Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga część wielowątkowej powieści ukazującej średniowieczną Wenecję w cieniu Wielkiej Inkwizycji.
Edyta Amalfi, nieślubna córka i spadkobierczyni fortuny hrabiego Mirafiore, traci swojego ukochanego Rodriga. Dziewczyna musi opuścić Wenecję, ale odważnie podejmuje walkę przeciwko najwyższej władzy - okrutnym inkwizytorom.
Kim jest tajemnicze widmo ukazujące się na Moście Westchnień?
Czy Królowa Nocy zdoła ocalić mnichów z Bractwa Św. Czaszy?
Czy Edycie uda się pomścić śmierć ukochanego i odzyskać spadek?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 534
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tajemnice Wenecji
Tom II
Grzegorz Füllborn
Redakcja:
Joanna Kryszczukajtis-Szopa
Korekta:
Laura Ryndak
Projekt okładki:
Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce:
shutterstock.com © Nejron Photo
Redakcja techniczna, skład i łamanie: Grzegorz Bociek
Konwersja do epub i mobi: A3M Agencja Internetowa, mBOOKS. marcin siwiec
© Copyright by Wydawnictwo Dragon 2020
Wydanie I
Bielsko-Biała 2020
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. 11 Listopada 60-62
43-300 Bielsko-Biała
www.wydawnictwo-dragon.pl
ISBN 978-83-8172-531-6
Wyłączny dystrybutor:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.
ul. Mazowiecka 11/49
00-052 Warszawa
tel./faks 22 725 78 12
Oddział
ul. Legionowa 2
01-343 Warszawa
Zapraszamy na zakupy do naszej księgarni internetowej:
www.fabulo.com.pl
Znajdź nas na Facebooku:
www.facebook.com/dragonwydawnictwo/
Gdyby nie stary Jacobo, zawoalowana signora byłaby zgubiona. W chwilę po odpłynięciu wyławiacza trupów, do brzegu przybili żołnierze.
Nella nie byłaby w stanie nieść dłużej zranionej signory.
Pomoc zjawiła się w potrzebie, przyprawiającej ją o śmiertelną trwogę. Zrządzeniem niebios, stary Jacobo był w pobliżu.
Położył nieprzytomną kobietę na dnie łodzi; krew obfitym strumieniem pociekła na czarny welon. Signora miała zranioną szyję lub ramię. Jacobo nie miał czasu zająć się opatrzeniem jej rany. Musiał wiosłować jak najszybciej.
Udało się. Żołnierze stojący na brzegu nie dostrzegli łódki wyławiacza trupów. Królowa Nocy uszła przed grożącym jej niebezpieczeństwem.
Gniew zbirów wzrastał z każdą chwilą. Nie mogli odnaleźć zranionej signory. Jakby zapadła się pod ziemię…
W tym czasie, Jacobo, stojąc na tylnej części łodzi, zręcznie nią kierował. Przed nim, na żaglu leżała signora. Nie widział jej twarzy, zakryta była welonem. Należało odsłonić welon i sprawdzić, czy kobieta oddycha, czy jeszcze żyje.
Odłożył wiosło. Jednak jakaś siła zatrzymała go; jego serce przepełnione było jakąś nieokreśloną czcią względem nieprzytomnej signory. Czy odsłonięcie welonu nie będzie świętokradztwem? A jednak musiał to uczynić. Może potrzebowała szybkiego ratunku?
W chwili, gdy uklęknął przed nieprzytomną signorą, usłyszał nagle szmer wioseł uderzających o wodę i zobaczył zbliżającą się łódź.
Poznał łódkę zbirów.
– Kto płynie? – zawołał kapitan Bembo.
Wyławiacz trupów pomyślał z przerażeniem:
– Najświętsza Matko Boża! Co będzie, jeśli żołnierze zauważą Królową Nocy?
Upłynęła chwila śmiertelnej trwogi.
Przytomność umysłu nie opuściła go jednak. Szybko zasłonił żaglem leżącą signorę.
– Odpowiedzcie! Kto płynie? – ponownie zapytał Bembo.
– Wyławiacz trupów – odpowiedział Jacobo.
Kapitan rozkazał zbirom zbliżyć się do łódki starca.
– Co wieziesz w łódce? – zapytał.
– Zapewne trupa – zauważył jeden ze zbirów. – Wiezie go na wyspę umarłych.
Jeżeli Bembo nie zadowoli się tym wyjaśnieniem, jeżeli rozkaże podnieść żagiel i ujrzy signorę…
– Płyńcie dalej! – rozkazał kapitan.
Wiosła zanurzyły się w wodzie. Niebezpieczeństwo minęło.
Jacobo płynął dalej.
Kiedy łódź zbirów oddaliła się, wyławiacz trupów uklęknął na dnie łodzi i przesłał przed tron Boga gorącą modlitwę, dziękując, że pozwolił mu ujść z życiem.
Następnie nachylił się i zdjął z twarzy signory czarny welon.
Przekonał się, że kobieta jeszcze oddycha.
– To ty jesteś – szepnął. – Nikt nie dowie się twojej tajemnicy. Bogu niech będą dzięki za to, że żyjesz – rzekł Jacobo, zakrywając z powrotem welonem piękną, bladą twarz kobiety.
Wstał i ujął wiosło. Dokąd płynąć z ranną? Gdzie znaleźć bezpieczne schronienie? Czy znajdzie gdzieś współczucie i pomoc w leczeniu nieszczęsnej?
Nie mógł jej zawieźć do swojej chaty; nie było tam nikogo, kto mógłby pielęgnować ranną, a zresztą jego chata była zbyt znana.
Nowa troska gnębiła duszę wyławiacza trupów. Nie miał nikogo, komu mógłby zaufać… czyjej rady mógłby zasięgnąć…
Nagle ujrzał zbliżającą się łódkę.
– Nie ufajcie wyławiaczowi trupów, temu chytremu lisowi – mówił kobiecy głos.
Kto wypowiadał te słowa i co miały znaczyć?
Czy w łódce byli żołnierze, zamierzający dogonić Jacoba?
– Mówię wam, że nie wolno mu wierzyć – rzekła znowu kobieta.
Teraz Jacobo rozpoznał jej głos. Była to wdowa po gondolierze Sebastianie.
Nowe niebezpieczeństwo zawisło nad jego głową.
Nie wiedział, co począć. Głos Stefany brzmiał coraz wyraźniej, łódź była coraz bliżej.
Wyławiacz trupów przykrył żaglem królową i wiosłował dalej, nie zwracając uwagi na zbliżającą się łódź, wypełnioną zbirami.
Czynił nadludzkie wysiłki, aby oddalić się od nieprzyjaciół.
Stefana rozkazała strzelać do uciekającego Jacoba.
Kule przelatywały nad jego głową.
Zimny pot spływał po czole starca. Widział, że nie zdoła uciec.
Nieprzyjacielską łódź poruszały cztery wiosła, on był sam jeden.
– Zatrzymajcie się, wyławiaczu trupów! – krzyknął jeden z żołnierzy. – W przeciwnym razie zabijemy was!
Jacobo ujrzał drugą łódkę.
– Kapitan! Kapitan przybywa! – krzyknęli żołnierze.
– Cóż to za krzyk? Co się stało? – zawołał Bembo.
– Ratujcie mnie, kapitanie – zwrócił się do Bemba Jacobo. – Żołnierze płyną za mną i strzelają.
– Co to znaczy? Czy nie poznajecie wyławiacza trupów, płynącego na wyspę umarłych?
– Ja nie wierzę temu staremu lisowi – odpowiedziała wdowa po Sebastianie. – Każcie przeszukać jego łódkę.
– Widzieliśmy ją przed chwilą, na jej dnie spoczywa ciało zmarłego. Wyławiacz trupów odwozi je na wyspę umarłych – rzekł kapitan Bembo. – Zostawcie go w spokoju.
Ani Stefana, ani żołnierze nie mogli sprzeciwiać się rozkazowi kapitana.
Stary Jacobo podziękował, zdejmując swoją czerwoną czapkę z głowy.
Ujął wiosło i ruszył w dalszą podróż.
Niebezpieczeństwo minęło.
Łodzie zbirów wróciły do stałego lądu. Mimo wszelkich usiłowań, żołnierze nie zdołali spotkać Krzyżaków.
Bembo, powróciwszy na ląd, udał się do chaty rybackiej, pragnąc się dowiedzieć, czy pozostawionym zbirom nie udało się schwytać Królowej Nocy.
Żołnierze znużeni bezowocnymi poszukiwaniami opowiedzieli mu wszystko, co się wydarzyło.
Kapitan był wzburzony. Zarzucał zbirom niezręczność.
Następnie poszedł do chatki, w której miała pozostać Edyta Amalfi.
Gniew Bemba przeszedł wszelkie granice, kiedy przekonał się, że w chacie jest pusto. Wydobył szpadę i na oślep wymierzał ciosy stojącym na posterunku zbirom. Ci usunęli się w popłochu wobec gniewu swojego dowódcy, tłumacząc, że cała sprawa jest nieczysta.
Kapitan pozostawił jeszcze żołnierzy na posterunkach w pobliżu chaty, sądząc, że być może uda im się schwytać królową tej nocy.
Nadaremnie. Nikt nie zbliżył się do chaty.
Rankiem, żołnierze zrezygnowani opuścili stały ląd.
– Pan hrabia jest w pałacu? – zapytał Brabantino starego sługę Andreę.
– Nie, monsignore. Pan hrabia przed godziną wyszedł z pałacu – odrzekł Andrea.
– W takim razie zaczekam – rzekł Brabantino, który przychodząc, wiedział doskonale, że nie zastanie Jinga. Rozkazał zaprowadzić się do salonu. Stary sługa oddalił się. Brabantino pozostał sam w urządzonym z przepychem salonie, w którym wisiał na ścianie portret hrabiego.
Ponury wzrok inkwizytora padł na obraz, za którym ukryta była ostatnia wola admirała, dokument mogący wyjaśnić wiele niewiadomych dotąd szczegółów.
Brabantino przyszedł z zamiarem odnalezienia testamentu.
Pragnął dostać go w swoje ręce, a wraz z nim fałszywego dziedzica milionów. Jingo już teraz pozostawał pod jego władzą, ale mimo to, otrzymanie od niego kolejnych potrzebnych sum pieniędzy nie było łatwe.
A jeśli Jingo znalazł dokument? Nic na to nie wskazywało. Domyślał się tylko, że testament jest ukryty w pałacu, ale nie wiedział gdzie.
Brabantino był sam, już drugi raz podobna okazja może się nie zdarzyć. Trzeba było szybko działać. Podszedł do obrazu i zdjął go ze ściany. Przyglądał mu się uważnie.
Na pierwszy rzut oka obraz nie przedstawiał nic szczególnego.
Nagle, z drugiej strony obrazu zauważył tkwiący w ramie maleńki gwoździk. Usiłował go wyjąć. Nadaremnie.
Wkrótce udało mu się podnieść drewnianą płytkę, chroniącą płótno.
Wyraz triumfu zajaśniał na jego bladej, dumnej twarzy.
Ujrzał doskonale zachowany pergamin, można było przeczytać każdą napisaną literę.
Dokument leżał przed nim. Znalazł go. Szybko wyjął go z kryjówki, zwinął w rulonik i schował do kieszeni; następnie położył drewnianą płytkę z powrotem na dawne miejsce i przybił ją gwoździkiem.
Nikt nie mógł zauważyć, że portret był ruszany.
Brabantino zawiesił go na dawnym miejscu.
Spojrzał w namalowaną twarz admirała. Jego oczy surowo spoglądały na senatora.
– Nie żyjesz, Mirafiore – rzekł Brabantino. – Zmarły admirał niczego nie widzi i nie słyszy, a Wirgilio spoczywa na wyspie umarłych. Cóż tak na mnie spoglądasz? Twój wzrok jest nieprzyjemny…
– Psst! Ktoś nadchodzi – powiedział do siebie Brabantino, odchodząc od portretu. – To Jingo. Za późno. Dokument należy do mnie. Pragnąłbym go jak najszybciej przeczytać… Tak, to on. Zdradza go jego kulejący chód. Doskonale gra swoją rolę.
Drzwi otworzyły się. Do salonu wszedł Jingo. Widok Brabantina zdziwił go nieprzyjemnie.
– Ty tutaj? – zapytał.
– Przeszkadzam ci? Sądzę, że niebawem zmienisz zdanie. Przychodzę z nader ważnymi odkryciami i poselstwami. Przekonajmy się, czy ktoś nas nie podsłuchuje.
– Możemy być pewni, od czasu jak w pałacu nie ma szpiega Leonarda – rzekł Jingo. – Zbirom nie udało się schwytać ani Krzyżaków ani Królowej Nocy. Nie są warci ani jednego skuda. Zdawało im się, że zranili królową. Edytę Amalfi złapali, ale im uciekła. Należałoby ich wygnać z Wenecji! Do diabła z nimi! A jeszcze do tego potrzebują babskiej pomocy, inaczej nie trafiliby do kryjówki signory.
– Wszystko się naprawi – uspokajał Brabantino. – Ja uczyniłem nader ważne spostrzeżenie.
– Kogóż ono dotyczy?
– Doży.
– Doży? – zapytał ze zdziwieniem Jingo.
– Czy nie zauważyłeś, że Lorenzo Priuli odsunął się od nas?
– Błądzi wszędzie jak zakochany. Jest jakby pod wpływem ciągłej melancholii.
– Unika nas. Musi mieć ku temu powód.
– Wiesz jaki?
– Jestem na tropie.
– Mów, Brabantino. Siadaj – rzekł Jingo, siadając na kanapie.
Brabantino uczynił to samo.
– Doża zapytał mnie dzisiaj, jaki cel mają Krzyżacy.
– Cel nas nic nie obchodzi – przerwał Jingo.
– To samo powiedziałem doży.
– A on był innego zdania?
– Utrzymywał, że należy zbadać cel Krzyżaków, gdyż mogą to być bardzo szlachetni i niewinni ludzie.
– Stary Priuli zwariował! – wykrzyknął Jingo.
– Wydaje mi się, że Lorenzo wywiera na niego zły wpływ.
– Może jest w związku z Krzyżakami?
– Co do tego nie mam pewności, ale naszym zadaniem będzie to zbadać. W jego całym usposobieniu zaszła zadziwiająca zmiana. I Memmo to zauważył. Erizzo powiedział mi wczoraj, że Lorenzo jest zakochany. Lękam się o niego.
– Czego się lękasz?
– Że ta miłość zawiedzie go do popełnienia błędu – odrzekł Brabantino. – Daponte utrzymuje, że Lorenzo widział Królową Nocy.
Jingo zerwał się z kanapy.
– Zawoalowaną signorę, której nienawidzę z całego serca? – zawołał. – To niepojęte!
– Musimy zwrócić na niego szczególną uwagę. Tylko spokojnie. Ale to nie jest główny cel mojego przybycia. Mam ci do powiedzenia coś ważniejszego. Ani zawoalowana signora, ani bracia nie wymkną się nam z rąk, niebawem wybije stanowcza godzina. Starałem się o wyniesienie ciebie do godności inkwizytora i spodziewam się, że mi się za to odwdzięczysz.
– Jak mam to rozumieć?
Brabantino wstał i zbliżył się do Jinga.
– Jutro muszę zapłacić dług staremu Simoniemu – rzekł cicho. – Spodziewam się, że nie odmówisz mi tej sumy.
– Żądasz zbyt wiele – odpowiedział Jingo. – Nawet wielkie bogactwa wyczerpują się kiedyś.
– Chodzi o dziesięć tysięcy cekinów.
– Nie mogę spełnić twojego żądania.
– Czy mam przypomnieć ci wszystko, co mi zawdzięczasz?
W oczach Jinga zabłysnęła nienawiść.
– Dlaczego mi o tym przypominasz? – zapytał. – Na co mi te bogactwa, które wkrótce wyczerpią się wskutek twoich ciągłych wygórowanych żądań?
– Żądam tej sumy i pragnę ci się za nią odwdzięczyć. Mam butelkę wyrzuconą przez morze.
– Naprawdę? Masz ją?
– Mam ją tutaj – odrzekł Brabantino, wyjmując z kieszeni butelkę wraz z ukrytym w niej pergaminem.
– To ta sama! Poznaję ją! – zawołał Jingo.
– A więc proponuję, abyś ją kupił za dziesięć tysięcy cekinów.
– Jesteś prawdziwym kupcem, mój drogi.
– Czy mam ją oddać Radzie Dziesięciu?
Na ustach Jinga zaigrał diabelski uśmiech.
– Umiesz załatwiać sprawy, przynoszące ci korzyść – szepnął. – Oddaj mi butelkę. Simoni otrzyma pieniądze.
– Kiedy?
– Jutro.
Brabantino wahał się.
– Wolałbym załatwić interes na poczekaniu – rzekł. – Któż mi zaręczy, że dasz te pieniądze?
– Moje słowo, Brabantino.
– Dobrze. Zresztą, mam silniejszą broń, którą zdołam zmusić cię do spełnienia przyrzeczenia. A więc Simoni otrzyma jutro dziesięć tysięcy cekinów.
– Zapłacę je.
– Masz butelkę – odrzekł Brabantino. – Oddaję ci bardzo ważny przedmiot. Oddalam od ciebie wszelkie niebezpieczeństwa. Cena nie jest wygórowana, biorąc pod uwagę wartość butelki. Mam nadzieję, że wkrótce przekonasz się o tym.
Jingo trzymał w ręku zakorkowaną butelkę.
– Czy ktoś ją widział? – zapytał.
– Tylko ten, od kogo ją otrzymałem.
– Wyławiacz trupów i jego córka?
– A oni nie potrafią czytać. Zdobycie jej nie było łatwe. Mam nadzieję, że jutro Simoni otrzyma pieniądze. Bądź zdrów!
Jingo pozostał sam w salonie.
Szybko wydobył z butelki pergamin.
Po cichu, drżącym głosem przeczytał zapisane na nim słowa:
„Znalazca niniejszego dokumentu, niechaj się uda do Edyty Amalfi, mieszkającej na wyspie San Nicolo i powie jej, że papier wyjaśniający tajemnicę jej urodzenia i moją ostatnią wolę jest ukryty za moim portretem, wiszącym w głównym salonie pałacu Mirafiore. Kto spełni moją prośbę, ten w zamian otrzyma błogosławieństwo umierającego człowieka. Orest Mirafiore.”
Jingo spojrzał na wiszący w salonie portret.
– Jednak testament ukryty jest za tym obrazem – rzekł do siebie. – Byłem na tropie. Najpierw należy zniszczyć ostatnie zlecenie zmarłego.
Jingo ujął stojący na stole dzwonek. Do salonu wszedł Murzynek. Jingo rozkazał przynieść zapalone świece.
Chłopiec przyniósł płonący kandelabr i oddalił się.
Foscari zbliżył pergamin do świecy i oddał go na pastwę ognia.
Z wyrazem triumfu spoglądał na spalone resztki, leżące na marmurowym stoliku.
– Tam jest ukryty dokument, mówiący, że Edyta Amalfi jest córką admirała – rzekł Jingo, wskazując na portret. – Dokument jest już w moich rękach. Skoro i on zostanie zniszczony, nikt nigdy się nie dowie, kim jest Edyta Amalfi, a ja nie będę się już niczego lękał.
Zdjął portret ze ściany.
– Dokument jest zapewne ukryty za płótnem. Muszę znaleźć ten papier, nawet, gdybym miał zniszczyć cały obraz. Może jest pomiędzy płótnem a drewnianą płytką…
Jingo ujął sztylet i podważył płytkę. Ta pękła. Rzucił odłamki drewna na podłogę, niczego nie znajdując. W bezsilnej wściekłości zniszczył ostrym sztyletem całe płótno i ramy.
– Tu nic nie ma! – zasyczał. – Uprzedziłeś mnie, Brabantino! Przeczytałeś zlecenie admirała i skorzystałeś z mojej nieobecności. Sądzisz, że masz mnie w garści. Masz zamiar oddać testament Radzie Dziesięciu, Edyta zostanie uznana spadkobierczynią, a ja będę zgubiony! Okradłeś mnie, nikczemny człowieku! Oddałeś mi butelkę, ponieważ wiedziałeś, że nie znajdę testamentu. Zapłacisz mi za to! Zażądam testamentu i biada ci, jeżeli mi go nie oddasz! Odmawiając mi, sam wydasz na siebie wyrok śmierci. Cóż obchodziliby mnie Krzyżacy, Królowa Nocy czy Edyta Amalfi, gdybym miał w ręku ten ważny dokument! Wtedy, wobec braku dowodów, wszystkie skargi obróciłyby się w nicość! Umarli nie powstają i nie świadczą. Wirgilio spoczywa na wyspie umarłych, a kości admirała na dnie morza. Ty jeden masz w ręku broń przeciwko mnie, ty jeden, Brabantino! Masz do wyboru: oddać mi testament lub umrzeć.
Szczęśliwie uniknąwszy niebezpieczeństwa, stary Jacobo popłynął do Malamocco; spodziewał się spotkać łódź Krzyżaków, których galera spoczywała daleko od portu.
Ucieszył się, ujrzawszy światło latarni. Lękał się o życie kobiety, leżącej na dnie jego łodzi. Królowa Nocy potrzebowała szybkiej pomocy; dotąd nie dała znaku życia.
Wyławiacz trupów przybił do brzegu i przymocował łódkę.
Pragnął rozmawiać ze strażnikiem; sądził, że od niego zdoła się czegoś dowiedzieć. Przed nadejściem poranka powinien ukryć w bezpiecznym miejscu zranioną kobietę.
Przeszedłszy parę kroków, zobaczył przy palu stojącą postać.
Był to jeden z mnichów.
– Kim jesteście? – zabrzmiał głos nieznajomego.
Stary wyławiacz trupów nie był trwożliwego usposobienia.
Zbliżył się do stojącego w ciemności człowieka.
– A wy kim jesteście? – zapytał.
Słabe światło strażniczej latarni padało na wysoką, barczystą postać.
– Widzę, kim jesteście – rzekł Jacobo. – Szczęście, że was spotykam.
– A wy jesteście Jacobo, wyławiacz trupów, poznaję was – odrzekł Umbo, nakrywając głowę kapturem. – Dlaczego nas szukacie? Wątpię, czy dowiedzielibyście się czegoś od strażnika, dawno nas nie widział.
– Przecież wracając na galerę, musielibyście przepływać obok wieży?
– Nie powinno was to obchodzić. Czego chcecie?
– Zaraz wam powiem. Chodźcie ze mną – odrzekł Jacobo.
– Dokąd? – zapytał Umbo.
– Do mojej łodzi. Nie sądźcie, że tak jak Stefana, pragnę zaprowadzić was w pułapkę.
– Stefana jest wdową po gondolierze Sebastianie? – zapytał Umbo, idąc do miejsca, w którym Jacobo ukrył łódkę.
– Tak, wdową po Sebastianie – odrzekł starzec i wszedł do łódki.
– Co to jest? – zapytał Umbo, gdy Jacobo odkrył żagiel. – Trup?
– Nie, żyje jeszcze. Spójrzcie. Nie poznajecie jej?
– Na Boga! To Królowa Nocy! – zawołał Umbo. – Żyje jeszcze. Wy ją uratowaliście, dobry człowieku?
– Moja córka, Nella przeniosła ją pomiędzy zbirami i włożyła do mojej łódki.
– Spełniliście szlachetny czyn. Niebo wam to wynagrodzi – odrzekł Umbo. – Chodźcie ze mną. Popłyniemy razem w kierunku ostrzegającego pala. A może lękacie się płynąć ze mną?
– Nie, nie lękam się.
– Tam spotkamy naszą łódź.
– W jaki sposób zamierzacie prowadzić galerę niezauważeni? – zapytał wyławiacz trupów, odbijając od brzegu.
– Pozostaw to naszemu sprytowi. Najważniejsze, że Królowa Nocy żyje i będzie ocalona. Należy jednak spieszyć się z ratunkiem.
– Dokąd ją zawieziecie?
– Nie muszę tego przed wami ukrywać, widzę, że jesteście naszym sprzymierzeńcem. Zawieziemy królową na galerę, a tam zaopiekuje się nią stara służąca.
– Trzeba się spieszyć – rzekł Jacobo.
Łódka płynęła szybko i niebawem wioślarze ujrzeli czarny pal, otoczony kamieniami. Zaczynało świtać.
– Dziękuję Bogu, że was znalazłem – odezwał się stary Jacobo. – Nie wiedziałem, gdzie mam ukryć signorę.
– Zbliżamy się do celu – odrzekł Umbo. – Ona jest za pałacem.
– Widzę ją, ale nie widzę w niej braci.
Umbo skierował łódź w stronę brzegu. Zawołał, jego okrzyk głośno zabrzmiał w powietrzu.
Pomiędzy trzcinami ukazały się w różnych miejscach zakapturzone głowy mnichów.
Łódź zbliżyła się do brzegu, teraz dopiero ukazali się bracia.
Umbo dał znak, aby zbliżyli się i pokazał im zawoalowaną signorę.
Bracia złożyli ręce i padli na kolana.
– Musimy ją ratować, przenieśmy królową na galerę. Chodźcie! Podajcie żagiel! – zawołał Umbo. – To jest wyławiacz trupów, to on uratował signorę.
Jeden z braci poszedł po żagiel. Pozostali podchodzili do starca i z wyrazem wdzięczności ściskali jego rękę.
– Możecie na nas liczyć – rzekł Umbo. – Nigdy nie zapomnimy, jak wielką oddaliście nam przysługę.
Jeden z braci przyniósł żagiel.
Pozostali ostrożnie wyjęli signorę z łódki wyławiacza trupów i położyli ją na rozpostartym żaglu. Wtedy czterech silnych mężczyzn ujęło żagiel za cztery rogi.
Ukłoniwszy się wyławiaczowi trupów, udali się przez wyspę w stronę wydm.
Jacobo, zaciekawiony, dokąd bracia niosą swoją królową, wysiadł z łodzi i poszedł za nimi.
Dookoła było pusto.
Uroczysta cisza panowała w tej części wyspy, nawet szmer morza nie zakłócał panującego spokoju.
Jacobo dotarł na wierzchołek wydmy. Widział stąd doskonale brzeg morski.
Bracia z wolna zbliżali się do brzegu.
Położyli signorę na piasku. Zdawało się, że powoli odzyskuje przytomność.
Przy brzegu, na wodzie kołysała się okazała łódź żaglowa.
Jacobo domyślił się planu braci. Z trwogą jednak spoglądał na morze, czy nie ujrzy jakiejś łodzi wysłanej przez Najwyższą Radę, w celu schwytania mnichów, wraz z ich galerą.
Jak okiem sięgnąć, na morzu było pusto.
Stary wyławiacz trupów był zadowolony. Spełnił swój obowiązek, a także upewnił się, że bracia zdołają zawieźć królową w bezpieczne miejsce. Od chwili, kiedy dowiedział się, kim jest tajemnicza signora, stał się jej niewolnikiem, gotowym poświęcić jej swoje życie.
Widział, jak Królowa Nocy doszła do siebie i sama o własnych siłach wsiadła do pięknej łodzi; a bracia podnieśli żagiel.
Jacobo zszedł z wydmy. Jego wzrok, zwrócony ku niebu, świadczył o tym, że odmawia modlitwę. Modlił się w intencji signory.
Niebawem wrócił do swojej łódki i odpłynął.
W tym czasie Krzyżacy zręcznie sterowali łodzią, płynąc do miejsca, gdzie czekała na nich zakotwiczona galera.
Łódź żaglowa zbliżyła się do niej.
Na pokładzie wraz z innymi braćmi stał Rafaelo. Zauważył podpływającą łódź.
– Królowa Nocy! – zawołał.
– Signora została zraniona! – zawołano z łodzi.
Okrzyk ten wywołał ogólne przerażenie.
– Rana nie zagraża mojemu życiu – wyjaśniła Królowa Nocy, po czym powoli weszła na pokład.
Bracia padli na kolana. Zbliżyła się stara służąca.
Zawoalowana signora, wsparta na ramieniu służącej, przeszła obok klęczących braci; weszła do przygotowanej specjalnie dla niej kajuty.
Zmęczona i osłabiona upływem krwi, upadła na wielkie łoże. Poleciła służącej zbadanie rany na plecach.
Służąca zdjęła ostrożnie jej suknię. Okazało się, że zranienie nie jest głębokie. Wprawną ręką opatrzyła ranę i zaleciła signorze odpoczynek.
Rafaelo, dowiedziawszy się od Umba o wszystkim, co zaszło, dziękował Bogu za szczęśliwe ocalenie Królowej Nocy.
Na pokładzie porozstawiano posterunki, dniem i nocą obserwowano, czy nie zbliżają się łodzie, wysłane przez Radę Trzech.
Na pokładzie, w kajutach i na całej galerze panował przepych, świadczący o zamożności braci.
Czyniono wszystko, aby królowa wróciła jak najszybciej do zdrowia.
Brabantino, powróciwszy do pałacu, zastał oczekującego na niego bankiera Simoniego. Był to stary, chytry Żyd, pożyczający szlachcie znaczne sumy.
Brabantino uciekł się do jego pomocy. Wskutek rozrzutności niektórych swoich przodków Carlo Brabantino od dawna pozostawał w przykrym finansowym położeniu i wciąż musiał pokrywać dawne długi. Brak tak znacznej gotówki zmuszał go do zaciągania wysokich pożyczek.
Większą ich część zdołał już spłacić. Bankier Simoni był jednym z jego ostatnich wierzycieli.
Żyd skłonił się nisko, gdy do salonu wszedł dumny senator.
Brabantino pogardliwie spojrzał na gościa.
– Czego żądacie? – zapytał.
– Błagam o przebaczenie, monsignore, przyszedłem zapytać…
– O co chcesz zapytać?
– Przychodzę z kwitem, monsignore…
– Gdzie jest ten kwit? Widocznie go nie czytałeś, skoro nie znasz terminu.
– Termin jest jutro, monsignore.
– A więc odpowiem ci jutro. Po co przyszedłeś dzisiaj? Czy nie wiesz, że wzbudzając mój gniew, narażasz się na niebezpieczeństwo?
– Wiem, jak wielka jest władza potężnego senatora – składając ręce odrzekł Simoni. – Komuż innemu powierzyłbym w zamian za kawałek pergaminu mój cały majątek, składający się z dziesięciu tysięcy cekinów…
– Kłamiesz! – przerwał mu Brabantino. – Nie pożyczyłeś mi dziesięciu tysięcy!
– Niewiele mniej, monsignore. Reszta liczy się jako procent… Drobnostka…
– Dwa tysiące cekinów nazywasz drobnostką? To powinno ci chyba wystarczyć!
– A więc, monsignore?
– Jutro otrzymasz swoje dziesięć tysięcy cekinów.
– O, wielki, potężny panie! O, szlachetny, sprawiedliwy senatorze! – zawołał Simoni, nachylając się, aby pocałować płaszcz Brabantina. – Spodziewałem się tego. Pieniądze moje zawsze uważałem za pewne.
– I pomimo tego przyszedłeś dzisiaj. Znam cię. Przyjdź jutro do pałacu hrabiego Mirafiore. Tam kończymy interes. Pokażesz hrabiemu kwit, a w zamian otrzymasz dziesięć tysięcy cekinów. A teraz precz! Nie chcę cię widzieć!
Brabantino otworzył drzwi i rozkazał Simoniemu wyjść.
Żyd, zgięty w pół, spełnił wolę senatora.
Brabantino został sam. Wyjął z kieszeni dokument znaleziony za portretem hrabiego Mirafiore. Zamknął drzwi na klucz i zaczął czytać testament.
„Moja ostatnia wola.
Kiedy upłynie noc, ja – hrabia Orest Mirafiore, wyruszę na państwowej galerze w daleką podróż. Nie wiem, czy Bóg pozwoli mi wrócić do ojczyzny; będąc przygotowanym na śmierć, piszę moją ostatnią wolę i spodziewam się, że zostanie ona spełniona.
Przede wszystkim ogłaszam, że Edyta Amalfi jest moją ukochaną córką, że uznaję ją za moje dziecko i nadaję jej stosowne prawa. Moi zwierzchnicy nie zgadzali się na to, abym poślubił signorę Olimpię Amalfi, w tej chwili czynię sobie wyrzuty, że nie zawarłem z nią dozgonnego związku. Pragnę zmazać moją winę choć w części.
Postanawiam, aby mój majątek został podzielony między moim synem Wirgiliuszem, hrabią Mirafiorim, a Edytą Amalfi, oraz żądam, aby uważano ją za moją prawą dziedziczkę. Przekleństwo moje będzie ciążyć na tym, kto ośmieli się sprzeciwić mojej woli. Mój syn Wirgiliusz spełni ją. Przebywa on obecnie w obcych krajach i przeczucie podpowiada mi, że mógł tam stracić życie. Jeśli tak będzie, wtedy ustanawiam jedyną spadkobierczynią mojego majątku Edytę Amalfi i spodziewam się, że będzie też z niego korzystać moja ukochana Olimpia.
Obawiając się, aby mój testament nie został zniszczony lub nie wpadł w niepowołane ręce, ukrywam go w pewnym, według mojego przekonania, miejscu.
W godzinie śmierci, powiem jednemu z moich oficerów, aby doniósł mojemu synowi i mojej córce, gdzie jest ukryty testament.
Niechaj Bóg cię błogosławi, moja droga Olimpio i was, moje ukochane dzieci – Wirgiliuszu i Edyto!
Hrabia Orest Mirafiore”.
Pergamin był doskonale zachowany.
Brabantino przeczytał i zapamiętał dobrze każde słowo.
Skończywszy czytanie testamentu, usłyszał głosy. Nasłuchiwał…
Poznał głos swojego służącego, drugiego głosu nie mógł rozpoznać.
Kroki zbliżały się. Brabantino zwinął szybko i ukrył dokument.
Teraz usłyszał wyraźnie głos Jinga i jego kulejący chód.
Służący chciał otworzyć drzwi. Były zamknięte.
Wielki inkwizytor przypomniał sobie, że zamknął je na klucz. Wstał i otworzył drzwi.
Służący wprowadził do salonu wzburzonego Jinga.
– Nie sądziłem, że zobaczymy się tak prędko – rzekł z udawanym zdziwieniem Brabantino. – Co cię sprowadza?
– Nie wiesz? – zapytał Jingo. – Czytałeś testament i znasz jego treść. Chyba nie ośmielisz się temu zaprzeczyć. Na pergaminie było napisane, że testament jest ukryty za portretem. Nie znalazłem go we wskazanym miejscu.
– A cóż mnie to obchodzi?
– Ukradłeś dokument!
Brabantino zadrżał…
– Co to ma znaczyć? Ostrzegam cię! Uważaj na słowa.
– Wiem, że masz dokument. Przyszedłem, aby ci go odebrać. Jest moją własnością.
– Postępujesz jak nierozsądne dziecko! – zawołał Brabantino. – Jak śmiesz mnie o to posądzać? Mówisz, że posiadam dokument, będący twoją własnością?
– Gdzie on jest? – przerwał Jingo. – Tylko dwie osoby wiedziały o jego kryjówce, ty i ja! Na pergaminie dokładnie określono miejsce, gdzie był ukryty testament. Szukałem. Nie ma go tam!
– Czy ja mam pilnować twoich dokumentów? Dlaczego mnie pytasz o ten pergamin?
– Bo ty go masz! Jestem tego pewien. Żądam, abyś mi go oddał!
Brabantino przeszył Jinga lodowatym spojrzeniem.
– Postradałeś zmysły – rzekł stłumionym głosem.
– Nikt inny nie mógł go zabrać – ciągnął Jingo. – Nie zaprzeczaj! Jeżeli mi go nie oddasz, stanie się wielkie nieszczęście!
– Grozisz mi, głupcze?
– Żądam tego, co jest moją własnością!
– Twoją własnością? Nie bądź śmieszny – z pogardą rzekł Brabantino. – Bądź łaskaw nie mówić więcej o swojej własności.
– A więc tak? Nie zapominaj, że mam cię w ręku. Jutro Simoni ma otrzymać wielką sumę pieniędzy. Nie dam jej!
– Przypominam ci, że dałeś mi słowo.
– Słowo? To pusty dźwięk.
– Dobrze więc! – zasyczał Brabantino. – Zmiażdżę cię! Zetrę na proch, jeżeli ośmielisz się złamać swoje słowo. Nie Jingo Foscari dziedziczy miliony hrabiego Mirafiore, ale Edyta Amalfi, bowiem Wirgiliusz Mirafiore nie żyje!
Z ust Jinga wydobył się okrzyk wściekłości. Zacisnął pięści i chwycił za rękojeść szpady.
– Zginiesz, jeżeli jeszcze raz wymówisz to imię! – zawołał. – Sądzisz, że się ciebie lękam? Mój upadek byłby i twoim! Jesteś moim wspólnikiem!
– Dlaczego, przyjacielu? – z diabelskim uśmiechem zapytał Brabantino. – Dlaczego? Dlatego, że potwierdziłem twoją tożsamość? Za podobną pomyłkę nie będę karany. Pomyliłem się…
– Brałeś pieniądze, złoto! Jutro chcesz otrzymać wielkie pieniądze. Jesteś nienasycony!
– Nie może być dowodem mojej winy, że wypłacasz pieniądze moim wierzycielom. Czynisz to z własnej woli. Powiedz mi, do czego doprowadzić może podobne nieporozumienie? Do niczego. Nam potrzebna jest jedność. Korzystniej będzie działać wspólnie, ramię w ramię.
Jingo z nadludzkim wysiłkiem próbował w sobie stłumić gniew i nienawiść.
– Przyjacielu, działajmy rozważnie – ciągnął Brabantino. – Dalsza kłótnia mogłaby mnie rozgniewać. A zapewne nie byłoby dla ciebie przyjemne, gdybym oddał skarby, będące w zasięgu twojej ręki…
– Masz rację, Brabantino. Rozgniewałeś mnie, uniosłem się – rzekł spokojniejszym już głosem Jingo. – Dlaczego nie chcesz oddać mi dokumentu?
– Nie mogę oddać ci tego, czego nigdy nie miałem.
– A więc, postanowiłeś, że mi go nie oddasz?
– Szukaj go. W moim ręku testament nie ściągnąłby na ciebie najmniejszego niebezpieczeństwa. W innych rękach może być dla ciebie bardzo niebezpieczny – rzekł Brabantino. – Bądź spokojny, przyjacielu. Chcę ci zadać jeszcze tylko jedno pytanie: czy Simoni otrzyma jutro obiecane dziesięć tysięcy cekinów?
– Otrzyma. Powiedz mi jednak, co zamierzasz uczynić z testamentem admirała?
Brabantino zaśmiał się.
– Ukryję go dla ciebie – odrzekł.
– Nie myliłem się. Dokument jest w twoich rękach. Nie oddasz mi go?
– Zatrzymam go u siebie. Dbam wielce o twoją przyjaźń, a ten pergamin zabezpieczy mi ją. Więcej jeszcze, zabezpieczy mi moje życie.
– Twoje życie? – zapytał Jingo.
– Tak. Nie pojmujesz tego? Prędzej czy później, mógłbyś się na mnie rozgniewać, zabiłbyś swojego przyjaciela i znaleziono by u niego ten pergamin. Cóż wtedy? Dopóki ja mam w ręku dokument, ty będziesz się starał, abym był żywy.
– A jeżeli umrzesz nagle, naturalną śmiercią? Znajdą dokument… Będę zgubiony.
– Zawsze pozostanie mi jeszcze czas, aby dokument oddać tobie… lub płomieniom – odrzekł Brabantino.
– I będę narażony na ciągłe niebezpieczeństwo.
– Bynajmniej, kochany Jingo. Dokumentu tego nikt nie otrzyma.
– A jeżeli go ktoś ukradnie?
– To niemożliwe. Noszę go przy sobie.
Nierozważne słowa wypowiedziane przez Brabantina, wywarły na Foscarim szczególne wrażenie.
– Teraz jestem spokojny – rzekł. – Pozostańmy jak dawniej przyjaciółmi. Masz rację, trzymając się razem, możemy zajść daleko.
– Bardzo rozsądne postanowienie – odrzekł Brabantino, podając rękę Jingowi. – Nazwisko hrabiego Mirafiore, które teraz nosisz, przysparza ci znacznych korzyści. Możesz dzielić się bogactwami, nie obawiając się nędzy. A więc, pogodziliśmy się. Nie masz do mnie żalu?
Pytanie oburzyło Jinga.
– Nie, nie gniewam się – odpowiedział, siląc się na wymuszony spokój.
– Dotrzymasz danej obietnicy? – zapytał Brabantino, żegnając się z Jingiem.
– Dotrzymam. Bywaj zdrów! – odrzekł Jingo, podając mu rękę.
Zszedł po schodach, wsiadł do swojej gondoli i rozkazał się zawieźć do pałacu.
Był śmiertelnie blady, oczy jego rzucały płomienie, a usta drżały gorączkowo.
Gdy znalazł się z swoim pokoju, zacisnął pięści i rzekł z nienawiścią:
– Już postanowiłem. Ty albo ja. Nie chcesz mi oddać skradzionego przez ciebie testamentu? Sam wydałeś na siebie wyrok śmierci! Nosisz dokument przy sobie? Tym lepiej. Odbiorę go, gdy padniesz. Przysięgam ci, że zginiesz! Idź do spowiednika, abyś swoich grzechów nie przeniósł do wieczności. W lasach Mirafiorich, na stałym lądzie wznosi się stara wieża; tam spędzisz swoje ostatnie godziny! Ha, ha, ha! – zaśmiał się złowrogo Jingo. – Będzie to wesoły dzień. Już jestem w dobrym humorze. Los twój jest postanowiony. Żadna siła ludzka nie zdoła cię uratować. Wtedy dokument będzie na wieki mój!