Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Syberia Zimowa Odyseja” to pełna niezwykłych przygód relacja z najtrudniejszej w historii motoryzacji zimowej ekspedycji samochodowej, z przylądka Roca w Portugalii, przez Syberię, na dalekie krańce Czukotki. Podróżnicy w składzie: Romuald Koperski, Marian Pilorz oraz Viktor Makarovskiy swym brawurowym, ekstremalnym przejazdem jako pierwsi w dziejach motoryzacji spięli zachodnie krańce Eurazji ze wschodnimi.
Autor z typową dla siebie swadą wprowadza nas w świat dzikiej przyrody, pięknej i groźnej syberyjskiej zimy oraz wspaniałych ludzi, których podróżnicy spotkali na swojej drodze. Sami, bez wsparcia z zewnątrz, w skrajnie niskich temperaturach torowali sobie drogę przez liczącą tysiące kilometrów syberyjską tajgę, doliny, przełęcze i pustynie arktyczne.
Romuald Koperski – podróżnik, przewodnik po Syberii, pionier wypraw samochodowych po rozległych terenach Syberii, pilot samolotowy I klasy, pisarz, dziennikarz reportażysta, fotograf, myśliwy, nurek oraz muzyk pianista. Rekordzista Guinnessa.
Autor książek: „Pojedynek z Syberią”, „Przez Syberię na gapę”, ,,1001 Obrazów Syberii”,
„Syberia Zimowa Odyseja”, wystaw fotograficznych i wielu publikacji poświęconych Syberii, którą wielokrotnie przemierzył na całej długości oraz szerokości geograficznej.
Za samotny spływ gumowym pontonem najdłuższą syberyjską rzeką Leną otrzymał prestiżową nagrodę „Kolosa” oraz tytuł Podróżnika Roku 1999.
Pomysłodawca oraz organizator czterech edycji rajdu samochodowego „Transsyberia”, w tym najdłuższego i najtrudniejszego rajdu samochodowego na świecie „Transsyberia – Gigant 2004” na trasie Atlantyk-Pacyfik-Atlantyk, liczącego 30.000 km.
Odbył dziesiątki eksploracyjnych wypraw, m.in. Jakucja, Chakasja, Ahaj, Buriacja, Czukotka, Kołyma, Góry Czerskiego, Mamskie, Sajany, Chaman-Daban, Suntar-Chajata, polarne
rejony Syberii, Mongolia. Pomysłodawca oraz kierownik najtrudniejszej w historii motoryzacji zimowej wyprawy samochodowej Ekspedycja Stulecia.
W styczniu 2010 r. wykonał najdłuższy koncert fortepianowy na świecie, trwający 103 godziny i 8 sekund. Wyczyn został wpisany do Księgi Rekordów Guinnessa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 478
Romuald Koperski
SyberiaZimowa Odyseja
Fotografie
Romuald Koperski, Viktor Makarovskiy, Marian Pilorz
Korekta
Lech Skarbek
Projekt okładki i opracowanie graficzne zdjęć
Janusz Kownacki
© Copyright by Romuald Koperski, 2017
Wydanie czwarte (2024)
Wydawnictwo „Bernardinum” Sp. z o.o.
ul. Biskupa Dominika 11, 83-130 Pelplin
tel. 58 536 17 57
www.bernardinum.com.pl
e-book ISBN 978-83-8333-220-8
Druk i oprawa
Drukarnia Wydawnictwa „Bernardinum” Sp. z o.o., Pelplin
Na świecie są dwa rodzaje ludzi:
ci, którzy biorą byka za rogi i ci,
którzy uciekają, gdzie pieprz rośnie…
Była noc. Mroźna, ciemna, nieprzenikniona zimnem i mrokiem. Szliśmy wąwozem, południową stroną zbocza, co chwila potykając się na przykrytych śniegiem nierównościach terenu. Szliśmy w milczeniu, kołysani chłodem, znużeniem i wiatrem. W rytmicznym tempie parliśmy naprzód, nie oglądając się za siebie. Ciążyły nam nieforemne plecaki. Sypki, wszędobylski śnieg grubą warstwą oblepił nam twarze, ubrania i buty; zdawało się, że z każdym krokiem taszczymy za sobą tony. Od wielu godzin na próżno wytrzeszczaliśmy oczy, starając się dostrzec cokolwiek w tym białym, mroźnym krajobrazie. Byliśmy głodni, zmęczeni i zziębnięci. Daleko za nami, na syberyjskim pustkowiu, pozostał uwięziony w lodzie nasz wyprawowy pojazd. Załamał się pod jego ciężarem lód na rzece. Sterczał teraz bezradnie pochylony niczym starzec, któremu wiek pomału zamyka oczy. Nie udały się liczne próby wydobycia samochodu z lodowej pułapki. Nie pomogły lewary, dźwignie i przemyślne rusztowania budowane ze ściętych drzew. Samochód oparł się na mostach, a zanurzone po osie koła mieliły mieszankę wody i lodu. Jednym słowem – piętnaście ton na dobre zaklinowało się w lodowej szczelinie. Po paru godzinach nieskutecznej walki uświadomiliśmy sobie, że swoimi siłami nie wydostaniemy go z lodowej pułapki. Cóż robić? Sytuacja zdawała się nie mieć wyjścia. Nie daliśmy jednak za wygraną i wbrew instynktowi, każącemu pozostać tam gdzie ciepło i schronienie, wyruszyłem z Marianem, aby dotrzeć do jakiejkolwiek cywilizacji i sprowadzić pomoc. Na miejscu pozostawiliśmy Viktora, trzeciego uczestnika wyprawy. Został, aby dopilnować dobytku, a przede wszystkim pracy niegaszonego od miesiąca silnika. Jednak głównym jego zadaniem było obracanie co jakiś czas zanurzonymi w wodzie kołami, aby pojazd na dobre nie wmarzł w rzekę. Wiedzieliśmy, że czeka naszego druha wiele nieprzespanych nocy... Decyzja o wymarszu zapadła szybko, choć niejednomyślnie. Viktor radził, aby nie oddalać się od ciepłego schronienia, aby w dalszym ciągu próbować własnymi siłami wydostać pojazd. Stary syberyjski wyga wiedział, co oznacza na Syberii w tym rejonie zima. Lecz nam, jeszcze młodym… czasami trudno o rozsądek. Nie zwlekając, spakowaliśmy plecaki, przytwierdziliśmy do nich rakiety śnieżne, całość dodatkowo owinęliśmy skórami renifera, mającymi służyć nam za posłanie. Nie minęła nawet godzina, kiedy byliśmy gotowi do drogi. Po krótkim pożegnaniu, na wzór „do jutra”, w którym powściągliwe słowa i mocne uściski skrywały wzajemną troskę, wyruszyliśmy w mroźną, pokrytą śniegiem syberyjską dal. Nie wyglądało to groźnie.
Przedsmak wielkiej przygody sprawił, że szybkim, odważnym krokiem ruszyliśmy do przodu. Gnani dziwną obawą, że oto niedaleko, tuż za zakrętem rzeki, znajdziemy pomoc, że nie zdążymy doświadczyć prawdziwej przygody, raźnym krokiem maszerowaliśmy w kierunku widocznego na horyzoncie łańcucha górskiego. Po jakimś czasie emocje nieco opadły i poczuliśmy pot na skórze. Zwolniliśmy więc kroku, zdając sobie sprawę, co oznacza mokra bielizna w tych warunkach. Początkowo szliśmy po zamarzniętej rzece. Śniegu było tu niewiele i w miarę szybko pokonywaliśmy kilometr za kilometrem. Pełni poświęcenia dla sprawy nawet nie zauważyliśmy, kiedy zapadł zmrok, a gdy już na dobre pociemniało, pełni jeszcze sił butnie stwierdziliśmy, że „kto, jak nie my” – i pomaszerowaliśmy dalej. Po paru godzinach mróz oraz przebyte kilometry zweryfikowały nieco nasz zapał, stwierdziliśmy jednak, że na rozbicie obozu jest już za późno. I tak oto szliśmy dalej. Niebawem rzeka skręciła na zachód, co nie było nam już po drodze. Opuściliśmy więc jej gościnne koryto i weszliśmy pomiędzy okryty białą szadzią las. Śnieg był tu głębszy, założyliśmy więc rakiety śnieżne. Niezbyt przyzwyczajeni jeszcze do ich użycia posuwaliśmy się teraz znacznie wolniej.
Po północy księżyc wychylił się ponad wierzchołki drzew. Wędrował teraz nad leśną głuszą niby krwawa czerwona kula, nieprzyćmiony żadną chmurką ani mgiełką. Kiedy zaczął się wznosić ruchem ledwie dostrzegalnym dla ludzkich oczu, czerwień jego zgasła i teraz lśnił już tylko jak srebrzysta latarnia. Zrobiło się jaśniej. Pomiędzy drzewami zamajaczyły białe stoki pobliskich gór, na ich tle czernią odznaczały się tylko cienie drzew. Po jakimś czasie wyszliśmy z lasu. Teraz łagodnym stokiem pięliśmy się pod górę. Z daleka był już widoczny jej wierzchołek, jednak za każdym razem, kiedy podnosiłem głowę, szczyt był tak samo daleko. Zdawało się, że stoimy w miejscu i drogi nam w ogóle nie ubywa. Byliśmy już porządnie zmęczeni i z trudem powłóczyliśmy nogami. Zaczęły się typowe dla zmęczenia omamy wzrokowe. Stojące z rzadka karłowate sosny przybierały monumentalne rzeźby mocarzy, sfinksów, postaci ludzkich. Zatrzymaliśmy się na chwilę i odruchowo odwróciliśmy się w kierunku, skąd przyszliśmy. Znieruchomieliśmy w dziwacznych pozach, wstrzymując chrapliwe, zmęczone oddechy, starając się coś dosłyszeć. Panowała niczym niezmącona cisza. Mroźne powietrze stało nieruchome i prawie słyszalne. Spojrzeliśmy pytająco na siebie i bez słów pomaszerowaliśmy dalej. Później zastanawialiśmy się, co kazało się nam zatrzymać, co usłyszeliśmy lub chcieliśmy dosłyszeć?
O czwartej rano robimy krótki postój. Nie rozbijając namiotu, pod osłoną skały rozpalamy ogień, topimy śnieg, podgrzewamy konserwy i kawałki zmrożonego chleba. Rozpościerające się przed nami niekończące się śnieżne pole służy nam za obrus. Marian zastanawia się żartem, ile osób można by posadzić za tym stołem… Po posiłku dobywamy kompas i mapę, staramy się określić, gdzie jesteśmy i ile pozostało do celu. Mamy też odbiornik GPS, ale nie ma on wgranej mapy terenu, więc służy bardziej do pozycjonowania, ewentualnie do wskazania kierunku po prostej, kiedy wgra mu się koordynaty wynikające z określonego punktu na mapie. Odbiornik jest zasilany bateriami, więc nie włączam go bez potrzeby, teraz jego głównym zadaniem jest doprowadzenie nas wraz z pomocą z powrotem do miejsca, gdzie utknął pojazd.
Przed nami dwa łańcuchy górskie – Góry Czerskiego i Góry Momskie. Pośród nich znaleźliśmy na mapie małą mieścinę i tam się kierujemy, stamtąd spodziewamy się sprowadzić pomoc. Mierzymy odległość. Jest niedaleko, w linii prostej około osiemdziesięciu kilometrów. Ile przyjdzie nam iść, nie wiemy, trudno określić, ile kilometrów nadrobimy, wspinając się na przełęcze, obchodząc dolinami góry. Grzejemy się jeszcze chwilę przy ogniu, ale jak powiada stare przysłowie, komu w drogę, temu czas. Niechętnie ruszamy dalej.
Jaśniało już, kiedy zerwał się wiatr. Przed nami wznosiła się wyglądająca z daleka jak mgła biała ściana zamieci. Wkrótce pokryła znajdującą się przed nami dolinę. Gnane wiatrem przy ziemi śnieżne strumyki zamieci zlały się w potężne potoki zadymki. Później połączyły się i utworzyło się kipiące morze śniegu. Ale oto wzeszło słońce. Śnieżne pola jakby zajęły się ogniem, czerwienią zapłonął śnieg, spurpurowiał śnieżny pył. Wydawało się, że zalegający gdzieniegdzie lód przekształcił się w roztopiony metal, który dymiąc czerwonym oparem, ruszył na nasze spotkanie jak burzliwy potok. Zamieć wzmagała się nieustannie. Wiatr to skowyczał, to przechodził w głuche wycie, to urywał, to znów podejmował swoją dziką pieśń. Czasem wydawało się, że w wyciu zamieci słychać ludzki głos. Wiatr tamował oddech, zbijał z nóg, a iść trzeba było… A kiedy trzeba, to znaczy, że można. Gdy oglądałem się, widziałem, jak poruszają się usta Mariana. Czy krzyczał do mnie, czy mówił sam do siebie, nie wiem. Odwrócony plecami do żywiołu z trudem utrzymywałem się na nogach. Niebo skryło się za śnieżnym pyłem. Słońce już ledwo przeświecało i wydawało się, że jest bezkształtną, niewyraźną plamą. Meczące przedsięwzięcie!
Szybko przekonujemy się, że w walce ze słabnącym nawet wiatrem nie wytrwamy długo. Zaczynamy lawirować niczym pod żaglami, odchylamy się od kursu to w lewo, to w prawo, tak ustawiając się, aby wiatr nie dął nam prosto w oczy. Poruszamy się powoli. W ciągu dwóch godzin przeszliśmy niewiele ponad dwa kilometry. Na szczęście czujemy, że wiatr słabnie. W końcu zamieć ustaje. Koło południa przestajemy lawirować i od tej pory podążamy prosto na północny wschód. Opadałem już z sił. Marian, choć nie narzekał, też już powłóczył nogami. Zmęczenie dało znać o sobie, byliśmy wykończeni, a nasz bohaterski zapał zdawał się z mroźnym wiatrem ulecieć. Choć do zmroku pozostało kilka godzin, postanowiliśmy jeszcze za dnia rozbić obóz i należycie wypocząć. Ledwo znaleźliśmy odpowiednie miejsce, ponownie zerwał się wiatr, a po chwili poczuliśmy na twarzy ostre kryształki lodu. To purga1 – syberyjska zamieć śnieżna.
Dać sobie radę z namiotem przy takiej pogodzie jest niezmiernie trudno. Rozkładanie to dosyć ryzykowny manewr. Wystarczy silny podmuch wiatru, jedno szarpnięcie, i… nie mamy już schronienia. W tym górzystym terenie porwanego przez wiatr namiotu zapewne byśmy już nie złapali, dlatego aż do przesady trzymaliśmy mocno za płótno, zdawaliśmy sobie sprawę, że trzymamy się życia. Zbliżająca się nawałnica sprawiła, że rozbijanie namiotu poszło nam niezwykle sprawnie i po kilku minutach siedzieliśmy już w jego zaciszu.
Po zjedzonej naprędce kolacji rozścielamy po jednej skórze renifera na każdego. Na wierzchu kładziemy śpiwory. To nasza pościel. Rozbieramy się tylko z kurtek i obuwia, kładziemy się spać. Oczy zamykają się same. Za cienką ścianą namiotu wrzaskliwie i zajadle wyje zamieć, jak gdyby protestowała przeciwko wtargnięciu na jej włości.
Spałem mocno. Obudziwszy się, usłyszałem pogwizdywanie wiatru. Było jeszcze ciemno, zamieć trwała. Płótno namiotu konwulsyjnie furkocze od uderzeń wiatru. Szron, który osiadł centymetrową warstwą na wewnętrznej stronie namiotu, odpada kawałkami i spada na śpiwór, na twarz. Strumyczki wody, ściekając z twarzy, znów zastygają, włosy przymarzają do materiału śpiwora. Potworny ziąb. Szczerze mówiąc, takich efektów mrozu się nie spodziewałem. Wymacuję głową suche miejsce i próbuję jeszcze zasnąć. Udaje mi się i ostatnią moją myślą było, że dobrze byłoby rankiem zobaczyć słońce, choćby chłodne, ale słońce. Ale ani poranek, ani dzień nie przyniosły nic pocieszającego. Zawodził wiatr, do chmur i śnieżnego pyłu z czasem dołącza zawiesina mgły. Ani słońca, ani nieba. Siedzimy więc dalej w namiocie, o wyruszeniu w drogę przy takiej pogodzie nie może być nawet mowy. Rozpaliliśmy prymus, roztopiliśmy zlodowaciały śnieg, zagotowaliśmy wodę na herbatę, podgrzaliśmy także konserwy. Postanawiamy nie zwijać obozu, boimy się, że po przejściu kilometra znów będziemy musieli go rozbijać i to w gorszych jeszcze warunkach. Nie było wyjścia. Cały dzień przesiedzieliśmy w namiocie. Pod wieczór wiatr nieco ucichł i zamieć zaczęła słabnąć. Niebo trochę pojaśniało, ale szybko stwierdziliśmy, że nie na długo. Jednolite, niskie chmury rozpostarły się na południowym zachodzie. Ich brzegi zaokrągliły się i stały się prawie czarne. Gdzieś za chmurami było słońce. Otwór w czarnej ramie płonął purpurowym światłem. Ten mroczny widok nie obiecywał poprawy pogody. I rzeczywiście, wkrótce gęsta mgła oblepiła nas wkoło, a w ślad za nią z południowego zachodu uderzył szalony wicher. Zatrzymał nas jeszcze dobę.
Następnego dnia zrobiło się cieplej, przynajmniej się tak wydawało. Za to zamieć hulała na całego. Mimo woli nasuwało się pytanie: jak długo jeszcze będziemy tu siedzieli?… Co prawda cierpliwości mieliśmy jeszcze wiele, gorzej było z żywnością. Dzisiaj minęły cztery dni, odkąd wyruszyliśmy. W śmiałych założeniach spodziewaliśmy się najdalej w ciągu dwóch, trzech dni dotrzeć do celu. Minęły cztery doby, a my nawet nie wiemy, ile kilometrów dzieli nas od upragnionej miejscowości. Oby za chwilę nie okazało się, że to właśnie my potrzebujemy pomocy. Ale co tam, pocieszamy się, że do celu już niedaleko, że tak naprawdę niewiele nam potrzeba – ot, parę kilometrów dobrej pogody. Tymczasem siedzieliśmy w namiocie jak w pułapce. Mieli rację moi przyjaciele z Jakucka, twierdząc, że wyjeżdżamy na północ za wcześnie. – To pora mrozów, wichrów i śnieżyc – mówili. Radzili przy tym, aby wstrzymać się z wyjazdem o miesiąc… Ale któż mógł nas, szaleńców, zatrzymać? Nie słuchaliśmy rad, siedzieliśmy więc teraz w ciasnym namiocie, nie wiedzieliśmy, co począć z czasem. Suszyliśmy na różne sposoby wilgotną odzież i rękawice, z różnym efektem, najlepiej jednak wszystko schło po prostu na ciele. Zaczęliśmy z nudów wymyślać jakieś gry, ale pomimo starań nie zaraziliśmy się hazardem. Dowcipkowaliśmy, że teraz przydałaby się jakaś książka o ciepłych krajach, w opisach której czytalibyśmy o doskwierających upałach... Książki nie mieliśmy, a tymczasem za cienkim płótnem naszego namiotu trzaskał mróz i wyła zamieć. Wszystko to jednak mieliśmy na własne życzenie…
„Lubię ludzi, którzy coś robią, a nie tych dobrych, spokojnych, którzy siedzą w domu”.
Prezydent Stanów Zjednoczonych T. Roosevelt 12 lutego 1908 r. w przemówieniu do uczestników Wielkiego Wyścigu
Ekspedycję na krańce mroźnego świata nazwałem szumnie Ekspedycją Stulecia. Nie kierował mną jednak pospolity snobizm, który kazał mi uważać, że właśnie moja wyprawa ma w sobie coś tak urzekającego i szczególnego, iż tylko nazwa „stulecia” do niej pasuje. Nie przepadam za takimi nazwami, nie popadam również w narcyzm i znam swoje miejsce w podróżniczym szeregu. Zdaję sobie sprawę, że w ostatnim stuleciu były setki ekspedycji i wypraw, które na miano to już zasłużyły. Przede mną na Dalekiej Północy byli sławni odkrywcy, byli kartografowie i zapewne geolodzy. Byli także zesłańcy i zwykli szarzy ludzie, których nazwisk ogóle nie znamy. Na przestrzeni ostatnich stu lat odbyto pierwszy lot samolotem, a pięćdziesiąt lat później poleciano w kosmos! Była też wyprawa na Księżyc... Wydawałoby się, że nijak ma się moja wyprawa do nazwy „stulecia”, a jednak ma, chociaż oznacza to tylko zbieżność dat. Nazwa „stulecia” nasunęła się w związku z przypadającą setną rocznicą wielkiego wydarzenia w dziejach motoryzacji, jakim był wielki wyścig samochodowy na trasie z Nowego Jorku do Paryża. Było to w 1908 roku, a wiec dokładnie przed stu laty. Czysty przypadek sprawił, że czytając jakąś publikację o Dalekiej Północy, trafiłem na tę historię sprzed wieku i ku swej uciesze odkryłem, że z tamtego okresu pozostała wytyczona, lecz niepokonana trasa, wiodąca przez północne rejony Syberii, której do dziś nie pokonał samotnie żaden pojazd mechaniczny. Nie muszę chyba dodawać, że od pierwszej chwili stało się to dla mnie wyzwaniem!
Aby na dobre zacząć opowieść o tej wyprawie, muszę przywołać parę faktów i zdarzeń sprzed lat, bowiem nic z niczego się nie bierze i nie można sobie ot tak, w myśl łacińskiej maksymy Fortes fortuna adiuvat... fortunae cetera mando2, wyruszyć zimą w nieznane, do tego na Syberię.
Zawsze chciałem zobaczyć Syberię, zwłaszcza tajgę i zorzę polarną. Będąc jeszcze wyrostkiem, przeczytałem kilka książek o dalekich podróżach, o amerykańskich traperach, poszukiwaczach złota. Od tego momentu zacząłem i ja marzyć o tym, ponieważ podziwiałem przygodę, surową przyrodę, przezwyciężanie wszelakich trudności, a szczególnie walkę z żywiołem. Siedziało we mnie to już od dzieciństwa. Jako dziesięciolatek codziennie wstawałem o czwartej rano, szedłem do lasu, rozpalałem ogień. Piekłem ziemniaki, prażyłem nad ogniem kawałki chleba. Wracałem, myłem się i dopiero wówczas szedłem do szkoły, bardziej myśląc o lesie niż o matematyce... Czym byłem starszy, tym dalej się zapuszczałem. Poznając przyrodę i sztukę poruszania się wśród kompleksów leśnych, błądziłem po Borach Tucholskich, nie mogąc wydostać się z otchłani lasu. Budowałem szałasy lub po prostu nocowałem pod gołym niebem. W księżycowym świetle wrześniowych nocy słyszałem i widziałem zbierające się na rykowisko jelenie. Siedziałem na brzozie, umykając przed nadchodzącą watahą dzików, wsłuchiwałem się w noc, w szelest liści i traw, widziałem rozwijanie się pąków wiosną i przechodzenie zieleni w purpurę jesienią. Spałem również w zimowe mrozy przy ognisku i obserwowałem w ciemnościach nocy tajemnicze błyszczące oczy. Marzyłem o Syberii również już jako dorosły. Nie przegapiłem więc okazji, kiedy już stało się to możliwe, aby na jawie ją zobaczyć.
Było to na początku lat dziewięćdziesiątych. Rozpadł się Związek Radziecki i większość zamkniętych dotychczas miast i rejonów stanęła otworem. Odtajniono ulice, tramwaje, kioski z gazetami i przystanki autobusowe. Odkopano szczątki zamordowanego cara. Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich na powrót nazwano Rosją, jednym słowem tworzyła się nowa historia oraz nowa polityczna mapa świata. Na to tylko czekałem. Nie trwało to długo, kiedy w pozyskanym ze złomowiska terenowym samochodzie stałem na granicy rosyjskiej. Napis na karoserii pojazdu głosił: Zurych-Syberia-Nowy Jork. Kiedy powiedziałem żołnierzom, że jadę do Nowego Jorku, stwierdzili, że mają do czynienia ze skończonym idiotą, który nie dość, że jest kopnięty, nie ma zielonego pojęcia o geografii, gdyż, jak zapewniali, Nowy Jork nie leży w Rosji, lecz w Ameryce. Zaśmiewali się przy tym do rozpuku. Śmiałem się i ja, bo w duchu myślałem, że moja podróż przerosła ich wyobrażenie o świecie, jeszcze nie dotarło do ich, że ich ojczyzna może być tak po prostu krajem tranzytowym do Ameryki. Ubaw był po pachy. Oni na głos śmiali się ze mnie, ja z kolei udawałem idiotę, który pomylił drogę, ale na siłę upierał się, aby do Nowego Jorku dotrzeć samochodem. Naprawdę musiałem wyglądać na idiotę, bo pogranicznicy nawet nie zajrzeli do mojego samochodu. Pamiętam tylko, że obwąchał go jakiś wyliniały pies, wyglądem przypominający wilka.
Dziś, wracając pamięcią do tamtych dni, zastanawiam się, jaka to siła mnie tam pchała, skąd miałem tyle odwagi? W Rosji wszędzie bałagan jak po każdej rewolucji. W rosyjskich sklepach pustki, dostępne tylko podstawowe produkty, a i te trzeba było wystać w długich kolejkach. Po centrum Moskwy, przez którą akurat przejeżdżałem, jeździły czołgi, po ulicach biegali żołnierze, a także cywile z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału. Nie sposób było odróżnić, kto stróż prawa, a kto bandyta. Dziś trudno mi powiedzieć, dlaczego właśnie w tym momencie zapragnąłem się znaleźć wśród tych wydarzeń? Zapewne pomogliby mi w tym psychiatrzy… I oto właśnie tamten pierwszy wyjazd, ten pierwszy kontakt z Rosją, a przede wszystkim z jej mieszkańcami, sprawił, że wszystko się w moim życiu przewróciło do góry nogami. Zobaczyłem inny świat, świat wspaniałych ludzi, świat różnorakiej, niespotykanej nigdzie indziej przyrody. Podziałało to na mnie jak narkotyk. Później dziesiątki wypraw w różne rejony Syberii, ekspedycje zimowe, spływy syberyjskimi rzekami, gigantyczne, bo liczące nawet trzydzieści tysięcy kilometrów rajdy samochodowe. Kończyła się jedna wyprawa, rozpoczynała kolejna i tak pozostało do dziś. W przerwach promocje książek, koncerty, tematyczne spotkania, pokazy zdjęć i filmów, a także wystawy fotograficzne. Wszystko o Syberii. Kraina ta zwiększyła mój dystans do problemów. To spotkanie z inną rzeczywistością, a także spotkania z innymi ludźmi, bowiem Syberia to opowieść o ludzkiej kondycji, o przemożnym pragnieniu przetrwania, o poszukiwaniu szczęścia, miłości, bezpieczeństwa, potrzebie znalezienia sobie miejsca na ziemi. Spotkałem na Syberii ludzi tajgi, łowców zwierzyny, geologów i poszukiwaczy złota, korzenia żeń-szenia, przybyszów z Chin skupujących trzewia, futra i poroża różnych zwierząt, z których później produkowali przeróżne afrodyzjaki. Spotkałem potomków zesłańców oraz „dobrowolców” – Polaków, którzy przed stu laty dobrowolnie tu przybyli i do dziś mówią w ojczystym języku. Na Syberii starczało miejsca dla wszystkich. Można było tu spotkać inteligencję i szumowiny społeczne. Ludzi ukrywających się przed prawem, pod przydomkiem „tutejszy”, gdyby o któregoś przypadkiem zapytać. Na Syberii spotkałem wszystkie typy i profesje ludzkie, od pospolitego prostaka do wszelkiej maści profesorów.
Przyroda była i jest tu wroga. Trzeba mieć się na baczności przed zwierzyną, niepogodą, nieprzebytymi chaszczami. Obserwowałem lub instynktownie zgadywałem, jak pomysłowi byli ludzie w walce z tą nieposkromioną naturą. Z jakim uporem przeciwstawiali się jej, pokonywali ją, z jakąż energią wydeptywali ścieżki tam, gdzie nie chodziły nawet zwierzęta. To ludzie silni i śmiali. Dla słabych, wydelikaconych i niezdecydowanych nie ma na Syberii miejsca. Jedno ich łączy: wszyscy jak jeden kochają Syberię, tajgę, tundrę, Arktykę – po prostu swoje miejsca. Potrafią ją rozumieć i po swojemu rozkoszować się jej pięknem. A jakie opowiadania słyszało się przy nocnym ognisku – aż kręciło się w głowie! Wśród mieszkańców Syberii przeszedłem w pewnym sensie prawdziwą szkołę życia, dzięki nim nauczyłem się jeszcze bardziej szanować przyrodę. Przemierzając Syberię wzdłuż i wszerz, zetknąłem się z wieloma bardzo ciekawymi, niezwykłymi ludźmi, z którymi zawiązałem trwającą do dziś przyjaźń. Tak oto zaczęła się moja przygoda z Syberią.
Jak już wspomniałem, nic z niczego się nie bierze. W życiu nie ma przypadkowych zdarzeń czy przypadkowych spotkań. Wszystko czemuś służy, czemuś jest przypisane, podporządkowane, w pewnym filozoficznym sensie, mówiąc kolokwialnie, w gwiazdach zapisane. Doświadczyłem tego wielokrotnie, stało się tak również w tym przypadku.
Pod koniec stycznia 1907 roku francuska gazeta „Le Matin” na swych łamach zadała dosyć zaczepne pytanie: „Czy znajdzie się śmiałek, który jeszcze w tym roku odważy się przejechać samochodem z Paryża do Pekinu?”. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać. Sześćdziesiąt dni później, dziewięć tysięcy mil dalej, włoski szlachcic książę Borghese samochodem o nazwie Itala przejechał linię mety w Pekinie. Chwilę później cel osiągnęły dwa francuskie pojazdy marki de Dion. Wydarzenie to zapoczątkowało nową erę w dziejach ludzkości – erę rozwoju motoryzacji, czas wyścigów oraz rajdów samochodowych.
Pojawił się nowy gatunek przygody, który jednak szybko z romantyzmu przerodził się w świetnie prosperujący do dziś biznes. Producenci samochodów szybko dostrzegli bezpośredni związek pomiędzy odnoszeniem sukcesu a sprzedażą swych pojazdów. Podobnie wydawcy gazet – od razu zorientowali się, że współzawodnictwo i związana z tym sensacja znacząco podnosi sprzedaż. Także politycy, prezydenci, przywódcy państw zrozumieli znaczenie tych wydarzeń, zaspokajających narodowy głód współzawodnictwa i patriotycznych uniesień. Stało się. Jeszcze woda w chłodnicy samochodu księcia Borghese dobrze nie wystygła, kiedy na nowojorskim Times Square zebrał się dwustupięćdziesięciotysięczny tłum! Prezydent Stanów Zjednoczonych Teodor Roosevelt żegnał uczestników kolejnego, tym razem największego samochodowego wyścigu wszech czasów, wyścigu na trasie Nowy Jork-Paryż. Sześć samochodów, siedemnastu uczestników. Razem cztery drużyny reprezentujące Stany Zjednoczone, Niemcy, Francję i Włochy. Rozpoczął się mający trwać sto sześćdziesiąt dziewięć dni najdłuższy oraz najtrudniejszy rajd w dziejach ludzkości, którego główną nagrodą miało być jedynie trofeum.
Wydarzenie to było tak spektakularne, że dorównywało igrzyskom olimpijskim. Śmiałków żegnały owacje podekscytowanego tłumu, wznoszono toasty, życząc uczestnikom pomyślności. Ameryka żyła wyścigiem, o niczym innym nie mówiono. Nowojorskie szkoły, aby zwiększyć zainteresowanie uczniów geografią, uwzględniły wyścig w programie nauczania, duchowni wszelakich wyznań podczas nabożeństw znajdowali coraz to nowsze biblijne interpretacje wyścigu, w księgarniach zabrakło map i atlasów. „New York Times” wywiesił w oknach swej siedziby mapę pokazującą aktualną pozycję każdego z pojazdów. Trwał Wielki Wyścig Wszech Czasów. Świat patrzył.
Od samego początku rozpoczęła się walka z przeciwnościami podróżniczego losu. Żaden z pojazdów biorących udział w wyścigu nie miał napędu na cztery koła, niewiele też wiedziano o trasie, bowiem do czasu wyścigu tylko dziewięć razy przemierzono samochodem terytorium Stanów Zjednoczonych… Nie było dróg, transport ludzi i towarów odbywał się przede wszystkim koleją. Nie było stacji paliw, benzynę kupowało się w sklepach chemicznych lub drogeriach… Ponadto uczestnicy wbrew radom doświadczonych polarników, między innymi Roalda Amundsena, wytyczyli sobie nierealny do pokonania odcinek trasy wiodący przez terytorium Stanów Zjednoczonych do Seattle, następnie przez Kanadę, Alaskę, zamarzniętą Cieśninę Beringa na Półwysep Czukocki. Dalej planowano przejazd północnymi krańcami Syberii w kierunku Jakucka i Irkucka, z zamiarem dotarcia do linii kolei transsyberyjskiej, która miała być drogowskazem dalszej podróży.
W miarę pokonywania kilometrów oraz piętrzących się trudności uczestnicy eskapady zrozumieli, że ich założenia są niewykonalne. Przyznali, że rację mieli doświadczeni podróżnicy. W rezultacie po dotarciu do San Francisco załadowali samochody na statek i przez Japonię dotarli do leżącego na rosyjskim Dalekim Wschodzie Władywostoku. Tylko załoga niemiecka z powodu awarii nie dojechała do San Francisco. W rezultacie zepsuty niemiecki pojazd przetransportowano koleją do Seattle, skąd dalej parowcem do Władywostoku.
Najtrudniejszym i zarazem najdłużej trwającym etapem Wielkiego Wyścigu Wszech Czasów okazał się przejazd przez Syberię. To trudno wyobrażalne przestrzenie, to miliony kilometrów kwadratowych tajgi, miliony jezior i rzek, a przede wszystkim bezludzie i bezdroża! Jak trudna była ta podróż, znając Syberię, mogę sobie to tylko wyobrazić.
Co roku z nastaniem zimy mróz skuwa Syberię, szaleją śnieżyce. Uczestnicy wyścigu bezdrożami musieli przedzierać się przez nieznaną sobie krainę, pociętą sznurami rzek, pokrytą dywanem śniegu, a później, z nastaniem wiosny, błota. Trwała bezlitosna walka o każdy metr, o każdy kilometr. Bywały dni, że dziennie pokonywano z trudem trzydzieści kilometrów. Dlatego też zarówno w Ameryce, jak i na Syberii przy każdej sposobności korzystano z możliwości jazdy po torach kolejowych. Uwzględniono to nawet w regulaminie wyścigu, który co prawda wyraźnie zabraniał jazdy po szynach, jednakże do jazdy po nasypach i podkładach kolejowych się nie odnosił, co skrzętnie wykorzystały wszystkie załogi. Biorący udział w wyścigu amerykański samochód Thomas Flyer został nawet oznaczony jako Pociąg nr 49 Union Pacific, a wśród załogi znajdował się najprawdziwszy konduktor tejże linii kolejowej…
Dziś trudno z całą pewnością opisać trasę, jaką przebyli uczestnicy wyścigu. Ile załóg, tyle relacji, czasami całkiem sprzecznych ze sobą. W niektórych istniejących amerykańskich opisach daje się do zrozumienia, że Amerykanie przedostali się przez Cieśninę Beringa. Istnieje nawet opis Półwyspu Czukockiego oraz w niezbyt miłym tonie obraz mieszkających tam tubylców, których przedstawiono jako dzikich, jedzących zgniłe mięso ludzi. Jednakże dalsza chaotyczna relacja zaprzecza temu, gdyż autorzy twierdzą w niej, że nikt nie przejechał po bezdrożu Syberii samochodem, a jedynie drogą przecinającą te tereny, jaką jest trasa kolei transsyberyjskiej. Z tą relacją całkowicie się zgadzam [przyp. R.K.]. Jednakże na podstawie tego opisu widać, że amerykańska znajomość geografii ma dalekie, sięgające stuleci tradycje i do dziś jest pielęgnowana… Uczestnicy reprezentujący Amerykę nie odróżniali północy od południa. Z ich opisu wynikało, że Władywostok leżał po prostu po przeciwnej stronie Cieśniny Beringa…
Trwała ostra rywalizacja, cały świat śledził wyścig, sprawiło to, że tak właściwie to nie samochody i ludzie, ale całe narody konkurowały ze sobą. W sporcie często zwycięstwo jest sporne. Tak było i tym razem. Z sześciu samochodów do mety w Paryżu dotarły tylko trzy, i choć pierwsza na metę dotarła załoga niemiecka, zwycięzcami okrzyknęli się Amerykanie, za sprawą nałożonej na Niemców trzydziestodniowej kary za transport uszkodzonego pojazdu koleją…
Od tamtego wydarzenia minęło prawie sto lat. Świat zmienił się nie do poznania. Nowe technologie oraz związany z tym rozwój motoryzacji sprawiły, że nie można dziś odtworzyć wyczynu w oparciu o kryteria sprzed stu lat. Trasa przez Amerykę, którą pokonywali śmiałkowie, jest dziś ruchliwą arterią komunikacyjną. Z tamtego okresu pozostała tylko wytyczona przed stu laty trasa prowadząca przez tereny północnej Syberii, której do dziś nie pokonał samotnie żaden kołowy pojazd mechaniczny. I właśnie to jest powodem, dla którego wraz z dwoma przyjaciółmi tu i teraz się znalazłem. Przypadająca setna rocznica tego wielkiego wydarzenia skłoniła mnie do próby zrealizowania pierwotnego planu, jaki przed laty założyli sobie śmiałkowie, pokonania zimą trasy wiodącej przez północne rejony Syberii, na krańce Półwyspu Czukockiego.
Mając wyraźny cel, czym prędzej przystąpiłem do działania. Kupiłem w Niemczech mającą dwadzieścia siedem lat ciężarówkę marki MAN Kat 1 rodem z Bundeswehry i przystąpiłem do jej przebudowy na potrzeby wyprawy. Założyłem kilkujęzyczną stronę internetową i zaproponowałem światu: zróbmy to, czego nie dokonano przed stu laty! Aby zdopingować potencjalnych szaleńców, w pewnym stopniu wyzwałem ich na pojedynek… Zapytałem, tak jak zapytano przed wiekiem: Czy znajdą się śmiałkowie, którzy stawią czoło syberyjskiej zimie i bezdrożu? Stańcie w szranki. Zobaczmy, kto tym razem szybciej i dalej dojedzie. Poinformowałem również zainteresowanych, że dla zrównoważenia postępu techniki trasa jubileuszowego Wielkiego Wyścigu Stulecia przebiegać będzie po planowanej, lecz niepokonanej przed stu laty trasie, wiodącej m.in. przez pozbawione dróg środkowe i północne tereny Syberii, aż do Cieśniny Beringa. Dałem do zrozumienia, że uczestnicy w warunkach zimy syberyjskiej dotrzeć będą musieli do miejsc, gdzie dotychczas nie dotarł drogą lądową żaden pojedynczy kołowy pojazd mechaniczny. Będzie to najtrudniejsza droga wszech czasów. Dodałem, że podobnie jak przed stu laty uczestnicy wyprawy zdani będą tylko na siebie. Będą mogli liczyć tylko na swoje umiejętności, wytrzymałość fizyczną i psychiczną, niezawodność sprzętu, a także przysłowiowy łut szczęścia. W swej odezwie wyjaśniłem również, dlaczego pojazdy niekoniecznie muszą dotrzeć do Nowego Jorku. Po pierwsze – finanse związane z transportem lotniczym przez Cieśninę Beringa. Po drugie – przypomniałem, że od tamtego wydarzenia minęło sto lat i świat zmienił się nie do poznania, a co za tym idzie, nowe technologie oraz związany z nimi rozwój motoryzacji sprawiły, że nie można dziś odtworzyć tego heroicznego wyczynu sprzed lat. Trasa przez Amerykę, którą pokonywali śmiałkowie, jest dziś ruchliwą arterią komunikacyjną, którą można bez problemu pokonać każdym samochodem osobowym! Z tamtego okresu pozostała tylko wytyczona przed laty trasa prowadząca przez tereny północnej Syberii. Do dziś trasy samodzielnie nie pokonał nikt! Wyznaczyłem datę i miejsce startu: Paryż, 12 stycznia 2008 roku o godz. dwunastej, spod wieży Eiffla.
Pomimo dużego zainteresowania, które śledziłem na różnych forach internetowych, chęć uczestniczenia w wielkiej przygodzie wyraziło niewielu. Z biegiem czasu, im bliżej daty wyznaczonego startu, kandydaci wykruszali się jeden po drugim.
Wreszcie nastał długo oczekiwany dzień. Start jubileuszowego Wielkiego Wyścigu Stulecia. Około godziny jedenastej ulicami Paryża przemieszczam się w kierunku miejsca zbiórki, które wyznaczyłem pod wieżą Eiffla. Jako że przed ponad rokiem do udziału w wyścigu wyzwałem bodaj cały świat, spodziewałem się zastać na starcie międzynarodowy tłum oraz wiele różnorakich pojazdów. Przed godziną dwunastą docieram na miejsce i ze zdumieniem stwierdzam brak jakichkolwiek pojazdów wyprawowych. Stwierdzam więc, że zapewne parkują z drugiej strony i niezwłocznie się tam udaję. Wkoło wieży, jak każdego dnia, gwarno, parkują autokary, wszędzie kręcą się turyści, ale i tu po przeciwnej stronie nikogo, kto wybierałby się w dłuższą podróż, nie spotykam. Do wyznaczonego startu pozostało dwadzieścia minut. Ustawiam więc pojazd w centralnym, widocznym miejscu i czekam na pozostałych. O godzinie dwunastej ze zdziwieniem stwierdzam, że prócz naszej załogi nikt nie stawił się na starcie. Przyjechała co prawda druga polska załoga chcąca wziąć udział w wyścigu, ale samochodem osobowym… Podobno nie zdążyli na czas ukończyć swojego ekspedycyjnego cacka. Z pewnym rozczarowaniem stwierdzam więc, że nikt nie podjął rzuconej przeze mnie rękawicy. Skądinąd wiedziałem, że w drodze do Paryża była jeszcze załoga z Mongolii, jednak z niewiadomych przyczyn nie pojawiła się na starcie. Gdzie reszta świata, nawet nie pytam… Pomyślałem wówczas, że mieszkańcy świata stali się już plastikowi, mają samochody, komputery, mają wszystko, tylko nie mają już jaj…
Parę minut po dwunastej honorową rundą wokół wieży Eiffla wyruszam z moimi kompanami na spotkanie z wielką przygodą.
Ponieważ na starcie nie pojawił się żaden pojazd ekspedycyjny chcący z nami rywalizować, de facto nie mamy się z kim ścigać, oficjalnie więc zamieniam Wielki Wyścig na Ekspedycję Stulecia!
Przed nami nowy cel. Zamierzamy jako pierwsi w historii, w warunkach zimy syberyjskiej, bez pomocy z zewnątrz, jednym pojazdem przejechać kontynent eurazjatycki. Chcemy to uczynić z najdalej wysuniętego na zachód, leżącego w Portugalii przylądka Roca, na krańce Czukotki w pobliże przylądka Dieżniewa, leżącego nad Cieśniną Beringa, naturalną osiemdziesięciokilometrową granicą łączącą Rosję ze Stanami Zjednoczonymi. Jako że decyzja zapadła, z Paryża, zamiast od razu na wschód, udajemy się w kierunku Portugalii. Niech nas Czukcze mają w opiece…
Opuszczamy Paryż i kierujemy się na zachód w stronę granicy z Hiszpanią. Wieczorem docieramy do Bordeaux we Francji. Następnego dnia stoimy na parkingu i mimowolnie odpoczywamy. W „cywilizowanej” UE w niedzielę obowiązuje zakaz jazdy pojazdów powyżej siedmiu ton, mamy więc czas, aby po zgiełku przygotowań wszystko w naszym pojeździe poukładać. Krótko po północy wyruszamy w dalszą drogę. Bez problemu pokonujemy Hiszpanię i spore wzniesienia niedaleko Lizbony. Wieczorem docieramy niedaleko celu i zatrzymujemy się na nocleg. Przy butelce „wody mineralnej” snujemy plany. Towarzyszy temu niesamowity dreszczyk emocji, bowiem już jutro rozpoczynamy bądź co bądź niecodzienną wielką wyprawę.
Nazajutrz około godziny dziesiątej krętą, wąską drogą docieramy do przylądka Roca. Przylądek leży na Półwyspie Iberyjskim i jest najdalej na Zachód wysuniętym punktem kontynentu eurazjatyckiego. Miejsce, do którego dotarliśmy, znajduje się na skalistym klifie, z którego rozpościera się wspaniały widok na wybrzeże oraz Ocean Atlantycki. Znajdują się tu jakieś zabudowania oraz latarnia morska, a w części „turystycznej” kamienny krzyż z wyrytymi słowami portugalskiego poety Luisa Camôesa: „Tutaj... gdzie ląd się z wodą miejscami zamienia”. Panuje atmosfera lekkiego uniesienia, bo oto właśnie dzisiaj marzenia o wielkiej podróży stają się rzeczywistością. Nie wiemy, czy dotrzemy do celu, wiemy jednak, że w najgorszym wypadku ujrzymy tereny, których nie widzieli uczestnicy wyścigu sprzed stu lat. Przy tablicy „Cabo da Roca” robimy pamiątkowe fotografie, ściskamy sobie dłonie i ruszamy ku przeznaczeniu. Jesteśmy jeszcze czyści, wygoleni i najedzeni…
Chociaż piaszczysty brzeg oceanu nie jest najodpowiedniejszym miejscem na przejażdżki samochodowe, to jednak nieposkromiona kozacka dusza kazała mi zjechać do samej wody, aby de facto rozpocząć wyprawę w najbardziej wysuniętym na zachód punkcie kontynentu. Piasek na prawie półkilometrowej plaży okazał się dosyć grząski i było co niemiara zabawy, aby ważącym prawie piętnaście ton pojazdem na powrót wyjechać pod piaszczystą stromą górę. Niech mi ekolodzy wybaczą, ale plażę zryłem przykładnie. Wiem jednak, że najbliższy wiosenny sztorm zatrze ślady naszej bytności w tym rejonie świata…
Wraz z rozpoczęciem wyprawy pojawiają się pierwsze kłopoty. Viktor otrzymuje wiadomość z Moskwy, że są jakieś trudności z dokumentami zezwalającymi na wjazd ekspedycji na północne, przygraniczne rejony Syberii. Procedury te są dosyć skomplikowane i czasochłonne, więc postanawiam, aby Viktor z Lizbony poleciał do Moskwy i sprawę na miejscu rozeznał. My zaś z Marianem dojedziemy do Moskwy sami. Viktor upierał się, aby zostać, lecz wytłumaczyłem mu, że odcinek trasy z Portugalii do Rosji przejechano już pojazdami mechanicznymi wielokrotnie i nie ucierpi na tym jego dusza zdobywcy… Nie oponował więc dłużej i jeszcze tego samego dnia wyleciał rejsowym samolotem z Lizbony do Moskwy. Tak więc z Marianem rozpoczęliśmy ekspedycję we dwóch. Pierwsze kilometry jechaliśmy w milczeniu, w jakiejś dziwnej zadumie. Chyba dopiero teraz zdaliśmy sobie sprawę, na co się porwaliśmy. Wiedziałem, wiedział również Marian, że o tej porze roku, tam daleko na północy Syberii, w razie jakiejś awarii uniemożliwiającej jazdę dalej, pozostanie nam tyle życia, ile mamy paliwa w zbiornikach. Na żadną pomoc nie mogliśmy liczyć, nie posiadaliśmy nawet telefonu satelitarnego, zresztą kogo powiadomić, kto tysiące kilometrów pospieszy z pomocą? Lista nieszczęść, które teoretycznie mogły się nam przytrafić, była dłuższa od samej drogi, ale gdyby w tym kontekście to rozważać, należało nie opuszczać domu.
Przed nami kilkanaście tysięcy kilometrów, bezdroże, bezludzie, góry, przełęcze, tundra, a przede wszystkim syberyjska zima, a wraz z nią głęboki śnieg, skute lodem rzeki i jeziora oraz leżący na naszej trasie biegun zimna, przez który musimy przejechać. Temperatury w tym rejonie mogą spaść poniżej minus siedemdziesięciu stopni Celsjusza. Zdawałem sobie z tego wszystkiego sprawę, ale w tym momencie najważniejsze było, że wyprawa już wyruszyła. Bardzo trudno jest zorganizować jakąkolwiek wartościową wyprawę. To bardzo wyboista droga, czasami trudniejsza od samej wyprawy. I wcale nie chodzi tu o sponsorów i pieniądze, które oczywiście są przydatne, ale same w sobie nic nie dadzą, bowiem najważniejszym czynnikiem gwarantującym powodzenie eskapady jest czynnik ludzki, a z tym towarem jest na świecie najgorzej.
Dotychczas uważałem, że najpiękniejsze i najbardziej wartościowe są wyprawy w pojedynkę. Człowiek liczy wówczas tylko na siebie, na swoją wiedzę i umiejętność dostosowania się do środowiska, innymi słowy – na umiejętność przetrwania. Samotność w drodze wyostrza pewne właściwości zmysłów, po prostu odbierasz więcej bodźców zewnętrznych. Na bezludziu w stałym kontakcie z przyrodą już po kilkunastu dniach lepiej słyszysz, więcej widzisz, budzą się uśpione normalnie zmysły. Gdy wędrujesz w grupie, część odczuć, w tym tych odpowiedzialnych za zewnętrzne bodźce, po prostu się zamyka. Stajesz się ciałem grupy i podświadomie zdajesz się na czujność innych. Rasowy, samotny globtroter musi być po części psychopatą, oczywiście w pozytywnym znaczeniu tego słowa, bowiem psychopata niekoniecznie musi odznaczać się tylko degradacją psychiki i charakteru. Pewne cechy psychopatyczne pomagają podróżnikom. Są odważnymi, śmiałymi, niekonwencjonalnymi ludźmi, którzy wcześnie zaczynają grać według własnych reguł. Rośnie w ich pożądanie czegoś, co jest zakazane i coraz bardziej ich do tego ciągnie. Żyją czarem pokus, wierzą, że są obdarzeni szóstym zmysłem. Sam identyfikuję się z tą grupą, lecz w przypadku tej wyprawy wyjątkowo zachowałem całą powagę i rozwagę. Zdałem sobie sprawę, że w tej ekspedycji, aby dotrzeć do celu nie wystarczy dobry sprzęt, pomysłowość i odwaga. Jeden człowiek, choćby najlepiej wyposażony, w starciu z żywiołem syberyjskiej zimy, kilkudziesięciostopniowymi mrozami, szalejącymi wichurami i śnieżycami, jest bezsilny jak małe dziecko i niechybnie zginie. Aby dotrzeć do celu, potrzebny jest zespół ludzi. Ludzi silnych, odważnych, wyjątkowych pod każdym względem. Zacząłem szukać takich ludzi i jak można się domyślić, nie było to proste. Gdzie takich znaleźć? Z ogłoszenia? Sto lat temu na łamach „Timesa” ukazało się jedno z najdziwniejszych i najbardziej osobliwych ogłoszeń w dziejach prasy: „Poszukiwana załoga na niebezpieczną wyprawę. Płace niskie. Straszliwe zimno. Długie miesiące w zupełnej ciemności. Bezpieczny powrót mało prawdopodobny.W przypadku sukcesu honor i sława”. Treść ogłoszenia idealnie pasowała do moich poszukiwań.
Wieść, że szukam ludzi na wyprawę, rozeszła się dość szybko. Chęć wzięcia udziału w ekspedycji wyraziło wielu. Żaden jednak z nich nigdy nie brał udziału w poważnej, trwającej dłużej niż miesiąc wyprawie, niewiele też o nich samych było mi wiadomo. Tak więc kandydatury te były nie do przyjęcia. Wiedziałem, kogo szukam, wiedziałem, że nie może to być ktoś całkiem nieznajomy, ktoś z ulicy, ktoś, komu się zdaje, że da radę, a później popadnie w apatię i na końcu przegryzie sobie żyły. Początkowo poszukiwania rozpocząłem w kręgu znanych mi podróżników, ludzi, z którymi wcześniej włóczyłem się nieco po świecie, z którymi przeżyłem trochę niewygód, których widziałem w różnych trudnych sytuacjach. Lista nie była długa, więc szybko się zweryfikowała. Miałem jednego świetnego kandydata. Niestety, prowadził on świetnie prosperującą firmę i nawet nie myślałem proponować mu udziału w trwającej kilka miesięcy wyprawie. Inni nie mieli firm, ale nie mieli również nic do zaoferowania, przede wszystkim brak im było doświadczenia. Większość kandydatów znałem tylko na stopie towarzyskiej, a to za mało. Nie chodziło tu przecież o letnią namiotową wycieczkę. Trudno więc było znaleźć ludzi, z którymi można było wyruszyć na koniec świata. Miałem przyjaciela w Rosji, z którym przed laty brałem udział w dużej rosyjskiej ekspedycji. Szwendaliśmy się razem również po Mongolii. Czy zechce pojechać na tak ekstremalną ekspedycję? Zadzwoniłem do Moskwy. Po dwóch dniach otrzymałem odpowiedź! Zgoda! Miałem przeczucie, wystarczył jeden telefon. Wilka zawsze ciągnie do lasu. Viktor Makarovskiy, to o nim mowa, zawodowiec, globtroter, specjalista sztuki przetrwania w ekstremalnych warunkach polarnych. Absolwent kursu wytrzymałościowego dla rosyjskich kosmonautów. Pionier wypraw samochodowych w niedostępne rejony Syberii. Współtwórca sukcesów rajdowych rosyjskich załóg sportowych startujących w międzynarodowych rajdach samochodowych. Swego czasu przewodził rosyjskiej załodze startującej w rajdzie Paryż-Dakar. Organizator i uczestnik spektakularnego wjazdu samochodem na najwyższy szczyt Europy Elbrus! Uczestnik liczącej ponad sześć tysięcy kilometrów ekspedycji polarnej wzdłuż wybrzeża Oceanu Arktycznego z Salechardu do Czukotki. Od kilkunastu lat bada możliwość dojazdu do Cieśniny Beringa. Spotkaliśmy się przed laty na Kołymie. Zaowocowało to trwającą do dziś przyjaźnią, a także wieloma wspólnymi wyprawami w różne rejony Syberii. Było nas dwóch. To już coś, ale na tak dużą ekspedycję brakowało przynajmniej jednej osoby. Nieuchronnie zbliżał się termin rozpoczęcia wyprawy, więc aby mieć czyste sumienie, że w tej kwestii zrobiłem wszystko, co zrobić mogłem, dwa tygodnie przed startem zadzwoniłem do przyjaciela, o którym już wcześniej wspomniałem. Kolega miał spory zakład przetwórczy i nie wierzyłem w to, że na kilka miesięcy będzie mógł pozostawić firmę. Zakładając przy tym, że i tak nic z tego nie wyjdzie, poprosiłem telefonicznie kolegę, aby do wieczora dał mi wiążącą odpowiedź. Jakież było moje zdziwienie, gdy w słuchawce usłyszałem: jadę! Niech się wszystko wali, drugi raz już takiej wyprawy nie będzie! W taki sposób do ekipy dołączył mój przyjaciel Marian Pilorz. Zwykły, przeciętny człowiek, ot nic wielkiego – sam o sobie mówi. – Supergość i twardziel, nie ma lepszego towarzysza na trudne chwile – mawiają koledzy, z którymi brał udział w licznych wyprawach. Urodzony wagabunda, ponadprzeciętna inteligencja, bogaty dorobek podróżniczy. Jeździliśmy razem po Syberii zarówno latem, jak i zimą. Uczestniczył w organizowanej przeze mnie ekstremalnej, zimowej ekspedycji w rejony północnej Kołymy, w poszukiwaniu grobu polskiego badacza Syberii Jana Czerskiego. Doświadczony płetwonurek, alpinista, uczestnik wypraw speleologicznych, żeglarz, a także pilot samolotowy. Byliśmy więc w komplecie! Można rzec, że już w tym momencie rozpoczęła się Ekspedycja Stulecia.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w Lizbonie, po czym w strugach deszczu opuściliśmy miasto. Termometr wskazywał plus dwadzieścia stopni Celsjusza! Kolejnym celem był Gdańsk, moje rodzinne miasto, skąd honorowym startem zamierzaliśmy wyruszyć na właściwy już odcinek wyprawy, prowadzący przez Litwę i Łotwę do Rosji. Podróż przez Europę Zachodnią przebiegła bez przeszkód, choć nasz pojazd ekspedycyjny swym wyglądem wzbudzał nie lada sensację. Wszędzie, na każdym kroku był tłumnie oblegany, robiono sobie na jego tle fotografie. Pytano, czy jedziemy na Rajd Dakar.
– Nie – odpowiadam, dodając z przekąsem, że Rajd Dakar w porównaniu z naszą wyprawą jest zabawą dla małych dziewczynek. My zaś jedziemy na najprawdziwszą z najprawdziwszych wypraw. Śmieję się przy tym ze swojego dowcipu, ale nie jest mi już do śmiechu, kiedy kilku pytających nie bardzo jest w stanie określić położenia Syberii… Jeden z nich pytał, czy Syberia leży w Rumunii. Stwierdziłem natomiast, że u większości zainteresowanych pojazdem wiedza o Rosji rozpoczynała się i kończyła na placu Czerwonym w Moskwie, który zapewne kiedyś widzieli w telewizji. Śmiem więc twierdzić, że półgłówki są wszędzie, nie tylko za oceanem…
Wreszcie Gdańsk i ostatni już honorowy start wyprawy. Na miejscu startu tłumnie pojawili się przyjaciele, zaproszeni goście oraz mieszkańcy Gdańska. Przybyli sponsorzy, a także ludzie pomagający w przygotowaniu pojazdu. Przybyli również dziennikarze reprezentujący słowo pisane, radio, a także telewizję. Trudno opisać atmosferę wydarzenia. Była spontaniczna i naturalna. Szczerze życzono nam wszelkiej pomyślności. Prócz ciepłych słów oraz życzeń otrzymaliśmy również wiele prezentów, a także przedmiotów użytkowych mających ułatwić nam przeżycie w nieprzyjaznych dla człowieka warunkach. Obcy czasami ludzie ze szczerego serca obdarowywali nas różnymi przedmiotami. Tylu ich było, że gdyby ich wymienić, lista zajęłaby stronicę. Niekiedy aż łezka w oku się zakręciła. Na przykład starsza pani, której nie znaliśmy, wręczyła nam pięćdziesiąt euro.
– Aby wam pieniędzy w drodze nie zabrakło –powiedziała. Dodam, że owa pani raczej nie wyglądała na majętną. Trudno opisać tę atmosferę. Trzeba było być na miejscu, aby ją przeżyć. Nie ukrywam, że wszystko to, ten cały splendor dodał mi wiary w celowość tego, co robię. Komu w drogę, temu czas, jak mawia przysłowie. Żegnani przez tłum wyruszamy w drogę. Tego samego dnia późnym wieczorem dojeżdżamy w pobliże przejścia granicznego z Litwą i zatrzymujemy się na noc. Następnego dnia robimy jeszcze drobne zakupy, po czym opuszczamy Polskę. Wieczorem zatrzymujemy się na postój przy małym jeziorku położonym w lesie. Wokół błoga cisza, pada gęsty śnieg. W samochodzie ciepło i przytulnie. W tej scenerii kładziemy się spać. Nazajutrz kontynuujemy jazdę w kierunku Łotwy. Dzisiaj dla odmiany pada deszcz, który wchłonął wczorajszy śnieg. Wkoło szaro i ponuro. Na dawnej granicy Litwy z Łotwą zatrzymują nas celnicy. Bardziej z ciekawości aniżeli z obowiązku. Pytają o wyprawę. Jaki to samochód, co będziecie jedli, gdzie jest Czukotka? Życzą nam szczęśliwej drogi i po chwili jedziemy już dalej. Kilka godzin później dojeżdżamy do granicy z Rosją. Łotwę opuszczamy z małym zgrzytem. Siedząca w budce granicznej mundurowa dama nacji łotewskiej nie pozwoliła wjechać nam na pas ruchu przeznaczony dla odprawy samochodów osobowych i autobusów. Uparła się, że nasz pojazd ekspedycyjny jest taką samą ciężarówką jak inne przewożące towary i należy mu się miejsce w kolejce dla TIR-ów, jakieś trzy kilometry z tyłu. Na nic zdał się mój urok osobisty i tłumaczenia, że w Unii Europejskiej, której Łotwa jest już członkiem, jest inaczej, że przepisy dla tego typu pojazdów są takie same jak dla samochodów osobowych. Na nic zdały się usilne próby tłumaczenia naszych praw. – Do tyłu i już – nalegała podniesionym głosem wściekła blond dama, strasząc nas przy tym równie wściekłym naczelnikiem. Nie było z kim dyskutować i się upierać. Zawróciłem więc i podjechałem na koniec kolejki. Teraz na powrót skierowałem się do granicy i podjeżdżając z osobna do każdego stojącego TIR-a prosiłem, aby na złość złotowłosej babie przepuścili nas do przodu. Nie ma nic ponad męską solidarność! Każdy jak jeden, czy to Rosjanin, Litwin, Łotysz, Niemiec czy Polak, wyrażał zgodę. Wielu stojących w kolejce kierowców posłało pod adresem mundurowej kici parę dosadnych epitetów i choć nie ustalano wspólnej ich treści, jasno z nich wynikało, że owa dama raczej powinna pracować w burdelu, a nie na granicy. Po chwili z głupim uśmieszkiem na twarzy stałem znów w miejscu, skąd mnie przegoniono. Tym razem blondwłosa łotewska celniczka uśmiechała się i była nad wyraz miła, jakby pierwszy raz na oczy mnie widziała.
– Ot bladź – skomentował sytuację jeden ze stojących opodal Rosjan. – Tak, bladź – solidarnie wyszeptałem…
1 Purga (z jęz. fińskiego) – trwający kilka dni mroźny, porywisty wiatr występujący na Syberii, niosący ze sobą zadymki i zawieje.
2Fortes fortuna adiuvat... fortunae cetera mando – Śmiałym szczęście sprzyja… zdaję się na los.