Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o codziennej odwadze i poczuciu odpowiedzialności, które łączą ludzi w chwilach próby.
Był bal maturalny w liceum plastycznym w Gdyni Orłowie, a rok był 1953. Jacek Fedorowicz stał na scenie, a Hanka, wtedy jeszcze Rytlówna, zanosiła się śmiechem na widowni. Od tego czasu są zawsze razem. Łączy ich sztuka, film, teatr, poczucie humoru, psy, koty i polityka. Mają też wyjątkowe szczęście do ludzi.
Z przeprowadzonych przez Patrycję Bukalską wielogodzinnych rozmów o zwykłym życiu i niezwykłych zdarzeniach powstała czasem zabawna, czasem gorzka opowieść o Hance i Jacku oraz o ludziach, których Fedorowiczowie spotkali na swej drodze. Postaciach wybitnych, wpływowych, barwnych jak: Maja Komorowska, Jacek Kuroń, Adam Michnik, Danuta Szaflarska, Zbigniew Bujak, Marek Edelman, Wiktor Kulerski, Stefan Bratkowski, ks. Jerzy Popiełuszko czy Zbigniew Herbert.
Opowieść toczy się wokół malowanych przez Hankę portretów przyjaciół i znajomych oraz zdarzeń z nimi związanych. Wiele z nich prezentowanych jest po raz pierwszy dopiero w tej książce. To obraz czasów i ludzi,których nie można zapomnieć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykujemy
naszym prawnuczkom i prawnukom
Dziękujemy
– tym, co odeszli, a są z nami
– podziemiu, że było i doprowadziło
ZAMIAST WSTĘPU
– Portrety, które robiłam w czasie stanu wojennego, to były notatki o tych ludziach dla mnie – mówi Hanka Fedorowicz, przygotowując do sesji fotograficznej namalowane przed laty obrazy.
O tych portretach i o tym, jak powstawały w niespokojnych latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ubiegłego wieku, rozmawiałyśmy od ponad roku, ciągle jednak odkładając wyciągnięcie ich ze schowków, z teczek i zakamarków pracowni.
– To są takie porządki. Nie zawsze przyjemne. Przeglądam dokumenty, szkice. Trzeba to zrobić, ale to bardzo męczące. Mówienie też jest męczące. Bo to są strzępki – mówiła na początku naszych spotkań Hanka. – Ja tylu rzeczy nie pamiętam dokładnie... O datach nawet nie ma co mówić. Całe szczęście, że jest Jacek! On wszystko pamięta.
Strzępki kawałek po kawałku poskładały się w opowieść o ludziach, których Hanka i Jacek spotkali w czasie stanu wojennego w kościele Świętego Marcina i jeszcze wcześniej. To też historia ich samych. Teraz trzeba wyjąć obrazy, o których do tej pory tylko rozmawialiśmy. Jest koniec czerwca 2022 roku, jedno z wielu upalnych popołudni tego lata. Czekaliśmy na dobre światło.
Fotografka Beata Jarzębska montuje, jak to określił Jacek, prowizoryczną komnatkę, w której będzie można sfotografować pastele bez wyjmowania ich spod szkła. Tłem jest czarny aksamit.
– Jeszcze z czasów Peerelu – mówi Hanka, pokazując materiał. – Ja wtedy szyłam, kupowałam więc, co się da. A czarny aksamit zawsze się przyda.
Pierwszy na sztalugi, gotowy do sfotografowania, trafia portret Marka Edelmana. Marek pozował jeszcze w poprzednim mieszkaniu Hanki i Jacka, na sąsiedniej ulicy, też na Powiślu.
– To Bożena Urbańska. Jej portret to moja katastrofa paryska – mówi o kolejnym obrazie Hanka. Powstał w Paryżu, kiedy Hanka odwiedziła tam córkę.
Na sztalugi przed obiektyw trafia Ola Watowa, też rysowana w Paryżu. Potem portrety Marii Chwalibóg i Joanny Szczęsnej, o których malowaniu rozmawiałyśmy bardzo długo. („Mańka trochę siedziała, potem wyszła niezadowolona jak zwykle, jednak ją namalowałam” – teraz krótko już podsumowuje Hanka). I jeszcze jeden portret Marii.
– Mańka. Zostaw tutaj, niech leży. Te obrazki są bez poszanowania przechowywane, bo miałam do nich zaraz wrócić... A jak są na papierze, pastelami, niezabezpieczone, to oczywiście bardzo się niszczą. Najchętniej wiele z nich bym wyrzuciła, ale Jacek nigdy nie pozwalał mi nic wyrzucać i dlatego teraz mam tu tyle knotów. Powinnam je poprawić, ale za trudno do nich wrócić. – Po chwili dodaje: – Są już obce.
Hanka, jak wyjaśnia Jacek, nigdy swoich prac nie kończy, nigdy nie uważa, że obraz jest gotowy, zawsze chce coś jeszcze zmienić, poprawić.
Portretu Jacka Hanka nigdy nie namalowała. I to też jest część tej historii – portrety, które nie powstały.
Obrazy wypełniają przestrzeń na ścianach mieszkania, a na półkach i regałach stoją zdjęcia, jakby na drugim planie, choć być może nawet ważniejsze, jako zapis życia Hanki i Jacka. Są na nich psy – na czarno-białym zdjęciu Jacek głaszcze dalmatyńczyka Pepiego, drugiego psa ma na kolanach. Na tej samej półce z książkami fotografia Władysława Bartoszewskiego z Janem Nowakiem-Jeziorańskim, który przez ostatnie lata życia był nie tylko częstym gościem w mieszkaniu Fedorowiczów, sąsiadem na Powiślu, ale i kimś dla nich bardzo ważnym.
Obok ze zdjęcia spogląda ruda psina ułożona na niebieskiej kanapie.
– To Wiórka. Część Wiewiórki, bo kiedyś spotkały się nos w nos z wiewiórką przez szklane drzwi wyjściowe do parku. Stały wpatrzone w siebie, różniły się tylko ogonami. Myślałam, że nie lubię małych psów, ale ona to zmieniła. Stała się bliską mi osobą. Była radosna, miała własne układy taneczne i wiele innych zabawnych propozycji.
Wiórka nie ma portretu jak niektóre inne psy, ale spogląda – zakłopotanym wzrokiem – z kolejnych zdjęć.
Obok pojawiają się koty. Były zawsze, ale teraz są już tylko dwa i to one władają mieszkaniem: Olga i Byczek wyłaniają się niespodziewanie z zakamarków i z korytarzy, wskakują na stół, wspinają się na meble i gzymsy w kuchni. Koty decydują też o malowaniu.
– Tu jest koci terror. Z powodu kotów nie mogę rozkładać obrazów. Są ciekawskie, przepychają się i wszystko przewracają. Huk wtedy jest potworny, Byczek ucieka, po drodze coś jeszcze potrąca... – wzdycha Hanka. – Muszę czekać, aż zasną. Wtedy mogę malować.
W tamto czerwcowe popołudnie koty się pochowały. Za duży ruch i zamęt.
Lipiec, wciąż upalnie, ale o dziesiątej rano jeszcze czuje się przyjemną poranną świeżość, hosty przed blokiem na Powiślu cieszą się cieniem rzucanym przez drzewa. W mieszkaniu panuje cisza, chwila letniego zawieszenia. Dziś nie wyciągamy obrazów, nie układamy szkiców. Jest już po kolejnej sesji fotograficznej, pełnej odkryć i niespodzianek.
Na sztalugach przed obiektywem Beaty stanęły kolejne portrety osób, które w życiu Fedorowiczów były ważne, które w ich domu bywały jako przyjaciele, ale też ludzi, którzy tylko przez ich dom przemknęli.
Teraz można się zastanowić, czy coś jeszcze jest do zrobienia lub czy wyjęcie portretów coś zmieniło.
– Może trochę. Po długim rozstaniu, kiedy źle o nich myślałam, jak je zobaczyłam, że takie nieskończone albo tylko szkice, pomyślałam o sobie w najgorszych słowach. I takie mam nieodparte wrażenie, że to ja jestem nieskończona. Jak prawie wszystko, co robiłam. Przerywałam, bo coś znacznie ważniejszego się zdarzało. Ale myślałam: wrócę do tego, zrobię to potem. Banalnie, niespodziewanie, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt, osiemdziesiąt i zaskoczyła mnie starość. I nie ma już tego „potem”! Został szkic.
1.STO PRAC HANKI, CZYLI ZACZYNAMY
Marzec 2021
Pierwsze umówione spotkanie, podczas którego mamy zacząć pracę. Włączony dyktafon, otworzony zeszyt, zastrugane ołówki. Jacek zrobił kawę, Hanka podsuwa śliwki w czekoladzie. Koty podejrzliwie mi się przyglądają. Zaczynamy...
Jacek Fedorowicz: Nigdy nie zaczynałbym opowieści od stanu wojennego. Bo niby dlaczego? Dlaczego o to pani pyta? Stan wojenny i nasza działalność w Świętym Marcinie to rzeczywiście wyjątkowy czas. Lata osiemdziesiąte to jest nasze powstanie, tym razem wygrane! I w naszych życiorysach takie sformułowanie coś znaczy. Stan wojenny jednak był zwrotem akcji, która od dawna się toczyła. Nie można mówić o samym zwrocie, nie mówiąc o tym, co było wcześniej. Ale o czym w ogóle ma być ta książka?
Hanka Fedorowicz: To się okaże!
JF: Ja nie wiem, nie mam planu. Gdybym miał, tobym usiadł i zaczął pisać. Jestem człowiekiem, który pisze, który w sposób, jak umie najtrafniejszy, oddaje swoje przemyślenia, siedząc nad klawiaturą maszyny do pisania. Jeżeli coś ma być do czytania, to tworzenie tego poprzez mówienie jest mi do tego stopnia obce, że zachowam pozycję człowieka, który usiadł i przypatruje się, jak powstaje coś ciekawego za sprawą waszej rozmowy. Ja się tylko mogę dorzucić.
Patrycja Bukalska: Proszę się dorzucać. Ale musimy od czegoś zacząć. Chcemy rozmawiać o działalności obojga państwa w kościele Świętego Marcina, a nie można o tym mówić, nie wspominając o stanie wojennym.
JF: Dobrze, ale do tego trzeba kilka zdań wstępu...
HF: Nie, nie, nie – myśmy wcale nie chcieli tej książki. To znaczy ja nie chciałam. Tylko ten Święty Marcin jest dla mnie czymś, o czym chcę opowiedzieć. Dlaczego? Bo to wszystko złe i paskudne, co dzieje się teraz w Kościele i z Kościołem, jest dla mnie dramatyczne. Byłam wychowana wśród wierzących, choć nie dewotów. Moje spotkania z Kościołem przez całe dzieciństwo, również w czasie powstania warszawskiego i potem, były istotne. Uważam, że Kościół jest potrzebny, jest ważny, nawet dla niewierzących. Jest coś nadzwyczajnego, coś ponad wszystkim, coś, czego nie ogarniamy.
Wydawnictwo się na mnie jakoś nabrało, pani Monika Mielke uznała, że będzie ciekawie, gdy powiem, dlaczego dwoje starych ludzi się nie rozwiodło, nie zagryzło, że tyle lat razem – jak to możliwe? A to możliwe na wiele sposobów, ja jednak nie mam ochoty o tym mówić ani się w to zagłębiać.
PB: Ale o państwa życiu razem też musimy porozmawiać. Gdyby nie ta relacja, nie udałoby się państwu tak skutecznie działać w opozycji antykomunistycznej, tyle przetrwać.
Wspólna znajoma. Wyjechała z Polski ponad czterdzieści lat temu. Mimo to prawie każdy, kto do nas przychodzi i widzi ten portret, wykrzykuje: „O! Ja ją znam!”.
HF: Jedyna rzecz, na której mi zależy – chociaż nie wiem, czy to wystarczy na książkę – to rozmowa o nieprawdach dotyczących relacji Kościół – świeccy w tamtym czasie. To chciałabym wyjaśnić. Wtedy wydawało się nam, że Kościół jest nadzwyczajny, że jest z nami i dla ludzi – a nie był.
PB: I nie chcą państwo rozmawiać o swoich motywacjach, przekonaniach? Sprawach fundamentalnych, takich jak Polska i patriotyzm? Przecież to dla was ważne.
HF: Patriotyzm to słowo zamęczone i w ogóle to są poważne sprawy, jak mówi Jacek. Poważne, ale codzienne, ja bym dodała: ciężko-lekkie, bo zawsze, przez całe życie, we wszystkim, co było najgorsze, złe, smutne, zawsze zdarzało się coś tak śmiesznego, irracjonalnego, idiotycznego, że gdyby tego zabrakło, wszystko nie miałoby sensu. I tylko dlatego można było żyć.
Jestem starą staruszką i we mnie są tylko strzępki, strzępki wspomnień. Nawet ze Świętego Marcina...
JF: Ja proponuję, żebyśmy zaczęli od tego, że w domu mamy sto prac Hanki i z każdym portretem coś nam się kojarzy. A teraz mogę odpowiedzieć na pani pytanie, jak wyglądał pierwszy dzień stanu wojennego. Bo to w jakimś sensie był punkt przełomowy w moim życiu.
2.STAN WOJENNY:JACEK JEDZIE PO CÓRKĘ
Stan wojenny został wprowadzony w Polsce 13 grudnia 1981 roku. Poinformował o tym generał Wojciech Jaruzelski w przemówieniu nadanym przez Polskie Radio o godzinie 6 rano, a później powtarzanym przez telewizję. Już w nocy rozpoczęły się aresztowania. Tylko w ciągu pierwszego tygodnia w więzieniach i ośrodkach internowania znalazło się kilka tysięcy działaczy opozycji. Na ulicach miast pojawiły się oddziały wojska, wozy bojowe i czołgi. Zostały wyłączone telefony i ograniczono możliwość przemieszczania się.
JF: Trzynastego grudnia szedłem na dziesiątą rano na kolejny dzień obrad Kongresu Kultury Polskiej. Przed wejściem do Teatru Dramatycznego, gdzie się to wszystko odbywało, już stał tłumek ludzi, których nie wpuszczono do środka i którzy opowiadali, kogo aresztowano, kto jest poszukiwany, a kto usiłuje się ukryć. Już było wiadomo, że Jaruzelski zrobił to świństwo. Ja do końca będę uważał, że to było świństwo i błąd!
Padło hasło: „Idziemy do Świętej Anny”, bo tam jest jakaś zbiórka. I proszę sobie wyobrazić, że z kościoła wychodzimy z Krzysiem Oczkowskim, moim kolegą z Radia „Solidarność” Regionu Mazowsze. Obydwaj robiliśmy tam krecią robotę pozytywistyczną, wypuszczaliśmy – jak to określił Stefan Bratkowski – „gazety samopowielające się”. To znaczy godzinne kasety z materiałami antykomunistycznymi, kasety, które były potem przegrywane...
HF: Kraj był tym wypełniony.
JF: To była odnoga głównego zajęcia zaczętego jeszcze w czasach legalnej „Solidarności” – oficjalnie rozprowadzane godzinne audycje dla radiowęzłów, dla setek tysięcy słuchaczy. Z Krzysiem Oczkowskim więc wyszliśmy wtedy z kościoła Świętej Anny i on mówi: „To ja teraz idę nagrywać”. Było dla mnie oczywiste, że on będzie chodził po mieście i nagrywał wszystko, bo on żył z magnetofonem. Ja okresami zresztą też, ale nie pamiętam, czy wtedy miałem swojego philipsa...
HF: Oczywiście, że miałeś! Na Kongresie byłeś gościem oficjalnym, ale przy okazji oplątanym kablami...
JF: Tak, przy okazji nagrywałem. Zresztą cztery dni wcześniej z tym magnetofonem wdarłem się do strajkujących strażaków...
HF: O strażakach musimy opowiedzieć, bo też byli w Świętym Marcinie, ale to inna historia. Jeszcze do niej wrócimy.
JF: Opowiadam o pierwszym dniu stanu wojennego na Krakowskim Przedmieściu, bo ten moment okazał się dla mnie bardzo ważny. Stoimy więc z Krzysiem przed kościołem, a ulicą Miodową kroczy orkiestra wojskowa i gra radosnego marsza! Wojsko defiluje w rytm muzyki marszowej i to jest jak plucie w twarz wszystkim ludziom na ulicy, plucie radością, tryumfem... Ale jednocześnie gdy zobaczyłem tę tryumfującą orkiestrę, nagle do mnie dotarło, że oni się z tego błędu nie podniosą. Pamiętałem to przez cały stan wojenny i przez cały stan wojenny utwierdzałem się w przekonaniu, że to myśl słuszna. Wprowadzając stan wojenny, oni przegrali walkę o rząd dusz.
W latach siedemdziesiątych nie miałem żadnej nadziei. Wydawało mi się, że oni wygrali, że społeczeństwo jest już zsowietyzowane. I pewnie było... Tak uważałem, ale postanowiłem uprawiać swoje antykomunistyczne poletko. I na tym poletku udało mi się parę rzeczy. W połowie lat siedemdziesiątych ukazała się moja książka W zasadzie tak – uznana za najbardziej antykomunistyczną książkę, która wyszła za zgodą cenzury i za pieniądze komunistów...
Potem lata powstania KOR-u i przyjazd papieża nagle uświadomiły mi, że nie jest tak źle, jak myślałem. I „Solidarność”. „Solidarność” po prostu mnie upajała. W czasie legalnej „Solidarności” miałem jednak cały czas obawę, że oni propagandę robią bardzo zręcznie, że być może będą potrafili wmówić ludziom, że to przez strajki jest taka zła sytuacja... Jednym słowem, bałem się, że rząd dusz jeszcze nie jest przez nas wygrany. Ale wprowadzenie stanu wojennego uznałem za ich błąd, z którego już się nie wygramolą. I miałem rację.
PB: Wracając do tamtego grudniowego poranka: gdzie pani była?
HF: W domu. Zła, że Jacek poszedł sam. Zawsze miałam mu to za złe, ale wiedziałam, że zaproszenie na Kongres było ważne, a liczba miejsc ograniczona. Pamiętam, jak tuż przed stanem wojennym malowałam Jurka Markuszewskiego, kilka dni przed Kongresem Kultury.
Markuszewski był reżyserem STS-u [Studencki Teatr Satyryków – przyp. PB] i lubianym przez nas człowiekiem. Przyjaźniliśmy się. Zawsze umiał mnie rozśmieszyć. Kiedy byłam w ciąży, bardzo mnie denerwowało chodzenie z tym brzuchem, nie podobało mi się, że się ludzie patrzą... Pamiętam, jak szliśmy główną ulicą w Gdańsku, a ja powiedziałam, jak nienawidzę, że ludzie się tak za mną oglądają. Jurek wziął mnie mocno pod rękę i powiedział głośno do ludzi wokół: „No w ciąży, w ciąży, no to co?”. Sam miał wtedy chyba większy brzuch niż ja...
Jurek był uroczy towarzysko, dowcipny, znający wszystkie plotki i ploteczki żartowniś, a jednocześnie bardzo lubił sprawiać wrażenie osoby mającej wpływ na sztukę i politykę. Gdy powstał KOR, Jurek zbierał od nas składki, dając nam do zrozumienia, że tylko kontakt przez niego jest możliwy. Wtedy w grudniu 1981 roku Jurek mi pozował i zapytał, co robi Jacek. Wspomniałam, że Jacek dostał zaproszenie i wybiera się na Kongres Kultury, i Jurek się bardzo oburzył, że jak to, że on nic nie wie. Tak się zdenerwował, że przestał mi pozować, powiedział, że musi natychmiast pójść do Haliny Mikołajskiej, żeby załatwiła zaproszenie, i pognał... Ranga tego wydarzenia była więc bardzo wysoka.
PB: Trzynastego grudnia pan Jacek poszedł więc na Kongres, a pani została w domu?
HF: Tak. Po wyjściu Jacka włączyłam radio i usłyszałam Jaruzelskiego. Z osłupienia stałam jak sparaliżowana, natychmiast pomyślałam, że musi z nami być nasza córka Joanna, która studiowała w Katowicach...
JF: Trzeba było ją przywieźć, kiedy więc wróciłem, wsiadłem do samochodu...
HF: Poczekaj! Ale wcale nie tak to było. Ty wróciłeś do domu, a u nas już był Wojtek Urbaniak, koszykarz, przyjaciel Joanny ze szkoły, który wpadł z okrzykiem: „Trzeba przywieźć Joannę”. Za chwilę ty wszedłeś i powiedziałeś to samo. Wojtek zapytał, czy może się zabrać, i pojechaliście we dwóch, co, nie kryję, bardzo mnie ucieszyło. Bałam się, bo wiedziałam, że wszędzie jest wojsko.
PB: Można było wtedy jeszcze przejechać samochodem taki kawał kraju?
JF: Tak, jechaliśmy tym fiatem, którego nam potem spalili. To był pierwszy dzień stanu wojennego, wszędzie były posterunki, ale te posterunki nie wiedziały, co robić.
HF: Byłam w maksymalnej furii i nerwach i szykowałam mieszkanie na przyjazd naszego dziecka, czyli Joanny z jej dzieckiem. Mateusz, nasz wnuk, był wtedy malutki, nie wiem, czy miał rok... Musiałam wszystko w mieszkaniu przewrócić do góry nogami, żeby mieli jakie takie warunki. Nosiłam więc różne rzeczy, upychałam je na pawlaczu, byłam w fartuchu, usmarowana, włosy miałam rozczochrane i wtedy... dzwonek do drzwi. „Dzielni” panowie w cywilu, wiadomo, SB... „Co?” – ryknęłam wściekła przez lekko uchylone drzwi. „Bo myśmy chcieli...” – zaczęli, ale nie dałam im skończyć i znów ryknęłam: „Coście chcieli?!”. Nigdy wcześniej się tak nie zachowałam. Niezwykłe było to, że oni się bali rozwścieczonej baby.
PB: Szukali pana Jacka?
HF: Tak, pytali, gdzie mąż. „Nie wiem, to wy powinniście wiedzieć – odpowiedziałam. – Nie wiem, kiedy wróci, a jak wróci, to wróci z małym dzieckiem”. Byłam wściekła i opryskliwa, a oni tak nieśmiało pytali: „To kiedy my możemy przyjść?”. To było naprawdę zabawne.
PB: Nie martwiła się pani, że rzeczywiście wrócą i zabiorą pana Jacka?
HF: Oczywiście, że się bałam, ale jakie to miało znaczenie? Wyznaczyłam im termin i zrozumiałam, że wściekła, agresywna kobieta wiele może. Przyszli po południu następnego dnia. Potrzebowaliśmy tego czasu, żeby się ogarnąć z Jackiem, naradzić, urządzić Joannę.
JF: Ja jednak muszę dodać, że rzeczywiście przyszli następnego dnia, ale nie żeby mnie aresztować, tylko z lojalką, której nie podpisałem. Post factum wnioskuję, że ich łagodne podejście wynikało z panującego na górze przekonania, że ci, do których się idzie z lojalką, jeszcze nie są najgorsi i nie trzeba ich bić ani rzucać na podłogę.
HF: Pamiętam jeszcze, że podczas tej bardzo krótkiej rozmowy zapytali cię: „Panie Jacku, a co pan będzie robił?”. „To zależy od tego, co wy będziecie robili” – odpowiedziałeś.
JF: Tego pierwszego dnia jeszcze mieliśmy poczucie siły. To trwało przynajmniej przez tydzień lub dwa, a u niektórych...
HF: Do końca!
JF: Poczucie siły było jeszcze wtedy powszechne.
HF: I chęć walki!
JF: Jadąc do Katowic, zupełnie się nie przejmowałem ani wojskiem, ani posterunkami, i przejechałem dość gładko. Załadowałem Joannę i Mateusza do auta, przywiozłem ich tutaj i tyle. Rozczuliło mnie, że Joanna, mimo że nie było telefonu ani żadnej łączności, była pewna, że po nią przyjadę, że prędzej czy później się tam zjawię.
HF: Bo to było oczywiste...
Mama Jacka. Była bardzo ładną kobietą, ale jej uroda polegała też na temperamencie, radosnym charakterze. Była entuzjastką życia. Jej portret olejny poprawiałam pastelami, żeby zapamiętać, co chcę zrobić, ale ktoś w trakcie sprzątania starannie przetarł go szmatką.