Sylvester Stallone. Nie tylko Rocky i Rambo - Urbański Tomasz - ebook
NOWOŚĆ

Sylvester Stallone. Nie tylko Rocky i Rambo ebook

Urbański Tomasz

4,0

19 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy wiedzieliście, że Stallone był czyścicielem lwich klatek? Że w pewnym momencie zerwał kontakt ze światem, zamknął się w mieszkaniu i z zamalowanymi na czarno oknami czekał na inspirację? I że był to efekt niemal szaleńczej fascynacji Edgarem Allanem Poe? Albo że do kolekcji pogruchotanych kości może doliczyć palec, który złamał, broniąc strzału Pelégo, legendy piłki nożnej?

Ta książka to absolutnie wciągająca skarbnica wiedzy, która odkryje przed wami Sylvestra Stallone, jakiego nie znaliście. Zaskoczy milionem talentów aktora, scenarzysty, reżysera. Zabierze za kulisy produkcji jego filmów. Ubawi świetnie wyważonym dowcipem i anegdotami o tytułowym bohaterze. Pokaże, że Stallone to więcej niż ikona kina. To człowiek z krwi i kości, który cierpi i cieszy się, upada i się podnosi, irytuje i inspiruje.

Lektura obowiązkowa dla każdego fana Sylvestra Stallone, a dla tych, którzy dopiero go poznają w równej mierze obligatoryjna!

Jestem wielkim admiratorem Sylvestra Stallone, Rocky natomiast to jeden z moich ukochanych bohaterów filmowych. Na samej jedynce – tylko w kinie – byłem siedemnaście razy. Z tym większą ciekawością sięgnąłem po książkę Tomka Urbańskiego, gdyż dzielimy nasze upodobania, z tą różnicą, że jego wiedza w temacie Sylvestra jest kolosalna. Cieszę się, że pojawił się wreszcie ktoś, kto w sposób kompleksowy, całościowy i na wskroś kompetentny opisał życie i twórczość mojego ukochanego Sly’a. Dzięki ci Tomku, a całej reszcie ludzi, dla których postać S. S. jest figurą nieobojętną, polecam jako lekturę obowiązkową, ale i nadzwyczaj ciekawą i przyjemną.

Kazik Staszewski

[o autorze]

Tomasz Urbański (ur. 1977) – szczecinianin, miłośnik X muzy karmiony estetyką VHS, od blisko trzydziestu pięciu lat obserwujący karierę Sylvestra Stallone. Założyciel i redaktor naczelny prowadzący od kilkunastu lat stronę Stallone.pl. W przeszłości dzielił się swoją filmową pasją na łamach portalu Film.org.pl. W wolnych chwilach lubi pojeździć na rowerze, pograć w koszykówkę i w ramach turystyki koncertowej przyjąć odpowiednio głośną dawkę muzyki. Jest kolekcjonerem płyt CD.Strona autora: tomasz-urbanski.pl.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 602

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



© Copyright for the text by Tomasz Urbański, 2024

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Lira Publishing Sp. z. o.o.,

Warszawa 2024

Redaktor prowadząca: Ewa Kubiak

Redakcja: Emilia Zwoniarska

Korekta: Ewa Popielarz, Emilia Zwoniarska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz,

Bartosz Zienkiewicz (współpraca)

Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz

Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska

Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: Wikimedia Commons, domena publiczna,

pl.123rf.com (Wabeno), pixabay.com (Alexey Marcov)

Zdjęcie autora: © Lucyna Jezierska

Producenci wydawniczy: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2024

ISBN: 978-83-68101-89-8 (EPUB); 978-83-68101-90-4 (MOBI)

Lira Publishing Sp. z o.o.

al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Sylvester Stallone na Hawajach w 1983 roku

 Rozdział 1 
POCZĄTKI
Mały Sylvester

Nowojorska dzielnica Hell’s Kitchen cieszyła się złą sławą. Nazwa bardzo trafnie oddawała jej wątpliwe walory. Zamieszkiwana głównie przez irlandzkich imigrantów i ich potomków, uznawana była za niebezpieczną i należało omijać ją szerokim łukiem. Poziom przestępczości przekraczał wszelkie granice, a bezrobocie tylko pogłębiało biedę. Nawet odrobinę lepiej sytuowanym mieszkańcom tamtejszych kwartałów nie żyło się łatwo, nierzadko ledwie wiązali koniec z końcem. Nie inaczej było w robotniczej rodzinie Stallone’ów. Głowa rodziny, Frank (Francesco), był włoskim emigrantem, który w wieku 13 lat, w 1932 roku przybył wraz z rodzicami do Stanów Zjednoczonych i osiedlił się w Nowym Jorku. U progu dorosłości próbował swoich sił jako artysta estradowy, dając próbkę wokalnych możliwości w kilku podrzędnych klubach. Nie spotkał się jednak z większym entuzjazmem. Gdy wybuchła II wojna światowa, zaciągnął się do wojska i uczestniczył w działaniach na froncie. Po powrocie z wojaczki postanowił kontynuować sycylijskie tradycje rodzinne i zajął się fryzjerstwem – prowadził z sukcesami zakład oferujący takież usługi. W późniejszym czasie, nie bez wielkiego wysiłku, udało mu się poszerzyć zakres działalności i otworzyć kolejne lokale. W sierpniu 1945 roku jego żoną została Jacqueline Frances Labofish, niespełna 24-letnia córka waszyngtońskiego sędziego i Francuzki, o korzeniach ukraińskich (dziadkowie ze strony jej ojca byli żydowskimi emigrantami z Odessy, którą opuścili za czasów Imperium Rosyjskiego). Za młodu adeptka sztuki cyrkowej i tancerka grupy Long Stemmed Roses, występowała w klubie Billy Rose’s Diamond Horseshoe, ale jej dobrze rozwijającą się karierę taneczną zahamowały ciąża i macierzyństwo. Budżet domowy państwa Stallone’ów, mimo ciężkiej pracy obojga, wystarczał jedynie na wynajęcie niewielkiego lokum przy Dziewiątej Alei. Chłodne mieszkanie wkrótce miało zostać domem trzeciego lokatora, który przyszedł na świat 6 lipca 1946 roku w szpitalu na oddziale utrzymywanym z charytatywnych składek, wybranym przez młodych rodziców dlatego, że nie mieli ubezpieczenia.

Poród pierworodnego syna miał miejsce przy ulicy West 44, w pobliżu słynnego Actors Studio, które wykształciło takie tuzy jak Marlon Brando, Dustin Hoffman czy Al Pacino. Nie obyło się bez poważnych komplikacji, których konsekwencje Sylvester Stallone ponosił będzie przez całe życie. Były one wynikiem gorszego wyszkolenia kadry pielęgniarsko-lekarskiej, która nie zachowała się na tyle profesjonalnie, by uniknąć powikłań. Narodziny nie przebiegały właściwie, płód utknął w drogach rodnych i podjęto decyzję o użyciu kleszczy. Ta inwazyjna metoda w większości przypadków kończy się sukcesem. Niestety stosowana nieumiejętnie może doprowadzić do trwałych uszkodzeń noworodka. Tak było tym razem. W jej wyniku doszło do asymetrycznego paraliżu mięśni lewej części twarzy dziecka. Początkowo wada ta umknęła uwadze rodziców, jednak już po powrocie do domu zorientowali się, że nie wszystko jest tak, jak należy. Bezwładnie opadające po lewej stronie powieka i usta oraz „martwy” policzek w przyszłości mogły powodować trudności w mówieniu. Tak było w istocie. Trudności w mowie były wielkim zmartwieniem Sylvestra, który stał się obiektem drwin rówieśników. Do tego stanowiło to przeszkodę na jego drodze do aktorstwa. Jak się później okazało – przeszkodę do pokonania. Ze swej ułomności uczynił on cechę charakterystyczną, która zapewniła mu powszechną rozpoznawalność.

Pojawienie się syna nie ociepliło stosunków w dość skonfliktowanym małżeństwie państwa Stallone. Do spięć dochodziło w ich domu bardzo często. Zarzewiem konfliktu było nawet imię dla dziecka. Jacqueline wymarzyła sobie, by uhonorować wielkiego gwiazdora hollywoodzkiego Tyrone’a Powera. Zgoła odmiennego zdania był senior rodu – tradycjonalista. W urzędzie zarejestrował syna jako Sylvestra Gardenzio, na cześć swego ojca. Na nic się zdały protesty matki. Mały Sylvester, w przyszłości nielubiący swego imienia, musiał znosić niewybredne koleżeńskie docinki, nawiązujące do serii bajek Warner Bros. o kocie Sylvestrze i ptaszku Tweety.

Mimo pojawienia się dziecka zarówno ojciec, jak i matka niewiele czasu spędzali w domu. Utrzymanie rodziny wymagało od nich jeszcze większego zaangażowania w sprawy zawodowe. Małym Binkym (taki przydomek dostał Sylvester) zajmowała się niania z dzielnicy Queens, okazująca mu więcej miłości i czułości niż rodzice. W domu bywał w weekendy, czując się tam niczym intruz. Ciężkie warunki bytowe i walka o każdy cent domowego budżetu wymuszały niestety takie rozwiązania. Swoją drogą, mając na uwadze fakt, że ojciec Jacqueline był sędzią sądu okręgowego, czyli szanowaną personą, ten status majątkowy Stallone’ów jest dość zaskakujący. Abstrahując jednak od finansów, w ich małżeństwie po prostu się nie układało. Zgodni byli ze sobą właściwie tylko wtedy, kiedy opuszczali swoje lokum. Taki stan rzeczy miał wpływ na zachowanie syna, który pozbawiony rodzicielskiej troski, był dzieckiem zamkniętym, krnąbrnym i trudnym w obyciu.

30 lipca 1950 roku rodzina powiększyła się o kolejnego syna – Franka Juniora. Młodszy brat Sylvestra traktowany był przez rodziców o niebo lepiej. Brak śladów jakiegokolwiek upośledzenia niewątpliwie zapewniał mu uprzywilejowaną pozycję, czego nigdy nie ukrywano. Nie zmieniało to jednak faktu, że najbliższą mu osobą był Sylvester. Chłopcy stanowili wzorowy przykład braterstwa. Od najmłodszych lat Frank oswajany był z muzyką. Rodzice kupili mu saksofon, próbując miłość do sztuki zaszczepić także w starszym synu. Liczyli na to, że gra na instrumencie będzie stanowiła dla niego równocześnie ćwiczenia mięśni twarzy, co da nadzieję na zniwelowanie wady. Sylvester nie wykazywał jednak niestety ani zdolności, ani zainteresowania tą dziedziną sztuki.

Ocieplenia stosunków w domu państwa Stallone nie przyniósł też awans finansowo-społeczny. Jego owocem była natomiast wymarzona przeprowadzka rodziny do stanu Maryland, do własnego domu – w 1951 roku. Jacqueline otworzyła tam salon kosmetyczny, a jej mąż wkrótce mógł się cieszyć własną siecią salonów fryzjerskich. Dodatkowo zajął się hodowlą kucyków na potrzeby gry w polo, której był wielkim entuzjastą. Wspomnienia braci Stallone’ów o domu rodzinnym dają pewien obraz ich dzieciństwa. Sly wielokrotnie w wywiadach opowiadał o apodyktycznym ojcu, który wszelkie oznaki niepodporządkowania tłumił karami cielesnymi. To był jego jedyny pomysł na wprowadzenie dyscypliny. Frank mu wtórował, twierdząc, że oparcie miał jedynie w bracie. Sylvester z racji wady wymowy był szkalowany, a nawet dręczony fizycznie i psychicznie. W jego wypowiedziach wielokrotnie dało się słyszeć żal i rozczarowanie ojcem. Autorytarne wychowanie oparte na przemocy musiało spowodować uszczerbek na rozwoju psychospołecznym chłopca. Brak serdeczności i życzliwości odreagowywał w szkole, szybko zyskując opinię dziecka niepokornego, trudnego i sprawiającego kłopoty wychowawcze. Jego wentylem bezpieczeństwa były wyprawy do krainy fantazji. Elementy wykreowanego świata przenosił na realny grunt. Wyimaginowani bohaterowie, a raczej superbohaterowie rodem ze świata komiksu dostawali dzięki niemu własne życia. Wcielał się w nich, przywdziewając kolorowe uniformy i biegając w koszulce z literką S (jak Superboy) na piersi. Domowy rygor, będący przejawem niemocy wychowawczej połączonej z frustracją, nie tracił jednak na sile. Bracia wielokrotnie nawiązywali do lat młodzieńczych, przytaczając smutny obraz rodzicielstwa pozbawionego miłości i czułości, tak ważnych dla właściwego rozwoju emocjonalnego. Narastające rozgoryczenie ojca wywoływało kolejne wybryki Sylvestra, z których wkrótce zasłynął. Z kolei utożsamianie się z bajkowymi bohaterami o nadludzkich możliwościach stawało się dla niego samego niebezpieczne. Bo trudno uznać za niewinną zabawę skok z otwartym parasolem z dachu domu. Liczne agresywne zachowania były próbą niezgody na to, co działo się w domu. Doszło do interwencji u psychologa, a w sądowym archiwum przybył kolejny wolumen kartoteki dla nieletnich. W pewnym momencie rodzice podjęli próbę naprawy wieloletnich zaniedbań w kwestii wady wymowy starszego brata, ale wszystkie próby, jak choćby wspominana nauka gry na saksofonie, kończyły się niepowodzeniem. Problemów nie mieli z kolei z Frankiem, który wykazywał duże zdolności muzyczne, grał na gitarze i cieszył się zdecydowanie większą uwagą rodziców. Jednak nie miało to żadnego wpływu na więzi między braćmi, którzy wzajemnie się wspierali.

Wydarzeniem, które miało niebagatelny wpływ na Sylvestra, był rozwód rodziców. Zmęczeni życiem ze sobą Jacqueline i Frank doszli do wniosku, że ich małżeństwo nie ma już sensu. W późniejszych latach Sly bardzo obrazowo i osobliwie określił relację rodziców jako „wojnę pomiędzy czarnymi a czerwonymi mrówkami”[1]. Postanowili się rozstać i skończyć z wzajemnym wyniszczaniem się, a także uchronić dzieci przed niekończącymi się kłótniami. Sąd przychylił się do ich wniosku i w kwietniu 1957 roku orzekł rozwód, jednocześnie wypowiadając się w sprawie opieki nad synami. Przyznał pieczę obojgu rodzicom naprzemiennie przez cały rok. Oznaczało to rozdzielenie rodzeństwa, co dla rozchwianego emocjonalnie nastolatka, jakim był Sly, stanowiło kolejny cios. Ponadto wizja corocznych przeprowadzek, w obliczu kłopotów z przystosowaniem się do nowej sytuacji, mogła tylko pogorszyć stan psychiczny chłopca. Pierwszy rok po rozwodzie Sylvester spędził u ojca w Maryland.

Jacqueline Stallone wkrótce przeprowadziła się do Filadelfii. Tam poznała miejscowego potentata mrożonej pizzy, Anthony’ego Filitiego, właściciela Crispy Pizza King, i już w 1959 roku po raz drugi została mężatką. Anthony zaakceptował jej starszego syna, co niewątpliwie miało wpływ na wybór nowego życiowego partnera. Dobrze sytuowany Filiti obdarował żonę salonem piękności dla kobiet Barbella, który miała sama prowadzić. Poza usługami typowo upiększającymi nowa właścicielka postawiła na siłownię dla kobiet, co w latach 50. było dość nowatorskim podejściem. Wszak kanon sylwetki reprezentowany chociażby przez Marilyn Monroe znacznie odbiegał od obecnych trendów. Jednak pani Filiti na brak klienteli nie mogła narzekać – salon bardzo dobrze prosperował.

Ze sprzętu będącego do dyspozycji ćwiczących postanowił też skorzystać Sylvester. Wciąż kołatały mu w głowie mocne słowa jego własnego ojca, które wykorzystał nawet w pierwszej części Rocky’ego. Frank senior, rozczarowany ułomnością syna, bez ogródek stwierdził: „niestety, przyszedłeś na świat z niezbyt dużą ilością rozumu, dlatego musisz trenować mięśnie”[2]. Nietrudno sobie wyobrazić, jaki wpływ na nastolatka miały te przykre słowa ojca, paradoksalnie jednak zmotywowały Slya do regularnych, intensywnych ćwiczeń fizycznych. To nie był zresztą jedyny impuls. Obserwując salon matki, zauważył, jak istotny jest trening i dbanie o ciało, co w przypadku bladolicego, mizernego chłopaka miało niebagatelne znaczenie. Kolejnym motywatorem była fascynacja celuloidowym wcieleniem mitycznego superbohatera. Sylvester był absolutnie oczarowany włosko-hiszpańskim filmem Le fatiche di Ercole, który powstał w 1958 roku (w krajach anglojęzycznych znany był pod tytułem Hercules). Jak sam wspomina – kochał kino w każdej postaci. A najbardziej to, które pozwalało mu uciec od rzeczywistości. Uwielbiał włoskie filmy przedstawiające mitologicznych herosów, bo pozwalały mu przenieść się w zupełnie inny wymiar. Herkules imponował mu ponadludzką siłą i atletyczną, doskonałą sylwetką. Echa tej fascynacji można dostrzec w późniejszych wcieleniach aktorskich Stallone’a – rolach bohaterów prawych, niezłomnych i osamotnionych w walce. W półboga wcielał się w owym filmie legendarny, utytułowany (Mr. America i Mr. Universe) amerykański kulturysta Steve Reeves, idol Arnolda Schwarzeneggera, który wspominał: „dzień, w którym zobaczyłem Steve’a Reevesa, zmienił moje życie. Był niczym Mesjasz. Chciałem być taki jak on”[3]. Stallone otwarcie przyznawał się do tej inspiracji aktorskiej, na przekór wszystkim zapatrzonym w Marlona Brando i jego Na nabrzeżach.

Reeves po sukcesie Herculesa jeszcze raz wcielił się w tę postać i kilku innych herosów, by w 1968 roku zakończyć występy na dużym ekranie. To jednak wystarczyło, by trzynastoletni Sly, będąc pod ogromnym wrażeniem sylwetki aktora-kulturysty, chwycił sztangę, hantle i zaczął trenować. Nie mógł przypuszczać, jak to zmieni jego życie. Zaangażowanie chłopca w intensywną pracę nad ciałem było imponujące, niemal obsesyjne. Chęć udowodnienia najbliższym swojej wartości oraz perspektywa wzbudzenia upragnionego szacunku wśród rówieśników stanowiły dla niego motor napędowy do dalszych ćwiczeń. Zapał w ich wykonywaniu oraz olbrzymia determinacja już wkrótce przyniosły pierwsze efekty. Z cherlawego, wątłego i niepozornego młodzieńca Sylvester stawał się nastolatkiem o słusznej posturze. Brutalne, niesłuszne słowa ojca pośrednio przyczyniły się do przyrostu w obwodzie bicepsa i klatki piersiowej jego syna. Dodatkowo, by udowodnić ojcu, że się co do niego myli, Sylvester postanowił każdego dnia uczyć się znaczenia jednego nowego słowa. Ojciec jednak ignorował nawet te jego starania, a chęć występu syna w szkolnym teatrze spotkała się z odmową Franka Seniora.

Konsekwencją pracy nad formą fizyczną były zmiany relacji Slya z rówieśnikami. W nowym, nieznanym otoczeniu postanowił zaskarbić sobie ich sympatię, a sposobem na to miało być wręczanie zaskakujących podarków. Pomysł na kupienie sobie przyjaciół okazał się nietrafiony i nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. To pogłębiło frustrację Sylvestra, a niedoszli koledzy odczuli jego złość na własnej skórze. Niebezpieczne wybryki Slya stawały się prawdziwym utrapieniem i przybierały coraz bardziej radykalne formy. W efekcie normą stało się, że relegowano go z kolejnych szkół. Sytuacji nie poprawiło nawet uczęszczanie na kółko teatralne czy wstąpienie w szeregi skautów. Z niesfornym uczniem z podejrzeniem ADHD nie umiały poradzić sobie nawet znane ze swej surowości zakonnice ze szkoły katolickiej. Wytrzymały z nim niecały rok. Opinia o młodym Stallonie docierała bardzo szybko do pobliskich szkół i w żadnej z nich nastoletni rzezimieszek nie mógł dłużej zagrzać miejsca. Zdawało się, że ta równia pochyła zaprowadzi go prosto do światka kryminalnego. Kolejne publiczne placówki oświatowe były bezsilne, a nadzieja na społeczne przystosowanie się powoli gasła. Kiedy tradycyjne formy socjalizacji zawiodły, należało spróbować czegoś innego.

Ojciec, po wyperswadowaniu synowi pomysłu wstąpienia do marynarki wojennej (Sly był na to za młody), postanowił przysposobić go do zawodu fryzjera. Półroczna nauka okazała się jednak udręką. Kolejna porażka wychowawcza mogła jednak zostać zmazana pomysłem coraz lepiej sytuowanej Jacqueline – Sylvestra wpisano na listę uczniów niedawno otwartej prywatnej Devereux Hall Manor High School w Berwyn, prowadzonej przez Fundację Devereux. Sylvester mieszkał wtedy z matką i jej mężem przy 2744 Mower Street w Filadelfii, niecałe czterdzieści kilometrów od szkoły, która zajmowała się (i wciąż zajmuje) młodzieżą z problemami emocjonalnymi i trudnościami w adaptacji. Nowatorskie metody, kompleksowa kuratela, fachowa kadra i indywidualne podejście do każdego ucznia przynosiły wymierne efekty. To oraz szereg zajęć pedagogiczno-wychowawczych, a zwłaszcza terapie grupowe i indywidualne okazały się ratunkiem dla 16-letniego Sylvestra, który przekraczając progi tej instytucji, szczerze nienawidząc swojego imienia i chcąc symbolicznie zerwać z przeszłością, postanowił przedstawiać się jako Michael (Mike). Oczywiście zmiana imienia nie mogła być lekarstwem na całe zło, ale pozwoliła uniknąć drwin już na starcie. Pobyt w Hall Manor był dla niego nowym początkiem. Tu nie czuł się wyobcowany, bo uczniowie prezentowali szerokie spektrum niepokornych przypadków. Specjaliści zajęli się jego wymową, co wkrótce dało świetne rezultaty. Lata zaniedbań uniemożliwiły wyeliminowanie problemu, ale ciężka praca po obu stronach przyniosła poprawę. Stallone w ciągu dwóch lat z wyrzutka stał się rozgarniętym i emocjonalnie zdrowym młodzieńcem. Hołdując zasadzie „w zdrowym ciele zdrowy duch”, Sylvester prócz systematycznych ćwiczeń na zwiększenie masy mięśniowej uprawiał futbol amerykański. O tym, że sport ten jest w Stanach Zjednoczonych niemalże religią, chyba nikomu nie trzeba przypominać. Sukcesy odnoszone w tej dyscyplinie, powołanie do reprezentacji szkoły i świetne wyniki osiągane podczas meczów The Eagles (pierwsze mistrzostwo dywizji) uczyniły z niego kapitana i lokalną gwiazdę. Ciężka praca nad własnym ciałem procentowała. Był wyróżniającym się, masywnym, silnym zawodnikiem. Dużo czasu poświęcał też innym dyscyplinom. To w szkole miał pierwszy kontakt z boksem, którego trenowanie pozwalało mu odreagowywać negatywne emocje, a także szlifować umiejętności zdobyte w ulicznych starciach. Próbował też sił w szermierce, piłce nożnej i jeździe konnej.

Pobyt w Hall Manor był najlepszym etapem w dotychczasowym życiu młodego Stallone’a. Rozwinął się, rozpostarł skrzydła i był gotowy na nowe wyzwania. Zmężniał. Sukcesy sportowe i znaczna poprawa wymowy dodały mu pewności siebie i wiary we własne możliwości. Wzrosła jego samoocena. Były też potknięcia wliczone w koszty resocjalizacji. Warto wspomnieć o niesławnej aferze erotycznej. Mike z racji swojego szkolnego statusu gwiazdy był obiektem pożądania wielu dziewczyn. Z jedną z nich nawet się umówił. Kiedy jednak miało dojść do zbliżenia, okazało się, że para jest obserwowana przez chłopaka wybranki Mike’a. Zdradzany nastolatek w odpowiednim momencie zainterweniował i wszystko skończyło się bójką z udziałem kompletnie nagiego Stallone’a oraz interwencją policji. Trzeba przyznać, że był to dość nietypowy pierwszy raz, którym Sylvester zapracował sobie na przydomek Włoski Ogier. Incydent ten nie zepsuł jednak jego wizerunku uwiecznionego na kartach szkolnej kroniki, w której pisze się o nim w samych superlatywach. Wydaje się prawdopodobne, że bez Hall Manor Sly skończyłby marnie, a jego zatargi z prawem mogłyby tylko przybierać na sile.

Studentem być

Matka Sylvestra z ogromnym zaangażowaniem starała się nadrobić zaniedbania z poprzednich lat. Wysoka opłata za szkołę (11 tysięcy dolarów w latach 60. była to znaczna suma) i jej starania przynosiły efekty. Jacqueline pragnęła, by syn po ukończeniu dwuletniej Hall Manor kształcił się dalej. Jednak dostanie się na amerykańskie uczelnie wyższe było dla niego nieosiągalne – po pierwsze z racji horrendalnego czesnego, po drugie z powodu małego prestiżu prywatnej szkoły z Berwyn, która była przecież placówką edukacyjną wyciągającą zagubione nastolatki z kłopotów, a nie kształcącą prymusów. Po trzecie na przeszkodzie stała przeszłość Stallone’a. Nie był to jednak jeszcze powód, by się poddawać. Upór zaprowadził matkę Slya poza granice Stanów Zjednoczonych – poszukiwania odpowiedniej uczelni zakończyły się w Europie. Wybór padł na niedawno otwarty szwajcarski American College w Leysin, położony przy granicy z Francją. Dostanie się w poczet tamtejszych studentów nie było jednak takie proste. Dopiero argument finansowy był w stanie przekonać władze szkolne. Jacqueline zaoferowała dyrektorowi opłacenie czesnego od razu za cały rok bezzwrotnie, nawet gdyby Sly zrezygnował z nauki. Zadziałało i Michael w 1965 roku wylądował w ośnieżonych Alpach.

Trafił do zupełnie innego świata – pełnego rówieśników z dobrze sytuowanych domów, niesprawiających problemów wychowawczych, kulturalnych i elokwentnych. Z takimi ludźmi jeszcze nie miał styczności i czuł, że może czegoś się od nich nauczyć. Wśród świeżo upieczonych studentów byli potomek szacha Iranu i następcy rodu Hersheyów oraz książę Etiopii, z którym Sylvester się zaprzyjaźnił. Jednak by się utrzymać, musiał imać się różnych dorywczych prac. Był instruktorem boksu, sprzedawcą hamburgerów, a nawet portierem w żeńskim internacie.

Odkryty talent do zarobkowania to jedno, ale oczywiście właściwym celem pobytu Slya w Szwajcarii była edukacja. Tu po raz pierwszy miał styczność z takimi przedmiotami jak literatura czy sztuka. Błyskawicznie połknął bakcyla i chłonął literaturę klasyczną oraz współczesną. Jego ulubionymi autorami byli Ernest Hemingway, William Szekspir i John Dos Passos. Zafascynowany słowem pisanym, sam postanowił spróbować sił w poezji, ale efektów do tej pory nie opublikował. To właśnie u podnóża Alp stawiał pierwsze kroki w aktorstwie. Jego scenicznym debiutem była rola Biffa w sztuce Arthura Millera Śmierć komiwojażera. Przyszłemu aktorowi podczas debiutu scenicznego towarzyszyły euforyczne emocje. Nawet po upływie lat Sly bardzo dobrze je pamiętał: „To jest to! Wreszcie zrobiłem coś dobrze”[4]. Aplauz zgotowany po premierze tylko utwierdził go w przekonaniu, że tym właśnie powinien się zająć. Wkrótce ujawniła się też inna jego pasja, pielęgnowana i rozwijana równolegle z aktorstwem. To malarstwo, dzięki któremu dawał upust emocjom i mógł oswajać własne demony. Pierwsze, bardzo osobiste prace, pełne dynamiki, ekspresji i wyrazistych barw, były zalążkiem jego późniejszego stylu. Nigdy nie stronił od autoportretów. Hobby to było jednak przez niego skrywane albo raczej – rzadko eksponowane. Wciąż stosunkowo niewiele osób wie o tej formie autokreacji Stallone’a.

Wyróżnianie się pod względem statusu majątkowego na trzystuosobowej uczelni przynosiło pewne korzyści – nie finansowe, ale związane z rozpoznawalnością, a samo studiowanie poszerzyło horyzonty wchodzącego w trzecią dekadę życia Stallone’a. Mimo tego Mike nie był w stanie kontynuować nauki dłużej niż przez dwa lata. Opuścił mury kampusu i przed powrotem do ojczyzny wybrał się w podróż po Europie szlakiem malarzy, poetów oraz muzeów. Wtedy po raz pierwszy odwiedził francuskie Cannes, do którego w późniejszych latach będzie jeszcze wielokrotnie wracał, choć już w zupełnie innym charakterze. Na krótko zatrzymał się też w Hiszpanii. Podczas tych wakacji myślał o skierowaniu swego życia na tory artystyczne i skupieniu się na sztuce aktorskiej. To zawiodło go tuż po powrocie do Stanów Zjednoczonych na wschodnie wybrzeże. Od razu skierował swe kroki na wydział aktorski Uniwersytetu w Miami i został przyjęty w poczet studentów. Był rok 1967. Tego etapu edukacji jednak mile nie wspomina. Wada wymowy dyskwalifikowała go w oczach wszystkich wykładowców, którzy uniemożliwiali mu zaprezentowanie swoich innych talentów. Nie spotkał się ze zrozumieniem ani kadry pedagogicznej, ani części rówieśników. Piekło lekceważenia wróciło, choć na Mike’u nie robiło już takiego wrażenia jak dawniej. Pracował wciąż nad sylwetką i wzmacnianiem mięśni, narażając się na stereotypowe postrzeganie go jako osoby mało inteligentnej. Role wymagające większego zaangażowania intelektualnego omijały go. Paradoksalnie nie został też przyjęty do drużyny futbolowej. Dodatkowo wykładowcom nie podobało się jego zainteresowanie teatrem awangardowym i eksperymentalnym. Wraz z poznanym na roku Johnem Herzfeldem, z którym do dziś się przyjaźni, Stallone zaczął pisać scenariusze właśnie w takim duchu i takiej formie. Stworzył małą trupę performerską, która występowała w garażach, na skwerach i w piwnicach. Ta działalność była jednak nie w smak władzom uczelni, której władze w 1969 roku wykreśliły Stallone’a z listy studentów. Zabrakło mu jedynie trzech zaliczeń, by ukończyć studia. To wydarzenie zakończyło definitywnie etap edukacji 23-latka. Przyszedł czas, by w twórczy sposób wykorzystać kilkanaście lat wyjątkowo trudnego procesu przyswajania wiedzy i nabywania umiejętności. Mike wreszcie dojrzał też do tego, by znów stać się Sylvestrem. Przyczynkiem do tej zmiany był sukces grupy funk-soulowej Sly & The Family Stone i jej koncert na festiwalu Woodstock. Zespół Sylvestra Slya Stone’a wzbudzał niezwykle sympatyczne skojarzenia, co pomogło Stallone’owi w powzięciu decyzji o powrocie do oryginalnego imienia, a w późniejszym czasie wpłynęło na jego decyzję o przybraniu przydomka Sly.

Wkroczenie w nowy etap w życiu przypieczętowała wróżba. Od pewnego czasu Jacqueline Stallone była pochłonięta astrologią, którą zgłębiała pod okiem Marka Edmunda Jonesa. Czytanie przyszłości z gwiazd stało się wręcz jej sposobem na życie. I właśnie podczas jednej z sesji z udziałem syna wywróżyła mu karierę. Jednak nie aktorską, ale pisarską.

Wizyta u matki w Filadelfii była dla Slya tylko przystankiem w drodze do Nowego Jorku. Stallone zakotwiczył w tej aktorskiej mekce, wynajmując niewielki pokój w hotelu Sutton. Jak sam wspomina, mieszkanie w nim mogło przyprawić o klaustrofobię. Z powodu bardzo małego metrażu wszystko było na wyciągnięcie ręki. Jednak z racji mocno ograniczonych środków finansowych tylko na taki komfort mógł sobie pozwolić. Marna klitka z nieproszonymi rezydentami w postaci szczurów czy karaluchów w łazience była świadkiem początków trudnej drogi młodego, ambitnego i niepokornego autora. Awangardowy styl ustąpił tradycyjnej formie, a jego scenariusze, na przekór przygnębiającej rzeczywistości, były fantazyjnymi opowieściami. Pierwszy, zatytułowany Cry full, whisper empty in the same breath, jak i kolejne Sad blues oraz Till young men exit nie nadawały się jednak nawet do czytania, nie mówiąc już o adaptacji. Były to koszmarne literackie potworki, o których sam ich autor ma jak najgorsze zdanie. Niestety, kopie tych „dzieł” zaginęły i trudno dziś w pełni ocenić ich wartość, niemniej – choć Sly rozesłał je do producentów – nie spotkały się z żadnym odzewem.

Na szczęście w literackim amoku Stallone nie porzucił marzeń o aktorstwie. Brał udział w castingach, ale większość z nich kończył na pierwszym etapie. Dobrze zbudowany i ze względu na buntownicze zacięcie przypominający Marlona Brando, nie był jednak odpowiednim kandydatem do jakiejkolwiek roli. Nieco antypatyczny wygląd nie wystarczał, by zdobyć angaż nawet do ról cechujących się dynamizmem i agresją, jak choćby do off-broadwayowej sztuki Fortune and men’s eyes autorstwa Johna Herberta. To było jednak pierwsze spotkanie Stallone’a z kimś znaczącym w filmowym biznesie – reżyserem i odtwórcą głównej roli, Salem Mineo, nominowanym do Oscara za drugoplanową rolę w Buntowniku bez powodu. Salowi ta sztuka była szczególnie bliska z racji tematu – opowiadała o homoseksualnych praktykach w kanadyjskim więzieniu. Aktor później ujawnił swoją biseksualną orientację. Ubiegający się o angaż Sly nie spodobał się Mineo jako rzekomo zbyt łagodny. Ta opinia mocno rozwścieczyła Stallone’a, który rzucił się na reżysera z pięściami. To zdecydowanie poprawiło jego notowania, choć roli i tak nie otrzymał. Trafiła do przyszłego policjanta z Miami – Dona Johnsona.

Masywna postura przydała się jednak w adaptacji jedynej sztuki Pabla Picassa Desire caught by the tail. Pierwszą płatną rolą Stallone’a była więc postać Minotaura, którą odgrywał na dalekim Bronxie. Niestety ledwie przez trzy tygodnie. Nie udało się przyciągnąć widowni i sztukę zdjęto z afisza. Ta przygoda równie niemiło skończyła się dla samego Sylvestra, który padł ofiarą nieprzemyślanej inwencji artystycznej swego scenicznego partnera i został przez niego potraktowany gaśnicą przeciwpożarową. Ten incydent zakończył się infekcją, bo dwutlenek węgla dostał się Slyowi do płuc.

Z początkiem roku 1970 wyczerpały się oszczędności Stallone’a. Nie był w stanie zapłacić nawet za niewielki pokoik w hotelu „Slutton”, jak go pieszczotliwie nazywał. Widmo bezdomności stało się faktem. Nowym domem aspirującego do kariery filmowej Slya został dworzec autobusowy przy 42 ulicy. Ciężko być w takim momencie optymistą, ale honor i duma nie pozwoliły Slyowi poprosić o pomoc bardzo dobrze sytuowanych rodziców. I nawet głód nie zmienił tego stanu rzeczy. Ostatnie pieniądze przeznaczył na zakup materiałów biurowych, by móc dalej pisać.

Debiutancki falstart

Będąc bez dachu nad głową, wciąż próbował zainteresować swoimi scenariuszami kogokolwiek. Bezskutecznie. Niedługo jednak nadarzyła się okazja, by wyrwać się z marazmu. Niespodziewana oferta dotyczyła roli głównej. Można powiedzieć – szansa nie do odrzucenia. Wymarzony debiut filmowy. Był tylko jeden problem. Miała to być rola w filmie erotycznym, a właściwie pornograficznym, jak wynikało z szumnych zapowiedzi producentów. Warto zauważyć, że zapotrzebowanie na tego rodzaju kino było wówczas ogromne, a jego rozwój bardzo dynamiczny. Nowy Jork stał się głównym ośrodkiem produkcyjno-dystrybucyjnym tej gałęzi X muzy. Jeśli pojawiły się w głowie Stallone’a jakieś dylematy, to błyskawicznie zostały zdławione. Jego fatalna sytuacja życiowa nie pozwalała na roztrząsanie aspektów moralnych. Tłumaczenia: „Codziennie rozbieram się wieczorem i nikt mi za to nie płaci, więc dlaczego nie?”[5] oraz „Głodujący człowiek jest w stanie zrobić wiele”[6]wydają się całkiem logiczne. Szybkie i konkretne zlecenie, świetne pod względem finansowym, pozwoliłoby Slyowi wrócić na właściwe tory. Stawka w wysokości 200 dolarów za dwa dni na planie oznaczała powrót do godziwych warunków bytowych, zapewniających komfort dalszej pracy. Film The Party at Kitty and Stud’s (pol. Przyjęcie u Kitty i Studa) został nakręcony. I nic z tym fantem nie można już zrobić. Jego banalny – w tym wypadku to i tak komplement – a raczej szczątkowy scenariusz był jedynie pretekstem do zaprezentowania walorów cielesnych aktorów w celu wywołania odpowiednich wrażeń wizualno-estetycznych, co jest przecież standardem w takich produkcjach. Z kronikarskiego obowiązku nakreślę jednak zarys fabuły. Rzecz opowiada o jurnym Studzie i jego namiętnej dziewczynie Kitty, którzy postanawiają urozmaicić sobie życie erotyczne, zapraszając na wieczorną prywatkę grupkę znajomych. Spotkanie bardzo szybko przeradza się w pozbawioną zahamowań seksualną orgię. Wbrew pozorom nie ma tu scen charakteryzujących współczesne kino pornograficzne. Żadnych członków we wzwodzie, penetracji czy ekstremalnych zbliżeń. Mamy za to Stallone’a skaczącego przez płot, wywracającego się na śniegu i tańczącego niczym Travolta. Nakręcony za 5 tysięcy dolarów i błyskawicznie zmontowany film premierę miał 10 lutego 1970 roku i nie wzbudził większego zainteresowania. Przemknął niezauważenie przez kina dla dorosłych. Jeśli już szukać jakiegoś pozytywu tej produkcji, to trzeba przyznać, że sprawdza się jako dokument wizualizujący ówczesną budowę ciała aktora. Pewnie nikt nigdy nie zwróciłby uwagi na ten film, gdyby nie późniejszy sukces Slya. Sam Stallone z pewnością nie spodziewał się, że ten drobny epizod po pół wieku wciąż będzie mu przypominany. Po olbrzymim sukcesie Rocky’ego w 1976 roku producenci wyczuli okazję na odzyskanie zainwestowanych pieniędzy. Dopuszczając się szantażu, zaoferowali świeżo wschodzącej gwieździe rzekomo kompromitujące negatywy za kwotę 100 tysięcy dolarów. Stallone, jak przystało na prawdziwego Amerykanina nienegocjującego z terrorystami, zdecydowanie odrzucił tę propozycję, co poskutkowało niemal natychmiastową reakcją producentów. Wykorzystując przydomek z przeboju Slya, twórcy The Party at Kitty and Stud’s zmienili tytuł filmu na Italian Stallion (pol. Włoski ogier), dodali muzykę do złudzenia przypominającą słynne fanfary Billa Contiego i ponownie wprowadzili film do kin. Krótko mówiąc, Stallone miał swoje sekstaśmy, zanim te stały się modne. Złaknieni pikanterii widzowie tym razem dopisali, pozwalając „inwestorom” na odzyskanie włożonych w produkcję środków finansowych. Wielce wątpliwe były już same wrażenia erotyczno-estetyczne, które mocno rozczarowywały, głównie płeć piękną. Powiedzenie „z dużej chmury mały deszcz” w tym wypadku jest jak najbardziej adekwatne do sytuacji. Film pojawił się także na kasetach wideo, ciesząc się jeszcze większym powodzeniem, ale wciąż bardziej jako ciekawostka niż wartościowa produkcja. Wraz z nadejściem epoki płyt DVD został odnowiony i wydany w kilku kolekcjonerskich edycjach. Ostatnia, włoska, zawiera aż trzy wersje celuloidowych harców Slya: 66-, 70- i 83-minutową, z czego dwie ostatnie zawierają zmontowane materiały z zupełnie innych produkcji pornograficznych, mających dodać pikanterii wydaniu.

Na szczęście ten drobny epizod nie zaważył na karierze młodego, ambitnego aktora. Swoje życie seksualne zostawił w sferze prywatnej i wciąż szukał szansy na zaistnienie. Na razie gotówka pozwoliła mu na wynajęcie mieszkania nad sklepem na skrzyżowaniu 56 ulicy z Lexington Avenue. Niewygórowany czynsz w wysokości 71 dolarów za miesiąc pozwalał na chwilę wytchnienia, jednocześnie mobilizując do pracy. A była to przyziemna praca zarobkowa, wystarczająca do zaspokojenia podstawowych potrzeb życiowych. Dawało to jednak Slyowi możliwość pisania scenariuszy, choć ograniczało czas na to przeznaczony. O komforcie nie mogło być mowy. Stallone imał się różnorakich zajęć, jednak o stabilizacji finansowej mógł jedynie pomarzyć. Był dostawcą pizzy, pracował w sklepie, a zdecydowanie najbardziej niewdzięcznym zajęciem była praca czyściciela klatek lwów w miejskim zoo za 1,12 dolara na godzinę. Usuwanie fekaliów wiązało się z bardzo niemiłym zapachem, który przylgnął do Sylvestra. Ta odpychająca woń była wielokrotnie przyczyną nieprzyjemnych sytuacji, choćby w czasie przejazdów środkami komunikacji miejskiej. Odór był trudny do usunięcia i dokuczliwy nawet w czasie castingów. Przez ciągły smród Sly stracił kilka intratnych propozycji reklamowych. Trudnym zajęciem zarobkowym było też wypraszanie koczujących bezdomnych z miejsc publicznych: przystanków, holi czy dworców. Łagodne usposobienie Stallone’a i chęć niesienia pomocy wespół z pamięcią o własnej przeszłości sprawiały, że nie był właściwą osobą do rzetelnego wypełniania powierzonych mu obowiązków.

Zdecydowanie lżej i przede wszystkim przyjemniej pracowało się Slyowi w kinie Baronet Theatre w Asbury Park, które cieszyło się zasłużoną renomą. Objął tam stanowisko biletera. Bardzo dobrze wspomina tę pracę, której w pewnym momencie niestety dał się ponieść. Zachowanie Stallone’a zdradziło jego charakter i mogło być ostrzeżeniem przed pułapką późniejszego sukcesu. Na początku lat 70. wszystko odbyło się jeszcze w skali mikro. Niezłe warunki finansowe i stabilizacja rozluźniły Slya, który w myśl zasady, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, postanowił poszukać w ramach swojej profesji dodatkowego, niezupełnie uczciwego zarobku. Interes, który rozkręcił na boku, świetnie prosperował, szczególnie przy okazji premier. Został konikiem wprowadzającym widzów na korzystne miejsca poza kolejką za nieco wyższą opłatą niż w okienku kasowym. Przekręt szybko zaczął przynosić duże zyski. Kwoty od 300 do 600 dolarów tygodniowo nawet dziś robią wrażenie. Każda dobra passa kiedyś się jednak kończy. Podczas jednej z dużych premier obrotny Sly jak zwykle wyławiał zamożniejszych miłośników kinematografii. Traf chciał, że jednym z wypatrzonych przez niego klientów był Walter Reade, właściciel kina. Reakcja była natychmiastowa i oznaczała koniec kariery biletera. Przynajmniej oficjalnie, bo nie mogąc pogodzić się z porażką, Sly kontynuował proceder w innej formie: powielał bilety wstępu i sprzedawał je studentom. Ostatecznie zdekonspirowany handlarz fałszywkami porzucił kino.

Największą i nieocenioną wartością epizodu z Baronet Theatre było dla Slya poznanie pewnej blondynki o czeskich korzeniach, która ukryta za dużymi okularami pojawiła się kiedyś przed okienkiem kasowym. Był to klasyczny przykład miłości od pierwszego wejrzenia. Zauroczony absztyfikant wypalił prosto z mostu do niczego niepodejrzewającej Sashy Czack (prawdziwe imię: Alexandra Jane): „Myślę, że cię kocham”[7]. Jego bezpośredniość i otwartość (jak później mówił, wynikające z braku pieniędzy na tradycyjne randki) ujęły młodą pracownicę kina, która zobaczyła w wielbicielu mężczyznę godnego bliższego poznania. Niewinny zaczątek przerodził się w głębokie uczucie zbudowane na przyjaźni i wzajemnym wsparciu. To Sasha była motorem napędowym Slya, dopingowała go z całych sił w drodze do aktorskiej kariery, o której sama zresztą marzyła.

Tymczasem w połowie 1970 roku Stallone otrzymał propozycję zagrania w adaptacji sztuki Jerry’ego Douglasa Score. W hołdującą wolnemu seksowi wizję artystyczną wpisał się błyskawicznie, mając już pewne doświadczenie z produkcji niesławnego The Party at Kitty and Stud’s. Na scenie wcielał się w Mike’a, mechanika, który dołącza do dwóch par żądnych erotycznych wrażeń. Angaż zdobył, jak wspomina reżyser: „dzięki charyzmie i świetnemu ciału”[8]. Mająca premierę 28 października 1970 roku odważna i niszowa inscenizacja nie spotkała się z większym zainteresowaniem poza, rzecz jasna, entuzjastycznymi reakcjami płci pięknej na walory Slya. Mocno wstrzemięźliwe recenzje i kiepska frekwencja przyspieszyły zejście sztuki z afisza, co nastąpiło po 23 przedstawieniach. Warta uwagi jest ciekawostka dotycząca materiałów promujących Score. Stallone miał możliwość własnoręcznie napisać krótką notkę biograficzną, która mówiąc eufemistycznie, zawierała kilka nieścisłości. W broszurze widzowie mogli przeczytać o teatralnym tournée aktora po Szwajcarii, gdzie miał wystawiać Śmierć komiwojażera czy Virginię Wolf, o wyimaginowanych profesjach (gwiazda rocka) i pojawieniu się w kilku filmach (choć trzeba oddać, że w paru z wymienionych statystował). Stallone nie omieszkał wytworzyć wokół swojej osoby pewnego rodzaju nimbu tajemniczości, a raczej w osobliwy sposób pojmowanej szlachetności, przez dodanie inicjału E. jako drugiego imienia (Enzio to skrót od Gardenzio).

Po fiasku „niemalże pornograficznego śmiecia” (to cytat z recenzji) Sly dołączył na krótką chwilę do aktorskiej trupy The Extension. Współpraca nie zaowocowała niczym godnym uwagi i od tego momentu aktor zupełnie zerwał kontakt z teatrem.

Celuloidowe epizody

Na wspominanej broszurce prócz wytworów wybujałej wyobraźni Stallone’a znalazły się trzy tytuły filmów, które mógł wpisać do CV bez posądzania go o nieprawdę. Rok 1970 był bowiem powolnym początkiem jego kinematograficznej drogi. Poza frywolnym debiutem udało mu się dostać angaż w niezależnej adaptacji sztuki teatralnej Josepha Bologny i Renée Taylor Zakochani i inni – udanej i cieszącej się względnym uznaniem krytyków oraz widzów. Pierwsze kroki Slya w produkcjach dla szerokiego grona odbiorców nie były imponujące. Jego praca ograniczyła się do statystowania na planie i wcielenia w kompletnie nic nieznaczącą rolę gościa weselnego, czyli żywego tła. Jedynie niezwykle wprawne oko jest w stanie odnotować moment pojawienia się Slya w filmie, w którym ostatecznie nie załapał się nawet do oficjalnej listy płac. Wynikło to oczywiście z rozmiarów roli. Film wszedł na ekrany kin 12 sierpnia 1970 roku i szybko został zapomniany, mimo że stanowi przyjemne, choć schematyczne kino dla miłośników komedii. Tego samego nie można powiedzieć o Klute Alana J. Pakuli. Już w swoim drugim filmie ten twórca wykazał się bowiem kunsztem reżyserskim i zrealizował pamiętny, bardzo precyzyjny thriller, wyznaczający jego dalszą drogę artystyczną. Wysokiej jakości kreacje Donalda Sutherlanda i Jane Fondy przydały produkcji blasku i jakości. I właśnie w tym klasowym filmie wystąpił Stallone. Wystąpił, a nie zagrał, bo jego rola ponownie ograniczyła się do mignięcia przed kamerą. W tym obrazie zlokalizowanie jego postaci jest jeszcze trudniejsze. Sly bryluje w obłędnym tańcu w scenie, która rozgrywa się w dyskotece. Widzowie te kocie ruchy mogli oglądać na dużych ekranach od 25 czerwca 1971 roku, nie wiedząc, że na parkiecie tańczy przyszły gwiazdor.

Ale już dwa miesiące wcześniej można go było podziwiać w trzecim filmie kształtującego swój niepowtarzalny styl Woody’ego Allena. W zjadliwej, inteligentnej i zabawnej satyrze kpiącej z południowoamerykańskich dyktatur włoski ogier wcielił się w oprycha gnębiącego pasażerów nowojorskiego metra, a wśród nich samego reżysera. Nie była to rola mówiona, wystarczyła aparycja Slya. Półtoraminutowa scenka, którą odegrał z jednym z najsławniejszych reżyserów filmowych, przeszła do historii. Na ponowne spotkanie dwóch panów trzeba było czekać ponad ćwierć wieku.

Pierwsze kroki w filmowym świecie bardzo rozochociły Stallone’a. Już wtedy zapragnął zostać reżyserem. Udało mu się zrealizować to marzenie z końcem 1971 roku. Zaczął wykorzystywać niesprzedające się scenariusze własnego autorstwa. W ten sposób powstał film Horses, który był kameralnym, dziwacznym połączeniem westernu i współczesnego dramatu. Wiara we własne siły czyni cuda, jednak nie tym razem. Etiuda zrealizowana na 16-milimetrowej taśmie opowiadała o martwych kowboju i Indianinie, próbujących powrócić do świata żywych jako anioły. Nie zachowała się ani jedna kopia filmu. Natomiast z relacji świadków (w tym Stallone’a) wyłania się obraz nieudolności, totalnej porażki i pseudoartystycznego bełkotu nie do strawienia. Podobno rodzice reżysera, Jacqueline i Frank, nie doczekali końca projekcji i wyszli z seansu wstrząśnięci tym, co zobaczyli. Zaginięcie filmu prawdopodobnie było jedną z lepszych rzeczy, które spotkały Stallone’a. Do dziś wspomina go z uśmiechem i lekkim zażenowaniem.

Kiedy na gruncie zawodowym nie było różowo, nieco lepiej sprawy się miały w życiu prywatnym Slya. Miłość, która narodziła się w Baronet Theatre, kwitła w najlepsze – znajomość z Sashą przerodziła się w trwalsze uczucie. Wreszcie w 1971 roku para postanowiła zamieszkać razem. Sasha wprowadziła się do niewielkiego lokum Stallone’a i wspierała ukochanego w próbach rozwinięcia kariery. Nie było to jedynie duchowe wsparcie. Odbywało się kosztem jej własnych, skrytych ambicji. Sasha wzięła na siebie utrzymanie domu, pracowała jako kelnerka w podrzędnej restauracji, ale wynagrodzenie z tego tytułu nie zaspokajało nawet podstawowych potrzeby pary. Ratowali się przeterminowanym jedzeniem, które przynosiła z pracy za zgodą szefa. Dzięki jej poświęceniu Sly mógł skupić się całkowicie na pisaniu, które wymagało koncentracji, ale wiązało się też z wahaniami nastrojów. Wybuchy złości były w ich domu na porządku dziennym. Sasha przyjmowała to z pokorą, tłumacząc agresję partnera jego artystyczną niemocą. A przy tym wytrwale przepisywała jego scenariusze na maszynie do pisania.

Prace dorywcze Stallone’a i angaże do epizodów także nie były w stanie załatać dziury w domowym budżecie. Wtedy Sly zafascynował się twórczością wybitnego poety i autora kryminałów z pogranicza fantastyki i horroru, Edgara Allana Poego, który zawładnął jego umysłem do tego stopnia, że młody pisarz postanowił całkowicie odciąć się od świata zewnętrznego. Odłączył telefon, zerwał kontakty ze znajomymi, pomalował okna na czarno i w takich okolicznościach „dusił się”, czekając na inspirację. W biografii poety widział analogie do swojego życia. Studiował bardzo skrupulatnie wszelkie źródła bibliograficzne, całkowicie pogrążając się w mrocznym wieku XIX. Wyalienowany indywidualista, ikonoklasta, odbierany przez otoczenie jako dziwak, był mu bliski z racji swego podejścia do życia. Wreszcie Sly zaczął pisać scenariusz biograficzny o Poem i bardzo chciał go zrealizować, występując w roli głównej. To marzenie dotąd się nie spełniło. Co kilka lat tekst ulega modyfikacjom, a z racji wieku Sly nie jest w stanie zagrać tytułowej postaci. O zastępców nietrudno – jeszcze w 2000 roku widział w tej roli Roberta Downeya Juniora, ale nie udało się przekonać do projektu żadnego producenta, który miałby ochotę na sfinansowanie marzenia Stallone’a.

Poza samą fascynacją osobą i twórczością Poego przyszło na Slya też natchnienie. Opanowany w stopniu zadowalającym warsztat pisarski wraz z coraz odważniejszymi i ciekawszymi pomysłami przynosił plony w postaci masowo pisanych (nawet po kilka dziennie!) scenariuszy. I choć większość z nich nie opuściła szuflad klitki Stallone’a, jeden został zakupiony za zawrotną kwotę 2500 dolarów i – co najistotniejsze – zekranizowany jako drugi odcinek serialu The Evil Touch pod tytułem Heart to Heart. Sly podpisał się pod nim jako Q. Moonblood. Samą serię określić można jako cykl opowieści z dreszczykiem, zakończony po 26 epizodach. Niepowiązane ze sobą historie spajał krótki wstęp brytyjskiego aktora Anthony’ego Quayle’a emitowany przed każdym odcinkiem.

Zastrzyk gotówki pozwolił Stallone’owi na odbicie się od życiowego dna, lecz limit szczęścia został wyczerpany, a mariaż z telewizją jak szybko się zaczął, tak szybko się zakończył. Goryczy dopełniła dodatkowo ekranizacja sztuki Score, którą z niewiadomych przyczyn przeniesiono na duży ekran. Stallone został w niej zastąpiony brytyjskim modelem Carlem Parkerem. Patrząc z perspektywy lat, chyba nie ma co płakać z tego powodu.

Czas płynął nieubłaganie. Choć w latach 70. ubiegłego wieku presji młodego debiutu nie odczuwano jeszcze tak jak obecnie, ale aktor mający 26 lat na karku i żadnej porządnej roli mógł mieć powody do niepokoju. Jednak ciężka praca, pot, krew, łzy, upór, desperacja i wyrzeczenia były tym, co wraz z odrobiną szczęścia miało w założeniach Sylvestra Stallone zagwarantować sukces. Wciąż nic jednak tego nie zapowiadało, ale Sly nawet nie dopuszczał do siebie myśli o wywieszeniu białej flagi.

W oparach buntu

W ostatnim kwartale 1972 roku nieoczekiwanie przypomniało o sobie dwóch starych znajomych Slya z licealnej ławy. Samotnego, kontemplującego w swoim zaczernionym pokoju Stallone’a zaskoczył telegram, w którym na plan swojego filmu zapraszali go Stephen Verona i Martin Davidson. Reżyserzy z rozrzewnieniem wspominający młode lata napisali scenariusz filmu Książęta z Flatbush, którego akcję osadzili w drugiej połowie lat 50. wśród bujnie rozkwitającej subkultury gangów ulicznych. Głównymi bohaterami uczynili paczkę czterech kumpli. Chico, Stanley, Wimpy i Butchey brylują w swojej dzielnicy, obnoszą się w skórzanych kurtkach, z żelatyną na włosach i doświadczają uroków dorastania, czyli pierwszych miłości, rozbojów, bójek, wpadek ciążowych oraz włóczęgi po ulicach. Nostalgiczny powrót do szczenięcych lat był nie lada wyzwaniem dla duetu twórców. Już na początku napotkali na trudności finansowe, które wiązały się z kosztami scenografii i kostiumów mających rzetelnie oddawać klimat. Trudny początek nie wróżył dobrze produkcji, która ostatecznie ciągnęła się dwa lata, z wieloma przerwami w realizacji zdjęć. Historia powstawania filmu była tak burzliwa, że Verona po latach postanowił ją opisać w wydanej w 2008 roku książce The Making of The Lords of Flatbush. W każdym razie Stallone, mimo że był świadomy tych budżetowych niedogodności, bez wahania zdecydował się przystąpić do pracy nad tą produkcją. Skusiła go przede wszystkim możliwość zagrania dużej, wymagającej roli. Ze swoim fizys pasował idealnie do postaci Stanleya, dodatkowo nadał mu pewien rys charakterystyczny: wykrzywione usta stały się atutem bohatera. Niebagatelną sprawą była też możliwość wprowadzania modyfikacji w dialogach, z której korzystał podczas zdjęć. Motywował go niesamowity upór i zaraźliwa pozytywna energia bijące od Verony i Davidsona oraz sposobność zweryfikowania w końcu swoich aktorskich umiejętności, szlifowanych dotąd w domu przed lustrem. Oczywiście nie bez znaczenia, choć wciąż drugorzędna, była możliwość zarobienia pieniędzy obiecanych przez twórców.

Film kręcono na wykorzystywanej głównie przez amatorów 16-milimetrowej taśmie (tak jak Horses). By załatać dziurę budżetową, na Brooklynie zorganizowano kwestę mającą wspomóc produkcję. Niestety spotkała się ze znikomym zainteresowaniem. Mimo to pierwsza seria zdjęć rozpoczęła się w listopadzie 1972 roku i została przerwana po pięciu tygodniach, po rezygnacji jednego z inwestorów, który wycofał swoje 50 tysięcy dolarów. W ciągu dwóch lat zdjęcia przerywano jeszcze trzykrotnie, ale na szczęście wracano do nich po kolejnych zastrzykach gotówki. Długie przerwy między zdjęciami wymuszały na Slyu utrzymanie niezmienionej sylwetki. To wymagało od niego ciągłej pracy nad ciałem.

Czas wolny mógł spożytkować na czynny udział w jeszcze jednym przedsięwzięciu, którego ojcem był Robert Allen Schnitzer. No Place to Hide było również niezależną produkcją, praktycznie bez budżetu, która opierała się na non-profitowej działalności współtwórców. Reżyser był równocześnie współautorem scenariusza (z Larrym Beinhartem), pełnym determinacji i precyzyjnie dążącym do celu, jakim było dla niego ukończenie filmu. Zdjęcia trwały 35 dni, a po niemalże siedmiomiesięcznej harówce w montażowni efekt można było zobaczyć na specjalnych pokazach w 1973 roku, poprzedzonych premierą we wrześniu – na Atlanta Film and Video Festival. Ze względu na charakter filmu i finanse odbyło się zaledwie kilkanaście projekcji. Sam pomysł na fabułę był co najmniej interesujący – odzwierciedlał nastroje społeczne wywołane konfliktem wietnamskim, w który zaangażowane były Stany Zjednoczone. Główny bohater opowieści to Jerry Savage, pod którego przewodnictwem młodzi buntownicy planują zamachy bombowe. Celem ich akcji dywersyjnych mają być biurowce firm współpracujących z dyktaturami państw Ameryki Środkowej. Jednak na trop konspirującej w Nowym Jorku grupy wpada FBI. Prawda, że na papierze wygląda to bardzo obiecująco? W rzeczywistości Schnitzerowi wyszedł niezły celuloidowy zakalec. Intrygujący, moralnie niejednoznaczny pomysł został zaprzepaszczony przez siermiężną realizację i kiepskie wyczucie dramaturgii. Reżyser nie potrafił wydobyć chemii między aktorami, a oni nie byli w stanie wiarygodnie i z zaangażowaniem oddać emocji towarzyszących podziemnej działalności. No Place to Hide to film ze wszech miar nieudany, błahy, irytujący i zwyczajnie nudny, z którego pamięta się jedynie kuriozalny kapelusz Stallone’a. Już w momencie premiery obraz ten był archaiczny. Nie pomógł mu delikatny lifting i ponowne wejście na ekrany w 1975 roku. Film miał zresztą dość bujny żywot po realizacji. Kolejnych cięć i roszad montażowych doczekał się w 1980 roku, na potrzeby wydania na kasecie VHS. Zmieniony został też tytuł – na bardziej chwytliwy i mocniejszy. Może to nadinterpretacja, ale najwyraźniej odświeżony Rebel, zamierzenie czy nie, korespondował swą nazwą z Rockym (pięć liter, pierwsza „R”). Bo to właśnie eksplozja szaleństwa na punkcie filadelfijskiego pięściarza była dla Schnitzera przyczynkiem, podobnie zresztą jak w przypadku The Party at Kitty and Stud’s, do wykorzystania popularności nazwiska Stallone’a. To klasyczne marketingowe posunięcie poskutkowało. Zainteresowanie produkcją wykazały nawet rynki zagraniczne, które chętnie kupowały licencję. To nie był koniec przygód Jerry’ego. W 1988 roku nieznany szerzej David Casci wywrócił do góry nogami wymowę filmu i na potrzeby swojej wizji przemontował całość, po czym dodał dubbing, robiąc z tego przyciężką, zwariowaną komedię, która pod tytułem A Man Called... Rainbo (tak!) ukazała się na kasetach wideo. Po 50 latach od premiery film doczekał się ostatecznej, odświeżonej wersji reżyserskiej, która została zaprezentowana widzom 7 października 2023 roku. I jak do tej pory jest to ostatnia inkarnacja tego obrazu.

Zgoła odmienny los spotkał gang filmowych książąt, których koszmarna i wyboista droga znalazła swój szczęśliwy finał w 1974 roku. Męki i katusze Stephena Verony i Martina Davidsona skończyły się dzięki George’owi Lucasowi, przyszłemu władcy imperium gwiezdnowojennego, reżysera i współscenarzysty przeboju amerykańskich kin z roku 1973 pod tytułem Amerykańskie graffiti. Ekranowy hit o młodości, dojrzewaniu i podejmowaniu pierwszych poważnych decyzji życiowych utorował drogę na duży ekran flatbushowym rzezimieszkom, którymi zainteresowała się wytwórnia Columbia Pictures. Wyczuwając dobry klimat i wykorzystując koniunkturę na tego rodzaju kino, kupiła prawa do dystrybucji filmu za 150 tysięcy dolarów i zobowiązała się przekazywać twórcom 50% zysków z projekcji. Przetransferowała obraz na taśmę 35-milimetrową i przeznaczyła spore pieniądze na reklamę. Przy budżecie opiewającym na około 400 tysięcy dolarów film od swojej premiery 1 maja 1974 roku pomnożył tę kwotę dziesięciokrotnie, zarabiając świetne 4,2 miliona dolarów. Pozytywny odbiór widzów przekładał się też na dobre oceny krytyków, którzy doceniali naturalność, młodzieńczą spontaniczność i szczerość gry aktorskiej. Wiele tych słów odnosiło się do samego Stallone’a. Zbudowany tymi recenzjami, niebezpodstawnie oczekiwał rychłego dynamicznego rozwoju kariery, która powinna wreszcie wystrzelić z impetem. Padł pomysł kontynuacji filmu. Flatbush Aboard miał opowiadać o wyprawie Stanleya i jego żony do Europy. Szybko jednak myśl ta została porzucona. Nic też nie wyszło z przekształcenia Książąt z Flatbush w serial telewizyjny, choć już sam ten zamiar był potwierdzeniem sukcesu filmu. Propozycje nowych ról jednak do Slya nie spływały, czego nie mogli powiedzieć o sobie jego koledzy z planu. Henry Winkler grający w Happy Days zdobywał coraz silniejszą pozycję w ekipie tego sitcomu. Przyznał zresztą, że postać Fonzie’ego inspirowana była Stanleyem Stallone’a. Perry King także znalazł swoje miejsce w telewizyjnym świecie.

Książęta z Flatbush, film naturalnie szorstki z powodu braku zawodowego szlifu, przepełniony nostalgią, lekkością opowiadania, z nutą dramatu umiejętnie zbalansowanego szczyptą humoru, do dziś jest chętnie oglądany, a nawet nosi znamiona kultowości. Choć pewne rozwiązania nieodparcie przywodzą na myśl amatorszczyznę, bijąca z filmu szczerość i bezpretensjonalność czyni go przyjemnym w odbiorze. Widzowie zaznajomieni z powszechnie znanym wizerunkiem Sylvestra Stallone mogą być nieco skonfundowani tą jego rolą. Bohater ma wiele wspólnego z późniejszą, najsłynniejszą kreacją Slya z roku 1976.

Wprawdzie sławy, rozpoznawalności, popularności i kolejnych wyzwań aktorskich Książęta z Flatbush Sylvestrowi nie przynieśli, ale pokłosiem sukcesu filmu był dla niego angaż do adaptacji sztuki Neila Simona, cieszącej się uznaniem krytyków i widzów. Kinowy Więzień Drugiej Alei dał mu możliwość zaprezentowania się w jednej scenie z Jackiem Lemmonem i zamienienia z nim kilku zdań. Stallone mógł też kilkakrotnie przebiec się przez Central Park. Ta dynamiczna sekwencja trwała po montażowej obróbce ledwie dwie minuty i w żadnym wypadku nie przełożyła się na wysyp kolejnych ofert. To ostatecznie przekonało Slya do podjęcia decyzji o wyjeździe z Nowego Jorku. Oczywiście skonsultował to z ukochaną Sashą, wciąż stojącą za nim murem. Kupił za 40 dolarów ledwie jeżdżącego rzęcha i wyruszył w daleką podróż ze wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych na zachodnie, za cel obierając mekkę filmowców – Hollywood.

Wielkie Jabłko, mimo swego niekwestionowanego prestiżu, w kwestii kinematografii musiało uznać wyższość Los Angeles. To tam przez dziesięciolecia interes filmowy rozrósł się do ogromnych rozmiarów. To tam toczyło się życie gwiazd i legend kinowych, debiutantów i żółtodziobów. Tam też koczowała cała rzesza osób aspirujących do miana aktorów, liczących na łut szczęścia i dorabiających w spotach reklamowych. Ostatecznie ogromna większość z nich nie doczekała się splendoru ani uznania. Tam właśnie w 1974 roku trafił Sly, oczywiście w towarzystwie Sashy i nieodłącznego Butkusa, psa rasy bulmastif (który będzie miał jeszcze swoje pięć minut sławy), z zamiarem podboju Miasta Aniołów.

Ich pierwsze mieszkanie przypominało nowojorskie klitki – było zatęchłe, odpychające i niewielkie. Mimo to Sasha i Sylvester mogli wreszcie usankcjonować swój związek. Po czteroletniej znajomości 28 grudnia 1974 roku wzięli ślub. Podczas ceremonii dało się we znaki zdenerwowanie pana młodego, który w pewnym momencie poprosił o krzesło. Na skromnej uroczystości weselnej zabrakło rodziców Sashy, stawiła się za to matka pana młodego, która – niezadowolona z wyboru dokonanego przez syna – nie omieszkała zakomunikować bez pardonu, że należał mu się ktoś lepszy. Sam fakt zawarcia związku małżeńskiego nie zmienił w relacjach państwa Stallone’ów praktycznie niczego. Sasha wciąż zajmowała się transkrypcją scenariuszy, a Sylvester starał się, by nie mogła narzekać na nudę. Najważniejszy jednak był fakt, że wreszcie ruszyło coś w kwestii ról aktorskich. Zmiana miejsca zamieszkania przyniosła oczekiwany efekt. Działo się wiele. Upór nowojorczyka mógł nareszcie przeobrazić się w energię potrzebną do tego, by tchnąć życie w postaci, które miał zagrać.

Zanim nastał 5 maja 1975 roku, dzień premiery kinowej Więźnia Drugiej Alei, Stallone miał za sobą najbardziej intensywne jak do tej pory półrocze swej pracy aktorskiej.

Rok 1975

W niedługich odstępach czasu pojawiły się na dużym ekranie trzy filmy, które uważnym kinomanom mogły zasugerować koniec postrzegania Sylvestra Stallone jako aktora jednowymiarowego. Wcielił się on bowiem w postaci, w których zwyciężała mroczna strona natury człowieka.

Król campu, niskobudżetowych produkcji i kina klasy B, znany ze swej niesamowitej kreatywności i niezależności, zwany papieżem kina popularnego, Roger Corman, w 1967 roku w efekcie mariażu z 20th Century Fox wyreżyserował Masakrę w Dniu Świętego Walentego. Gangsterski dramat opowiadał o chicagowskim szefie mafii, legendarnym Alu Capone. Film ten, odbiegający stylistycznie od szalonych obrazów science fiction Cormana czy mrocznych opowieści z dreszczykiem, uznawany jest za jeden z lepszych w karierze tego hollywoodzkiego buntownika. Postać chicagowskiego bossa była na tyle zajmująca, że po ośmiu latach Corman ponownie wrócił do czasów prohibicji i do najsłynniejszego gangstera Ameryki. Tym razem samemu objąwszy stanowisko producenta, zatrudnił młodego i rzutkiego Steve’a Carvera (późniejszego reżysera ikonicznego Chucka Norrisa), z którym współpracował już przy Srogiej mamie. Panowie zdecydowali się na przyjęcie szerszej perspektywy czasowej, która objęła niemal całe życie przestępcy. Do tytułowej roli w Capone zatrudnili Bena Gazzarę, który za punkt honoru postawił sobie chyba przebicie Marlona Brando i na potrzeby charakteryzacji wepchnął sobie w policzki astronomiczną liczbę chusteczek higienicznych (co przyniosło groteskowy efekt). Rola prawej ręki Ala, Franka Nittiego, przypadła Slyowi. Była to pierwsza w jego skromnym dorobku autentyczna postać, którą odgrywał. Przydzielono mu zresztą skromne miejsce w scenariuszu – jego zadanie ograniczało się do występowania na drugim planie w elegancko skrojonym, szytym na miarę stylowym garniturze i robieniu groźnych min. W obsadzie znalazła się też Susan Blakely, z którą Stallone dzielił plan zdjęciowy Książąt z Flatbush (i nie był to ich ostatni wspólny występ). Koniunkturalnie wpisujący się w falę popularności gangsterskich fresków Capone był „gorszym, upośledzonym umysłowo kuzynem Ojca chrzestnego”[9], jak po latach wspominał Stallone. Tani (budżet filmu wynosił niecały milion dolarów) i szybko nakręcony, a mimo to dynamiczny, wyrazisty i pełen mało wyrafinowanej, dosłownej przemocy, pretenduje raczej do miana guilty pleasure niż kina z artystycznymi ambicjami. Dodatkowo w kilku kwestiach dość mocno minął się z prawdą. Szkoda, że pomimo odgrywania znaczącej dla całej historii roli Sly jest tu mało widoczny. Choć trzeba przyznać, że w obecnych wydaniach na płytach DVD jego nazwisko zajmuje zaszczytne miejsce na okładkach.

Film Steve’a Carvera 16 kwietnia 1975 roku został zgodnie z planem zaprezentowany publiczności, która zareagowała na niego dość powściągliwie. Capone przebojem nie był, jednak zainwestowane pieniądze się zwróciły. Opinie krytyki również były co najwyżej pobłażliwe, choć zarzutów nie kierowano w stronę aktorów. To mocne, męskie kino, dalekie od klasyki filmu gangsterskiego, ale wciąż mające swoich entuzjastów. Rola Nittiego, prócz niewątpliwego wyzwania, jakim było zagranie autentycznej postaci, miała też inny, bardziej przyziemny wymiar. Uchroniła Slya przed finansową katastrofą dzięki przyzwoitej stawce czterech dolarów za godzinę pracy. Była też drobną nagrodą pocieszenia po nieudanym starcie w castingu do drugiej części Ojca chrzestnego.

Krwawy wyścig

Dorobek filmowy Slya spokojnie mógłby się obejść bez roli Nittiego, lecz trudno sobie go wyobrazić bez kolejnej roli, jednej z najbardziej szalonych w całej jego karierze. Nieobliczalna postać Machine-Gun Joe Viterbo, bo o niej mowa, pojawiła się w drugiej Cormanowej produkcji z udziałem Stallone’a – Wyścig śmierci 2000. Film ten zagościł na ekranach kin zaledwie jedenaście dni po mafijnym minifresku.

Ten bardzo nośny pomysł twórcy zaczerpnęli z opowiadania The Racer Duńczyka Iba Melchiora, który wcześniej dał się poznać miłośnikom tanich filmów science fiction jako reżyser pasjonat. Wizję autora noweli na język filmowy przepisali Robert Thom i Charles Griffith. Koncept idealnie wpasował się w charakter propozycji filmowych studia New World Pictures, które regularnie rozpieszczało widzów tego rodzaju rozrywką. Szef wytwórni, Roger Corman, bez wahania dał błogosławieństwo produkcyjne, ale tradycyjnie przeznaczył na realizację skromną kwotę (w tym wypadku było to 300 tysięcy dolarów). Idealny do głównej roli Peter Fonda był poza zasięgiem finansowym studia. Wybrano więc Davida Carradine’a, znanego z serialu westernowego Shane, ale przede wszystkim rozpoznawalnego jako pół-Chińczyk Kwai Chang Caine z tasiemca Kung Fu – serialu, którego pomysł rzekomo został skradziony przez Warner Bros. Bruce’owi Lee. Zdjęcia do filmu realizowano w ostatnim kwartale 1974 roku i to właśnie na tym planie Sylvestrowi Stallone udawało się przekonać twórców do dialogów swojego autorstwa, w czym wydatnie pomogły mu odrobina buty i pewnego rodzaju doświadczenie. Realizacja Wyścigu śmierci 2000 wymagała przede wszystkim kreatywności, wymuszonej małymi środkami finansowymi przeznaczonymi na produkcję. Na szczęście ani tego, ani talentu do wychodzenia z trudnych sytuacji nie brakowało całemu zespołowi. Do dziś film ogląda się z przyjemnością i podziwem. Owszem, zestarzał się, ale choć wzbudzająca kontrowersje treść i pełna przemocy forma straciły na intensywności, obraz ten wciąż stanowi trafną krytykę mediów i społeczeństwa. Akcja rozgrywa się w tytułowym 2000 roku w Stanach Zjednoczonych, rządzonych po przewrocie lat 70. XX wieku przez autorytarnego prezydenta. By uspokoić nastroje, ku uciesze gawiedzi rokrocznie organizowany jest wyścig śmierci, w którym udział biorą ekstrawaganckie indywidua pędzące w zawrotnym tempie w swych niebanalnych pojazdach. Ich zadaniem jest zdobywanie punktów za rozjeżdżanie ludzi swoimi maszynami – im bardziej fantazyjna śmierć, tym więcej punktów do zdobycia. Szaleńczy rajd transmitowany jest przez telewizję i cieszy się ogromną popularnością. Sprzeciwia się temu pewna grupa rebeliancka, która chce doprowadzić do ukrócenia tych igrzysk śmierci. W plany zostaje wtajemniczona największa gwiazda zawodów, Frankenstein, którego rywalem jest nieobliczalny Machine-Gun Joe Viterbo. Ich konflikt eskaluje aż do przewrotnego finału.

Wyżyn sztuki scenopisarskiej w tym wypadku nie udało się osiągnąć. W najmniejszym stopniu nie przeszkadza to jednak delektowaniu się niebanalną, szaloną wizją niedalekiej przyszłości (obecnie już przeszłości). Pierwotnie planowaną jako mroczna (pomysł Rogera Cormana), a ostatecznie przedstawioną w nieco jaśniejszych barwach i z lekkim zabarwieniem humorystycznym. Ten dystopijny mariaż zaskakująco dobrze się dopełnia, momentami budząc niepokój, rozładowywany chwilę później przez czarne żarty. Przede wszystkim jest to zaś niepowtarzalna okazja zobaczenia Slya w nowej roli. Ani wcześniej, ani później nie pokusił się o zagranie tak wariackiej postaci. Machine-Gun Joe w jego interpretacji to niezwykle barwny, żywiołowy i niekonwencjonalny typ o specyficznym guście (ten „ślubny” garniak!). Raptus, szaleniec i bezwzględny czarny charakter. Rola niepowtarzalna i wyjątkowa również z tego względu, że jako jedyna w dorobku Sylvestra Stallone kończy żywot na taśmie filmowej, jako jedyna jest też tak jednoznacznie negatywna (nie licząc Zabawkarza z filmu Mali Agentów 3D. Trójwymiarowy odjazd).

Podobnie jak w poprzednim filmie występ w Wyścigu śmierci 2000 był dla Slya pewną formą rekompensaty po nieudanym castingu do mainstreamowej produkcji o zbliżonej tematyce, Rollerball Normana Jewisona (współpraca z tym reżyserem odwlekła się w czasie o trzy lata), którą niejednokrotnie porównuje się z Cormanowym filmem.

Wyścig śmierci 2000 osiągnął niespodziewany sukces. W całej Ameryce Północnej zarobił ponad 5 milionów dolarów i już wtedy odczytywany był jako reakcja na kryzys społeczny, polityczny i ekonomiczny Stanów Zjednoczonych. Cynizm i odhumanizowanie Paula Bartela odzwierciedlały nastroje lat 70., zupełnie przeciwne do aury miłości, nadziei i harmonii poprzedniej dekady. Utytłana w B-klasowym sosie produkcja oferuje poza czysto rozrywkowymi i solidnie abstrakcyjnymi walorami niemało materiału do przemyśleń, uwypuklając niepokoje i bardzo trafnie puentując historię ostatnią sceną.

Duet scenarzystów, oddając skrypt w ręce Bartela, nie oczekiwał, że efekt ich pracy stanie się obiektem kultu. Nie mieli oni pojęcia, że tworzą ponadczasową satyrę, broniącą się po latach wymową i aktualnością, która stanie się inspiracją dla wielu późniejszych popkulturowych zjawisk. Wyścig śmierci 2000 jest protoplastą legendarnej i wzbudzającej wiele kontrowersji serii gier Carmageddon, odsądzanej od czci i wiary krwawej, brutalnej i bezkompromisowej pożywki dla piewców moralności. Film Bartela doświadczył też celuloidowego recyklingu – zremake’owany w 2008 roku przez Paula W.S. Andersona, z główną rolą namaszczonego przez Stallone’a i kreowanego na jego następcę Brytyjczyka Jasona Stathama (z cameo Davida Carradine’a w wersji audio). Death Race. Wyścigśmierci mimo złagodzenia przekazu (albo właśnie z tego powodu) okazał się sporym sukcesem, co pociągnęło za sobą produkcję trzech kolejnych części, skierowanych bezpośrednio na rynek STV, zatytułowanych: Wyścig śmierci 2, Wyścig śmierci 3. Piekło na ziemi i Death Race. Anarchia. Te wersje filmu z 1975 roku pozbawione były jednak dwóch elementów. Odarte zostały z celnego komentarza dotyczącego rzeczywistości i nie miały w obsadzie niezapomnianego w swej roli Sylvestra Stallone.

Drugoligowe produkcje nie były zawodowym celem Slya. Aktor usilnie próbował dostać się na plan kilku dobrze zapowiadających się filmów. Tak się złożyło, że w dwóch z nich zagrał ugruntowujący swoją pozycję Al Pacino. Były to kontynuacja Ojca chrzestnego i dramat sensacyjny Pieskie popołudnie. Każdy z nich stał się klasykiem, ale Sly musiał, mimo stawienia się na casting, obejść się smakiem. To jeszcze nie był jego czas. Nie udało mu się otrzymać też angażu do Niedosytu. Ta historia jest o tyle ciekawa, że wiązała się z pierwszym, choć niebezpośrednim jego kontaktem z przyszłym aktorskim rywalem, a ostatecznie przyjacielem, Arnoldem Schwarzeneggerem. Miast Stallone’a rolę otrzymał słynny „austriacki dąb”, inkasując za nią Złoty Glob w kategorii „Najlepszy debiut” (kapituła najwyraźniej przemilczała jego faktyczny debiut w niezapomnianym Herkulesie w Nowym Jorku). Kto mógł wtedy przypuszczać, że ścieżki kariery tych panów będą przez następne kilkadziesiąt lat biec równolegle, a czasem nawet przecinać się.

Rok 1975 zaowocował jeszcze jedną kinową premierą – drugą ekranizacją powieści Raymonda Chandlera Żegnaj, laleczko. W rolę Philipa Marlowe’a wcielił się Robert Mitchum (ponownie zrobił to w Wielkim śnie z 1978 roku), a towarzyszyła mu Charlotte Rampling. Stylowa próba wskrzeszenia kina noir została przychylnie przyjęta przez widzów (choć nie pozwoliło to na sukces finansowy), a także doczekała się słów uznania krytyków filmowych. Roger Ebert wystawił produkcji najwyższą notę. Z prasy fachowej nie dało się jednak wyczytać choćby najmniejszej wzmianki o Slyu. Nic dziwnego, skoro robił za tło, pałętając się hen, daleko, na czwartym planie jako Jonnie i milcząc jak grób przez cały film. Niemniej w CV mógł sobie dopisać współpracę z wielką gwiazdą Hollywood. Podczas produkcji miał okazję poznać Joe Spinella, który zaistniał już w Ojcu chrzestnym, a w przyszłości z przerażającego Maniaka miał uczynić swoje opus magnum. Znajomość ta zaowocowała jeszcze czterokrotnymi spotkaniami obydwu aktorów przed kamerą i serdeczną przyjaźnią.

Stallone nie ograniczał się tylko do kina. Miał też krótki romans z telewizją. Pojawił się na drugim planie w dwóch serialach policyjnych, bardzo cenionych i obecnie mających status klasyki gatunku. Telewidzowie doświadczyli więc w krótkim czasie podwójnej dawki talentu Stallone’a. Los chciał, że odcinki Police Story i Kojaka wyemitowane zostały w tym samym tygodniu 1975 roku. W pierwszym, z 16 września (wtorek), zatytułowanym The Cutting Edge (#s03e02), Sly towarzyszył Chuckowi Connorsowi jako Elmore „Rocky” Caddo, a w drugim, z 21 września (niedziela), w odcinku My Brother, My Enemy (#s03e02) miał przyjemność zagrać z Tellym Savalasem postać Ricka Daly’ego. Role stróżów prawa były miłą odmianą po bohaterach spod ciemnej gwiazdy, z którymi afiszował się na kinowym ekranie w ostatnich miesiącach.

W połowie 1976 roku niejako z rozpędu Stallone pojawił się na moment na dużym ekranie w kolejnej produkcji Rogera Cormana, w reżyserii Paula Bartela i z główną rolą Davida Carradine’a. Byli to ojcowie sukcesu Wyścigu śmierci 2000. Również i tym razem tematem filmu stała się rywalizacja samochodowa. Wyścig gumowej kuli, który miał premierę 6 lipca, warty jest zapamiętania z racji jedynej sceny, w której Sly pojawił się wspólnie z Martinem Scorsese.

Jesienią 1975 roku Sasha zaszła w ciążę. Ta wyjątkowa okoliczność, poza radością przyszłych rodziców, przyniosła szereg bardziej przyziemnych spraw, generujących dodatkowe wydatki. Tymczasem domowy budżet państwa Stallone’ów kurczył się nieubłaganie mimo nie najgorszych przychodów z racji ostatnich ról Slya. Sytuację podratował nieco napisany przez niego scenariusz Hell’s Kitchen, o braciach wrestlerach, który wzbudził zainteresowanie producentów. Nowicjusze w branży, John F. Roach i Ronald A. Suppa, postanowili zainwestować w tę historię swoje pieniądze, chociaż na efekt końcowy (Paradise Alley) trzeba było jeszcze poczekać.

Żona przy nadziei, trudna sytuacja materialna, kariera w martwym punkcie, trzydzieści lat na karku i brak nowych propozycji. Taki obraz rzeczywistości malował się przed oczami Sylvestra Stallone na początku 1976 roku.

Dolly Parton i Sylvester Stallone podczas premiery filmu Kryształ górski (1984 rok)

 Rozdział 2 
NARODZINY KRÓLA RINGU