Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczne zaułki średniowiecznej Wenecji, przebiegłe spiski, tajne wyroki, walka o władzę i wielka miłość...
Edyta Amalfi, nieślubna córka i spadkobierczyni fortuny hrabiego Mirafiore, traci swojego ukochanego Rodriga. Dziewczyna musi opuścić Wenecję, ale odważnie podejmuje walkę przeciwko najwyższej władzy – okrutnym inkwizytorom.
Kim jest tajemnicze widmo ukazujące się na Moście Westchnień?
Czy Królowa Nocy zdoła ocalić mnichów z Bractwa Św. Czaszy?
Czy Edycie uda się pomścić śmierć ukochanego i odzyskać spadek?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 381
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tajemnice Wenecji
Tom I
Grzegorz Füllborn
Redakcja:
Joanna Kryszczukajtis-Szopa
Korekta:
Laura Ryndak
Projekt okładki:
Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce:
shutterstock.com © Nejron Photo
Redakcja techniczna, skład i łamanie: Grzegorz Bociek
Konwersja do epub i mobi: A3M Agencja Internetowa, mBOOKS. marcin siwiec
© Copyright by Wydawnictwo Dragon 2020
Wydanie I
Bielsko-Biała 2020
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-530-9
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel./faks 22 725 78 12
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy do naszej księgarni internetowej:
www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku:
www.facebook.com/dragonwydawnictwo/
W głuchej, nocnej ciszy zadźwięczał ponury głos trąb, rozlegając się echem wśród murów otaczających Pałac Dożów w Wenecji.
Smagła postać dziewczęcia posuwała się wolno ku wejściu prowadzącemu na obszerne podwórze. Księżyc rzucał blade światło na jej twarz, wyrażającą niemą trwogę i niepewność oczekiwania.
Rzuciwszy wokół siebie trwożliwe spojrzenie, dziewczę wbiegło na podwórze, nie zwracając nawet uwagi jak dziwny kontrast stanowiły jego dwie strony. Po prawej dumnie wznosiły się marmurowe filary przepysznego pałacu, po lewej widniały zakratowane okna i ponure mury więzienia.
Przez podwórze, wśród smutnego dźwięku trąb, posuwali się żołnierze, na czele których szedł oficer z mnichem. Pochód ten wszedł przez obszerną bramę do budynku, w którym tylko jęki nieszczęsnych więźniów i brzęk łańcuchów przerywały nocną ciszę.
Dziewczyna szybkim krokiem zbliżyła się do mnicha.
– Ojcze Domenico! – zwróciła się do niego drżącym głosem.
Mnich milczał przez chwilę, zdawało się, że pragnie rozpoznać rysy mówiącej.
– Edyto Amalfi – rzekł cicho – czy to ty, signorino?
– Tylko jedno słowo, ojcze! Tylko jedno! – błagało dziewczę, składając ręce, podczas kiedy oficer wraz z żołnierzami postępował pod sklepieniami – ojcze, zlitujcie się… Gdzie jest Rodrigo?
– Rodrigo Zeni? – zapytał mnich, wskazując ręką na więzienie.
– Nie żyje! – zawołała Edyta głuchym głosem, wpatrując się swoimi niebieskimi oczami w mnicha, oczekując potwierdzenia wyroku śmierci.
– Edyto Amalfi, czy słyszysz odgłos trąb?
– Rodrigo został skazany!
– Zbliża się jego ostatnia godzina…
Powietrze rozdarł krzyk dziewczęcia, pełen niewysłowionej boleści.
– Polecam cię opiece najświętszej – rzekł mnich i pośpieszył za oddalającymi się żołnierzami.
Edyta upadła na kolana.
Nagle zerwała się.
Jej blada twarz wyrażała odwagę i stanowczość. W załzawionych oczach błysnęła iskierka nadziei. Postanowiła działać. Miłość, ta boska potęga, dodawała jej otuchy. Rodrigo żył jeszcze. Nie wszystko było zatem zupełnie stracone. Może zdoła go uratować…
Nadzieja stłumiła wszystkie inne uczucia. Stłumiła trwogę i ból, a dodała jej siły.
Ożywiona myślą uratowania ukochanego, szybko przebiegła przez podwórze.
W tej chwili, oficer wraz ze spowiednikiem i skazańcami wchodził na wilgotne schody wiodące do więziennych cel.
Pochód otwierał wartownik, trzymający w dłoni zapaloną pochodnię.
Ogromne więzienie przylegające do Pałacu Dożów, przecięte było przez kanał, na którym nikt nie miał prawa przebywać podczas wykonywania wyroku śmierci. Nad kanałem wznosił się most łączący obie części ponurego więzienia. Nazywano go Mostem Westchnień, z niego bowiem zrzucano do wody tych, którym było przeznaczone zginąć.
Pochód powoli zbliżał się do cel zajmowanych przez więźniów.
Wartownik niosący pochodnię, otworzył drzwi wiodące do jednego z tych ponurych pomieszczeń. Czerwony blask pochodni oświetlał znajdującego się w celi młodego, pięknie zbudowanego mężczyznę, który z godnością przyglądał się prowadzonym zbirom.
Więzień, Rodrigo Zeni, wcielenie męskiej dumy, stał nie jak winowajca, ale jak niewinnie cierpiący.
– Zbliżcie się. Wiem, czego ode mnie żądacie o północy, w godzinie tajemnego trybunału – rzekł spokojnie.
Oficer wszedł do celi w towarzystwie mnicha i człowieka niosącego pochodnię, inni pozostali na zewnątrz.
– Rodrigo Zeni – rzekł oficer, wyjmując spod białego płaszcza zwój pergaminu – wysłuchaj wyrok najwyższej Rady Trzech!
– Oszczędź sobie słów, Paolo Bembo, domyślam się wyroku – odrzekł spokojnie więzień.
– Jesteś oskarżony o zdradę i porozumiewanie się ze szpiegami księcia Ossuny! – ciągnął dalej oficer, rozwijając pergamin.
– Kto śmie tak twierdzić? Kto zdoła tego dowieść? Zresztą po co ja mówię o dowodach, wobec takich oskarżycieli i sędziów – rzekł Rodrigo z pogardą.
– W imieniu Rady Trzech, rozkazano kapitanowi Bembo wykonać zgodnie z prawem wyrok śmierci na osobie Rodriga Zeni, winnego zdrady! – odczytał oficer.
– Powiedz Najwyższej Radzie, że skazali na śmierć niewinnego człowieka! Paolo Bembo, ty, który byłeś moim kolegą, a teraz jesteś ślepym wykonawcą niesprawiedliwego wyroku tajemniczych sędziów, wiesz dobrze, że nie jestem pierwszym i nie ostatnim, który niesłusznie udaje się na śmierć – rzekł Rodrigo – boli mnie tylko niewymownie, że muszę opuścić Edytę Amalfi… Ta myśl w mojej ostatniej chwili odbiera mi otuchę, Matko Najświętsza, pociesz ją i udziel jej nieszczęsnej swojej opieki! Jest tylko jedno serce na świecie, serce Edyty, które będzie mnie wspominać, pogrążone w smutku.
Spowiednik zbliżył się do więźnia, który zdawało się, jakby wzrokiem chciał przebić grube, więzienne mury i jeszcze ostatni raz ujrzeć drogie rysy ukochanej kobiety, spojrzeć jeszcze raz w jej błękitne oczy, a potem spokojnie udać się na śmierć.
– Bądź odważny i pomyśl o swojej duszy, drogi synu, potomku szlachetnego rodu, który przestanie istnieć wraz z tobą – rzekł mnich do skazańca – módl się! Zbliża się twoja ostatnia godzina. Wznieś prośbę do Najsprawiedliwszego Sędziego, aby przebaczył ci winy i przyjął twoją duszę do wiecznej chwały.
– Ojcze, pozwól mi chociaż w myślach się z nią pożegnać. Potem udam się z tobą na miejsce, gdzie wykonany będzie wyrok – odrzekł Rodrigo.
– Edyto, moja najdroższa Edyto, muszę cię opuścić… Bądź szczęśliwa! Źli ludzie wydzierają mnie tobie, nie zobaczymy się już nigdy… Dopiero kiedyś, tam w górze…
– Pójdź za mną! – odezwał się zimny głos kapitana, przerywając nieszczęsnemu ostatnie słowa pożegnania.
Znowu rozległ się żałobny dźwięk trąb.
Skazaniec, prowadzony przez oficera i spowiednika, szedł wolno pod sklepieniami więzienia, na ściany którego padało czerwone światło pochodni, dodając grozy temu żałobnemu pochodowi.
Jeżeli cokolwiek jeszcze mogło uratować nieszczęśnika od niechybnej śmierci, to należało nie zwlekać z ratunkiem, bowiem jego życie policzone już było na minuty.
Wprowadzono go na schody. Wiedział dobrze, że za chwilę zostanie zrzucony z mostu, oddany nieubłaganym falom Orfany, że jego usta zamilkną na wieki w ponurej otchłani wód…
Nad schodami znajdowała się niewielka sień.
Wartownik poprzedzający pochód, otworzył drzwi.
Skazaniec ujrzał złowrogi most, oświetlony blaskiem księżyca. Wartownicy często opowiadali, że w nocy rozlegają się tu jęki skazańców, którzy zostali utopieni wyrokiem sądu.
W chwili, gdy pochód wszedł na most, żołnierze na dany przez kapitana znak rzucili się na więźnia, aby go skrępować i zawiązać mu oczy.
Ten jednak odsunął ich od siebie.
– Nie chcę być skrępowany! Dobrowolnie udam się na śmierć! – zawołał mocnym głosem.
– Módlmy się, synu – rzekł mnich łagodnie, zbliżając się do Rodriga.
Obaj uklękli na moście.
Mnich głośno odmawiał modlitwy, skazany je powtarzał.
Po obu stronach mostu wznosiły się ponure, czarne mury więzienia, pod mostem roztaczała się nieprzebrana głębia.
– Edyto, żegnaj! – wykrzyknął Rodrigo po raz ostatni.
W chwili, gdy wypowiadał te słowa, porwali go żołnierze i zanim zdążył się opamiętać, narzucono mu na głowę kaptur i związano go sznurami.
Szybkość i gwałtowność, z jaką skrępowano skazańca świadczyła o tym, że nierzadko były spełniane podobne wyroki, a ich wykonawcy doszli w tym do niepospolitej wprawy.
W powietrzu rozległ się przytłumiony krzyk i Rodrigo został zepchnięty w ciemną głębię.
Stary mnich wciąż odmawiał modlitwy.
Wyrok został wykonany.
Rozległ się plusk wody pod wpływem spadającego ciała.
Potem zaległa cisza.
Wykonawcy wyroku wraz z księdzem zeszli z Mostu Westchnień.
Wartownik starannie zamknął drzwi.
Kapitan Paolo Bembo mógł oznajmić Radzie Trzech, że wyrok został wykonany.
A Rodrigo?
Na chwilę został zupełnie ogłuszony, kiedy jednak woda wyrzuciła go na powierzchnię, wróciła mu przytomność i instynktownym ruchem zdołał się chwycić drewnianego pala, znajdującego się pod mostem.
W ten sposób był w stanie na kilka chwil zawisnąć nad otchłanią.
Niestety, kaptur zakrywający mu głowę, uniemożliwiał oddychanie i tłumił głos, wzywający pomocy. Siły go opuściły…
Rodrigo wpadł w czarne otchłanie Orfany.
Nieszczęsna Edyto! Przybywasz za późno!
Ostatnią myślą, ostatnim westchnieniem był przy tobie.
W dole, po drugiej stronie pałacu znajdował się sklepiony domek, z porozkładanymi wewnątrz wiosłami i żaglami. Na jednej z wilgotnych ścian wisiała lampa, jakkolwiek rzucała ona bardzo skąpe światło, można było zauważyć postać człowieka, który z wielką starannością porządkował wiosła i żagle. Siwy włos pokrywał jego głowę, a gęsta, również siwa broda prawie zupełnie zakrywała twarz. Ubrany był w czerwoną koszulę i krótkie, ciemne spodnie.
Pomimo podeszłego wieku, sprawiał wrażenie człowieka w pełni sił fizycznych, świadczyły o tym muskularne ramiona i silna budowa. Jego opalone ciało pozwalało się domyślać, że człowiek ten przebywał dużo pod gołym niebem.
– Ojcze Jacobo! – rozległ się nagle głos pod sklepieniem, co dowodziło, że starzec nie był sam na tym pustkowiu.
Nagle ukazała się postać dziewczyny, ubranej w ciemną spódnicę.
Rozległ się na wpół przytłumiony śmiech.
Stary Jacobo odwrócił głowę w stronę zbliżającej się postaci. Jego twarz przybrała bolesny wyraz, kiedy patrzył na bezustannie śmiejącą się dziewczynę.
– Ojcze Jacobo! – zawołała ponownie.
– Czego chcesz, Nello? Dlaczego nie zostałaś w San Nicolo? – zapytał starzec.
– Ojcze Jacobo, czy znów będziesz szukał trupów?
Starzec westchnął ciężko.
– O moją posadę nikt się nie stara – zamruczał – jest to najhaniebniejsze zajęcie w Wenecji. Jednak ktoś musi być wyławiaczem trupów. Ciężki, gorzki kawałek chleba. I w dodatku to dziecko! Och, Bóg ciężko mnie dotknął.
– Ojcze Jacobo, będziecie znów mieli dzisiaj trupa! – zawołała dziewczyna, śmiejąc się głupkowato.
– Wszak to mój obowiązek wyławiać je i grzebać na wyspie umarłych – rzekł Jacobo.
– Tak, będziecie mieli trupa, ojcze! Mówi mi o tym odgłos trąb. Czy nic nie słyszysz, ojcze?
Stary złożył swoje spracowane ręce.
W oddali dźwięczał grobowy odgłos trąb.
– Boże, zmiłuj się nad nieszczęsną duszą – modlił się starzec półgłosem.
– Czy weźmiesz mnie z sobą, ojcze Jacobo? – zapytała jego córka.
– Nie, zostań tutaj. Nie możesz mi w niczym pomóc, Nello – odrzekł starzec, odwróciwszy się twarzą do lampy.
Przyglądając się jego rysom, jego całej postaci, można było przypuszczać, że człowiek ten żył niegdyś w lepszych warunkach i że pamiętał dobre czasy. Pytanie tylko, co doprowadziło go do takiej nędzy, że musiał piastować posadę wyławiacza trupów?
Dziewczyna umilkła, siadając pod sklepieniem.
Stary, chwyciwszy wiosło zszedł po schodach prowadzących do rzeki.
Tutaj znajdowały się dwa czółna. Księżyc rzucał światło na starca i na wodę, która lśniła jak srebrna łuska. Jacobo zdjął łańcuch łódki z żelaznego pierścienia, przymocowanego do kamiennych schodów.
Było po północy. Nad wodami majestatycznie wznosiły się mury pałacu, którego okna i filary tonęły wśród nocnych ciemności. Nagle panującą ciszę przerwał odgłos trąb. Dźwięk rozległ się wśród murów więziennych, w miejscu gdzie Orfana przedzielała go na dwie połowy.
Jacobo chwycił wiosło. Stojąc na tylnej części łodzi, wprawną ręką i silnym ramieniem odepchnął łódkę od brzegu. Było coś dziwnego i tajemniczego w jego postaci. Większość ludzi unikała go, wszyscy go omijali, nie zwracając na starca najmniejszej uwagi. Na jego twarzy malował się jakiś ponury wyraz, a bystre oczy o przenikliwym spojrzeniu miały w sobie coś raczej odstręczającego niż budzącego zaufanie. Sprawiał wrażenie człowieka, który pod wpływem życiowych cierpień i gorzkiego losu, stał się niemym na wszystko i pozbawionym wszelkich, najszlachetniejszych uczuć.
Jacobo zręcznie skierował łódź w stronę kanału, którego wysoka woda pozbawiona była światła księżyca i pozostawała w zupełnej ciemności.
W łodzi leżała sieć, a obok niej długi drąg zaopatrzony na końcu w żelazny hak.
Wypłynąwszy na wody Orfany, łódź zniknęła w panujących ciemnościach.
Wyławiacz trupów był przyzwyczajony do mroku.
Rzucił spojrzenie na most, oświetlony do połowy bladymi promieniami księżyca. Panował zupełny spokój. Trąby zamilkły. Łódź wolno posuwała się naprzód.
Nagle Jacobo odrzucił wiosło i przeszedł na przednią część łódki.
Zauważył coś na powierzchni wody. Starzec nachylił się i chwycił topielca za ramię. Wyciągnął go i położył pozbawione życia ciało na dnie łodzi. Po kapturze, zakrywającym głowę domyślił się, że wyciągnięty z wody człowiek był skazańcem, a odzież nieboszczyka dowodziła, że za życia należał do stanu patrycjuszy.
W owych czasach żaden szlachcic, żaden senator, żaden doża nie mógł być nigdy pewien, czy nie zostanie poddany pod sąd tajemnego trybunału, nastawającego na życie każdego mieszkańca Wenecji.
Jacobo zdjął kaptur z głowy leżącego przed nim trupa. Nie przywiązywał wielkiej wagi do wyławianych trupów ani ich twarzy, choć często zdarzało się, że w którejś z nich rozpoznawał znanego mu człowieka. Zabierał trupy do swojej łodzi i zawoził je na wyspę umarłych, gdzie każdy z nich otrzymywał dla siebie kawałek ziemi.
Tego dnia jednak, dziwne przeczucie skłoniło go do nachylenia się nad nieboszczykiem i przyglądnięcia się jego rysom.
W chwili, gdy to uczynił, niewzruszona niczym twarz pokryła się bladością.
– Najświętsza Matko! – wykrzyknął. – Szlachetny Rodrigo Zeni! Tak, to jesteś ty! Poznaję cię! A więc i ciebie zamordowali ci źli, straszni ludzie i ciebie, szlachetnego młodzieńca, który tyle mi wyświadczył dobrego!
Stary Jacobo uklęknął na dnie łodzi i z boleścią wpatrywał się w nieruchome, zastygłe rysy Rodriga.
– Leżysz tu przede mną martwy, zimny, ty, najszlachetniejszy z ludzi!
Stary Jacobo jęczał, składając ręce:
– Mnie przyjdzie wyświadczyć ci ostatnią posługę! Jakże często dawałeś mi dowody swojego serca… a dzisiaj, dzisiaj ja wyciągnąłem ciebie z Orfany. Ty nie popełniłeś żadnego przestępstwa, padłeś ofiarą nienawidzących cię nieprzyjaciół. Jeszcze wczoraj byłeś wolny… dzisiaj leżysz tu przede mną bez życia… Rodrigo Zeni! Mój szlachetny Rodrigo Zeni!
Jacobo pochylił się, dotykając prawie swoją twarzą zimnych rysów Rodriga. Jego głos wyrażał najgłębszą rozpacz. W oczach, nie przywykłych do płaczu, zalśniły łzy szczerego żalu, spływały po policzkach i spadały na zimną twarz nieszczęsnego Rodriga.
Głos starego Jacobo ucichł, nie znajdując odpowiedzi w zastygłym sercu nieboszczyka. Zamilkł, w obawie przed szpiegami. Nie było to dobre miejsce do wyrażania głośno i bezpiecznie swoich myśli. Nie pozostawało mu już nic więcej jak tylko spełnić swój obowiązek i zawieźć Rodriga na wyspę umarłych.
Wyławiacz trupów podniósł się, wziął do ręki wiosło i powrócił na dawne miejsce. Oczy jednak pozostały cały czas wpatrzone w nieruchomą twarz zmarłego jakby wierzył, że ten lada chwila się poruszy i przemówi do niego przyjaznym głosem.
Wiosło z wolna poruszało wodę. Stary Jacobo wprawną ręką wyprowadził łódź z ciemnego kanału.
Wypłynął na otwartą przestrzeń i po niedługim czasie dopłynął do swojego domu. Przymocował łódź do żelaznego pierścienia i rozglądając się bacznie wokoło, ujął zwłoki Rodriga i wyjął z łodzi. Zaniósł ciało pod sklepienie i złożył na starym żaglu. Nie był w stanie rozstać się z nim, nie był zdolny zawieźć go na wyspę, miejsce spoczynku zmarłych wenecjan.
Pośrodku izby stała córka wyławiacza trupów, czekająca na ojca. Zbliżyła się do ciała leżącego na żaglu.
Emanuela wpatrywała się w twarz Rodriga. Następnie nachyliła się nad nim. Po cichu wymawiała jakieś wyrazy bez żadnego znaczenia.
Jacobo zastał ją nachyloną nad trupem i śpiewającą cicho pieśń o doży Falierim, który został ścięty.
Jej głos rozbrzmiewał cicho, odbijając się o sklepienie.
Trup leżący na sieci, majestatyczna postać starca, widok obłąkanej dziewczyny nucącej żałobną pieśń, wszystko to razem stanowiło smutny, grobowy, mrożący krew w żyłach obraz.
Stary Jacobo zbliżył się do trupa, nagle zadrżał, zauważył coś, co skupiło całą jego uwagę.
– Nello! – zawołał po chwili rozkazującym tonem – wracaj natychmiast do San Nicolo do naszej chaty!
Dziewczyna przywykła do wypełniania poleceń ojca, umilkła i wstała bez żadnego sprzeciwu. Słyszała i rozumiała wszystko, co się do niej mówiło, jakkolwiek całe jej zachowanie świadczyło o pewnym niedorozwoju umysłowym.
Nie mówiąc ani słowa, weszła do jednej z łodzi i ujęła wiosło.
Wyspa San Nicolo, na której znajdowała się chata wyławiacza trupów, leżała na końcu laguny w miejscu, gdzie Morze Adriatyckie omywa brzegi wysp.
Nella przepłynęła Orfanę i mijała wspaniały Pałac Dożów, którego frontowa część przylegała do Piazzetty, graniczącego z jednej strony z wodą, z drugiej zaś z wielkim placem Świętego Marka.
W chwili, kiedy łódź mijała Piazzettę, stojąca w niej Nella znieruchomiała, zdawało się jej, że słyszy i widzi coś, co przyciągało jej całą uwagę.
W tej samej chwili zniknęła, położyła się na dno łodzi tak, że nie było jej widać. Mogło się wydawać, że łódka lekko poruszana przez wodę, kołysała się pozbawiona wioślarza.
Na niewielkiej Piazzetta di San Marco, na której panowała zupełna cisza z dwóch przeciwnych kierunków zbliżali się do siebie dwaj mężczyźni. Jeden z nich był kulawy. Obaj ubrani byli w długie, czarne płaszcze, głowy pokrywały im kapelusze o szerokich skrzydłach.
– Czy to naprawdę ty, Jingo? – wykrzyknął jeden z nich po wymianie ukłonów. – Kiedy wróciłeś z wygnania?
– Cicho! Nie tak głośno, Brabantino! Wiesz dobrze, że Jingo pięć lat temu zmuszony był uciec z domu Foscarich, od tego czasu dużo podróżował po obcych krajach.
– Nigdy bym cię nie poznał!
Jingo uśmiechnął się.
– Miło to słyszeć. Od trzech dni jestem na lagunie – ciągnął dalej – dotąd nikt mnie nie rozpoznał. I nikt nie powinien mnie rozpoznać. Nie jestem już tym, kim byłem dawniej.
– Cicho! Słyszysz? Wiesz co znaczy ten dźwięk trąb?
– Doskonale, mój Brabantino – śmiał się Jingo z diabelskim wyrazem twarzy – Rodrigo Zeni umiera.
– Skąd wiesz? – zapytał zdziwiony Brabantino.
– To moja tajemnica, przyjacielu. Znasz gondoliera Sebastiana?
Brabantino potwierdził.
– Co o nim sądzisz?
– Teraz widzę, że nic nie wiesz. Rodrigo Zeni umiera w tej chwili. Ukryjmy się w mroku sklepień – szepnął Jingo – nadchodzi dziewczyna, to Edyta Amalfi, poznaję ją.
– Wydawać by się mogło, że podąża do prokuratury.
– Trzeba się jej strzec!
– Edyty Amalfi? Dlaczego?
– To moja kolejna tajemnica, Brabantino.
– Od kiedy ty kulejesz? – zapytał Brabantino Jinga, który czekał dopóki dziewczyna nie zniknie za filarami wspaniałego gmachu, znajdującego się po przeciwnej stronie Piazzetty.
– Od kiedy kuleję? – powtórzył – od chwili, kiedy zacząłem się nazywać Wirgilio Mirafiore, mój drogi Brabantino.
– Wirgilio Mirafiore, ty? Dziedzic tylu milionów? To szalony plan, Jingo!
– Czyż nie byłeś przyjacielem Wirgilia? Wirgilio nie żyje!
– Nie żyje? Jesteś tego pewien?
– Wiesz dobrze, że stary Mirafiore, admirał floty zatonął razem z całą osadą galery. Wirgilio również nie żyje. Czyż niezmierzone bogactwa mają przejść na rzecz skarbu państwa? Ja jestem Wirgilio Mirafiore! Jeżeli ty mnie rozpoznasz, znajdą się inni, którzy przysięgną, że jestem Wirgilio Mirafiore, którego od dawna tutaj nie było, a który był do mnie uderzająco podobny. Któż pomyśli o Foscarim? Nikt. Jeżeli będziesz świadczył na moją korzyść, nie pożałujesz. Podzielimy się!
Byłaby to bardzo ryzykowna gra, gdybyś chciał zrealizować swój plan bez mojej pomocy – myślał Brabantino, trzymając w ręku maskę, którą zdjął z twarzy.
– Jutrzejszej nocy wszystko się musi rozstrzygnąć, Brabantino – rzekł – można wiele wygrać, ale też i wiele przegrać!
– W każdym razie możesz osiągnąć wielką korzyść ze swojego podobieństwa do Wirgiliusza. Twój plan powiedzie się, jeśli będziesz miał dobrych świadków.
– Podzielimy się, Brabantino! Wystarczy dla nas obu. Wiem doskonale, że potrzebujesz pieniędzy.
– Ty wiesz?
– Wiem, że nie będziesz w stanie dalej utrzymać swojego domu, jeżeli ktokolwiek nie pospieszy ci z pomocą.
Brabantino patrzył ponuro przed siebie.
– Jeszcze można usunąć niebezpieczeństwo – ciągnął Jingo – do tej pory twoje położenie pozostaje w zupełnej tajemnicy, dotąd panuje niczym nie przyćmiony blask i przepych w twoim pałacu. Czekałem tutaj na ciebie, aby przyjść ci z pomocą. Brabantino! Przyjmij ją, zawrzyjmy układ i wejdźmy w posiadanie olbrzymich bogactw!
– Układ zawarty, Jingo!
– Jingo od tej chwili przestaje istnieć!
– Układ zawarty – powtórzył stłumionym głosem Brabantino. – Przysięgnij mi, że cokolwiek, kiedykolwiek się stanie, pozostaniesz zawsze Wirgiliuszem Mirafiorim, przysięgnij, że nigdy żadnym słowem nie zdradzisz przed żadną żyjącą istotą zawartego dziś przez nas układu!
– Mój Brabantino, wybacz ale jesteś głupcem! Czy sądzisz, że będę się tym chwalił? – zaśmiał się Jingo.
– Najgłówniejsza przeszkoda została usunięta – rzekł, wskazując na więzienie. – Rodrigo Zeni, którego spotkałem na swojej drodze, a który doskonale znał Wirgiliusza, przestał w tej chwili żyć.
– Przed chwilą jednak wymówiłeś nazwisko Edyty Amalfi, czy ona ma jakiś związek z całą sprawą? – zapytał Brabantino.
– Ona jest dla nas niebezpieczna. Ale któż by się jej obawiał? To tylko słaba dziewczyna… Ale najważniejsze jest to – ciągnął Jingo – że u niej znajdują się klucze do pałacu Mirafiore. Te klucze pragnę jej odebrać.
– A jeśli ci nie uwierzy, że jesteś Wirgilio?
– Wówczas zostanie zmuszona do oddania kluczy.
Brabantino rzucił na mówiącego niedowierzające spojrzenie, oczy Jinga błyszczały złowrogim ogniem. Było w tej chwili coś przerażającego w twarzy tego człowieka, który po tak długiej nieobecności wrócił do Wenecji i nie przebierając w środkach postanowił wejść w posiadanie olbrzymich bogactw Mirafiorich.
– Któż mi zaręczy, że będąc już zamożnym i uznanym, wypłacisz mi moją część? – zapytał Brabantino.
– Wspólna wina – zaśmiał się cicho Jingo – czyż to nie najlepsze zabezpieczenie dla nas obu?
Podczas kiedy na Piazzetcie toczyła się powyższa rozmowa, Edyta udała się do pałacu prokuratorów, położonego naprzeciw Pałacu Dożów.
Pod filarami pałacu panowała zupełna pustka. Publiczni pisarze, przekupnie z owocami, kwiaciarki, wszyscy dawno opuścili arkady pałacu i udali się na spoczynek do swoich ubogich mieszkań.
Pomimo późnej pory, wejście do prokuratury było otwarte i jasno oświetlone. Drzwi te były zawsze otwarte, aby mieszkańcy mogli w razie potrzeby udać się do prokuratora z San Marco, ze skargą lub prośbą o pomoc.
Edyta szybkim krokiem zbliżyła się do wejścia.
Nie wahając się ani chwili weszła do pałacu.
W przedsionku stał służący, który zapytał o cel jej wizyty.
Prokurator Dandolo znajdował się w obszernej sali, do której wchodziło się wprost z przedsionka.
Był to człowiek bardzo wysoki, o surowej twarzy, nie budzący zaufania.
Wzrok jego padł na otwierające się drzwi.
Służący wpuścił Edytę do pokoju.
Dziewczyna pełna obawy, z trwogą spojrzała na dygnitarza, do którego przyszła błagać o pomoc.
Nie było chwili do stracenia.
Podeszła do prokuratora, upadła przed nim na kolana, wyciągając do niego błagalnie ręce.
– Czego żądasz o tak późnej porze? – zapytał Dandolo, niewzruszony postawą dziewczyny. Stał jak posąg wykuty z kamienia. Widok dziewczęcia, pogrążonego w niemej rozpaczy, nie był w stanie wzbudzić w nim współczucia. Przyjmując codziennie podobne prośby, słysząc łkania i wyrazy rozpaczy, stał się zupełnie nieczuły. Powszechnie sądzono, że prokurator z San Marco miał władzę spełniania próśb i żądań, ale w rzeczywistości człowiek ten stosował się ślepo do postanowień tajemnego, potężnego trybunału, do postanowień Rady Trzech…
– Zmiłujcie się, monsignore! Udzielcie mi swojej pomocy! Ratujcie Rodriga Zeni, który cierpi niewinnie w więziennej celi, a za chwilę zostanie zaprowadzony na śmierć!
– Kim jesteś? – zapytał Dandolo.
– Edyta Amalfi, monsignore. Rodrigo jest moją jedyną ostoją, moim wiernym obrońcą, który nawet zamierzał zawrzeć ze mną święty ślub. Nie wydzierajcie mi mojej jedynej nadziei, jedynego człowieka, przez którego jestem na tym świecie kochana! Nie mordujcie go, miejcie litość, on jest niewinny!
Prokurator stał nieruchomo, z założonymi rękami na piersiach, patrząc surowo na dziewczynę.
– Wstawiasz się za skazanym – rzekł lodowatym tonem. – Twoje słowa są daremne. Prawu musi stać się zadość. Kto się jemu sprzeciwia, musi cierpieć. Wstań i odejdź! Zrozumiałaś moją odpowiedź?
– W imię miłosiernego Boga, ratujcie go! Nie pozwólcie mu zginąć! On umiera niewinny! – błagała Edyta. – Bóg nagrodzi wasze miłosierdzie, monsignore! Będę się modlić za was i za wasz dom! Będę was kochać jak najlepszego ojca! Będę wam składać wraz z nim tysiące dowodów bezgranicznej wdzięczności! Wypuśćcie Rodriga na wolność! Nie odbierajcie mi tego, co mam najcenniejszego na świecie!
– Oszczędź sobie słów, dziewczyno! Odejdź! – brzmiała odpowiedź dygnitarza, wypowiedziana stanowczym, zimnym, odstręczającym tonem.
– Monsignore, macie synów, macie córki i was może kiedyś dotknąć dłoń losu! – błagała Edyta, zalewając się łzami – nie zapominajcie o tym!
– Jeżeli moi synowie lub moje córki kiedykolwiek będą sprzeciwiać się prawu, przestaną być moimi dziećmi!
– Bądźcie wspaniałomyślni – dalej prosiła. – Ratujcie Rodriga!
Prokurator dumnym krokiem zbliżył się do stołu i poruszył znajdujący się na nim dzwonek.
Do pokoju weszło dwóch służących.
Nieubłagany prokurator wskazał na klęczącą dziewczynę.
– Wyprowadzić ją! – rozkazał.
Edyta podniosła się gwałtownie i odepchnęła zbliżających się do niej służących. W całej jej postaci malowała się w tej chwili żelazna duma.
– Sama odejdę! – rzekła zdecydowanym głosem.
Dandolo odwrócił się od mówiącej.
Oddalając się, Edyta rzuciła na pożegnanie w stronę prokuratora spojrzenie pełne bólu, gniewu i urażonej dumy. Prowadzona przez służących opuściła salon.
– Biada wam wszystkim za wasze okrucieństwo! – rzekła ukryta w półcieniu pod filarami pałacu, głosem, który brzmiał jak groźba zemsty. – Sądzicie, że jesteście wszechmocni, ale nie zapomnijcie, że tam w górze jest nad nami Bóg, który wymierza sprawiedliwość! Poniżyłam się przed tobą, człowieku bez serca, odepchnąłeś mnie. Jeżeli moje serce od tej pory zamieni się w kamień, będzie to wyłącznie twoja wina, twoja i twoich wspólników, którzy odbieracie mi to, co posiadam najdroższego na świecie, którzy obracacie w niwecz szczęście mojego życia… a tam, tam w więzieniu co się tam dzieje? Czy Rodrigo jeszcze żyje? Nie, nie! Nie oszukuj samej siebie! On zginął, zginął! A ty nie znajdziesz nigdy miejsca, gdzie spoczęły jego zwłoki. I nigdy nie będziesz mogła pójść na jego grób, pomodlić się nad nim i zapłakać… Mój Rodrigo zginął! A ja żyję, jeszcze żyję!
Przygnębiona bólem i zwątpieniem, przycisnęła ręce do płonącej twarzy.
Stała tak jeszcze długo, dręczona straszną walką w duszy.
Wreszcie oddaliła się. Pragnęła wejść jeszcze raz na podwórze Pałacu Dożów. Sama nie wiedziała po co. Może dowie się czegoś o losie ukochanego, może jakimś cudem uda się jej dostać do celi Rodriga i przytulić go do swojego zbolałego serca.
Jednak wszystkie bramy wiodące na podwórze były pozamykane. Żołnierze postawieni na posterunkach przechadzali się miarowym krokiem, nie odpowiadając ani słowem na zadawane pytania.
Edyta oddaliła się od pałacu, wmawiając sobie, że jeszcze nie wszystko stracone. Jeżeli Rodrigo zginął, jeżeli padł ofiarą nędznej intrygi, na niej ciąży święty obowiązek pomszczenia jego śmierci.
Walcząc bezustannie ze swoimi myślami, przemierzała szybkimi krokami plac Świętego Marka, oświetlony bladymi promieniami księżyca. Przeszedłszy przez plac, skierowała się przez Piazzettę do brzegu wody, gdzie obok schodków, pomiędzy innymi czółnami, była przymocowana jej łódź. Używała jej zwykle, przyjeżdżając z wyspy San Nicolo do miasta.
Wsiadła do łodzi, odbiła od brzegu i po otwartej, gładkiej powierzchni wody wypłynęła w stronę wyspy San Nicolo, oddzielającej lagunę od morza.
Wkrótce ujrzała wyspę, skierowała łódź do miejsca, w którym stał jej dom.
W chwili, gdy zbliżała się do zarośniętego gęstą trzciną brzegu, usłyszała głos, dziwnie brzmiący wśród panującej wokół ciszy.
Edyta znieruchomiała, nie wiedząc skąd pochodzi i do kogo należy ten głos.
– Nie płyń dalej! Nie płyń! Będziesz zgubiona! Dobrowolnie udajesz się na zgubę!
Wydawało się, że był to kobiecy głos. Edyta rozejrzała się dookoła, ale wszędzie było pusto.
– Kto woła? – zapytała głośno.
Nie było odpowiedzi.
Płynęła dalej…
– Edyto Amalfi! Nie płyń dalej! – usłyszała jeszcze raz w przestrzeni.
Dziewczyna podpłynęła do miejsca, z którego, jak się jej wydawało dochodził tajemniczy głos, przerywający nocną ciszę, a wlewający niepokój w jej i tak już krwawiące serce.
Poszukiwania okazały się bezskuteczne.
Cała wyspa i jej brzegi tonęły w niczym niezakłóconym spokoju.
Następnego wieczoru, gdy tylko zapadł zmrok, do wyspy San Nicolo zbliżała się gondola.
Stary gondolier z synem trzymali w rękach wiosła, pośrodku gondoli pod małym baldachimem siedział Jingo Foscari, ubrany tak jak poprzedniej nocy w czarny płaszcz i kapelusz o szerokich skrzydłach.
Z ciekawością spoglądał swoimi przeszywającymi oczyma na domki rozrzucone na wyspie.
– Czy znasz Edytę Amalfi, mój stary? – zapytał starego gondoliera.
– Do usług, monsignore – odrzekł gondolier – jak mógłbym nie znać pięknej signoriny! Moja chata stoi w jej sąsiedztwie.
– Czy widać stąd jej dom?
– Owszem, jeśli widzi monsignore ten słup sygnalizacyjny tam daleko…
– Widzę słup, mój stary.
– Pod nim stoi mały domek, obrośnięty winem. Tam mieszka signorina Amalfi, monsignore. Wcześniej, kiedy żyła jej matka, szlachetna signora Olimpia Amalfi, która była błogosławieństwem dla biednych i chorych – oby jej ziemia lekką była – mówiąc to stary gondolier pochylił głowę, po czym mówił dalej – wówczas signorina mieszkała w pałacu Mirafiore przy wielkim kanale.
– Któż wie o tym lepiej ode mnie, mój stary! – przerwał Jingo. – Jestem Wirgilio Mirafiore, jedyny syn zmarłego hrabiego Oresta.
Stary osłupiał na chwilę, po chwili zdjął z głowy czapkę i skłonił się z szacunkiem.
– Niech będzie błogosławiony wasz powrót, monsignore! – rzekł – mówiono na lagunach, że młody hrabia według wszelkiego prawdopodobieństwa również nie żyje. Monsignore zapewne długie lata przebywał w obcych krajach.
– Tak, mój stary, długie lata…
– Podczas nieobecności monsignora, zmarła szlachetna signora Amalfi. Po jej śmierci signorina Edyta przeniosła się na wyspę i zamieszkała w tym małym domku. Pałac Mirafiore długo pozostawał zupełnie pusty, od tej chwili znów zagości w nim życie. Signorina bardzo się ucieszy widząc hrabiego Wirgiliusza.
– Może mnie nie pozna – zauważył Jingo – była dzieckiem, kiedy wyjeżdżałem z Wenecji.
Robiło się coraz ciemniej. Noc otuliła swym płaszczem wodę i wyspę; w oknach rozrzuconych na niej maleńkich domków, gdzieniegdzie błyszczały światełka.
– Signorina pragnęła poślubić szlachetnego Rodriga Zeni, szczerze go kochała – objaśniał stary, podczas gdy gondola coraz bardziej zbliżała się do wyspy – ale podobno szlachetny Rodrigo Zeni zniknął bez wieści przed kilkoma dniami…
– Zniknął bez wieści? Jak to się stało? – zapytał Jingo.
Na twarzy gondoliera zarysowała się widoczna trwoga; pokiwał smutno głową.
– Nie można o tym mówić, monsignore – odrzekł – wszyscy musimy się poddawać najwyższej władzy.
Jingo skinął potakująco głową.
– Boleśnie to zraniło serce signoriny – ciągnął starzec – obecnie nie ma nikogo. Najpierw musiała patrzeć na swoją zacną, umierającą matkę.
– Signora Olimpia nie była jeszcze bardzo stara?
– Wcale nie, monsignore, długo jeszcze mogła żyć na pociechę biednych i chorych. Ale gdy nadeszła do Wenecji złowroga wieść o zatonięciu waszego jaśnie oświeconego ojca, monsignore, szlachetnego hrabiego Mirafiore, wraz z galerą i znajdującą się na niej osadą, nie mogła znieść tej wiadomości, nie mogła żyć po śmierci waszego jaśnie oświeconego ojca, do którego była szczerze przywiązana i w którego domu zajmowała miejsce waszej jaśnie oświeconej matki, monsignore, zmarłej przy waszym urodzeniu. Któż wie, czy signora zmarła, bo serce jej z żalu pękło, czy sama odebrała sobie życie.
– Jestem szczerze zasmucony jej śmiercią, to była dobra kobieta.
– Ona wraz z signoriną zasłużyła na lepszy los. Wasz ojciec, monsignore, zmarł nie uczyniwszy przedtem żadnego rozporządzenia, nie znaleziono testamentu i signora wraz z córką musiała opuścić pałac i zamieszkać w małym domku na wyspie. Niedługo potem zmarła.
Gondola dotarła do brzegu. Jingo wyjął z kieszeni sztukę złota i wręczył ją starcowi.
– To za dużo, szlachetny panie! – rzekł gondolier.
– Zatrzymaj to – odpowiedział Jingo.
– Tak, wy jesteście monsignore, synem hrabiego Mirafiore! – wykrzyknął gondolier, zdejmując czapkę z głowy. – Wasz jaśnie oświecony ojciec równie hojnie obdarowywał biednych.
Jingo wysiadł z gondoli, nie słuchając do końca słów starca i szybkim krokiem udał się w kierunku wskazanego przez gondoliera domku.
Edyta siedziała w niewielkim pokoju, oświetlonym płomieniem lampy, stojącej na stole. Umeblowanie pokoju było skromne, pod ścianą ustawiona była stara, rzeźbiona szafa, na przeciwległej ścianie wisiały obrazy, przedstawiające świętych. Po obu stronach okna stały ustawione symetrycznie staroświeckie krzesła, a naprzeciw stało łóżko, zakryte białą narzutą. W pokoju panował porządek i wzorowa czystość.
Edyta nie spała jeszcze. Jej serce przepełnione było tak wielkim bólem i niepokojem, że trudno było jej zasnąć. Wciąż rozmyślała o Rodrigu, wszędzie widziała jego twarz i nie mogła pogodzić się z jego śmiercią.
Jej niebieskie oczy, w których przedtem malowała się wiara w ludzkie miłosierdzie, zwrócone były w daleką przestrzeń i przepełnione były smutkiem.
Nagle jakiś łoskot wyrwał dziewczynę z zamyślenia.
Wydawało się jej, że słyszy czyjeś kroki.
Spojrzała w okno, przysłonięte do połowy winoroślą.
Rozległo się pukanie w okno.
Któż to może być o tak późnej porze? Gdyby to był Rodrigo… Gdyby on żył! Może prokurator, który wydawał się tak nieludzki i obojętny, zlitował się po jej wyjściu i wypuścił ukochanego Rodriga na wolność?
Myśli te jak błyskawice ożywiły na chwilę umysł samotnej dziewczyny. W jej sercu zajaśniała nadzieja; zbliżyła się szybko do okna, do którego zwykle stukał Rodrigo, przychodząc odwiedzić ukochaną.
Odskoczyła przestraszona, za oknem ujrzała bowiem postać obcego mężczyzny. Człowiek ten zaglądał przez szybę do jej pokoju.
– Edyto! Otwórz! – rzekł nieznajomy. – Jestem Wirgilio.
– Wirgilio? To naprawdę ty? – zawołała dziewczyna, szczęśliwa, że ujrzy dawno nie widzianego syna hrabiego Mirafiore, który kochał ją jak siostrę.
Pospieszyła do drzwi i otworzyła je.
Do środka wszedł kulejący mężczyzna. Edyta przyglądała mu się uważnie, porównując rysy twarzy nieznajomego z tymi, które tak dobrze pamiętała. Po chwili rzekła:
– Wirgilio, bardzo się zmieniłeś.
– Tak sądzisz, Edyto? – zapytał Jingo, zbliżając się do dziewczęcia. – Widzisz, nie widzieliśmy się dość długo, mój skarbie… Ależ ty wyładniałaś… Kto wie, może kiedyś będziemy jeszcze stanowić piękną i dobraną parę…
Dziewczyna odskoczyła od Jinga, wlepiając w niego przeszywające spojrzenie. Z odrazą i wstrętem spojrzała na nieznajomego, wyciągającego do niej ręce i chcącego ją objąć.
– Wy podajecie się za Wirgiliusza, za szlachetnego Wirgiliusza, który złamał nogę ratując mnie, kiedy wpadłam do wody obok arsenału? Nigdy! – zawołała stanowczo – wy nie jesteście Wirgiliuszem!
– Zmieniliśmy się oboje, moja droga. Zresztą jest mi to zupełnie obojętne, czy mnie poznajesz, czy nie. Przychodzę tutaj i żądam, abyś mi oddała klucze do pałacu mojego ojca. Nic więcej od ciebie nie chcę – rzekł Jingo.
– Wirgilio nigdy nie odzywał się w ten sposób. Wy nie jesteście nim! – zawołała stanowczo Edyta.
– A ja ci powtarzam, że wszystko mi jedno, czy mnie poznajesz, czy nie. Nic mnie z tobą nie łączy. Jesteś tylko córką byłej służącej mojego nieboszczyka ojca, niczym więcej.
– Służącej? – zawołała.
– No, może gospodyni, niech tak będzie…
– Nie, wy nie jesteście Wirgiliuszem! – zawołała Edyta, potrząsając głową – aż tak Wirgilio nie mógł się zmienić!
– Proszę, nie obarczaj mnie swoimi wątpliwościami – rzekł ironicznie Jingo – mógłbym stracić nazwisko i olbrzymie dziedzictwo! Na szczęście jesteś nic nie znaczącą osobą. Postąpiłabyś rozsądniej, gdybyś nie wzbudzała mojego gniewu i oddała mi dobrowolnie klucze.
– Nigdy! Wy nie jesteście tym, za kogo się podajecie! Jesteście obcy! Wydaje mi się, że już gdzieś was widziałam…
– Ha, ha, ha… , jesteś bardzo naiwna… – śmiał się Jingo, chcąc ukryć widoczne zmieszanie. – Co cię w rzeczywistości może obchodzić kim jestem i co się stanie z pałacem Mirafiore?
– Co mnie to może obchodzić? – zapytała Edyta. – Nie, przeciwnie. Bardzo mnie to obchodzi! Pałac Mirafiore jest dla mnie świętym miejscem, w którym mieszkali i umarli hrabia i moja matka. Zawsze, kiedy przestępuję próg pałacu, wydaje mi się, że ujrzę w drzwiach tych, których kochałam za ich życia, a których dusze przebywają nadal wśród tych murów, wśród tych przepysznych pokojów, w których wszystko pozostało nienaruszone w stanie, w jakim pozostawili je umierając.
– Więc i dla mnie mają pozostać nienaruszone? A do kogo niby należy teraz to wszystko? – zapytał Jingo.
– Do tego, dla którego to wszystko zostało zachowane.
– I jakże on się nazywa?
– Wirgiliusz Mirafiore!
– A więc widzisz jaka jesteś głupia! Oszczędź już sobie tych zbędnych słów i oddaj mi klucze!
– Nie oddam wam kluczy! Wy jesteście obcy!
– Zatem oddasz je zbirom Dożów, którzy będą cię uważać za złodziejkę, obawiającą się aby oko ludzkie nie zobaczyło tego, co zostało jej powierzone! – mówił Jingo z przeszywającym dziewczynę pełnym nienawiści spojrzeniem.
– Gdybyście byli Wirgiliuszem, cieszyłabym się z waszego powrotu, kochałam go jak brata, a on traktował mnie jak siostrę.
– Takie obejście mogło dawniej uchodzić, ale teraz, kiedy dorosłaś, zmieniły się nasze stosunki…
– Pałac, w którym dorastałam, w którym bawiłam się u stóp mojej matki i hrabiego, nie zmienił się dla mnie, był i jest dla mnie świętym miejscem.
– Doskonale rozumiem, dlaczego nie chcesz mnie rozpoznać! To bardzo proste! Chciałabyś, aby Wirgilio nigdy nie wrócił, a wtedy ty mogłabyś się wzbogacić, prawda? A czy twoja matka nie została dostatecznie nagrodzona za swoje zasługi?
– Pragnęłam się wzbogacić? Coraz bardziej przekonujecie mnie o tym, że nie jesteście Wirgiliuszem! I wy sądzicie, że moja matka dostała wynagrodzenie? A czy moja matka żądała zapłaty? Wyprowadzając się z pałacu Mirafiore, miała tylko ten mały domek, nic więcej. Nie starajcie się mnie dalej przekonywać i odejdźcie! Nie oddam wam kluczy!
– A więc zmuszę cię do tego! Chcesz mojej nieprzyjaźni? Dobrze! Ale strzeż się mnie, dobrze ci radzę! Właściwie dlaczego klucze są w twoich rękach? Dlaczego tobie je oddano? Zresztą mniejsza o to. Jeżeli dalej będziesz mi się sprzeciwiać, nie ręczę za siebie. Posłuchaj… jesteś piękną dziewczyną… podobasz mi się… wezmę cię do pałacu i zostaniesz ze mną, będzie ci tam dobrze, przyrzekam…
– Próżne wasze starania. Moje serce i jakiś wewnętrzny głos ostrzega mnie, że nie jesteście Wirgiliuszem.
Jingo zacisnął pięści, jego oczy rozbłysły złowrogim blaskiem.
– Zmiażdżę cię na proch! – zasyczał. – Jeszcze o mnie usłyszysz! Ale nie tutaj, w innym miejscu! Pożałujesz swojego uporu!
Odwrócił się i wyszedł. Kulał jak Wirgilio, ale Edyta nadal była przekonana, że nie jest to potomek zmarłego hrabiego. Teraz przypomniała sobie tajemniczy głos znad rzeki, ostrzegający ją przed niebezpieczeństwem.
Kroki nieznajomego ucichły, w domu i na zewnątrz znowu zapanował spokój.
Nagle, w chwili, gdy zamierzała zgasić lampę i udać się na spoczynek, usłyszała dziwny szmer.
Panowała głucha noc, na wyspie było cicho.
Edyta znieruchomiała i nadal nasłuchiwała, bojąc się poruszyć.
W niemym oczekiwaniu spoglądała z trwogą na drzwi.
Słyszała teraz wyraźnie odgłos miarowo zbliżających się kroków.
Nagle drzwi otworzyły się i do pokoju wszedł kapitan Bembo, zdejmując z głowy kapelusz i kłaniając się nisko.
– Signorino, przychodzę do was w imieniu Dożów i najwyższej rady – rzekł – żądać od was wydania kluczy do pałacu Mirafiore.
– Dla obcego, który podaje się za hrabiego Wirgiliusza Mirafiore? Nigdy!
– Najwyższa rada żąda wydania kluczy, signorino!
– A więc oddam je samemu doży – rzekła Edyta.
– Zgodnie z rozkazem, zmuszony jestem przynieść do Pałacu Dożów klucze, albo was przyprowadzić!
– Zatem, kapitanie Bembo, udam się z wami, zabierając klucze ze sobą! – odrzekła Edyta stanowczym głosem.
Dziewczyna narzuciła na ramiona szal, wzięła klucze i zgasiła lampę, po czym w towarzystwie kapitana wyszła z domku. Na zewnątrz stał oddział zbirów, którzy otoczyli dom dookoła.
Edyta poczuła się jak zbrodniarka, którą eskortuje cały oddział, ale pomimo swojego oburzenia, bez słowa udała się za kapitanem.
W dole, przy brzegu stała obszerna łódź, do której wsiadła dziewczyna, za nią kapitan Paolo Bembo, ze swoim oddziałem.
Łódź odbiła od brzegu i pogrążona w ciemnościach nocy, szybko popłynęła w stronę Pałacu Dożów.