Tam gdzie pada cień - Miśkiewicz Ewelina - ebook + audiobook + książka

Tam gdzie pada cień ebook i audiobook

Miśkiewicz Ewelina

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Od zawsze miała jedno pragnienie: stworzyć rodzinę. Kiedy na jej drodze stanął Wojtek i jego rodzice, od razu wiedziała, że zamieszka z nimi. Bez względu na wszystko, za wszelką cenę. Wielopokoleniowy dom – obrazek, jaki marzył się jej od dawna – był na wyciągnięcie ręki. Skrywana tajemnica z dzieciństwa stawała się coraz bledsza, a nowe życie umacniała wiara w to, że o wszystkim da się zapomnieć.

Gdy nagle umiera matka, budowane misternie szczęście zaczyna się sypać jak domek z kart. Na jaw wychodzą brak zaufania, dawne żale i nierozwiązane konflikty. W dodatku nakręca się spirala kłamstw, w którą uwikłani są wszyscy domownicy.

Ale zanim odeszła matka, zniknął ktoś jeszcze.

Zajrzyj za zasłony domu, który miał być spełnieniem marzenia z dzieciństwa, a stał się przystanią, którą nie tak łatwo opuścić.

Nowa powieść Eweliny Miśkiewicz to niepokojący thriller w klimacie domestic noir, przy którym zaczniesz uważniej patrzeć na każdy cień rzucany przez okna. Przyglądają się tobie, kiedy myślisz, że nikt cię nie obserwuje.

Wkraczając w świat tej powieści, przygotujcie się na burzę emocji. Język was zaczaruje, intryga będzie zwodzić, a niepokojący klimat sprawi, że długo jeszcze nie poczujecie się bezpieczni nawet we własnym domu… Anna Klejzerowicz

Nie odłożycie książki, dopóki nie rozszyfrujecie zagadki tej ukrytej w cieniu rodziny! Marta Guzowska

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 9 min

Lektor: Magdalena Szybińska
Oceny
3,9 (42 oceny)
16
10
13
0
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Serenada69

Całkiem niezła

nic specjalnego
10
Ladybird_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsze zdanie, jakie przychodzi mi na myśl po lekturze? Jaka to była dziwna książka! Zatapiając się w lekturze, przekraczamy próg domu, miejsca zamieszkania wielopokoleniowej rodziny, spełnienia marzeń małej, nieszczęśliwej, przez nikogo niechcianej dziewczynki. Główna bohaterka opowiada nam o swojej rodzinie: mężu, dwójce dzieci, teściu i... no właśnie, o mamie, która przecież tak naprawdę jej matką nigdy nie była. Była uosobieniem jej pragnień o kochającej matce. Kroczek po kroczku, centymetr po centymetrze, uchyla dla nas także drzwi do swojej przeszłości, do trudnego dzieciństwa, pełnego poczucia samotności, wiążącego się z walką o uwagę i miłość, wreszcie zakończonego gwałtownie i przedwcześnie tragicznymi wydarzeniami. W życiu rodziny dokonują się kolejne starty. Śmierć matki, zaginięcie córki, która już wcześniej pomału znikała z życia rodziny, powolna agonia małżeństwa i ucieczka drugiego dziecka w wirtualny świat. Wszystko to zatopione w otoczce niepokoju i niedopowiedzeń....
00
ewagestwa

Nie polecam

Totalne nudy
00
madzia935

Całkiem niezła

Trudna lektura. Czy wszystkie czyny można usprawiedliwić brakiem miłość rodziców? Nie jestem przekonana.
00
bibliotekafeniksa2

Nie oderwiesz się od lektury

„Tam, gdzie pada cień” to kolejny genialny thriller psychologiczny, który ostatnio wpadł w moje ręce. Nie mogłam oderwać się od lektury i pochłonęłam ją w jeden dzień! Klimat tej książki jest rewelacyjny. Mroczny, gęsty, pełen tajemnic i niedopowiedzeń. Momentami przechodziły mnie ciarki, kiedy poznawałam coraz lepiej główną bohaterkę oraz jej historię. Za pomocą powieści wchodzimy bowiem w skórę osoby, która wręcz obsesyjnie marzyła o rodzinie i to marzenie się spełniło. Jednak na pięknym obrazie tworzy się rysa, która psuje całokształt. Historia została bardzo dobrze przemyślana. Nie była ani za długa, ani za krótka. Autorka wszystko dokładnie zaplanowała i przedstawiła, dzięki czemu nie mogłam narzekać na nudę. Tempo akcji jest stałe i choć nie można nazwać go wybitnie dynamicznym, hipnotyzowało rozwojem wydarzeń. Nie sposób było odłożyć tę książkę, dopóki nie poznało się tajemnicy tej rodziny. Muszę przyznać, że autorka potrafi zaskoczyć. Kiedy zdawało mi się, że wiem już wszy...
00

Popularność




Copyright © 2024 EWELINA MIŚKIEWICZ

All rights reserved / Wszelkie prawa zastrzeżone

Copyright © 2024 WYDAWNICTWO INITIUM

Wszelkie prawa zastrzeżone

Redakcja: DAGMARA ŚLĘK-PAW

Korekta: KATARZYNA KUSOJĆ

Projekt okładki oraz DTP: PATRYK LUBAS

Współpraca: ANITA BRYLEWSKA, BARBARA JARZĄB, OLGA KOZŁOWSKA IZABELA NESTIORUK-NAROJEK, SYLWIA WĘGIELEWSKA

Fotografia wykorzystana na okładce:

ARCANGEL

WYDANIE I

ISBN 978-83-67545-83-9

Wydawnictwo INITIUM

www.initium.pl

e-mail: [email protected]

facebook.com/wydawnictwo.initium

Rozdział I

Po śmierci mamy ja i mój mąż mieliśmy odrębne strategie, jeśli chodzi o pozostawione przez nią rzeczy, o które co krok potykaliśmy się w naszym wspólnym domu. Ona odeszła, ale każda część posesji wciąż była pełna jej śladów, począwszy od piwnicy aż po strych. W piwnicznej kuchni, którą na jej prośbę Wojtek wyremontował kilka lat temu, zostały garnki, pokrywki, miski, noże, drewniane łyżki, wszystko, co przydaje się do robienia przetworów. Większość słoików mama zdążyła przenieść do oddalonej o kilka pomieszczeń spiżarni, ale ogromny słój kiszonych ogórków wciąż stał na stole. Latem znikała w tej kuchni na wiele godzin. Przez szparę w półotwartym oknie z pomieszczenia wypływał aromat świeżych konfitur z malin lub truskawek. Czasami aż na parter, pokonując nieszczelne drzwi do piwnicy, przedzierał się zapach gotowanej kukurydzy, którą wszyscy tak bardzo lubiliśmy. To była letnia kuchnia, ale z racji tego, że znajdowała się w piwnicy, bardziej skłonni byliśmy mówić o niej właśnie „piwniczna”. Poza tym nawet jeśli na zewnątrz panowały afrykańskie upały, to w kuchni zawsze odczuwało się chłód, więc nazywanie jej „letnią” było zwyczajnie nie na miejscu.

Oprócz kuchennych sprzętów i akcesoriów po mamie zostały tam jej osobiste rzeczy: kurtka, w której wychodziła do ogrodu w jesienne poranki, buty odporne na rosę oraz kilka zapalniczek o różnym stopniu zużycia, otwarta paczka papierosów i słoik pełen niedopałków służący za popielniczkę. Wszystko pozostawione jakby na chwilę. A przecież była to tylko piwnica. Mama wraz z ojcem zajmowała pierwsze piętro i tam śladów jej niedawnej obecności było jeszcze więcej.

Ja nie chciałam ich dotykać. Dopóki były na swoim miejscu, odnosiłam wrażenie, że śmierć mamy nie stała się faktem. Wyszła lub wyjechała tylko na jakiś czas, po którym wróci i znów wsunie na stopy kapcie, które pozostawiła przy swoim łóżku. One zniknęły jako pierwsze. Pewnego dnia mój mąż wszedł do jej pokoju, kiedy akurat w nim byłam. Stałam boso na środku puchatego dywanu i przyglądałam się rzeczom mamy. Bałam się nawet oddychać, aby powietrze z moich płuc nie zmąciło obrazka, jaki po sobie pozostawiła. Tymczasem on wdarł się do środka brutalnie i rzekł:

– Nie mogę na nie patrzeć.

Podszedł do łóżka i zanim zdołałam wykrztusić jakiekolwiek słowo, chwycił kapcie w dłoń i zabrał je ze sobą. Usłyszałam, jak otwierają się drzwi do piwnicy. Kapcie wylądowały u podnóża schodów. Musiały lecieć z wielkim impetem, skoro ten odgłos dobiegł aż na pierwsze piętro. Parter zajmowaliśmy my, czyli ja, mój mąż, Karolinka i Pawełek – nasze dzieci.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytałam Wojtka, gdy wrócił i zaczął rozglądać się po pokoju, jakby chciał coś jeszcze wyrzucić.

– Już mówiłem, nie mogę na nie patrzeć.

– Wystarczy tutaj nie wchodzić.

– Nie chodzi tylko o te kapcie. Cały dom pełen jest jej rzeczy. Trzeba się tego wszystkiego pozbyć.

Następnego dnia mój mąż od rana zaczął sprzątać. Przyniósł dwa foliowe worki, do których wrzucał rzeczy mamy. Zaczął od naszego parteru. Kosz na pranie pełen był jej ubrań. Mieliśmy dwie oddzielne kondygnacje, dwie łazienki, ale tylko w naszej zamontowana była pralka. Na parterze znajdowała się także główna kuchnia oraz pokój wydzielony na salon, w którym od czasu do czasu jadaliśmy posiłki i oglądaliśmy telewizję. Większa część wspólnego życia toczyła się jednak w naszej kuchni.

Patrzyłam, jak mąż do jednego worka wkłada ubrania, a do drugiego wrzuca ręcznik mamy, jej bieliznę, przy kosmetykach zatrzymał się i przez chwilę patrzył na nie w zamyśleniu.

– Uprzątniesz to? – spytał, a ja bez słowa odebrałam worek z jego dłoni.

Może tak właśnie trzeba. Wszystkie te rzeczy zebrać do worków, posegregować, co się da, jedne wrzucić do kontenerów PCK, a resztę wynieść wraz ze śmieciami. Zbierając to wszystko, myślałam o piętrze, na którym mieszkała matka. W oknach wiszą firanki zawieszone jej ręką, na parapetach stoją kwiaty ustawione według jej pomysłu, na łóżku znajduje się pościel kupiona podług jej gustu. Ona w tym wszystkim jeszcze jest. A co będzie za kilka lat? Przecież będę musiała i tam w końcu zacząć myć okna, przestawiać kwiaty, wyrzucać te, które uschną. Po kilku latach mama zniknie ze swojej przestrzeni tak samo, jak jej dusza opuściła ciało. O ile coś takiego jak dusza istnieje. Człowiek umiera powoli, pomyślałam, zawiązując jeden z worków i jednocześnie uświadamiając sobie, że właśnie tym gestem przyczyniam się do przyspieszenia procesu umierania mamy. Może lepiej byłoby to wszystko jednak zostawić?

Chwyciłam oba wory w dłonie i uznałam, że najlepiej będzie, jeśli postawię je w piwnicznej kuchni. Poinformowałam o tym Wojtka, schodząc na dół. Odparł, że jutro się tym zajmie. Gdy natknęłam się na wyrzucone kapcie, podniosłam je i wrzuciłam do worka przeznaczonego do PCK. Obydwa stoją tam do dziś. Działania Wojtka były jednorazowym zrywem. I choć te rzeczy przeznaczone do wyrzucenia mogą budzić nieprzyjemne uczucia, nie są tak deprymujące jak worek, który zamiast mamy wrócił ze szpitala po jej śmierci.

Rozdział 2

Tamten worek był czarny. Znajdowały się w nim najbardziej osobiste rzeczy matki, które pospiesznie wrzuciliśmy do podręcznej torebki, kiedy karetka zabierała ją z domu. Uznaliśmy, że przyda się jej szczoteczka do zębów, pasta, a nawet żel pod prysznic. Pragnęliśmy wierzyć, że za kilka dni do nas wróci, choć wszystko wskazywało na to, że trzeba szykować się na najgorsze. Rzeczy do mycia zębów oraz żel od momentu wyjęcia z worka wciąż stoją nietknięte w łazience. Portfel, dokumenty oraz telefon komórkowy, które też wrzuciliśmy do jej torebki, nadal w niej są. Zabierała tę torebkę ze sobą wszędzie, na zakupy, na dłuższe wyjazdy. Dlatego gdy na nią patrzymy, chcąc wierzyć, że mama zniknęła tylko na jakiś czas, dochodzi do nas, że z tym zniknięciem jest coś nie tak. Mama nie zostawiłaby swojej torebki.

Pomyliłam się. Jej telefon komórkowy znajduje się w pokoju ojca, który nie pozwala nam go przejrzeć. Wiem, że pamięć aparatu pełna jest zdjęć, mama robiła je przy każdej okazji, chciałabym je zobaczyć, nie tylko z sentymentu, ale dopóki żyje ojciec, to niemożliwe. Nie odstępuje od niego ani na krok. Zważywszy na fakt, że w ogóle nie wychodzi z domu, rzadko opuszcza nawet swój pokój, nieprędko trafi się okazja, aby dostać się do telefonu mamy.

Szpitalny worek zawierał także coś, co musiało się w nim znaleźć przez przypadek. Nie przypominam sobie, abym dawała mamie duży, granatowy koc, tymczasem był pierwszą rzeczą, jaką wyciągnęłam z worka, i nawet przez chwilę myślałam, że zaszła pomyłka. Skoro to nie są rzeczy mamy, to ona nie umarła. W szpitalu zrobił się bałagan, mama może nie ma się świetnie, ale wciąż walczy. Zmarła jakaś osoba obok, która była w tej samej sali. Ten koc z pewnością rozpoznają jej bliscy. Ale gdy pod kawałkiem materiału dostrzegłam torebkę, wątpliwości zniknęły. Worek stał w piwnicznej kuchni przez kilka dni. Zdumiewało mnie to, jak żałośnie mogą wyglądać rzeczy pozostawione przez zmarłego człowieka. A jeszcze bardziej nie mogłam się nadziwić temu, jak można oddać rodzinie zmarłej osoby jej rzeczy osobiste w czarnym worku na śmieci, nie widząc w tym niczego niestosownego.

Po kilku dniach zdobyłam się na to, aby przynieść osobiste rzeczy matki na górę. Drżącymi dłońmi zajrzałam do jej portfela. Był w nim bilet na karuzelę w wesołym miasteczku, które poprzedniego lata zatrzymało się w naszym mieście. Właściwie był to diabelski młyn, na który nie wsiadłabym za żadne skarby, gdyż boję się wszystkiego, co niesie ze sobą ryzyko. Nie lubię niepewności, a zabawa na karuzeli od zawsze kojarzyła mi się z czymś niebezpiecznym.

Ten stary bilet sprawił, że przeniosłam się wspomnieniami do tamtego dnia. Wybraliśmy się do wesołego miasteczka całą rodziną, z wyjątkiem ojca. Kupowaliśmy watę cukrową, popcorn, mój mąż ustrzelił Karolince jakąś maskotkę. I wtedy matka wpadła na pomysł z karuzelą.

– Chodźcie, kupiłam coś dla wszystkich – oznajmiła, pokazując bilety, które trzymała w dłoni niczym karty do gry.

– Nie ma mowy. Nigdzie nie idziemy – odparłam, choć Karolina już wyciągnęła dłoń w kierunku babci.

– Pozwól chociaż jej. – Matka popatrzyła na mnie, a Karolinie wręczyła bilet, na co ta zareagowała entuzjastycznym śmiechem.

– Uważam, że ty również nie powinnaś tam iść – odrzekłam, dodając: – To w twoim wieku nierozsądne.

Wyjęłam z dłoni córki bilet i oddałam mamie. Moja córka i mama były do siebie pod pewnymi względami bardzo podobne. Nie chodziło wyłącznie o wygląd, Karolina odziedziczyła po babci między innymi ten sam kolor oczu, ale podobieństwo objawiało się również w charakterze. Obie zdawały się mieć tę samą skłonność do ryzyka.

– Nie bój się. Wszystko na pewno jest na bieżąco przeglądane. – Mama starała się mnie uspokoić.

– Wojtek, pomóż mi – zrezygnowana zwróciłam się do męża, który wydawał się niezainteresowany sytuacją.

– Ja na pewno nie idę – powiedział. – A ty? – zapytał naszego syna, na co Paweł zareagował przeczącym ruchem głowy, oznaczającym, że też nigdzie się nie wybiera. Był w tym podobny do mnie, również nie lubił niebezpiecznych aktywności.

Pozostała więc matka i Karolinka. O ile nad córką miałam jeszcze jakąś władzę – mimo że po mojej odmowie trochę się nadąsała, ale ostatecznie została przy mnie – tak mamie nie mogłam niczego zakazać.

– Będzie dobrze – powiedziała, z żalem chowając pozostałe bilety.

Przytrzymałam ją za dłoń. W tym geście była jeszcze jakaś nadzieja, że ją powstrzymam, ale także lęk o nią. Zgoda, może wszystko ma aktualne przeglądy, ale przecież bez względu na to wypadki w wesołych miasteczkach się zdarzają. W tamtym momencie nie potrafiłam sobie wyobrazić życia bez matki. Nie chciałam zostać opuszczona, nie przez nią. Ale ona wyrwała swoją dłoń z mojej i pospieszyła w kierunku diabelskiego młyna, bojąc się wyłącznie o to, że ruszy bez niej.

Już od samego patrzenia na wirującą karuzelę robiło mi się niedobrze, a gdy będący na niej ludzie wydawali okrzyki przerażenia, prawie krzyczałam razem z nimi. To były jedne z najgorszych chwil w moim życiu. Bałam się przede wszystkim o siebie, muszę się do tego przyznać. Strach o mamę, o to, że może się jej coś stać, był podyktowany głównie tym, że nie wiedziałam, czy będę potrafiła funkcjonować bez niej.

Na szczęście karuzela zatrzymała się, mama z niej zeszła i zapomniałam o wszystkim aż do momentu, gdy znalazłam ten bilet w jej portfelu.

Rzeczy pozostawione przez zmarłą osobę przywołują wspomnienia bardziej, niż gdy należą do żywego człowieka. Bo przecież gdyby mama żyła i ten bilet przez przypadek wypadłby jej z torebki, spojrzałybyśmy tylko na niego, może uśmiechnęłybyśmy się do siebie na wspomnienie jej szalonego pomysłu oraz mojego strachu i szybko byśmy o tym zapomniały. Tymczasem po jej śmierci obracałam bilet w dłoni i starałam się sobie przypomnieć, czy w tamtym dniu stało się coś, co mogło zwiastować przyszłe wydarzenia. Może sam fakt, że zapragnęła wsiąść na karuzelę, coś znaczył? Albo nerwowo zapalony papieros, kiedy z niej zeszła? Czyżby już wtedy wiedziała, że za rok, nawet jeśli w mieście pojawi się wesołe miasteczko, to ona już na karuzelę nie wejdzie? Wiele niewiadomych… Tak jak jej choroba. Wspominała o permanentnym zmęczeniu, ale nawet nie wiedzieliśmy, że poszła do lekarza, a ten z pewnością rozpoznał cukrzycę, skoro przepisał jej tabletki.

Dlatego kiedy pospiesznie kompletowaliśmy mamie rzeczy potrzebne do szpitala, wrzuciłam do torebki także jej leki. Jedne przedmioty po zmarłym przywołują wspomnienia, inne okazują się zagadką, jak ten koc, który wrócił ze szpitala. Ale jeszcze bardziej tajemnicze bywają rzeczy, które nie wróciły z nieboszczykiem. Przetrząsnęłam całą torebkę i nigdzie nie znalazłam opakowania z lekami mamy. Na pewno ich jej nie podano, mama straciwszy przytomność w domu, już jej nie odzyskała, wszelkie medykamenty wstrzykiwano jej potem dożylnie, teoretycznie więc tabletki powinny być w jej torebce. Przez dłuższy czas nie dawało mi to spokoju, aż przyjęłam zwyczajnie do wiadomości, że z pewnością w szpitalu je wyrzucono. Oznaczałoby to, że ktoś przeglądał jej rzeczy osobiste. To chyba nie powinno mieć miejsca. Ale skoro rzeczy wróciły w tym niestosownym czarnym worku, to czy fakt grzebania w torebce powinien mnie dziwić?

Po śmierci matki wszyscy funkcjonowaliśmy jak po zastrzyku adrenaliny. Był czas na płacz, ale nie na refleksję, pogrążeni w smutku, niewiele myśleliśmy, odnajdując pewne ukojenie w działaniu i wypełnianiu obowiązków związanych z pogrzebem. Nawet ojciec, dowiedziawszy się o śmierci mamy, płacząc, przytomnie sięgnął po telefon i zadzwonił, gdzie trzeba. Wojtek zajął się księdzem oraz firmą pogrzebową, a ja zaczęłam obdzwaniać bliskich i dalekich członków rodziny oraz znajomych, słowem, wszystkich, których uznałam za osoby pragnące dowiedzieć się o śmierci matki.

Zawsze wydawało mi się, że rozpacz po stracie bliskiej osoby paraliżuje, pogrzeb pamięta się jak przez mgłę, a wszelkie formalności załatwiają inni, którzy mają do tego głowę. Nic bardziej mylnego. A przynajmniej w naszej rodzinie od razu przystąpiliśmy do działania, jakbyśmy chcieli już mieć to wszystko za sobą. Na trzeźwo i metodycznie wykonywaliśmy wszelkie czynności. Prawdopodobnie pogrzeb odbyłby się znacznie szybciej, może nawet kolejnego dnia, ale sekcja zwłok pokrzyżowała nam plany. Ciało mamy pozostało w kostnicy przez kilka dni i cały weekend, aż do momentu, gdy lekarz mógł wykonać sekcję. Czekaliśmy na jej wyniki w napięciu, pragnąc, aby to wszystko się już skończyło. To zawieszenie, oczekiwanie… To było najgorsze. Muszę przyznać, że walczyły we mnie dwa sprzeczne uczucia – chciałam, aby mama wreszcie została pochowana, bo to stanowiłoby pewne zamknięcie, liczyłam, że po tym wszystkim poczuję spokój, ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że dopóki pogrzeb nie stał się faktem, wciąż mam matkę.

Teraz, po kilku miesiącach od jej śmierci, przychodzi czas na refleksję. Czasami siadamy wieczorem z Wojtkiem na kanapie, przykrywamy się miękkim kocem i zastanawiamy się, czy wszystko mogło potoczyć się inaczej. Ogrzewając dłonie o powierzchnię kubków z herbatą, wdychając aromatyczny zapach i upijając na zmianę łyk ciemnego naparu, wspominamy wydarzenia z ostatnich miesięcy.

Myślę, że podobnie ma ojciec, kiedy o określonej godzinie przynoszę mu kolację do pokoju. Wcześniej pytam, czy naszykował porcję wieczornych leków.

– To nie tak miało być – mówi czasami, a ja przyznaję mu rację.

Nie tak miało być, bo śmierć mamy przyszła nagle, w momencie, kiedy myśleliśmy, że nasza rodzina już wystarczająco została doświadczona. Bowiem na kilka miesięcy przed śmiercią mamy wydarzyło się coś, co sprawiło, że moje serce obróciło się w kamień. Zniknęła nasza córka Karolina.