon­stan­tego potwier­dzała jego słowa. – Nie zamie­rzam wpra­szać się do was na samą kola­cję, domy­ślam się, że woli­cie spę­dzić ją razem, a nie z obcymi w grun­cie rze­czy ludźmi, ale może przyj­dziemy póź­niej.

– Nie – zapro­te­sto­wała. – Spo­tkajmy się przy wigi­lij­nym stole. Przy­go­tuję wszystko tak, jak się to robi u nas. To ide­alny moment, by się poznać.

– O, zga­dza się. – Miała wra­że­nie, że Kon­stanty zaraz kla­śnie w dło­nie z zado­wo­le­nia. – Spo­sób, w jaki spę­dza te wyjąt­kowe dni, wiele mówi o czło­wieku i jego bli­skich. Ja uwiel­biam zimę tylko z powodu świąt. Zaczy­nam się cie­szyć już mie­siąc wcze­śniej. Chciał­bym cię poznać od tej strony bar­dziej domo­wej, rodzin­nej. Czuję, że u was to też nie­sa­mo­wity czas.

Magda zło­żyła dło­nie na kola­nach, by opa­no­wać ich drże­nie. Wró­ciły wspo­mnie­nia dotych­cza­so­wych kola­cji świą­tecz­nych. Zwy­kle spę­dza­nych na jakichś wyspach. Owoce morza, pizza i maka­ron. Sałatki, lody. Żad­nych życzeń, kar­tek, pre­zen­tów, kolęd. A także świą­tecz­nych potraw. Z pew­no­ścią nie o to cho­dziło Kon­stan­temu.

Kom­plet­nie nie znała się na goto­wa­niu. W jej domu nie było tra­dy­cji, bo zabra­kło w nim rodzi­ców. Ale jed­nak trwała przy swoim spon­ta­nicz­nym, sza­leń­czym pomy­śle. Chciała przy­go­to­wać wigi­lię stu­le­cia. Taką, która będzie sym­bo­lem wszyst­kiego, co w pol­skiej tra­dy­cji naj­pięk­niej­sze. Każ­dego dobrego pomy­słu minio­nych poko­leń. Miał to być fun­da­ment, na któ­rym zamie­rzała zbu­do­wać nowe życie, swoje i uko­cha­nych braci. Dzięki magii tej wyjąt­ko­wej nocy odpra­wić czary i na dobre zamknąć prze­szłość.

Wymy­śliła sobie, że jeśli przy­go­tuje w tym domu praw­dziwe święta, obu­dzi go z letargu, w jaki zapadł, a tym samym ura­tuje też braci. Kochała ich naj­bar­dziej na świe­cie. Oba­wiała się nawet, że moc­niej niż Kon­stan­tego, ale o tym nie musiała mu mówić.

A on był w pełni zado­wo­lony. Nawet nie przy­pusz­czał, jak wiele kosz­to­wało ją przy­ję­cie jego zapro­sze­nia. Przez co będzie musiała przejść, by całą sprawę prze­pro­wa­dzić. Na samą myśl o roz­mo­wie z braćmi cier­pła jej skóra. Ale pod­jęła mocne posta­no­wie­nie i zamie­rzała się go trzy­mać. Do świąt zostały pra­wie dwa tygo­dnie. To dość czasu, by się przy­go­to­wać i wszyst­kiego nauczyć.

Wypro­sto­wała plecy i zamru­gała powie­kami, żeby przy­wró­cić światu natu­ralną kolo­ry­stykę. Udało się. Lampy znów roz­bły­sły. Zigno­ro­wała skurcz stra­chu, który ści­snął jej żołą­dek. Rów­nie dobrze prze­cież mógł to być głód.

– Czę­stujmy się – powie­działa. – To wszystko wygląda obłęd­nie.

– Bar­dzo chęt­nie – powie­dział Kon­stanty i zabrał się do jedze­nia.

Nie był świa­domy burzy, jaką wywo­łał swoją pro­po­zy­cją. Cie­szył się na wspólne święta. Choć był dość nowo­cze­sny w wielu spra­wach, lubił swój tra­dy­cyjny dom. Spo­ty­kał się z róż­nymi kobie­tami, ale na żonę upa­trzył sobie taką, która przy­po­mi­nała mu jego matkę. Wyda­wała się ide­alną kan­dy­datką na dobrą, kocha­jącą, ser­deczną panią domu.

Magda, nie­świa­doma, że ktoś tak wła­śnie o niej myśli, prze­łknęła kilka kęsów i zaczęła mieć wąt­pli­wo­ści, czy zwią­zek, który zosta­nie zbu­do­wany na braku zaufa­nia i nie­do­mó­wie­niach, ma jakąś szansę, ale nie była gotowa na pod­ję­cie ryzyka.

Kochała Kon­stan­tego i ponad wszystko na świe­cie chciała być zwy­czaj­nie szczę­śliwa. Odciąć się wresz­cie od trau­ma­tycz­nych wspo­mnień. Nie musiała zaczy­nać nowego związku od opo­wie­ści o tra­gicz­nych wyda­rze­niach z dzie­ciń­stwa. Miała dość cier­pie­nia i cią­gną­cych się za nią wspo­mnień.

Kon­stanty był w jej życiu czymś nowym. Szansą nie tylko na szczę­ście, ale też na nor­malne, spo­kojne życie.

Rozdział 4

Antek obu­dził się następ­nego dnia dopiero póź­nym popo­łu­dniem. Spoj­rzał na tele­fon i w pierw­szym momen­cie pomy­ślał, że wcale nie zasnął. Była godzina sie­dem­na­sta. Wyda­wało mu się, że jest ten sam dzień. Ale data wyraź­nie wska­zy­wała, że minęło wiele czasu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki