Szczęście za horyzontem - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Szczęście za horyzontem ebook

Krystyna Mirek

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jakie niespodzianki może przynieść los?

Justyna i Janek funkcjonują w skrajnie odmiennych światach. Ona jest świetnie usytuowana i prowadzi bogate życie towarzyskie, ale w konsekwencji jednej złej decyzji traci wszystko. On samotnie wychowuje trójkę dzieci, praca nie daje mu satysfakcji, a ciągłe kłopoty finansowe piętrzą trudności.

Co się stanie, gdy ścieżki tych dwojga się przetną? Justyna, mierząc się z przeszłością, zapragnie bezinteresownie pomóc Jankowi, on natomiast wreszcie zda sobie sprawę, że w pojedynkę wszystkiemu nie podoła.

Czy łącząc swoje słabości, zyskają moc, która poprowadzi ich do szczęścia?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 328

Oceny
4,6 (103 oceny)
76
15
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
helenaa

Nie oderwiesz się od lektury

Żałuję, że sie skończyła
00
Rzendkowska

Nie oderwiesz się od lektury

Historia taka trochę nierealna, z kosmosu ale książkę czytało się bardzo przyjemnie.
00
Chmuraanna

Całkiem niezła

Historia mocno naiwna i w dużej mierze nierealna. A jednak dobrze się słuchało, bo któż nie chciałby, żeby wszystko dobrze się kończyło.
00
janinamat

Całkiem niezła

Autorkę stać na więcej, tutaj wszystko było takie na odczepnego.
00
AmeliaMi2002

Nie oderwiesz się od lektury

piekna
00

Popularność




Rozdział 1

To był uła­mek sekundy. Chwila tak krótka, że nikt nie byłby w sta­nie jej świa­do­mie zauwa­żyć. Zbyt maleńka. Czło­wiek nie zdąży nawet mru­gnąć. Wydaje się, że nie­wiele może się zda­rzyć w tak nikłym frag­men­cie czasu.

Cza­sem jed­nak uła­mek sekundy wystar­czy, by komuś zawa­lił się świat.

Justyna miała wra­że­nie, że naci­ska hamu­lec całą wiecz­ność, a samo­chód nie reaguje. Z pew­no­ścią trwało to jed­nak bar­dzo krótko, bo na licz­niku miała sto dwa­dzie­ścia kilo­me­trów na godzinę, a wpa­dła w poślizg nagle. Droga była sucha, noc cie­pła, ten cho­lerny deszcz poja­wił się zni­kąd. Nawet jej przez myśl nie prze­szło, że mokra ulica sta­nie się od razu tak nie­bez­pieczna.

Nie zasta­na­wiała się nad takimi spra­wami. Jechała szybko, szczę­śliwa, wręcz w eufo­rii. Po uda­nej impre­zie i dwóch kie­lisz­kach wina. A także po pierw­szym od wielu mie­sięcy wie­czo­rze, kiedy zapo­mniała na chwilę o wiel­kim brzu­chu, zbli­ża­ją­cym się poro­dzie, kom­pli­ka­cjach, któ­rymi stra­szyli ją leka­rze, opuch­nię­tych sto­pach i odde­chu łapa­nym z coraz więk­szym mozo­łem. Ugi­na­nia się pod podwój­nym cię­ża­rem szczę­ścia, któ­rego naj­pierw tak bar­dzo pra­gnęła, a teraz z ogrom­nym tru­dem zno­siła.

Zapro­sze­nie od kole­żanki z liceum przy­jęła z rado­ścią. Wśród roze­śmia­nych dziew­czyn znów poczuła się młoda, wolna i pełna życia. Ale zabawa posu­nęła się za daleko. O dwa kie­liszki czer­wo­nego wina.

Tak, oczy­wi­ście, kobieta w ósmym mie­siącu ciąży nie powinna. Justyna dosko­nale o tym wie­działa.

To był tylko ten jeden raz – uspra­wie­dli­wiała się. – I naprawdę nie­wielka ilość.

Przez tyle tygo­dni zdrowo się odży­wiała, że miała już ser­decz­nie dość tej grzecz­no­ści i dys­cy­pliny. Rzy­gała sło­wami: dieta, zdro­wie, odpo­wie­dzial­ność. Wielki brzuch jej cią­żył, butów nie mogła wło­żyć bez pomocy i po naj­mniej­szym nawet wysiłku dyszała jak stary gruź­lik. Chciała choć przez chwilę znów poczuć się nor­mal­nie. Z kole­żan­kami z liceum nie widziała się od lat, ponio­sło ją.

Teraz jed­nak otrzeź­wiała natych­miast.

Samo­chód gwał­tow­nie się zatrzy­mał na pobo­czu w rowie, z wgnie­ce­nia na masce uno­sił się gęsty dym o nie­przy­jem­nym zapa­chu. Auto ude­rzyło w jedno z drzew rosną­cych przy leśnej dro­dze. Wokół pano­wała okropna cisza. Justyna sły­szała jesz­cze w uszach swój wła­sny krzyk sprzed kilku sekund, pisk opon i odgłos moc­nego ude­rze­nia. Potem wszystko uci­chło.

Zaci­skała dło­nie na kie­row­nicy i oddy­chała pospiesz­nie. Żyła i chyba nic jej się nie stało. Nie czuła bólu, jakby w ogóle stra­ciła kon­takt ze swoim cia­łem. Niczego, nawet deli­kat­nego dys­kom­fortu, a prze­cież wła­śnie z całej siły rąb­nęła roz­pę­dzo­nym autem w drzewo.

Poło­żyła dłoń na brzu­chu.

– Wszystko w porządku? – zapy­tała w prze­strzeń.

Czuła się nieco nie­swojo, prze­ła­mu­jąc panu­jącą ciszę. Odpo­wiedź nie nade­szła. Brzuch był twardy jak napięty do gra­nic moż­li­wo­ści bęben, a dzieci nie­ru­chome.

Wes­tchnęła. Nosiła bliź­niaki i choć bar­dzo pra­gnęła zostać mamą, ten wielki tłu­mok przy­wie­szony na jej brzu­chu, ciężki i nie­po­ręczny, coraz bar­dziej ją męczył. Potwor­nie bała się porodu, a do tego nie wszyst­kie wyniki miała w nor­mie i lekarz na każ­dej wizy­cie stra­szył kom­pli­ka­cjami. Tak ją to prze­ra­żało, że nie mogła spać w nocy ani na niczym się sku­pić. Zasta­na­wiała się, czy w ogóle jest odpo­wied­nią kan­dy­datką na matkę. Miała wra­że­nie, że w jej przy­padku instynkt macie­rzyń­ski nie działa jak trzeba. Nie przy­zna­wała się nikomu do tych uczuć. W biu­rze trzy kole­żanki od lat sta­rały się o dzieci i bar­dzo agre­syw­nie reago­wały na jakie­kol­wiek jej narze­ka­nia. Miała prze­cież to, za co one gotowe były wiele oddać, co pró­bo­wały zdo­być, godząc się na bole­sne bada­nia, ruj­nu­jące intym­ność tera­pie i bar­dzo dro­gie leki.

Uwa­żały, że Justyna od świtu do zmroku powinna się cie­szyć swoim sta­nem i pro­mie­nieć wdzięcz­no­ścią. Ona też tego chciała. Wyobra­żała sobie ciążę jako piękny czas ocze­ki­wa­nia. Tym­cza­sem od początku bar­dzo źle się czuła i doskwie­rały jej dole­gli­wo­ści tak nie­ro­man­tyczne jak skur­cze, wymioty, upławy i inne rze­czy, o któ­rych się nie mówi w ele­ganc­kim towa­rzy­stwie.

W domu też nie bar­dzo chciała się skar­żyć. To ona pra­gnęła dziecka, był to wyłącz­nie jej pomysł. Sła­wek, jej part­ner, zgo­dził się dla­tego, że o to popro­siła. I naprawdę bar­dzo tego chciała, nie spo­dzie­wała się tylko, że będzie to takie trudne.

Justyna uspo­ko­iła się nieco. Poło­żyła rękę na brzu­chu i pogła­skała napiętą skórę. Ból, któ­rego pod­świa­do­mie się spo­dzie­wała, nie nad­cho­dził. Naj­wy­raź­niej jakimś cudem wszystko było w porządku. Wtedy poja­wiła się pierw­sza myśl – wydo­stać się stąd.

Nie była pewna, czy powinna sama sta­rać się wyjść z roz­wa­lo­nego pojazdu, czy też cze­kać na pomoc. Była prze­ra­żona. Za nic nie chciała nara­zić dzieci, a jed­nak dwa kie­liszki wina cią­żyły jej na sumie­niu niczym oło­wiane sztaby zdolne utrzy­mać kil­ku­to­nowy sta­tek w miej­scu. Ona też nie mogła się poru­szyć, pod­jąć żad­nej decy­zji.

Wresz­cie uznała, że druga opcja wydaje się roz­sąd­niej­sza, na wszelki wypa­dek lepiej się nie ruszać. Mogła prze­cież mieć jakieś wewnętrzne obra­że­nia, któ­rych nie zauwa­żyła. Nale­żało cze­kać na pomoc. Jed­nak pro­wa­dząca przez las droga nie była uczęsz­czana, być może do rana nikt się tutaj nie pojawi. I wtedy jej oszo­ło­miony mózg prze­szyła druga myśl. Poli­cja! Co będzie, jeśli ktoś wezwie do wypadku poli­cję?

Cię­żarna kobieta pro­wa­dząca pod wpły­wem alko­holu wpa­dła na drzewo. Nikt jej nie zro­zu­mie. To będzie skan­dal! Pew­nie nawet miej­scowa gazeta o tym napi­sze. Wszy­scy się dowie­dzą. Także w pracy i w biu­rze Sławka. Po czymś takim może nawet ją zwol­nią. To były pierw­sze cha­otyczne myśli, jakie zaczęły panicz­nie pły­nąć jej przez głowę.

Odwró­ciła się z tru­dem i wycią­gnęła tele­fon z torby leżą­cej na fotelu pasa­żera. Zdu­miała się, jak wiele czasu zajęło jej tra­fie­nie pal­cem w przy­cisk. Wyda­wało się, że wszystko jest w porządku, tym­cza­sem ręce trzę­sły jej się tak, że ledwo zdo­łała przy­ło­żyć słu­chawkę do ucha.

Długo trwało, zanim Sła­wek ode­brał.

– Co jest? – zapy­tał, kasz­ląc, wyraź­nie zaspany.

– Potrze­buję pomocy. Mia­łam wypa­dek. – Głos drżał jej z nie­po­koju. Nie dała mu czasu, by przy­jął tę wia­do­mość i szybko dodała: – Bar­dzo się boję.

– Justyna! – krzyk­nął, natych­miast roz­bu­dzony. – Co się stało? Jesteś w szpi­talu?

– Nie. Na leśnej dro­dze, na pust­ko­wiu, w aucie. Ude­rzy­łam w drzewo, nic mi chyba nie jest, ale potrze­buję pomocy – wyja­śniła, powoli wypo­wia­da­jąc słowa. Wie­działa, że będzie musiała się przy­znać do wszyst­kiego, ale wstyd spra­wił, że prze­cią­gała to, jak tylko mogła.

– Dla­czego nie wzię­łaś tak­sówki, tylko jeź­dzisz po nocy? – Sła­wek naj­wy­raź­niej nieco uspo­koił się na wia­do­mość, że nic jej się nie stało. Znowu można było roz­po­znać per­ma­nentne nie­do­spa­nie. – Wiesz, że ciąża ci nie służy. Przy­jadę do cie­bie, ale wezwij pogo­to­wie, może będą szyb­ciej. Aha, i od razu poli­cję. I tak trzeba będzie pew­nie cze­kać, a pro­to­kół do ubez­pie­cze­nia się przyda.

Justy­nie szyb­ciej zabiło serce na myśl o tym, jak Sła­wek zare­aguje na to, co zro­biła.

– Jest gorzej, niż myślisz – wyszep­tała. – Piłam. Tylko dwa kie­liszki, czer­wone wino, ponoć zdrowe dla krą­że­nia – tłu­ma­czyła się cha­otycz­nie. – Do tego mia­łam sto dwa­dzie­ścia na licz­niku. Zamkną mnie w ósmym mie­siącu ciąży, uro­dzę w wię­zie­niu.

Teraz, kiedy wypo­wie­działa te słowa na głos, obraz sytu­acji naprawdę do niej dotarł i nie była w sta­nie powstrzy­mać emo­cji, które jak dotąd posłusz­nie trzy­mały się na boku i nie wcho­dziły jej w drogę. Zaczęła nagle roz­pacz­li­wie pła­kać.

– Kurwa mać! A co z dziećmi? – zaklął Sła­wek.

Justy­nie wydało się zna­mienne, że to pyta­nie padło dopiero teraz.

– Chyba dobrze, nie wiem. Nie mogę się ruszyć! – zawo­łała.

Kiedy już raz pozwo­liła sobie na płacz, trudno jej było prze­stać.

– Módl się, żeby było okej, bo cię oskarżą o nara­że­nie życia dzieci i naprawdę będziesz mieć prze­je­bane.

Odpo­wiedź Sławka, zamiast przy­nieść spo­dzie­waną otu­chę i uspo­ko­je­nie, jesz­cze bar­dziej ją zde­ner­wo­wała. Dobrze wie­działa, że zawa­liła. Nie potrze­bo­wała, żeby jej to wypo­mi­nał, nie po to do niego zadzwo­niła. Szu­kała wspar­cia i rady.

– Trzeba szybko dzwo­nić na pogo­to­wie, może im się coś stało? – powie­działa cicho coraz bar­dziej zanie­po­ko­jona.

Wpraw­dzie wyda­wało jej się, że wszystko jest w porządku, ale nie mogła prze­cież mieć pew­no­ści.

Po dru­giej stro­nie słu­chawki zapa­dła cisza. Justyna zdą­żyła zmar­twić się, że Sła­wek się roz­łą­czył, zanim ponow­nie usły­szała jego głos.

– Cze­kaj! – powie­dział sta­now­czo. – Ni­gdzie nie dzwoń. Ja zaraz do cie­bie przy­jadę. Zamie­nimy się miej­scami. Wezmę to na sie­bie – mówił nie­wy­raź­nie, chyba się jed­no­cze­śnie ubie­rał w pośpie­chu. – Powiemy, że jakiś lis wysko­czył na drogę albo inna durna sarna. Ja na szczę­ście jestem trzeźwy. Co ci, do cho­lery, strze­liło do głowy, żeby wsia­dać po pija­nemu za kółko?!

– Nie wiem. – Justyna roz­pła­kała się jesz­cze moc­niej. – To był jakiś impuls. Nor­mal­nie prze­cież nie robię takich rze­czy. Poza tym to tylko dwa kie­liszki wina.

Sła­wek prze­rwał jej, kazał natych­miast podać dokładną loka­li­za­cję, porwał klu­czyki do auta i zatrza­snął drzwi miesz­ka­nia. Nie było sensu teraz o tym gadać. Wie­dział, że to był pierw­szy raz. Justyna miała wyjąt­ko­wego pecha. Tak bar­dzo wszyst­kiego pil­no­wała przez ostat­nie mie­siące. Dieta, wita­miny, odpo­wied­nia ilość wody, snu, regu­larne bada­nia. Może za mocno się sta­rała i w końcu to napię­cie stało się nie do wytrzy­ma­nia? Wokół ciąży toczyło się teraz całe ich życie. A do tego docho­dził jesz­cze nie­po­kój o dzieci. Od przy­szłego tygo­dnia Justyna miała iść do szpi­tala. Na wszelki wypa­dek, bo aktu­alne wyniki badań nie podo­bały się leka­rzowi.

Zro­biło mu się jej żal. Ale zaraz potem zazgrzy­tał zębami z wście­kło­ści, po czym z rykiem sil­nika i gło­śnym wizgiem wyje­chał z pod­ziem­nego par­kingu. Też nie był święty. Lubił imprezy. Miał wielu zna­jo­mych. Współ­czuł Justy­nie, że od wielu mie­sięcy musi rezy­gno­wać z tylu przy­jem­no­ści. Nie pić, nie sza­leć pod­czas gór­skich wędró­wek, nosić ten wielki brzuch, rzy­gać, źle wyglą­dać, mieć spuch­nięte stopy. Ale chciała tego i on zgo­dził się dla niej na wyzwa­nie zwane rodziną.

Lubił Justynę. Podo­bała mu się od pierw­szego momentu, kiedy zoba­czył na spły­wie kaja­ko­wym drobną sza­tynkę o nie­bie­skich oczach. Dziel­nie radziła sobie z falami, choć dopiero debiu­to­wała w nowej roli. Szybko nawią­zał z nią kon­takt i już kilka tygo­dni póź­niej zostali parą. Chyba jej nie kochał, bo nie za bar­dzo wie­dział, na czym takie uczu­cie mia­łoby pole­gać, ale lubił naj­bar­dziej ze wszyst­kich kobiet, które znał. Do tego stop­nia, że nawet chciał, by miała to swoje wyma­rzone dziecko. Wie­dział, jak wiel­kie spu­sto­sze­nie w kobie­cej psy­chice może wywo­łać takie nie­speł­nione pra­gnie­nie. Miał wielu przy­ja­ciół sta­ra­ją­cych się o potom­stwo i nie­raz obser­wo­wał, jakie to trudne co mie­siąc prze­ży­wać wiel­kie roz­cza­ro­wa­nie.

Im udało się bez pro­blemu. Aż za dobrze. Nie pla­no­wali od razu wycho­wy­wać bliź­nia­ków, ale cóż, z pra­wami natury się nie dys­ku­tuje. Przy­jął także i to. Ale chyba nie był szcze­gól­nie przy­wią­zany do swo­ich przy­szłych dzieci, bo pędząc teraz auto­stradą, wcale o nich nie myślał. Tylko o Justy­nie i o tym, jak bar­dzo chce ją ura­to­wać. Nawet jeśli ceną mia­łyby być wła­sne kło­poty i nie­przy­jem­no­ści.

***

Justyna nie wie­działa, jak długo już tak sie­dzi. Drogą nie prze­je­chał ani jeden samo­chód. Teraz, kiedy Sła­wek się roz­łą­czył, cisza wokół znów prze­ra­ża­jąco dźwię­czała w uszach. W poświa­cie księ­życa las z minuty na minutę sta­wał się coraz bar­dziej nie­przy­jemny. Za chwilę nadej­dzie świt i może nawet zrobi się pięk­nie, ale teraz mrok tylko pod­kre­ślał grozę sytu­acji. Justyna ści­skała w dło­niach tele­fon. Drę­czyło ją prze­ko­na­nie, że powinna natych­miast dzwo­nić na pogo­to­wie. Na­dal nie czuła brzu­cha, jakby stał się cia­łem obcym. Nic jej nie bolało. Ale strach co rusz pod­peł­zał pod gar­dło. Prze­czu­wała, że dzieje się coś nie­do­brego.

Jed­no­cze­śnie ogrom­nie się bała. Sła­wek miał rację. Nara­ziła dzieci na nie­bez­pie­czeń­stwo. Pro­wa­dziła pod wpły­wem alko­holu. To nie była sprawa, z któ­rej można się wywi­nąć w łatwy spo­sób. Musiała jesz­cze chwilę pocze­kać. Sła­wek obie­cał pomóc. Był jej naj­bliż­szą osobą. Wie­działa, że może na niego liczyć. Jeśli obie­cał, że przy­je­dzie, zrobi to.

Pogła­skała brzuch i szybko cof­nęła rękę, wystra­szona. Miała wra­że­nie, że dotyka zim­nego kamie­nia. Nie mogła dłu­żej cze­kać. Włą­czyła tele­fon, wybrała numer pogo­to­wia, zde­cy­do­wana dzwo­nić bez względu na kon­se­kwen­cje, i wtedy zoba­czyła w lusterku świa­tła nad­jeż­dża­ją­cego samo­chodu. Zro­biło jej się nie­do­brze ze stra­chu. Kto to mógł być? Wyba­wi­ciel czy ktoś, kto ją potępi bez chwili waha­nia za to, co zro­biła? Może nawet pstryk­nie zdję­cie i wrzuci na Face­bo­oka? Taka fotka to byłby prze­bój. Zdję­cie z głu­pią babą, która w tak kosz­mar­nie nie­od­po­wie­dzialny spo­sób nara­ziła swoje nie­na­ro­dzone dzieci.

Być może sama też by wycią­gnęła apa­rat. A potem wrzu­ciła fotkę do inter­netu, prze­gry­za­jąc w pracy poranną kawę jakąś smaczną prze­ką­ską. Zwy­kła biu­rowa roz­rywka. Jakże rzadko wtedy myśli się o ludziach, któ­rzy są oce­niani. Co czują? Jakie oko­licz­no­ści dopro­wa­dziły ich tam, gdzie się zna­leźli? Bliźni tak łatwo dzi­siaj rzu­cają wir­tu­al­nymi kamie­niami.

Otarła czoło wil­gotne ze stra­chu i prze­ję­cia.

Samo­chód zatrzy­mał się obok i z ulgą roz­po­znała srebr­nego mer­ce­desa Sławka. Męż­czy­zna szybko wysiadł, pod­biegł do niej, po czym nie bez trudu otwo­rzył drzwi od strony kie­rowcy. Do środka wpa­dło świeże, chłodne powie­trze i wtedy nagle czas jakby od nowa się włą­czył. Znik­nęło wra­że­nie nie­re­al­no­ści, adre­na­lina spa­dła i Justyna poczuła ból, a zaraz potem prze­ra­że­nie.

– Wysia­daj! – krzyk­nął Sła­wek, igno­ru­jąc strach malu­jący się na jej twa­rzy. – Nie ma wiele czasu, ruch na dro­gach coraz więk­szy, zaraz nas tu ktoś zasta­nie. A ja jesz­cze muszę moje auto odsta­wić gdzieś w krzaki.

– Nie mogę! – roz­pła­kała się. Prze­czu­cie, że coś jest nie tak, było coraz sil­niej­sze. Dopiero teraz, kiedy teo­re­tycz­nie powinna być już bez­pieczna, tak naprawdę dotarło do niej, co się stało. Zro­zu­miała, że może stra­cić ciążę. – Dzieci! Co z dziećmi?

– Teraz za późno, żeby o tym myśleć – znie­cier­pli­wił się Sła­wek. – Zaraz zadzwo­nię na pogo­to­wie, tylko się prze­siądź na drugą stronę, bo cię fak­tycz­nie zamkną, dziew­czyno.

Wie­dział, co mówi. Auto było w fatal­nym sta­nie. Justyna też, choć naj­wy­raź­niej zupeł­nie nie zda­wała sobie z tego sprawy. Być może dzia­łał szok albo wypity alko­hol. To nie miało zna­cze­nia. Nikt nie mógł się dowie­dzieć, że to ona pro­wa­dziła.

Wytar­gał ją pra­wie bez­władną z auta i prze­pro­wa­dził na drugą stronę. Otwo­rzył drzwiczki i z wiel­kim tru­dem posa­dził na fotelu pasa­żera. I wtedy zoba­czył krew. Pły­nęła po nodze Justyny wprost na jasną tapi­cerkę samo­chodu i wycie­raczkę pod jej sto­pami.

Nie­ważne – zade­cy­do­wał. Jeśli teraz jej powie, Justyna tylko zde­ner­wuje się jesz­cze bar­dziej, a prze­cież i tak miał zamiar zadzwo­nić po karetkę. Leka­rze się tym zajmą. Nie ode­zwał się. Obiegł auto, spraw­dził, czy nie zosta­wili jakichś śla­dów, obej­rzał sie­dze­nie, które było czy­ste, i zajął miej­sce przy kie­row­nicy. Dopiero wtedy wezwał pogo­to­wie.

– Ratunku! – krzy­czał, sta­ra­jąc się brzmieć jak naj­wia­ry­god­niej. – Mie­li­śmy wypa­dek. Moja żona jest w ósmym mie­siącu ciąży. Krwawi. To bliź­niaki, bła­gam o pomoc!

Uda­wane prze­ję­cie w jego gło­sie zamie­niło się w auten­tyczne. Kiedy bowiem odwró­cił głowę, zoba­czył Justynę i wie­dział, że jej spoj­rze­nia nie zapo­mni do końca życia. Miała wiel­kie, puste źre­nice i krew na wycią­gnię­tych w górę dło­niach. Chyba wła­śnie do niej dotarło, co się stało.

Rozdział 2

W tym samym cza­sie daleko w górach też budził się dzień. Był bar­dzo wcze­sny pora­nek. Słońce deli­kat­nie muskało hory­zont cie­płą piesz­czotą. Nie­wielki drew­niany dom poło­żony u stóp poro­śnię­tej lasem góry wyglą­dał o tej porze zja­wi­skowo. Jak zacza­ro­wany.

Czer­wona dachówka błysz­czała, a stary ogród zda­wał się skry­wać fascy­nu­jące tajem­nice. Miękka mgła pokry­wała gęste kępy nar­cy­zów i natu­ral­nie roz­siane kolo­rowe ostróżki. Wyso­kie trawy szu­miały łagod­nie, na jabło­niach zie­le­niły się owoce, nio­sąc nadzieję na obfite zbiory. To miej­sce spra­wiało wra­że­nie jeśli nie bramy, to z pew­no­ścią przy­naj­mniej furtki do raju. Nie jest bowiem prawdą, że te magiczne kra­iny znaj­dują się w innym wymia­rze, gdzieś daleko. Tu i teraz można odszu­kać swoją windę do nieba, tak samo jak zna­leźć się w przed­sion­kach pie­kieł. To dzieje się w każ­dej chwili w życiu wielu osób.

Ale ten dom poło­żony w sta­rym ogro­dzie zda­wał się tylko kusić. Kwit­nące pęki czar­nego bzu koły­sały się cięż­kie od poran­nej rosy, a wielka lipa przed wej­ściem pach­niała obłęd­nie tysią­cem kwia­tów. Nic, tylko zry­wać, suszyć i cie­szyć się dobrym zdro­wiem cały rok.

Było bar­dzo wcze­śnie, gdy cicho zamknęły się drew­niane drzwi i słusz­nej postury męż­czy­zna wyszedł na zewnątrz. Cia­śniej zapiął kurtkę. O tej porze było jesz­cze chłodno. Obej­rzał się kilka razy za sie­bie, jakby bał się zosta­wić dom lub kogoś, kto znaj­do­wał się w środku. W końcu jed­nak zaczął iść pospiesz­nie. Wsiadł do sta­rego samo­chodu. Stan auta nie wzbu­dzał zaufa­nia, pojazd zda­wał się trzy­mać kupy wyłącz­nie dzięki sil­nej woli kie­rowcy. Ale męż­czy­zna pew­nie prze­krę­cił klu­czyk, a sil­nik wydał dźwięk umie­ra­ją­cego tura. Mimo to auto ruszyło i po chwili żwawo zaczęło się toczyć z wyso­kiej góry wąską, pełną zakrę­tów kamie­ni­stą drogą.

Słońce wscho­dziło coraz odważ­niej. Pano­rama gór pre­zen­to­wała się impo­nu­jąco, zachę­ca­jąc z całej siły, by ją podzi­wiać. Tylko że zabra­kło chęt­nych do tej czyn­no­ści. Męż­czy­zna już odje­chał, a nikogo innego w ogro­dzie nie było.

W sta­rym domu jako następny obu­dził się młody chło­pak. Wstał, ale jego dusza chyba wciąż znaj­do­wała się w łóżku. Takie przy­naj­mniej miał wra­że­nie. Jak bowiem ina­czej wytłu­ma­czyć fakt, że po kuchni poru­szała się wyłącz­nie nie­przy­tomna sko­rupa odziana w jego piżamę.

Nie było jed­nak czasu na roz­wa­ża­nia. Wik­tor miał sporo pracy. Musiał się ubrać i przy­go­to­wać do wyj­ścia młod­szego brata i sio­strę. Oboje zwy­kle nie kwa­pili się do ocho­czego poran­nego wsta­wa­nia, więc prze­wi­dy­wał trud­no­ści.

Pik­nął jego stary tele­fon.

Morze jakieś wagary dzi­siaj?

Kamil, naj­lep­szy kolega Wik­tora od pierw­szej klasy, był na bakier z orto­gra­fią i czuł z tego powodu ogromną dumę. Kolek­cjo­no­wał rekordy błę­dów w jed­nym zda­niu i wciąż sta­rał się pobić swój wła­sny wynik. Dru­gim jego celem było zła­mać wszyst­kie zapisy sta­tutu szkoły, zanim zakoń­czy edu­ka­cję, i był na cał­kiem dobrej dro­dze do osią­gnię­cia swo­ich zało­żeń. O ile go dyrek­cja wcze­śniej nie wyrzuci.

Wik­tor wes­tchnął i spoj­rzał na łóżko bra­ciszka. Leoś spał. Oddy­chał spo­koj­nie. To ozna­czało, że jest zdrowy. Będzie mógł pójść do przed­szkola.

Nic z tego – odpi­sał Kami­lowi. – Spo­tkamy się w szkole. Dzi­siaj nie zostaję w domu.

Rza­łuj – przy­szła natych­mia­stowa odpo­wiedź. – Mam nowom gre. Bom­bia­sta.

Do zoba­cze­nia na przy­stanku – odpi­sał Wik­tor z uśmie­chem.

Tam się zwy­kle spo­ty­kał z kolegą. Razem wcho­dzili do szatni. Kamil nie zno­sił cho­dzić do szkoły, każdy pre­tekst był dla niego dobry, by się zerwać. Ale naj­bar­dziej lubił waga­ro­wać z Wik­to­rem, tym bar­dziej że kolega dys­po­no­wał wolną chatą. Jego ojciec wycho­dził do pracy bla­dym świ­tem i wra­cał póź­nym wie­czo­rem. Nikt w kla­sie nie miał tyle luzu.

Dzi­siaj jed­nak musiał zre­zy­gno­wać z kuszą­cych pla­nów i jak rze­sze innych uczniów poma­sze­ro­wać do naj­bliż­szej pla­cówki oświa­to­wej.

Wik­tor robił to chęt­nie. Lubił się uczyć, ale oczy­wi­ście za nic w świe­cie by się do tego nie przy­znał. Ani Kami­lowi, ani żad­nemu innemu kole­dze. Nikt by go też o takie skłon­no­ści nie podej­rze­wał. Miał słabe oceny, nauczy­ciele wciąż go kry­ty­ko­wali, co roku musiał zda­wać poprawkę z mate­ma­tyki, żeby przejść do następ­nej klasy. Powszech­nie miano go za nie­zdol­nego, sła­bego ucznia. Podobną opi­nię zdą­żyła już też uzy­skać jego sio­stra, choć jesz­cze na dobre nie zaczęła edu­ka­cji. Od wrze­śnia miała dopiero pójść do pierw­szej klasy.

Ale Wik­tor czuł, że mógłby uczyć się lepiej. Nawet osią­gać praw­dziwe suk­cesy. Gdyby tylko miał szansę. Jeśli zdo­łałby codzien­nie wykroić w napię­tym pla­nie dnia choć godzinę na naukę. To jed­nak pozo­sta­wało w sfe­rze marzeń. Po lek­cjach przy­pro­wa­dzał rodzeń­stwo do domu i zaj­mo­wał się nimi do wie­czora. Goto­wał jedze­nie i nie­udol­nie prał ciu­chy. Wie­czo­rem padał na twarz niczym zmę­czona obo­wiąz­kami wie­lo­dzietna samotna matka.

Wczo­raj też obie­cy­wał sobie, że wsta­nie wcze­śniej i odrobi zada­nie. Ale jak zawsze poległ przy tym wyzwa­niu. I tak musiał się zry­wać bla­dym świ­tem, żeby ze wszyst­kim zdą­żyć.

Rano zapro­wa­dzał dzie­ciaki do babci. Taki prze­pis. Do przed­szkola dziecko może odpro­wa­dzić tylko osoba peł­no­let­nia. Ten, kto two­rzył ten zapis, wyraź­nie nie znał babci Łabędz­kiej.

Sto razy lepiej dzie­ciom było ze star­szym bra­tem. Jego poziom odpo­wie­dzial­no­ści sta­no­wił dla niej pułap nie do osią­gnię­cia. Nie wspo­mi­na­jąc już o życz­li­wo­ści i empa­tii. Ale to dla nikogo nie miało zna­cze­nia. Mło­dzi Małeccy musieli się pod­dać pro­ce­du­rom. Zapu­kać do drzwi domu babci, wysłu­chać narze­ka­nia, że z ich powodu stara kobieta zmu­szona jest zry­wać się rano z łóżka, choć bolą ją stawy, mię­śnie, korzonki i serce. Następ­nie całą drogę cier­pli­wie zno­sić narze­ka­nia na ojca, który znisz­czył ich mamie życie. Gdyby nie on, z pew­no­ścią skoń­czy­łaby stu­dia i zro­biła karierę.

Codzien­nie ta sama opo­wieść.

Bab­cia mówiła: gdyby nie ojciec… Ale oni sły­szeli: „Gdyby nie dzieci”. Bo prze­cież taka była prawda. To wła­śnie nie­chciana ciąża spra­wiła, że mama prze­rwała naukę przed maturą. A potem nie poszła do pracy.

Wik­tor był naj­star­szy. Wie­dział, że to przez niego. A gdyby przy­pad­kiem zapo­mniał, bab­cia każ­dego dnia rano mu o tym przy­po­mi­nała.

Bar­dzo chciał, by ktoś im pomógł. By zda­rzył się cud. Nad­szedł jed­nak kolejny pora­nek, znad łąk pod­no­siły się mgły. Góry wyra­stały maje­sta­tycz­nie nad hory­zon­tem, a oni jak co dzień masze­ro­wali wąską ścieżką przez pola na skróty do domu babci. Mały Leoś maru­dził, że nie chce do przed­szkola. Emilka pocie­szała go, jak umiała.

Było jesz­cze bar­dzo wcze­śnie. Wik­tor uniósł głowę. Po jaśnie­ją­cym nie­bie leciało stado skow­ron­ków. Pozaz­dro­ścił im wol­no­ści.

Rozdział 3

Jeśli ktoś oglą­dał straszne filmy o służ­bie zdro­wia lub uczest­ni­czył w dys­ku­sjach o mar­nym zaan­ga­żo­wa­niu zawo­do­wym leka­rzy, powi­nien był zoba­czyć tę akcję przy szo­sie. Lekarz, który przy­je­chał na miej­sce zda­rze­nia, był tak prze­jęty sytu­acją, deli­katny i pomocny, jak tylko to moż­liwe. Justyna została natych­miast zabrana do szpi­tala. Sławka zatrzy­mała na miej­scu zda­rze­nia poli­cja. Posta­wiono mu zarzuty, ale pozwo­lono jechać do żony. Wszy­scy mu współ­czuli.

– Fatalny wypa­dek! – mówili. – Sarny rze­czy­wi­ście potra­fią w tym miej­scu wybiec nie­spo­dzia­nie tuż przed maskę. Powi­nien pan był jechać wol­niej – doda­wali surowo.

Ale współ­czuli mu, bo prze­ży­wał praw­dziwy dra­mat. Życie jego dzieci było zagro­żone.

Sła­wek nie miał spe­cjal­nie czu­łego sumie­nia. Kła­mał, kiedy tego potrze­bo­wał, kom­bi­no­wał i potra­fił twardo grać w pracy. Awan­su­jąc, imał się róż­nych środ­ków, nie zawsze etycz­nych. Teraz jed­nak było mu głu­pio. Funk­cjo­na­riu­sze poli­cji nie rzu­cili się na niego z oskar­że­niami, choć mieli ku temu pod­stawy, a zamiast tego sta­rali się pomóc.

Podał swoje dane, zobo­wią­zał się zgło­sić na komi­sa­riat i pod pozo­rem, że spie­szy się do szpi­tala, sko­rzy­stał z pro­po­zy­cji pod­wie­zie­nia do mia­sta. Nikomu nie przy­szło do głowy, by spraw­dzać oko­liczne zaro­śla w poszu­ki­wa­niu innego auta. Plan oka­zał się sku­teczny. Poli­cjanci myśleli tylko o tym, by jak naj­szyb­ciej zawieźć tego męż­czy­znę do żony.

Tak naprawdę nie byli z Justyną po ślu­bie, ale to nie miało zna­cze­nia. Sła­wek nie widział powodu, by się tłu­ma­czyć ze swo­ich spraw. Zły był na całą tę sytu­ację. Czuł, że nie zakoń­czy się łatwo. Ich życie już ni­gdy nie wróci do poprzed­niego rytmu. Stan dzieci nie jest dobry. Widział tę dia­gnozę wyraź­nie wypi­saną na twa­rzy leka­rza. Justyna z pew­no­ścią będzie z tego powodu cier­pieć.

Cze­kała go też sprawa w sądzie. Prze­kro­czył rze­komo pręd­kość i nara­ził życie pasa­że­rów, a pikan­te­rii spra­wie doda­wał fakt, że cho­dziło tutaj o dwoje nie­na­ro­dzo­nych dzieci.

Ósmy mie­siąc. Są już duże – pomy­ślał. – Może jesz­cze wszystko skoń­czy się dobrze. Ura­tują je.

Ale nie mógł się długo łudzić. Wypa­dek był poważny. Auto ude­rzyło w drzewo z wielką siłą. Justyna musiała nie­źle pędzić. To nie­wia­ry­godne, ale spra­wiała wra­że­nie, jakby nic jej się nie stało. Z ciążą było jed­nak ina­czej.

Krew na fotelu mówiła sama za sie­bie.

***

Justyna obu­dziła się nad ranem. Słońce wpa­dało przez duże okno do jaskra­wo­bia­łej sali. Dłuż­szą chwilę mru­gała powie­kami, jakby miało jej to pomóc w zro­zu­mie­niu sytu­acji. Ale ten spo­sób nie podzia­łał. Odru­chowo poło­żyła dłoń na brzu­chu i zamarła. Ręka zbyt szybko prze­je­chała po koł­drze. Znik­nął cha­rak­te­ry­styczny wielki balon, który od wielu tygo­dni nosiła pod ser­cem.

– Dzieci – wyszep­tała prze­ra­żona, a na jej głos natych­miast zare­ago­wała sie­dząca przy biurku pie­lę­gniarka.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się, pod­cho­dząc do niej. – Pro­szę się nie pod­no­sić. Jest pani po ope­ra­cji.

– Jak to? Co się stało? – zapy­tała i głowa opa­dła jej na poduszkę.

Nie potrze­bo­wała odpo­wie­dzi. Wszystko sobie przy­po­mniała w jed­nej chwili. Wypa­dek. Nie­koń­czące się chwile okrop­nej ciszy, krew na dło­niach, pod­stęp Sławka, zbyt dłu­gie ocze­ki­wa­nie na karetkę. Prze­ra­że­nie pode­szło jej pod gar­dło.

– Co z nimi? Czy żyją? Są zdrowe? – zapy­tała ze stra­chem i zła­pała pie­lę­gniarkę za rękę.

– Zaraz zawo­łam leka­rza – spło­szyła się dziew­czyna. – Wszystko pani powie.

Słowa, które chyba miały ją uspo­koić, nie przy­nio­sły ocze­ki­wa­nego skutku. Wręcz prze­ciw­nie, w sercu Justyny roz­sza­lała się teraz praw­dziwa panika.

– Czy żyją? – spy­tała raz jesz­cze. – Niech mnie pani nie trzyma w nie­pew­no­ści.

Ale musiała pocze­kać, bo pie­lę­gniarka tylko pokrę­ciła głową i wyszła. Łzy wiel­kie jak żal, gęste niczym poczu­cie winy i gorz­kie jak wnio­ski, które się wyciąga za późno, popły­nęły wzdłuż jej skroni. Wie­działa, że gdyby cokol­wiek było w porządku, powie­dziano by jej o tym.

– Dzień dobry. – Do sali wszedł star­szy lekarz i młoda dziew­czyna, która przed­sta­wiła się jako psy­cho­log. Justyna już wie­działa, że stało się naj­gor­sze.

Długo pła­kała, kiedy prze­ka­zano jej wie­ści. Trzeba było podać jej środki na uspo­ko­je­nie, po któ­rych natych­miast zasnęła. Odpły­nęła 
na kilka godzin. Jed­nak to wytchnie­nie szybko się skoń­czyło. Kiedy po raz kolejny pod­nio­sła powieki, prawda ude­rzyła ją z całą siłą. Bez żad­nych wąt­pli­wo­ści. Pamię­tała z zimną pre­cy­zją każdy szcze­gół. Każdy łyk wypi­tego wina, wszystko, co sobie wtedy myślała, wła­sną głu­pią pew­ność sie­bie, że ten jeden raz niczego nie zmieni. Alko­hol szybko ude­rzył jej do głowy i potem tylko pono­siła straszne kon­se­kwen­cje tego pierw­szego błędu. Nie przy­znała się kole­żan­kom, że wraca wła­snym autem. Uznała, że bez pro­blemu prze­je­dzie ten kawa­łek leśną drogą, a potem przez opu­sto­szałe o tej porze mia­sto. Była dobrym kie­rowcą, taka trasa nie sta­no­wiła dla niej żad­nego wyzwa­nia. Nawet po kie­liszku, a przy­naj­mniej tak jej się w jej nie­zmie­rzo­nej głu­po­cie wyda­wało. Pycha zawsze kro­czy przed upad­kiem.

Uła­mek sekundy zmie­nił wszystko. Jej dzieci nie prze­żyły wypadku. Dziew­czynka i chłop­czyk. Wpraw­dzie lekarz coś mówił, że zde­rze­nie nie było głów­nym źró­dłem pro­blemu, bo poja­wiły się dodat­kowe kom­pli­ka­cje, ale nawet go nie słu­chała. Poczu­cie winy pozba­wiało ją tchu.

Odwró­ciła się na bok, mimo że bli­zna po cesarce mocno bolała. To jej nie prze­szka­dzało, wręcz prze­ciw­nie, uznała, że im wię­cej cier­pie­nia, tym lepiej. Chciało jej się wyć. Ból był nie do znie­sie­nia.

Ale pil­no­wano jej. Taka tra­ge­dia nie wyda­rzała się na oddziale co dzień. Justyna znaj­do­wała się pod czujną opieką dyżur­nej pie­lę­gniarki. Pani psy­cho­log też czu­wała przy jej łóżku. Ota­czało ją tutaj powszechne współ­czu­cie i tro­ska. Wszy­scy wie­dzieli, że stra­ciła dzieci w wypadku. Wpraw­dzie pod­czas badań wykryto w jej krwi alko­hol, ale nikt nie wie­dział, że to ona pro­wa­dziła.

– Jak się pani czuje? – Pod wie­czór miła pani dok­tor pode­szła do niej i uśmiech­nęła się bar­dzo łagod­nie. Cie­kawe, jak by zare­ago­wała, gdyby wie­działa, co się rze­czy­wi­ście wyda­rzyło kil­ka­na­ście godzin temu na leśnej dro­dze.

– Okrop­nie – powie­działa Justyna zgod­nie z prawdą. – Dla­czego nie udało się ich ura­to­wać? – zapy­tała z żalem. – To był prze­cież ósmy mie­siąc, powinny być już na tyle duże, by prze­żyć. Sły­sza­łam o wcze­śnia­kach, które rodziły się kilka tygo­dni przed prze­wi­dy­wa­nym ter­mi­nem i wyra­stały na silne i zdrowe.

– Bar­dzo pani współ­czuję – odparła lekarka i wzięła ją za rękę. – Wiem, jaki to ból. Dzieci były silne, ale poja­wiły się kom­pli­ka­cje. To nie była tylko wina wypadku, choć z pew­no­ścią ope­ra­cja stała się z tego powodu trud­niej­sza.

W tym momen­cie Justyna zemdlała. Zoba­czyła kilka zie­lo­nych plam przed oczami, potem w ustach poczuła mdlące gorąco i odpły­nęła. Za nic w świe­cie nie chciała oprzy­tom­nieć.

Tęsk­nota za dziećmi roz­ry­wała jej serce.

Rozdział 4

Kilka tygo­dni póź­niej Wik­tor Małecki jak zawsze zerwał się bla­dym świ­tem. Musiał sporo zro­bić przed pój­ściem do szkoły. Miał tylko jede­na­ście lat, ale to dla nikogo nie miało zna­cze­nia. Nie­któ­rzy z jego rówie­śni­ków wciąż nosili buty na rzepy, bo nie umieli wią­zać sznu­ró­wek, ni­gdy nie przy­go­to­wali sobie samo­dziel­nie kanapki, a o cie­płej czapce zawsze przy­po­mi­nała im mama. Oni jesz­cze spali. By zdą­żyć na ósmą, nie musieli się budzić tak wcze­śnie.

Wik­tor jak co dzień z nie­chę­cią opu­ścił cie­płe łóżko, prze­tarł zmę­czone oczy, po czym szybko wszedł do chłod­nej kuchni. Taty już nie było. Wstał pierw­szy i bez­sze­lest­nie wyszedł do pracy. W dużym pomiesz­cze­niu o poranku było szcze­gól­nie ponuro i pusto.

A może nie? Może wła­śnie to wie­czo­rami naj­bar­dziej czuło się ten doj­mu­jący brak. Pustkę po mamie, któ­rej nie da się w żaden spo­sób zapeł­nić. Chło­piec objął się dłońmi i zadrżał. Bose stopy mar­zły od zim­nej pod­łogi. Nasta­wił wodę na her­batę, choć nie był pewien, czy zdążą cokol­wiek wypić. Poranki zawsze zbyt szybko mu ucie­kały. Sta­rał się wsta­wać dosta­tecz­nie wcze­śnie, ale i tak zwy­kle bra­ko­wało cen­nych minut. Spoj­rzał na wiel­kie łóżko pod oknem. Kie­dyś ponoć sypiała na nim bab­cia. Nie pamię­tał tych cza­sów. Teraz przy­kryty wielką puchatą pościelą spał tam Leoś, jego czte­ro­letni bra­ci­szek. Jakoś dziw­nie oddy­chał.

Wik­tor wystra­szył się nie na żarty. Miał dzi­siaj spraw­dzian z mate­ma­tyki. Pierw­szy w tym roku. Pani Jóź­wiak i bez tego za nim nie prze­pa­dała. Kie­dyś powie­dział na prze­rwie do kole­gów, że ona wygląda jak wie­wiórka. W rze­czy samej mogła się poszczy­cić impo­nu­ją­cymi sie­ka­czami, które regu­lar­nie pre­zen­to­wała kla­sie, uśmie­cha­jąc się zło­wiesz­czo nad kolej­nym zada­niem. Miała ogni­ście rude włosy i do tego ska­kała mię­dzy ław­kami, cza­jąc się na biedne dzieci jak nad­po­bu­dliwa wie­wióra.

Wszyst­kim się podo­bało to porów­na­nie. Z wyjąt­kiem pani od mate­ma­tyki. Ni­gdy mu nie wyba­czyła. Nauczy­ciele tacy są. Tłu­ma­czą dzie­ciom, że jeśli się coś prze­skro­bało, trzeba prze­pro­sić, a potem zacząć od nowa. Zapo­mnieć. A sami ni­gdy nie zapo­mi­nają, choć się grzecz­nie i w sumie nawet szcze­rze prze­pro­siło.

Wik­tor wes­tchnął. Nie rozu­miał świata. A nie było obok niego nikogo, kto mógłby mu cokol­wiek wyja­śnić. Ale jedno wie­dział na pewno. Jeśli nie przyj­dzie dzi­siaj do szkoły, Wie­wióra oskarży go o kom­bi­no­wa­nie. Kon­se­kwen­cje będą się cią­gnąć do końca roku. Pod­szedł do bra­ciszka i od razu ugięły się pod nim nogi. Czer­wone policzki i zatkany nos nie pozo­sta­wiały złu­dzeń. Leoś był chory. Znowu.

Wik­tor aż usiadł na brzegu łóżka. Czuł się cho­ler­nie bez­radny i chciało mu się pła­kać, choć był dziel­nym chło­pa­kiem, który nie­je­den trudny dzień miał już za sobą. Ale teraz zro­biło mu się strasz­nie smutno. Już wie­dział, że nie pój­dzie do szkoły. Mało kto pła­cze z tego powodu. To dla­tego, że żaden z kole­gów nie ma porów­na­nia. On był w innej sytu­acji. Chciał się uczyć. A we wtorki miał jesz­cze swój uko­chany tre­ning. Piłka nożna była jedyną rze­czą, w któ­rej sobie radził cał­kiem dobrze. Jeśli jed­nak chciał coś osią­gnąć, powi­nien być na każ­dym tre­ningu. Tylko jak miał to zro­bić? Nie mógł prze­cież zosta­wić brata samego w domu, a bab­cia Łabędzka sta­now­czo odmó­wiła już poprzed­nim razem. Poma­gała przy Leosiu, kiedy był malutki, ale gdy dostał się do przed­szkola, powie­działa, że od tej pory mają sobie radzić sami. Ona nie ma już sił. Wik­tor wes­tchnął ciężko. Przyj­dzie się poże­gnać z marze­niem o zagra­niu w wyj­ścio­wej jede­na­stce na naj­bliż­szym meczu.

Może to i dobrze. W sumie i tak nie miał butów. Jego korki cał­kiem się roz­la­ty­wały. Były za małe, od mie­sięcy nie speł­niały swo­jej funk­cji. Wstyd było wycią­gnąć je w szatni. Nawet ich ojcu nie poka­zy­wał. Po co? Pie­nię­dzy na nowe nie mieli. To oczy­wi­ste. Podob­nie jak fakt, że Wik­tor będzie musiał zostać z cho­rym bra­cisz­kiem w domu.

Pani w przed­szkolu nie przyj­mie Leosia. Ode­śle bab­cię z szatni i jesz­cze nakrzy­czy, że naraża inne dzieci.

Te lep­sze – wes­tchnął Wik­tor z roz­go­ry­cze­niem. – Wystro­jone, zadbane, żegnane w szatni przez czułe mamu­sie.

Mały nie zno­sił cho­dzić do przed­szkola, nawet jeśli był zdrowy. Trzeba się było rano nie­źle namę­czyć, żeby go prze­ko­nać do wyj­ścia. Prze­zię­biony tym bar­dziej nie ruszy się z łóżka. Wik­tor będzie musiał go doglą­dać cały dzień. Kto inny miałby to zro­bić?

Emilka pój­dzie do swo­jej zerówki. I tak jest za mała na pomoc. A przy­naj­mniej nie będzie się plą­tać pod nogami i maru­dzić, że jej bur­czy w brzu­chu. Zje obiad w szkole, cho­ciaż to jedno zmar­twie­nie będzie z głowy.

Wik­tor już pla­no­wał dzień. Obu­dzić sio­strę. Zapro­wa­dzić do babci, żeby panie nauczy­cielki nie jęczały, że musi być ktoś doro­sły jako opieka. Jakby nie wie­działy, jaka jest bab­cia Łabędzka. Z nią nikt nie czuł się bez­piecz­nie. Jej słowa dzia­łały niczym jad. Wypa­lały w ser­cach i duszach dzieci zie­jące dziury.

Lepiej było im razem. Wik­tor miał do młod­szego rodzeń­stwa wiele cier­pli­wo­ści. Był czuły. Przy­tu­lał Leosia, bo czy­tał kie­dyś o cho­ro­bie sie­ro­cej i nie chciał małego nara­żać na takie nie­bez­pie­czeń­stwo. Tyle że sam jest jesz­cze dziec­kiem i dzi­siaj w ten ponury pora­nek czuł to bar­dzo wyraź­nie.

Marzył, by stał się cud. Żeby ktoś im pomógł.

Ale nikt go nie sły­szał.

Rozdział 5

Sła­wek przy­cho­dził codzien­nie. Wziął urlop w pracy i sie­dział przy łóżku Justyny. Ale miał wra­że­nie, że nie­po­trzeb­nie się stara. Ona przyj­mo­wała wszystko z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią. Nie inte­re­so­wało jej, co się dzieje w pracy ani w domu. Patrzyła w ścianę, pła­kała lub spała. Rana po cesar­skim cię­ciu źle się goiła, poja­wiły się jakieś powi­kła­nia i wypis do domu wciąż się odda­lał.

Justyna nie chciała o tym roz­ma­wiać.

Potem wyzna­czono ter­min roz­prawy. Sła­wek wziął całą winę na sie­bie i dostał dwa lata wię­zie­nia w zawie­sze­niu. Teraz był karany i to poważ­nie skom­pli­ko­wało mu sytu­ację zawo­dową. Nie­które sta­no­wi­ska stały się dla niego na zawsze zamknięte. Poświę­ce­nie było spore, ale nikt go nie doce­nił. Justyna przy­jęła kolejne wie­ści z cał­ko­witą obo­jęt­no­ścią.

Sła­wek tego nie rozu­miał. Wie­dział, że jego dziew­czyna bar­dzo chciała być w ciąży, ale prze­cież miała też wcze­śniej inne życie. Świetną pracę, kole­żanki, pasje, marze­nia, ulu­bione roz­rywki. Przez ostat­nie osiem mie­sięcy nie wario­wała szcze­gól­nie na punk­cie przy­szłego macie­rzyń­stwa. Ow­szem, była zado­wo­lona, jed­nak nawet nie kupiła wyprawki. Narze­kała na ciężki brzuch. Alko­hol, poza tym jed­nym feral­nym zda­rze­niem, odsta­wiła, ale nie­raz powta­rzała, że ciąża to nie koniec świata, że przede wszyst­kim trzeba żyć nor­mal­nie.

A teraz nagle zacho­wy­wała się, jakby nic poza utra­co­nymi dziećmi nie ist­niało. Kiedy pró­bo­wał z nią roz­ma­wiać, w kółko powta­rzała to samo. Że czuje się ogrom­nie winna i nie chce już żyć.

Sła­wek począt­kowo nie­cier­pli­wie cze­kał na jej powrót do domu, ale kiedy ten dzień nad­szedł, był prze­ra­żony. Nie wie­dział, jak postę­po­wać z kobietą, z którą do tej pory dzie­lił łóżko, pasje i życie. Justyna cał­ko­wi­cie się zmie­niła. Orga­ni­zo­wał jej sesje u naj­lep­szych spe­cja­li­stów, ale nic nie poma­gało. Nawet ich nie słu­chała. Nie wró­ciła do pracy. Snuła się po domu i mil­czała. Prze­stała już nawet pła­kać. Za to mie­wała coraz wię­cej momen­tów, kiedy się zawie­szała. Jakby się wewnętrz­nie prze­no­siła do innego wymiaru. Tra­cił z nią jaki­kol­wiek kon­takt.

Żeby tro­chę się od tego ode­rwać, wró­cił do inten­syw­nej pracy. Zajął się obo­wiąz­kami. Nie spie­szyło mu się z powro­tami do domu. Cze­kały tam na niego tylko pro­blemy. Justyna przyj­mo­wała jego obec­ność lub jej brak dokład­nie tak samo. Z obo­jęt­no­ścią. Wszy­scy go pocie­szali, że czas przy­nie­sie zmianę, ale tak się nie stało.

Wio­sna się skoń­czyła i nie­zau­wa­żal­nie minęło lato. Tym razem waka­cje nie koja­rzyły się z miłym wypo­czyn­kiem. Dni cią­gnęły się, jeden podobny do dru­giego. Potem zaczął się nowy rok szkolny. W piękny wrze­śniowy pora­nek Sła­wek obu­dził się obok roz­czo­chra­nej, zanie­dba­nej kobiety, która poprzed­niego dnia po raz tysięczny odrzu­ciła jego pro­po­zy­cję pomocy, i poczuł, że ma dość.

To nie była jego wina, że tam­tego wie­czoru Justyna wsia­dła do samo­chodu i spo­wo­do­wała wypa­dek. Pró­bo­wał ją rato­wać wszel­kimi spo­so­bami, wziął na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za prze­stęp­stwo, któ­rego nie popeł­nił, sta­rał się być wyro­zu­miały, kocha­jący i cier­pliwy. Ale on też stra­cił dzieci oraz bli­ską sercu kobietę i było mu trudno. Miał dość tego, że nikt go nie rozu­mie, że musi radzić sobie ze wszyst­kim sam, że Justyna nawet nie stara się wró­cić do nor­mal­no­ści.

Tego dnia poje­chał z paczką zna­jo­mych z pracy na kajaki, żeby poczuć się jak daw­niej. Znów zacząć żyć. Wró­cił po dwóch dniach. Sądził, że Justyna sobie nie pora­dzi. Ale po powro­cie ze zdu­mie­niem zauwa­żył, że pod jego nie­obec­ność wło­żyła czy­sty, ładny swe­ter i poszła na zakupy. Zro­biła sobie nawet pierw­sze od dłuż­szego czasu porządne kanapki zamiast pogry­za­nego o przy­pad­ko­wych porach suchego chleba.

Z jakie­goś powodu zde­ner­wo­wało go to, zamiast ucie­szyć.

– Więc to tak! – zawo­łał ze zło­ścią, rzu­ca­jąc wio­słem o pod­łogę. – Umiesz sobie pora­dzić, tylko nie chcesz! Spe­cjal­nie mnie drę­czysz, zamiast się wziąć do życia.

Wie­dział, że do osób w sta­nie depre­sji nie można tak mówić, psy­cho­log wszystko mu wytłu­ma­czył. Także to, że krzyki na nic się nie zdają. Ale w tam­tej chwili go to nie obcho­dziło. Miał dość. Poza tym Justyna nie była chora, lekarz powie­dział, że jest tylko w głę­bo­kim smutku i trzeba się sta­rać, by ten nie prze­ro­dził się w coś poważ­niej­szego.

Tylko że Sła­wek miał już powy­żej uszu tych bez­ce­lo­wych sta­rań.

Nie dostał żad­nej odpo­wie­dzi. Justyna stała w mil­cze­niu na środku pokoju i wpa­try­wała się w prze­strzeń.

To już było dla niego za wiele.

– To radź sobie sama! – krzyk­nął. – Ja się wypro­wa­dzam!

Ta decy­zja doj­rze­wała w nim już od dłuż­szego czasu. Nie miał jed­nak odwagi wpro­wa­dzić jej w życie. Bał się zosta­wić chorą part­nerkę samą. Ale kiedy zoba­czył, że bez niego daje sobie radę lepiej, prze­stał się wahać.

– Wzią­łem na sie­bie całą winę – powie­dział z żalem. – Spa­pra­łem sobie papiery i mam wyrok w zawia­sach, a ty nawet na mnie nie 
patrzysz.

Justyna nie drgnęła. Stała odwró­cona twa­rzą do okna, choć niczego cie­ka­wego tam nie było. Kwiaty na para­pe­tach dawno uschły, a widok przed­sta­wiał jedy­nie odda­loną ścianę sąsied­niego bloku. Zawsze chciała zoba­czyć coś wię­cej, pano­ramę aż po hory­zont, a może nawet dalej. Ale na tym osie­dlu nie było to moż­liwe. Cia­sno pobu­do­wane ele­ganc­kie apar­ta­men­towce to był jedyny widok. Sta­rała się tutaj być szczę­śliwa, ale ni­gdy tak naprawdę się to nie udało. Nawet wcze­śniej, kiedy jesz­cze z nadzieją cze­kała na swoje dzieci.

Chciała być gdzie indziej, ale poję­cia nie miała gdzie.

Sła­wek zaczął się pospiesz­nie pako­wać. Nie był przy­go­to­wany na taki krok, choć od dłuż­szego czasu już o nim roz­my­ślał, ale natych­miast zro­bił wszystko, by tylko wresz­cie opu­ścić progi tego prze­klę­tego miesz­ka­nia, w któ­rym zatrzy­mały się życie i czas. Nie spo­sób było tutaj swo­bod­nie oddy­chać, uśmiech­nąć się, nor­mal­nie poroz­ma­wiać. Atmos­fera poczu­cia winy i nie­szczę­ścia zabi­jała każdą dobrą emo­cję.

Szybko zapa­ko­wał po brzegi dwie swoje urlo­powe walizki, a potem zaczął wrzu­cać rze­czy do wiel­kich wor­ków na śmieci. Byle jak, cha­otycz­nie. Nie myślał o niczym, tylko żeby wresz­cie stąd wyjść. Zbie­gał po scho­dach zdy­szany i zno­sił wszystko do auta. Doby­tek nie był zbyt wielki. Ciu­chy, książki, tro­chę płyt, kosme­tyki, doku­menty, sprzęt gra­jący, narty, rolki, rower, wio­sła. Miesz­ka­nie było wyna­jęte, meble nale­żały do wła­ści­ciela.

Sła­wek sta­nął przed bagaż­ni­kiem, z któ­rego wysta­wała rama roweru i za nic nie chciała się scho­wać głę­biej. Pchnął ją na siłę i zary­so­wał deli­katną tapi­cerkę. Wresz­cie jed­nak zamknął klapę i poczuł ogromną ulgę. Jakby tym samym zamy­kał naj­trud­niej­szy roz­dział swo­jego życia. Spoj­rzał w górę. Justyna nie stała już w oknie albo nie było jej widać.

Uwa­żał, że postą­pił uczci­wie. Ich układ był jasny. Byli ze sobą dla­tego, że razem czuli się dobrze, przy­jem­nie. To się jed­nak skoń­czyło i uznał, że ma prawo odejść. Na taki dra­mat się nie uma­wiał. Zro­bił dla swo­jej dziew­czyny, co mógł, nad­sta­wił głowę, ale zupeł­nie nie został doce­niony. Wię­cej nie mieli sobie nic do powie­dze­nia.

Wsiadł do auta i spoj­rzał na czarne worki zapeł­nia­jące oba tylne sie­dze­nia i fotel pasa­żera. Zdu­miało go, że po tylu latach pracy zgro­ma­dził tak nie­wiele. Był mene­dże­rem w kor­po­ra­cji, bar­dzo dobrze zara­biał, a jed­nak wszystko roz­cho­dziło mu się z mie­siąca na mie­siąc. Nie miał wła­snego miesz­ka­nia, nawet łóżka, ani żad­nych oszczęd­no­ści. Zasko­czył go ten fakt. Czarne worki poka­zy­wały dość jed­no­znacz­nie stan jego zabez­pie­cze­nia na wypa­dek, gdyby coś się stało. Pra­wie nic nie miał.

Żyli z Justyną z dnia na dzień na bar­dzo wyso­kiej sto­pie. Wynaj­mo­wali piękne miesz­ka­nie i jego luk­sus ich usy­piał. Wyda­wało się, że są zamożni, a prze­cież tak naprawdę nic nie nale­żało do nich.

Otrzą­snął się z tych złych myśli. Roz­pa­mię­ty­wa­nie nie miało sensu. Nale­żało patrzeć w przy­szłość. Mógł teraz coś zmie­nić. Dotych­cza­sowy zwią­zek wła­śnie na dobre się zakoń­czył.

Nie wie­dział, jak Justyna pora­dzi sobie z wyso­kim czyn­szem i wszyst­kimi opła­tami. Miał zamiar jesz­cze przez mie­siąc, może dwa, jej pomóc, ale potem posta­no­wił zacząć nowe życie. Lep­sze. Może znaj­dzie nową dziew­czynę, ożeni się i będzie miał dzieci? Zrobi wszystko jesz­cze raz, tylko lepiej?

Czuł wyrzuty sumie­nia, choć ich nie uze­wnętrz­niał. Wie­dział, że wtedy w noc wypadku oboje popeł­nili wielki błąd. Nale­żało dzwo­nić po karetkę od razu bez względu na kon­se­kwen­cje. Nie wia­domo, czy to by pomo­gło, czy dzieci uro­dzi­łyby się zdrowe, ale przy­naj­mniej nie mie­liby tego okrop­nego poczu­cia winy. Dzi­siaj tak by postą­pił. Ale wtedy w emo­cjach zro­bił ina­czej. I już zawsze miał tego żało­wać. To jesz­cze nie ozna­czało jed­nak, że jego życie musiało się na tym skoń­czyć.

Wes­tchnął i włą­czył sil­nik samo­chodu. W prze­ci­wień­stwie do Justyny nie miał zamiaru uto­pić się w żalu i udu­sić od poczu­cia winy. Ludzie popeł­niają błędy, takie jest życie. Trzeba iść dalej. Ona chyba tego nie rozu­miała.

Odje­chał i ani razu się nie obej­rzał.

Rozdział 6

Wik­tor Małecki przy­go­to­wy­wał kola­cję. W skle­pie nie dostał już kro­jo­nego chleba, tylko jeden cały, i teraz ciął wiel­kim nożem krzywe pajdy, po czym sma­ro­wał mar­ga­ryną roślinną. Nie lubił tego zapa­chu, wolał masło, ale było za dro­gie. Na kanapki nało­żył tak zwany sma­czek, czyli naj­tań­szą wędlinę. Nie­wiele ona miała wspól­nego ze sma­kiem, ale w tym domu nikt nie gry­ma­sił. Nie było bowiem nikogo, kto mógłby się tym prze­jąć.

Kto nie zjadł swo­jej por­cji, szedł spać głodny.

Tata wciąż był w pracy. Dzi­siaj miał zostać dłu­żej. Wziął jakieś dodat­kowe zle­ce­nie, żeby tro­chę doro­bić. Przy­szła jesień, a wraz z nią wiele szkol­nych wydat­ków. Wik­tor nie miał odwagi nic na ten temat powie­dzieć. Ojciec i bez tego był bar­dzo ner­wowy. Jedna wypłata nie wystar­czała na wszystko.

Wik­tor dał rodzeń­stwu do ręki po kanapce. Bie­gały z jedze­niem po kuchni, okru­chy sypały się na pod­łogę.

Kiedy połknęły chleb, zapę­dził je do łóżek. Bez mycia, wie­czor­nych czu­ło­ści i innych rytu­ałów. To nie była bajka, lecz wyjąt­kowo twarde życie. Sam też poło­żył się pra­wie tak, jak stał. Zdjął tylko spodnie, a pod­ko­szu­lek zosta­wił ten sam. Był ogrom­nie zmę­czony. Cały dzień spę­dził w szkole, a potem opie­ku­jąc się rodzeń­stwem. Nie czuł nóg i nie­stety znów nie odro­bił zada­nia z mate­ma­tyki. Dopiero zaczął się nowy rok szkolny, a Wik­tor już miał kło­poty. Powi­nien był oczy­wi­ście wstać teraz, wycią­gnąć zeszyt z ple­caka i pouczyć się tro­chę. Ale zabra­kło mu sił. Oczy same mu się zamy­kały.

Posta­no­wił wstać rano jesz­cze wcze­śniej. Może nawet zanim tata się obu­dzi. Nie był jed­nak pewien, czy uda mu się zre­ali­zo­wać to posta­no­wie­nie. Był już doświad­czony pod tym wzglę­dem. Wie­dział, jak cięż­kie potra­fią być powieki bla­dym świ­tem. Jakby je ktoś posma­ro­wał oło­wiem.

Marzył, by zda­rzył się cud. Codzien­nie. On jed­nak nie nastę­po­wał.

Rozdział 7

Justyna przy­jęła ciszę w miesz­ka­niu z ulgą. Wszystko ją teraz draż­niło. Każdy ruch, dźwięk, świa­tło. Nawet świa­do­mość, że Sła­wek wróci póź­nym wie­czo­rem i zakłóci spo­kój. Cały dzień ją to dener­wo­wało. Chciała, żeby powie­trze wokół niej było nie­ru­chome. Cisza niczym nie­zmą­cona i ciem­ność.

Leżała w swo­jej, jesz­cze nie­dawno dzie­lo­nej ze Sław­kiem, sypialni. Sen jed­nak nie nad­cho­dził, za to po raz pierw­szy od wypadku poczuła głód. Wcze­śniej jadła byle co, w bar­dzo nie­wiel­kich ilo­ściach. Tyle tylko, by powstrzy­mać mdło­ści. Teraz nagle przy­po­mniały jej się droż­dżowe bułki babci. Jakby na­dal była w ciąży i męczyły ją smaki. Pokusa była tak silna, że nie mogła jej opa­no­wać.

Może dla­tego, że to nie był jedyny powód, dla któ­rego tak bar­dzo pra­gnęła poje­chać do babci. Chciała komuś powie­dzieć, co się wtedy stało. Całą prawdę, którą skry­wała przed świa­tem. Wykrzy­czeć, że to wszystko jej wina. 
Jak głu­pio zary­zy­ko­wała. Tylko bab­cia mogła to zro­zu­mieć.

Ale sprawa nie była taka pro­sta. Nie widziały się od dzie­się­ciu lat. Justyna wyje­chała do War­szawy pokłó­cona z rodzi­cami. Z mamą zawsze źle jej się ukła­dało, ojciec był wiecz­nie nie­obecny. Nie powinna była jed­nak zry­wać kon­tak­tów ze wszyst­kimi. Zda­wała sobie z tego sprawę.

Nie miała też takiego zamiaru, chciała bab­cię odwie­dzić, ale na początku w grę wcho­dziły wiel­kie emo­cje. Wie­działa, że bab­cia będzie ją nama­wiać do pogo­dze­nia się z mamą. Nie mogła tego słu­chać. Nie umiała wytłu­ma­czyć, dla­czego czuje się tak bar­dzo zra­niona. Ucie­kła jak naj­da­lej. A potem nie­ła­two było odno­wić kon­takt. Odsu­wała to od sie­bie. W tygo­dniu długo pra­co­wała, wciąż były jakieś pilne pro­jekty, wyzwa­nia, opóź­nie­nia. A week­endy mieli ze Sław­kiem mocno zajęte. W święta wyjeż­dżali. Rok pły­nął za rokiem, nawet nie zauwa­żyła, kiedy uzbie­rało się dzie­sięć lat. I teraz było jej bar­dzo głu­pio. Nawet raz nie zadzwo­niła z oka­zji imie­nin ani na Boże 
Naro­dze­nie.

Usia­dła na łóżku i rozej­rzała się po pogrą­żo­nym w mroku pokoju. Zro­biła to tak uważ­nie po raz pierw­szy. Miesz­kała tutaj długo, 
ale żyła w zbyt wiel­kim pośpie­chu, nakrę­cona niczym dzie­cięca zabawka, i niczego nie zauwa­żała. Ani upływu czasu, ani tego, co się z nią dzieje. Wypa­dek wszystko zmie­nił. Nie­stety na gor­sze.

Po pospiesz­nym pako­wa­niu Sławka pozo­stał bała­gan i ogólne wra­że­nie nie­ładu. Ni­gdy dotąd się to nie zda­rzyło. Posia­dali nie­wiele rze­czy, a każda miała wła­sne miej­sce. Przed­po­łu­dniami, kiedy oboje byli w pracy, przy­cho­dziła tutaj pani sprzą­taczka, która ście­rała kurze, czy­ściła łazienkę, roz­ła­do­wy­wała zmy­warkę i cza­sami myła okna. Mieli w związku z tym złudne poczu­cie wie­czy­stego porządku, który poja­wiał się bez żad­nego wysiłku.

Teraz, kiedy Justyna dopu­ściła do sie­bie jedno odczu­cie, wszyst­kie pozo­stałe, dotych­czas skłę­bione gdzieś z tyłu jej głowy, także zaczęły się doma­gać uwagi. Myśl o tym, że trzeba roz­wią­zać z panią Zosią umowę, była pierw­szym kon­kre­tem, jaki się poja­wił w gło­wie Justyny. Wysłała pospiesz­nie ese­mesa. Nie wda­wała się w szcze­góły, zakoń­czyła współ­pracę i podzię­ko­wała za dotych­czasowe usługi.

Nie­ład wokół draż­nił ją do tego stop­nia, że wstała, odsu­nęła zasłony i zaczęła równo ukła­dać swoje rze­czy. Kochała piękno, porzą­dek i czy­stość – a przy­naj­mniej tak było kie­dyś. Zajęła się tym przez chwilę, ale choć czyn­no­ści były bar­dzo pro­ste, wyczer­pały ją, jakby doko­nała Bóg wie jakiego osią­gnię­cia. Usia­dła w fotelu i ciężko oddy­chała.

Odej­ście Sławka przy­jęła z ulgą. Jego obec­ność stała się dla niej nie do znie­sie­nia. Tak, miał rację, wziął na sie­bie jej winę i ura­to­wał przed pro­ce­sem, ale jed­no­cze­śnie namó­wił, by nie dzwo­niła na pogo­to­wie. Zabrał to, co naj­waż­niej­sze. To nie była tylko jego wina. Sama pono­siła odpo­wie­dzial­ność za zło, które się wyda­rzyło, ale miała do Sławka żal. Za każ­dym razem, kiedy się odzy­wał, przy­po­mi­nał jej się tam­ten tele­fon w nocy. I nie mogła go słu­chać. Dobrze, że odszedł. Może lepiej mu się poukłada? Ona nie miała już nic do ofia­ro­wa­nia nikomu.

Została jed­nak teraz sama i nie mogła dalej pogrą­żać się w smutku. Pierw­szy raz od wypadku, a może nawet od lat, pomy­ślała o prak­tycz­nej stro­nie życia. To miesz­ka­nie było dro­gie, a ona nie miała już pracy. Skoń­czyło się jej cho­ro­bowe, a wobec faktu, że nie sta­wiła się w biu­rze, szef roz­wią­zał z nią umowę. Zro­bił to łagod­nie, za poro­zu­mie­niem stron, wysta­wił jej nawet dobre refe­ren­cje, na wypa­dek gdyby chciała wró­cić do zawodu. Ale to napeł­niało ją jesz­cze więk­szym bólem. Wszy­scy jej współ­czuli, 
bo stra­ciła prze­cież dzieci. Chcieli poma­gać, ale nie znali prawdy.

A ta cią­żyła Justy­nie niczym oło­wiane buty, w któ­rych trzeba cho­dzić cały dzień. Pozor­nie unik­nęła kary. Intryga się udała. Nikt się nie dowie­dział, że sie­działa za kie­row­nicą. Nie było w tej spra­wie żad­nego śledz­twa. Sła­wek wziął winę na sie­bie i nikt nie zakwe­stio­no­wał jego słów. Ale życie jest spra­wiedliwe. Justyna czuła cię­żar winy. Nie została uka­rana i wyrzuty sumie­nia szybko stały się nie do znie­sie­nia. Teraz rozu­miała, dla­czego cza­sem prze­stępcy sami zgła­szają się na poste­ru­nek. Chcą spra­wiedliwości.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki