Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Historia dwójki nastolatków, których połączyła nieneurotypowość
Tilly Twomley desperacko pragnie zmiany. Mimo problemów związanych z ADHD zdołała skończyć liceum, ale dręczy ją poczucie wypalenia i marzy o tym, by zacząć wszystko od nowa. Staż w start-upie idealnej starszej siostry nie jest co prawda jej wymarzonym zajęciem na lato, ale związana z nim podróż po Europie to doskonała okazja do snucia planów na przyszłość. Jest tylko jeden problem: Tilly nie ma pojęcia, czego tak naprawdę pragnie.
Oliver Clark za to doskonale wie, czego chce. I choć autyzm często utrudniał mu relacje z ludźmi, dzięki miłości do teorii kolorów i projektowania czuje głęboką więź z otaczającym go światem. Ma też wszystko, co jest mu potrzebne do szczęścia: najlepszych przyjaciół, siostrę, która go rozumie i miejsce w prestiżowym programie projektowym, a do tego zaczyna letni staż, który idealnie dopełni jego CV. Wszystko idzie zgodnie z planem. Do czasu katastrofalnego lotu i kłopotów, za które winić może jedynie niezwykle irytującą współpasażerkę. Na domiar złego okazuje się, że całe lato musi spędzić w towarzystwie dziewczyny, która jest jego absolutnym przeciwieństwem i… do której zaczyna żywić trudne do nazwania uczucia.
Gdy tych dwoje zbliża się do siebie, odkrywają, że nie wszystko można zaplanować – i że najlepsze chwile w życiu po prostu się zdarzają.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Rozdział 1
Tilly
– Tilly, jesteś pewna, że zabrałaś wystarczająco dużo majtek?
Wpatruję się w bieliźnianą hałdę wciśniętą w moją walizkę. Czy trzydzieści dziewięć par wystarczy? A jeśli się posikam albo narobię w majtki i będę to robić kilka razy dziennie przez następne trzy miesiące? Co, jeśli zniszczę bieliznę i zamiast porządnych gaci zostaną mi pozbawione kroku szmatki, a Europę nawiedzi akurat nagły kryzys bieliźniany?
– Nie można być za bardzo przygotowanym – mówię i wyławiam z szuflady ostatnie pary majtek. Próbuję upchnąć je w kieszeniach walizki, ale bez rozrywania szwów by nie weszły, więc ostatecznie układam je na spakowanych wcześniej sześciu paczkach tamponów. Rozmiar super plus, bo niczego nie robię na pół gwizdka.
– Grzeczna dziewczynka – chwali mnie mama, uśmiechając się, jakbym właśnie wymyśliła sposób na rozwiązanie problemu głodu na świecie. – Będą z ciebie ludzie.
Jej spojrzenie i słowa budzą ostrą falę wstydu i rozdrażnienia, która igiełkami irytacji płynie mi po skórze. Odwracam się i wpełzam do szafy, udając, że szukam tenisówek, podczas gdy tak naprawdę przełykam pełen frustracji wrzask, który chce się wyrwać z mojego gardła.
Właśnie takie chwile potwierdzają moje przekonanie, że rozpaczliwie potrzebuję zmienić coś w swoim życiu. Że potrzebuję wydostać się z tego domu. Że potrzebuję wyrwać się ze szponów matki. Że potrzebuję się wynieść z Cleveland.
Powodem, dla którego się pakuję, jest moja wielka ucieczka.
O ile sponsorowany przez rodziców wyjazd do Europy, podczas którego będę skromną stażystką mojej siostry, można nazwać ucieczką. Lepiej powstrzymajmy się od rozważań nad semantyką.
– Wpisałaś daty naszych rozmów do kalendarza? – pyta mama tym swoim niemal obojętnym tonem, który oznacza, że oczekuje potwierdzenia, że zapomniałam, i że jest przygotowana na rozczarowanie, ale nie będzie zaskoczona, gdy okaże się, że miała rację.
– Oczywiście – kłamię. To naprawdę trudne zmusić się do zrobienia czegoś, czego bardzo, ale to bardzo nie chcę robić. A zaplanowane telefony do rodziców są na mojej liście wręcz niewiarygodnie wysoko.
Ta podróż to połączenie prezentu na zakończenie szkoły i urodzinowego z na tyle solidnym zabezpieczeniem, by rodzice się na nią zgodzili. Oni płacą za przelot, a w zamian ja przez trzy miesiące będę podróżować po Europie z moją siostrą, Moną, która rozbudowuje swój start-up. Pod koniec podróży mama planuje spotkać się ze mną w Londynie, skąd zabierze mnie do domu… niezależnie od moich protestów.
Nie obeszło się bez kilku dodatkowych kruczków, jak te nieszczęsne cotygodniowe rozmowy z rodzicami, podczas których będę mogła się pochwalić, jak szalenie mnie ta podróż ubogaciła, jak wiele się podczas niej nauczyłam, bla, bla, bla…
Poza tym formalnie będę stażystką Mony, ale myślę, że to stanowisko istnieje tylko dla spokoju ducha taty i jego marzenia (czytaj: napędzanego kapitalizmem koszmaru), by ujrzeć obie córki jako potężne biznesowe potentatki.
– Kazałam Monie ustawić na telefonie alarm i przypominać ci o wzięciu leków. Ja też będę ci wysyłać wiadomości, żebyś nie zapomniała. – Słowa mamy przemykają mi między żebrami i wbijają się w miękką tkankę pod spodem.
– Mamo, będę pamiętać – mamroczę, czując, jak rumieniec rozpala mi policzki. Problem polega na tym, że mam zwyczaj zapominać zażyć tę tableteczkę, która ma mi pomóc nie zapominać. Jeden z najwspanialszych żartów ADHD. Ale też nie chcę, żeby mama angażowała moją doskonałą starszą siostrę w swoją nieustającą misję, przez którą czuję się bezradna jak dwulatka.
– Jeszcze jedno, Tilly. Bądź tak miła i słuchaj Mony. Obie wiemy, że masz tendencje do znikania Bóg wie gdzie i robienia Bóg wie czego albo zapominania o całym świecie, bo wpatrujesz się w ten swój laptop, ale pamiętaj, że ona radzi sobie lepiej niż ty, a przecież celem tej podróży jest wzbogacenie cię o trochę życiowego doświadczenia. Nie chcemy przecież żadnych scen…
Tutaj się wyłączam.
Wciąż odwrócona do niej plecami, zaciskam mocno powieki, zwijam dłonie w pięści i przygryzam dolną wargę, żeby stłumić wzbierające emocje. Niedługo wyjeżdżam.
Koniec z ostrożnymi, pełnymi rozczarowania westchnieniami, gdy o czymś zapomnę. Koniec z pełnymi znużenia spojrzeniami – potwierdzeniem wspólnie niesionego brzemienia – wymienianymi przez mamę i tatę, gdy się przeładuję i emocje wyleją się ze mnie z siłą, choć bez piękna wodospadu. Koniec z porównywaniem moich wad i ciągłych porażek z niekończącym się pasmem sukcesów doskonałej Mony.
Mona jest ode mnie starsza o pięć lat i kiedyś byłyśmy sobie bardzo bliskie. Najlepsze przyjaciółki. Ale potem wyjechała do Yale i nic już nie było takie samo. Beztroskę i zwiewne sukienki zamieniła na garnitury i więcej swetrów z łatami na łokciach, niż ktokolwiek potrzebowałby przez całe życie. Z każdą wizytą w domu, z każdą przerwą w zajęciach, z każdym kolejnym świętem się zmieniała. Była mniej pogodna. Była zbyt poważna.
Zamiast fangirlować ze mną Supernaturala czy Doctora Who, dyskutowała z tatą na temat trendów rynkowych. Plotkowała o sąsiadach z mamą. Mama mówiła, że stała się prawdziwą jankeską. Ja uważałam, że stała się nadętą snobką.
I jakby studiowania w college’u Ivy League (połączonego, jakżeby inaczej, z przyspieszonym programem MBA, dobijcie mnie) było jej mało, już wtedy, we współpracy z jakąś genialną inżynierką biznesmenką o imieniu Amina, założyła własną firmę. Duet ten opracował elegancką, przyjazną dla środowiska, organiczną, nietoksyczną (tu wstaw kolejne modne słowo) markę lakierów do paznokci – a nie, przepraszam, markę oferującą luksusowy lacquer, ponieważ najwyraźniej słowo „lakier” nie jest wystarczająco wyrafinowane.
W zeszłym roku, po ukończeniu studiów i zdobyciu kapitału początkowego z wygranej w jakiejś wysoce konkurencyjnej rywalizacji kobiet w biznesie (o czym tata po prostu nie może przestać mówić), Mona przeniosła się do Londynu, skąd pochodzi Amina, i od tego czasu ich duet właśnie tam rozbudowuje swoją firmę.
Nazwały ją Ruhe, co jest niemieckim słowem (którego tak właściwie nie da się przetłumaczyć na angielski) oznaczającym że nic z tego, co cię otacza, ci nie przeszkadza. Jestem pewna, że przeczytała to na BuzzFeed w jakimś artykule pełnym interesujących obcych słów i kompletnie pozbawionym ich tłumaczeń. Jeszcze raz: dobijcie mnie.
Biorąc pod uwagę, jaką cześć oddają dokonaniom Mony, rodzice spokojnie mogliby postawić jej ołtarzyk pośrodku salonu.
– Och, Tilly, nie denerwuj się. Nie krytykuję cię przecież – mówi mama i podchodzi do szafy, w której wciąż tkwię, zwrócona do niej skulonymi, krągłymi jak żółwia skorupa plecami. Gładzi mnie lekko między łopatkami. Odruchowo napinam mięśnie. – Wiesz, że te problemy to wina ADHD, nie twoja. – Mówi o mojej chorobie, jakby to była osobna istota, niezależna ode mnie, jakiś pasożyt, który wpił się w mój system nerwowy i przejmując dowodzenie, zmienił mnie nie do poznania. – Doktor Alverez ostrzegał, że to może powodować impulsywność. Lekkomyślność. Po prostu chciałabym, żebyś była tego świadoma i mogła to przezwyciężyć – mówi, wciąż głaszcząc mnie po plecach, przez co drżę, a moje ramiona pokrywają się gęsią skórką. Nie lubię delikatnego dotyku.
Chcę krzyczeć. Wybuchnąć. Zawołać: „Mamo, przestań! Po prostu przestań! Przestań wyliczać rzeczy, które chcesz we mnie zmienić, i przestań za nie winić moją diagnozę!”.
ADHD mnie nie zmieniło – wbrew temu, co myśli mama. Jestem sobą. To niepodważalna i prosta prawda o tym, kim jestem. Jak to, że mam czarne włosy i szare oczy, i że na nosie mam garbek. Jest tak samo wpisane w moje DNA, prawdopodobnie tuż pomiędzy genem nieuleczalnej romantyczki a allelem odpowiedzialnym za rubaszne poczucie humoru. Jest wpisane w to, kim jestem. To nie choroba, którą trzeba wyleczyć.
Pochylam się, uciekam przed jej dotykiem, po czym wstaję z dziwnym piruetem i wykopem godnym tancerki nowoczesnej. Kieruję się w stronę drzwi.
– Co robisz? – Mama siedzi na podłodze ze ściągniętymi brwiami i patrzy na mnie zdezorientowana.
– Tańczę z radości – kłamię ponownie. – Po prostu cieszę się na ten wyjazd – dodaję, wychodząc na korytarz. – I chcę coś przekąsić.
Nie przerywam tego improwizowanego tańca nawet na schodach, podczas gdy w pokoju mama odnotowuje kolejny przejaw mojego nieprzewidywalnego zachowania. Nie ma pojęcia, że wiem o notesie pełnym udokumentowanych przypadków przedstawianych później doktorowi Alverezowi na spotkaniach, na które umawiała się beze mnie.
Nienawidzę tego notesu.
Ale mam tendencję do robienia czasem takich dziwnych rzeczy. Kiedy emocje wzbierają i przytłaczają mnie, paląc mi styki, póki nie zacznę czuć, że pękają, robię coś z ciałem, coś gwałtownego. To świetne uczucie. Ruszać się. Wyrzucić to z siebie.
Wiem, że mama uważa to za dziwaczne, za jakiś błąd w oprogramowaniu, ale przestałam się starać to ukrywać.
Może jeśli będę sobą wystarczająco długo, odpuści. I wtedy będę mogła po prostu być.
Rozdział 2
Tilly
– Wiemy, że dla ciebie ten wyjazd to wakacje, ale pamiętaj, jedziesz tam, żeby pomóc Monie i uczyć się od niej podstaw biznesu. Chciałbym też, żebyś czas wolny poświęciła na dalszą edukację i samodoskonalenie – mówi tata, ostrożnie zmieniając pas w drodze na lotnisko. – Naucz się wszystkiego o historii miejsc, które odwiedzisz. Odrobina obycia nie zaszkodzi.
Historia. Jasne. Ponieważ ostatnie dwanaście lat edukacji w szkole publicznej nie było wystarczająco europocentryczne. Jakże brutalnie zostałam ograbiona.
– Zapisuj wszystko! – Mama odwraca się do mnie z uśmiechem. – Nie chciałabyś przecież niczego zapomnieć.
Uśmiecham się. Naprawdę. Szczerze. Po raz pierwszy mówi o moim pisaniu, jakby to była dobra rzecz. Lubię się bawić słowami, nadawać kształty literami tak długo, aż udaje mi się zwerbalizować uczucia. Wypełniłam myślami setki zeszytów, zatracając się w kremowych stronach poprzecinanych liniami. Ku przerażeniu mamy, która (częściej, niż chciałabym to przyznać) nakrywała mnie o drugiej nad ranem pochyloną nad pamiętnikiem z ciężkimi powiekami, zmęczonymi oczami i palcami poplamionymi atramentem, gdy zapełniałam strony tajemnicami mego serca, a praca domowa leżała nietknięta.
– To będzie doskonały esej do college’u – kontynuuje i sięga w tył, by uścisnąć moje kolano.
Odsuwam się. Nie tym razem.
– Tak, będzie – odpowiadam, skubiąc skórki. – Dla kogoś, kto ma zamiar złożyć papiery.
Mama ściąga brwi i patrzy na mnie przez chwilę, zanim się odwróci.
– Nie jest za późno na zmianę zdania w kwestii studiów – mówi z wymuszoną swobodą. – Możesz na jesieni zacząć licencjat albo nawet już wiosną próbować dostać się do college’u. To nie tak, że nie masz żadnych opcji, Tilly. Nie mogę patrzeć, jak marnujesz swój potencjał.
– Sam dyplom już nie wystarcza – dodaje tata, łapiąc moje spojrzenie we wstecznym lusterku. – Bez odpowiedniego wykształcenia lepiej przygotuj się na trudne życie.
– Jasne. Pomińmy milczeniem kredyt studencki i całą tę mentalną gimnastykę, którą musiałabym wykonać, żeby dać radę przez to przejść – szepczę do siebie.
– Co mówiłaś?
– Że rozumiem, mamo. – Przyciskam czoło do szyby. W ciągu ostatniego roku takie pasywno-agresywne wymiany zdań zdarzały się częściej, niż mogłam zliczyć.
Nie nadaję się do college’u. I tyle.
Oceny w liceum miałam raczej średnie, ale żeby je dostać, niemal przegrzałam sobie mózg. Nie umiałam się skupić na liczbach i równaniach, regułkach i nazwiskach starych martwych białych dziadów, bo tak serio, kogo to obchodzi? Siedzenie w ławce, słuchanie monotonnego słowotoku nauczyciela czasami było niemal fizycznie bolesne. Wystarczyło, żebym na sekundę wypuściła skupienie z zaciśniętych kurczowo palców, a mój mózg zakładał rolki i odjeżdżał w siną dal hasać na zielonych pastwiskach nieistniejących światów i tańczyć wokół słów, a moje dłonie jakimś cudem nadążały za przypadkowymi pomysłami i gorączkowo przelewały je na kartki.
Nieraz się zdarzyło, że nauczyciel przyłapywał mnie na tych wędrówkach i upokarzał przed całą klasą, pytając, czy zechciałabym może dołączyć do mieszkańców tej planety i opuścić tę, na której aktualnie przebywam. Nieuchronny wybuch śmiechu, który temu towarzyszył, zawsze odczuwałam jak tysiące igiełek wbijających mi się pod skórę, uwalniających wstyd i urazę.
Szczerze mówiąc, dno i dwa metry mułu.
Tylko na angielskim miałam spokój. Zawsze potrafiłam się zatracić w cudzej twórczości. Stąd wiedziałam, że chcę zostać pisarką. Chciałam falować wraz z porównaniami i zatracać się w przenośniach. Chciałam sprawiać, żeby ludzie czuli, doświadczali, żyli historiami, które opowiadałam.
Chciałam też uniknąć pójścia w tym celu na studia.
Ale próba wyjaśnienia tego moim rodzicom powodowała reakcje bardziej dramatyczne, niż gdybym wyznała, że dla sportu kopię kocięta. Co gorsza, doskonała Mona poszła do idealnego college’u i ukończyła go jako jedna z najlepszych na roku, bla, bla, bla. Podniosła poprzeczkę tak wysoko, że nie sięgałam, choćbym nie wiem jak bardzo się starała i jak wysoko próbowała podskoczyć.
W końcu zjeżdżamy z autostrady w stronę lotniska. Gdy tylko podjeżdżamy pod terminal, wyrywam z siedzenia jak wypuszczony do parku szczeniak. Nie mogę się powstrzymać i niemal tańczę w miejscu, gdy zanurzam się w ruchu wokół mnie, w stukocie kółek walizki na chodniku, w szumie automatycznych drzwi rozsuwających się i zamykających, gdy ludzie stawiają pierwsze kroki ku nowemu celowi. To tak ekscytujące, że aż zbiera mi się na wymioty.
– Spróbuj być zorganizowana, niezależnie od hotelu, w którym się zatrzymacie. – Tata wyciąga z bagażnika moją przepakowaną walizkę i podaje mi ją. – Nie rzucaj walizki byle gdzie i nie trzymaj rzeczy rozrzuconych po pokoju, bo zostawisz coś w każdym kraju.
– Okej – odpowiadam, odbierając plecak od mamy i walizkę od taty. I nagle czuję ukłucie smutku na myśl o wyjeździe. Nieważne, jak bardzo mnie irytują, będę za nimi tęsknić.
– Zostaw Tornado Tilly w Stanach, dobrze? – prosi mama, przytulając mnie. – Nie chcemy, żebyś zgubiła coś ważnego.
I w moim baloniku pełnym radości pojawia się dziurka. Wystarczyło usłyszeć ten cudowny przydomek, żebym poczuła się nieco mniej smutna w związku z wyjazdem.
– Kocham was. – Jeszcze po całusie w policzek dla mamy i taty i odwracam się, i idę w stronę szklanych drzwi, bramy do mojej wielkiej przygody.
– Nie zgub niczego! – powtarza mama.
Przekraczam próg i w twarz uderza mnie fala zimnego klimatyzowanego powietrza.
– Niczego nie zapomnę! – wołam przez ramię i macham, zanim skieruję się do stanowiska odprawy.
Rozdział 3
Tilly
Bagażu zapomniałam przy stanowisku kontroli bezpieczeństwa.
Przysięgam, to nie moja wina, po prostu gdzieś pomiędzy ściskiem a niespuszczaniem z oka butów i plecaka, i telefonu, przy jednoczesnym uczuciu przytłoczenia chaosem lotniska i moim własnym podekscytowaniem tym wszystkim, mogłam popełnić niewielki błąd i o nim zapomnieć.
– Wypsnęła mi się! – próbuję przekonać babkę z TSA, ale ona jedynie obdarza mnie pozbawionym wyrazu spojrzeniem. – Tak sobie idę, ręce mokre, to od potu, bo, serio, czy tu zawsze jest tak gorąco? I nagle, puf, walizka mi się wymknęła i nie wiem, czy lotnisko jest na wzgórzu, czy co, ale potoczyła się gdzieś tam i właśnie dlatego…
– Zostawiła ją pani na taśmie – mówi kobieta i wskazuje brodą skaner RTG.
– To… no… słyszała pani o lewitacji?
Jedynie przewraca oczami.
– Chodź ze mną.
Idę za nią. Zatrzymuje się przed wielkim metalowym stołem i rzuca na niego moją wypchaną po uszy walizkę jak kawał mięcha.
A potem robi coś niewyobrażalnego.
Zakłada lateksowe rękawiczki, otwiera walizkę i wyciąga z niej rzeczy.
Tak przed ludźmi.
Zaczyna, oczywiście, od bielizny. Nie bardzo ma inne wyjście. Wyciąga parę za parą i układa je obok mojej wściekle różowej walizki. Usypała już całkiem potężną hałdę, a ja palę się ze wstydu. Nieskończona ludzka rzeka przelewa się obok nas, rzucając rosnącemu na stole majtkowemu Everestowi niedowierzające spojrzenia.
A potem, ku mej niepowstrzymanej radości, przychodzi kolej na zapas tamponów. Wyciąga je, pudełko za pudełkiem, budując mur wokół góry Fruit of the Loom.
Po całej wieczności przekopywania się przez moje rzeczy – absolutnie niezrozumiałe jest dla mnie, jak udaje się jej zostawić wszystkie T-shirty i sukienki w walizce, podczas gdy z bielizny zbudowała latarnię morską – puszcza mnie, przestrzegając srogo przed ponownym zostawieniem bagażu bez nadzoru. To przeżycie budzi we mnie nieodparte pragnienie podróżowania już do końca życia bez bagażu.
Bramki dopadam, jakby mnie ścigało samo piekło. Wyobrażałam sobie, że na lotnisku czekają mnie zupełnie inne, bardziej wysublimowane doznania. Przerosło mnie zatrzymanie się przy restauracyjce i przepłacenie za ich dip z karczochów i szpinaku, jak by to zrobiła dorosła osoba. Bez papierowego kubka z mrożoną kawą w dłoni nie podążę ku bramce dystyngowana i wyluzowana jednocześnie. Nie przechadzam się po lotnisku, zaglądając do butików, ani nie kupuję lśniących modowych magazynów, by móc przeglądać je później w samolocie. Nie odchylam głowy w perlistym śmiechu w odpowiedzi na coś, czego wspaniały nieznajomy nie musi powtarzać.
Nie. Gdy docieram do stanowiska odprawy, jestem spocona i niemal spóźniona na lot, ponieważ, zanim się zorientowałam i zawróciłam, przez piętnaście minut galopowałam w złą stronę.
– Odetchnij, kochana – radzi kobieta sprawdzająca mój bilet i rzuca mi przerażający uśmiech. – Mamy niewielkie opóźnienie, więc zdążyłaś.
Wciąż pozbawiona tchu dziękuję jej, przeciskam się przez drzwi i pakuję do rękawa lotniczego. Kłucie w klatce piersiowej jeszcze nie ustąpiło.
Na pokładzie zachwycającym brytyjskim akcentem wita mnie olśniewająca stewardesa o ciemnoczerwonych ustach. Nie mogę powstrzymać dreszczyku na myśl o tym, że tam, dokąd zmierzam, otaczać mnie będą piękne głosy.
Przechodzę na tył samolotu, resztką sił, które zostały mi po moim lotniskowym maratonie, wciskam walizkę do schowka na bagaż podręczny i opadam na miejsce przy oknie w rzędzie dwudziestym siódmym.
Oddycham głęboko, próbując uspokoić skołatane nerwy.
I uśmiecham się.
To jest to. Chwila, która ma wszystkie chwile pod sobą. Ta jedna, która odmieni całe moje życie.
Przyciskam czoło do szyby, serce mi kołacze. Nie mogę się doczekać odlotu. Nie mogę się doczekać opuszczenia ziemi, zostawienia za sobą starego życia i problemów. Nie mogę się doczekać…
– To moje miejsce. – Radosną karuzelę myśli przecina szorstki głos z brytyjskim akcentem.
Odwracam głowę w stronę przejścia i mój wzrok pada na długie nogi odziane w eleganckie czarne spodnie.
Krzywię się, odruchowo nie dowierzając komuś, kto do samolotu zakłada nierozciągliwe spodnie. Potwór, każdy jeden z nich to potwór. Ale gdy moje oczy wędrują w górę śladem równie eleganckiej czarnej koszuli ku twarzy tak cudownej, że niemal umieram na miejscu z wrażenia, dochodzę do wniosku, że ten niezwykle przystojny nieznajomy jest wyjątkiem od reguły. Ktoś tak piękny może być tylko aniołem.
O ile aniołowie noszą czerń, mają orle nosy i żuchwy tak ostre, że można nimi zarysować szkło, oraz surowe czoła przecięte pełnymi dezaprobaty zmarszczkami. Czyli raczej upadły anioł.
– Słucham? – udaje mi się wydusić, nie spuszczając wzroku z tej przystojnej twarzy. Szczerze mówiąc, moje głupiutkie serce i umysł potrafiły wyczarować gorący romans dosłownie z każdym, kto był w wieku mniej więcej zbliżonym do mojego, ale ten chłopak… Dobra, uroczy to za mało.
Przystojniak – chwila, czy to aby na pewno będzie Przystojniak? Może Brytyjczycy powiedzieliby Ciacho? Adonis? Pan Przystojniak? W końcu mam się ukulturalniać.
Ciemnokasztanowa grzywka przesłania czoło Pana Przystojniaka. Miodowe oczy są okolone gęstymi, ciemnymi rzęsami. Długie palce uderzają rytmicznie o udo, podczas gdy on wpatruje się w punkt ponad moim lewym ramieniem i powtarza:
– To moje miejsce. Zajęłaś je.
– Och. – Przygryzam dolną wargę w nadziei na zaprezentowanie się jako urocza i czarująca osoba. Przysięgłabym, że mam miejsce przy oknie. Mówiąc o przysiędze, nie mam na myśli tego, że sprawdziłam, ale że tak założyłam, bo jaki sens ma lot, jeśli nie można zatracić się w chmurach i marzeniach? – Możemy się zamienić? – pytam. – Naprawdę mi zależy na tym miejscu.
Pan Przystojniak zerka na mnie przelotnie i niemal od razu wraca do wpatrywania się w punkt nad moim ramieniem.
– Nie. – Chwila ciszy. – Nie, dziękuję.
Mrugam zdumiona. No tak… to by było na tyle, jak sądzę. Super. Super, super, super. Fantastyczny humorzasty chłopak nie zamierza współpracować w kwestii zamiany miejsc i jest w tym raczej nieprzejednany, czym totalnie morduje zajebisty klimat tej podróży, a w dodatku przez najbliższe dziesięć godzin będę obok niego siedzieć. Nie no, fantastycznie.
Gramolę się na sąsiedni fotel, ciągnąc za sobą plecak i zaczepiając go dosłownie o każdy możliwy i niemożliwy wystający element. Próbuję się wpasować w swoje siedzenie i umożliwić Panu Przystojniakowi przejście, ale on wciąż czeka, wciąż stukając palcami.
Po wieczności wypełnionej jedynie niezręcznym staniem każde z nas macha, dając tej drugiej osobie znać, że może się ruszyć – on na swoje miejsce, ja do przejścia między rzędami. I chyba nas te gesty zaskakują, bo kiedy ruszamy, przypominamy dziobiące powietrze kurczaki.
Jego oczy się rozszerzają, jakby stanął naprzeciw dzikiego kota, a ja się krzywię, podczas gdy zażenowanie rozpala mi policzki. Wyrywam do przejścia, żeby zrobić mu miejsce, a Pan Przystojniak w tej samej chwili próbuje przejść na swój fotel.
I wtedy walę czołem w tę idiotyczną, kwadratową szczękę.
– Arghhh – wyrywa mu się i szarpie głową w tył.
Kolana się pode mną uginają i opadam na siedzenie przy przejściu, chwytając się za czoło.
Boli tak cholernie, że chyba rozłupał mi czaszkę tą swoją szczeną.
Mam wrażenie, jakby w samolocie zapadła cisza, mrożąc moment, gdy głowa pulsuje mi bólem, a Pan Przystojniak pochyla się nade mną zdjęty niewątpliwym, jak sobie to wyobrażam, przerażeniem.
W końcu przepycha się obok mnie, składając te swoje zbyt długie kończyny przed siedzeniem, a czarny plecak u stóp. Odwraca się ode mnie nieznacznie; oboje wciąż jeszcze jesteśmy poruszeni tym zamieszaniem.
– Serio bolało – odzywa się w końcu. Masuje szczękę i krzywiąc się, wygląda przez okno.
Gapię się na niego, nie wierząc własnym uszom. Jakby to była moja wina.
– Doprawdy? Bo moja głowa ma się wręcz wyśmienicie – odgryzam się. – Dzięki za troskę.
Obraca się do mnie i mruga, jakby kompletnie zapomniał o moim istnieniu. Na widok rumieńca na jego policzkach i zawstydzonego spojrzenia odczuwam małą satysfakcję.
– Wygląda na to, że będziesz miała guza – mówi, ściągając brwi, gdy pochyla się w moją stronę, by przyjrzeć się mojemu czołu. – Powinnaś przyłożyć lód – dodaje rzeczowo i prostuje się. Kiwa leciutko głową, jakby właśnie znalazł rozwiązanie dla wszystkich moich problemów, i odwraca się do okna.
Teraz to szczęka nie tylko mi opadła, ale i przebiła się przez podłogę samolotu.
Co to, do jasnej cholery, ma znaczyć? Nokautuje mnie tą swoją kwadratową, przewspaniałą szczęką i każe przyłożyć lód? Nawet nie spytał, czy nic mi nie jest. Pan Przystojniak? Raczej Przystojny dupek. Albo… koleś. Albo dowolne inne słowo, które oznacza buraka.
Zirytowana, zaplatam ręce na piersiach i wpatruję się w siatkę pęknięć na sztucznej skórze fotela przede mną.
Może to przeczucie, może przepowiednia, ale mam wrażenie, że zapowiada się naprawdę długi lot.
Rozdział 4
Oliver
Czuję na sobie wzrok mojej osobliwej współpasażerki. Zawsze wiem, kiedy ludzie na mnie patrzą – i najczęściej ich spojrzenia są koszmarnie niewygodne. Kontakt wzrokowy nie sprawia mi problemu zaledwie przy garstce osób, jak moje mamy czy siostra, czy tych kilkoro ludzi, z którymi udało mi się zbudować komfortową relację. W większości wypadków jednak skrzyżowanie spojrzeń z nieznajomym jest przeżyciem tak intensywnym, że budzi pełzające pod skórą robaki i czuję, jakby wysysało mi duszę.
Nauczyciele próbowali nauczyć mnie patrzenia im w oczy, twierdząc, że to doskonałe ćwiczenie, które rozszerzy mój zakres kompetencji społecznych, ale zwykle kończyło się to tak samo – płakałem, zaciskałem kurczowo powieki i przyciskałem ręce do piersi, jakby serce miało mi się z niej wyrwać.
Gdy mama i Mãe się o tym dowiedziały, szybko się to skończyło.
– Nie mają prawa zmuszać cię do czegoś, co sprawia ci dyskomfort, żeby wpasować cię w wymyślone przez nich ramy tego, co wypada – powiedziała Mãe, trzymając moją twarz w dłoniach. – Nie musisz patrzeć na to, na co nie chcesz, amorzinho1 – dodała, całując mnie w policzek. Choć z Lizbony do Londynu przeniosła się lata temu, po czułe słówka najchętniej i najbardziej gorliwie sięgała do portugalskiego właśnie.
I tak, posłuszny radom Mãe, unikam kontaktu wzrokowego. I okazuje się, że kontakt z ludźmi nie jest aż tak niedogodny.
Na pokładzie kłębią się ludzie, a ja nie odrywam wzroku od tego, co za oknem. Opuszczam Cleveland ze smutkiem. O ile przed podróżą miałem wątpliwości co do tego, co może mi zaoferować Ohio, to te dwa tygodnie stażu w Cleveland Museum of Art pod okiem kustoszy i projektantów wystaw były niesamowite.
Gdy zaczynamy kołować, szum maszynerii samolotu się wzmaga i zgrzytam zębami. To najgorszy etap podróży. Nie mam pojęcia, jak neurotypowi z taką łatwością ignorują biały szum elektroniki w samolotach, kuchniach, dosłownie wszędzie, podczas gdy ja mam wrażenie, że ten dysonans wgryza mi się w zakończenia nerwowe. Noga zaczyna mi podskakiwać, palce rytmicznie stukają o bok, przekuwając rozdrażnienie w ruch.
Sięgam po plecak i wyjmuję słuchawki, a gdy je zakładam i gwar cichnie, mój mózg niemal oddycha z ulgą. Wciąż słyszę statyczny szum, ale jest lepiej, więc skupiam wzrok na tym, co na zewnątrz, w spokoju sycąc oczy kolorami.
Przepytuję się z ich nazw. To mój ulubiony sposób na ukojenie poirytowanego mózgu. Wysokie słupy w dole pasa startowego to Pantone 15-1360, Skandaliczna Pomarańcza, kamizelki ludzi przemierzających asfalt w niewielkich pojazdach to 13-0630, Pewne Żółtko. Są też spokojniejsze kolory, przydymione błękity i szlachetne brązy przepływające przeze mnie kojącą równowagą.
Samolot zatacza koło i przyspiesza. Toczymy się wzdłuż pasa startowego i patrzę, jak strzępy czarnej smoły rozmywają się pięknie w szarości asfaltu.
Startujemy i jeszcze bardziej zbliżam się do okna, obserwuję, jak świat, dotąd wielki i wspaniały, staje się miękką paletą barw.
Wznosimy się wyżej i drogi zmieniają się w miniaturową sieć splecionych tętnic miasta, póki nie ustąpią plamom soczystej zieleni i złocistych brązów pól. To jeden z lepszych dni na lot, mogę napawać się krajobrazem rozpostartym pode mną niczym patchworkowa narzuta, który znika, dopiero gdy sięgamy puszystych chmur.
Zanurzamy się w ich warstwę i wszystko zalewa biel. To zawsze sprawia, że wstrzymuję dech. Być otoczonym przez to absolutne połączenie wszystkich odcieni, hipnotyzujące i paraliżujące, przez to natężenie wszystkiego, które kumuluje kolory świata w jasności i ostrości bieli.
I gdy już myślę, że zatraciliśmy się w chmurach – zagubieni w nieskończonym oceanie kolorów istniejących wszędzie naraz – wyskakujemy w olśniewający błękit. Dziś niebo to Pantone 2190. Miękki błękit. Delikatny. Przepastny. Decyduję się go polubić.
Biorę telefon i robię zdjęcie nieprzebytemu morzu nieba i miękkim westchnieniom bieli wyściełającym świat pod nami. Wrzucę je po wylądowaniu.
– Cholera, niezły masz aparat w telefonie.
Niemal wyskakuję ze skóry, gdy czyjś głos i oddech zbliżają się i ześlizgują po moim karku, wyrywając mnie z zamyślenia i rzucając na powrót w samolotową rzeczywistość. Komórka wymyka mi się z rąk i próbuję ją złapać, ale udaje mi się jedynie podbiciem posłać ją w powietrze. Lądując, uderza mnie rogiem w nos. Z jękiem zakrywam twarz rękami, mając nadzieję, że nie krwawię.
– Oż, kurde, przepraszam – panikuje moja współpasażerka. Pochyla się, żeby mi się przyjrzeć, i jeszcze bardziej narusza moje granice. – Nic ci nie jest?
Słuchawki tłumią jej słowa, ale nie mogą zagłuszyć pisku w jej głosie. Ściągam je.
– Nic mi nie jest – mruczę i mrugam, próbując się pozbyć ostrych użądleń łez na stłuczonym nosie.
– Na pewno? Bo coś trzasnęło, jak ten telefon cię walnął.
Kusi mnie, żeby jej powiedzieć o moich obawach. Boję się, że w jej towarzystwie mogę nie dotrzeć do celu bez trwałych uszczerbków na zdrowiu. Ale nie wydaje mi się, żeby było to zbyt uprzejme, więc jedynie mruczę coś niewyraźnie.
Chwila ciszy i czuję, że jej spojrzenie mnie nie opuszcza.
– Jesteś pewny, że nic ci nie jest? – szepcze. – Bo mogłabym zorganizować jakiś lód.
– Przestań mnie wypytywać, dobrze? – cedzę przez zęby, mierząc ją spojrzeniem.
Wzdryga się, jakbym ją uderzył. Mruga, a moje oczy, ku mojemu zdziwieniu, łapią jej spojrzenie. Nie nazwałbym tego kontaktem wzrokowym. Nie. To raczej… analiza. Jej tęczówki mają fascynujący odcień szarości, intensywny jak podbrzusze burzowych chmur rozjaśniane błyskami piorunów. Pantone 536, jeśli się nie mylę.
– Jak masz na imię? – pyta dziewczyna.
Udaje mi się oderwać wzrok od jej oczu i przenieść w bezpieczne miejsce, jak jej policzek.
– Oliver – odpowiadam.
Chwila ciszy.
– Oliver – powtarza, jakby smakowała je na języku. – Więc tak, Oliverze, jestem Tilly. I mam wrażenie, że nie zaczęliśmy tej podróży najlepiej.
Nic nie mówię, bo to zdecydowanie oczywiste. Cisza się przedłuża, a wraz z nią plamy czerwieni na policzkach Tilly stają się coraz wyraźniejsze. Prawdopodobnie powinienem wypełnić tę ciszę niezobowiązującą rozmową. Ale, i to dosłownie, wolałbym wylać sobie na głowę wrzącą wodę, niż marnować energię na pogaduszki.
– W każdym razie – mówi, a jej dłonie drżą i szybują w powietrzu – zdaje się, że oboje powinniśmy… eee… trzymać fason, c’nie? – Próbuje naśladować, tak mi się przynajmniej wydaje, brytyjski akcent.
– Przepraszam, co?
Ręce Tilly dotykają jej gardła, jakby próbowała zatrzymać zbliżający się słowotok. Nie udaje się. Podobnie jak naśladowanie akcentu.
– Spoko. Siemanko. Wkurwa złapałam – nie przestaje mówić, zaciągając coraz bardziej, aż zaczyna to przypominać… Cockney? Co ona, do diabła, wyczynia?
– Co ty, do diabła, wyczyniasz? – rzucam. Nie rozumiem tej rozmowy. Ani słowa. – Nie sądzę, żeby te powiedzenia znaczyły to, co myślisz, że znaczą.
Tilly rzednie mina.
– Ożeż… – wzdycha, opierając głowę na zagłówku i krzyżując ręce na piersi.
– To akurat pasuje – oznajmiam po chwili.
Mruga, odwraca się do mnie, uśmiech rozjaśnia jej twarz. Nie potrafię powstrzymać swojego. I nagle dociera do mnie, że ta osobliwa nieznajoma jest dziwnie… dopasowana. Jest kompozycją zgaszonych barw. Przykurzony róż ust. Oliwkowy odcień skóry. Mocne smugi ciemnych brwi. Różowy czubek lekko zadartego nosa. A wszystko to zwieńczone atramentową czernią włosów spiętych na czubku głowy w dwa niedbałe koczki.
Ale to, co zainteresowało mnie najbardziej, to trzy znamiona na jej lewym policzku. Widzę, że każde jest w odrobinę innym odcieniu, i chcę się im przyjrzeć bliżej, nazwać je.
Ale wiem też, że dla kogoś obcego to byłoby dziwaczne i wysoce niestosowne zachowanie, więc tłumię to pragnienie, zakładam słuchawki i odwracam się z powrotem w stronę okna.
Ciesząc się ciszą, studiuję niebo. Nasiąkam błękitem. Kolekcjonuję odcienie.
Nie mija minuta, gdy czuję stuknięcie w ramię. Odwracam się, by napotkać szeroko otwarte oczy wpatrującej się we mnie Tilly. Zdejmuję słuchawki.
– Coś się stało? – pytam.
– Masz fajne słuchawki – odpowiada.
Co się… zgadza?
– Są fajne, dzięki – mówię. – Tłumią hałas – dodaję, ponownie je zakładam i odwracam się w stronę okna.
Ledwo udaje mi się zagłębić w ciszę, gdy czuję kolejne stuknięcie w ramię.
– Tak? – pytam, unosząc słuchawki z jednej strony.
– Uch, jakbyś potrzebował skorzystać z łazienki czy coś, to daj mi znać. – Tilly wskazuje na przejście między siedzeniami. – A ja… no… się ruszę.
– Jasne. – A co innego miałaby zrobić? Barykadę?
Ze słuchawkami na uszach (znów) odwracam się (znów) w stronę okna.
I dwie sekundy później. Stuknięcie w ramię. Znów.
To będzie długi lot.
Rozdział 5
Tilly
Niespodzianka: dziesięciogodzinny lot i ADHD nie są kompatybilne. Mija piąta godzina tych tortur i czuję, że niewiele mi brakuje do całkowitej utraty mojego (nieistniejącego) wyluzowania. Zapomniałam, jak głośne są samoloty, ale w taki dziwaczny, cichy sposób. Niecichnący szum i pulsowanie splątanych odgłosów sprawiają, że się jeżę, a wszystkie części mojego ciała podskakują i drżą. To taki hałas, którego nie słyszysz, ale który wciska się pod skórę.
Po dwóch godzinach starań nawiązania rozmowy z Oliverem, co mogłoby pomóc zagłuszyć ten stłumiony gwar tła, poddaję się. Każda próba jest równie bolesna, co sprawdzanie językiem, czy ząb nadal boli.
Niech cię diabli, Panie Przystojniaku! Porozmawiaj ze mną, żeby mózg mi nie wyciekł, bo się nudzi. Do tego naprawdę jesteś przystojny i byłaby to zbrodnia przeciwko ludzkości, gdybyśmy zakończyli ten lot bez nawiązania romansu, który zaowocuje oryginalną produkcją Netflixa.
Jednakowoż nie byłam w stanie sprawić, by zdjął słuchawki na chwilę wystarczającą, by go zauroczyć i uwieść. Dosłownie i w przenośni, rzecz jasna. Udało mi się potem zdrzemnąć na godzinkę, ale teraz jestem rozdygotana i spięta, i tak znudzona, że czuję, jak mój mózg robi fikołki.
Na szczęście podają posiłek, bo umierałam już z głodu. Stewardesa podąża wzdłuż przejścia i stając przy naszym rzędzie, pyta z ciepłym uśmiechem:
– Sheperd’s pie czy cheeseburger, kochanie?
– Poproszę burgera – odpowiadam. – I sprite’a. I dodatkowy keczup, jeśli to nie kłopot.
Kiwa głową i podaje mi plastikową tacę z moim burgerem, napojem i dwoma saszetkami keczupu.
Och, słonko.
– Mogłabym dostać więcej keczupu? – Niechcący przeszkadzam jej w zapytaniu Olivera o jego wybór.
Mruga i patrzy na dwie saszetki, które już mi dała.
– Oczywiście. – Bierze z tacy i wręcza mi dodatkową saszetkę.
Jedną? Jedną dodatkową saszetkę? Mają jakieś braki w keczupie?
– Przepraszam. – Słyszę, jak mój głos podwyższa się o dwie oktawy i wydobywa ze mnie piskliwie. Dostaję wysypki na samą myśl o domaganiu się czegoś w kwestii jedzenia, ale też, jak widać, jestem absolutnie niezdolna do odpuszczenia. – Czy mogłabym dostać jeszcze kilka?
Stewardesa nie jest już tak promienna.
– Jasne… – mówi, przeciągając głoski. I podając mi JEDNĄ saszetkę. Bardzo mi przykro, że jestem potworem, który musi zatopić smak burgera i frytek w keczupie, ale aż takie skąpstwo? Kilka to co najmniej trzy, nie?
Otwieram usta, ale przerywa mi od razu:
– Poważnie? – Oczy ma wielkie jak spodki. – Jeszcze?
– Przepraszam. – Pot cieknie mi po plecach. – Po prostu… Nie wiem… Może pani dać mi większą garść? Albo… miseczkę? Wiem, że to strasznie dużo keczupu, ale… czy są jakieś konkretne zasady co do ilości? Mam dopłacić za kolejne? Przepraszam za ten kłopot. Ja po prostu…
Łapie dwie saszetki i kładzie je na mojej tacy.
– Tyle wystarczy? – pyta, a jej akcent wydaje się pogłębiać z każdym rzuconym mi krzywym spojrzeniem. Czy ja naprawdę na nie zasłużyłam? Jasne, proszę o jakąś tonę z kopką keczupu, ale tak poważnie, kogo to obchodzi? Wszystko to skłębia się w zakłopotanie, które ciepłą czerwienią wypływa mi na policzki.
Kiwam głową.
– Dziękuję – szepczę.
– A pan? – Stewardesa patrzy na Olivera, który z przekrzywioną na bok głową obserwuje całą scenę.
Oliver mruga.
– Ja też poproszę o burgera – odpowiada.
– Dodatkowy keczup też podać? – pyta stewardesa z ledwo maskowanym sarkazmem.
Wygląda na to, że Oliver poważnie zastanawia się nad odpowiedzią.
– Nie będziesz miała nic przeciwko, jeśli wezmę jeden lub dwa? – pyta mnie w końcu.
Zamieram, gotowa obrazić się z powodu tej absurdalnie wyolbrzymionej kwestii keczupowej, ale dociera do mnie, że on nie kpi. On naprawdę szczerze pyta.
Potakuję, podaję mu garść jasnoczerwonych saszetek i się garbię.
Kiedy Strażniczka Keczupu wreszcie nas mija, prostuję się, gotowa wbić zęby w jedzenie. Otwieram saszetkę za saszetką i wyciskam ich zawartość na burgera i frytki.
Biorę porządny kęs, zadowolona, że mam co robić.
Jedzenie czasem bywa hobby. Jasne, potrzebuję jedzenia, żeby żyć, ale poza tym to jest fajne. Kiedy jem, mam na czym się skupić, moje rozbiegane myśli się uspokajają. Próbowałam przemycać do klasy jakieś przekąski, żeby się nie rozpraszać, ale nauczycielom zawsze to przeszkadzało. Jakbym co najmniej robiła striptiz na środku sali, tak ich oburzał kawałek marchewki.
Burger jest nieco obrzydliwy, z obślizgłą nutą tłuszczu przypominającą, że istnieje ryzyko wymiotów, więc dodaję jeszcze jedną saszetkę keczupu, żeby jakoś ułatwić sobie przełykanie.
Następnemu kęsowi towarzyszy mokre plaśnięcie, po którym coś spada mi na dekolt. Zaciskam powieki i modlę się, żeby to nie było to, o czym myślę.
Otwieram ostrożnie oko i – oczywiście – wielki kleks keczupu spływa mi po piersi, zostawiając na białym T-shircie wściekle czerwoną ścieżkę.
Wydaję z siebie wrzask godny Moiry Rose2, niemal zrzucając na podłogę tacę z jedzeniem. Nagły hałas powoduje, że Oliver podskakuje na siedzeniu obok, a ja odwracam się od niego, jakby to mogło ukryć krwawą koszulkę.
– Ożeż, kur… – warczę, sięgając po najcieńszą chusteczkę świata, po czym moczę ją w spricie. Dorośli tak robią, prawda? Zanurzają róg chusteczki w niebarwionym napoju i dawaj, szorować plamę? Kłopot w tym, że ta masa keczupu, która wylądowała mi na dekolcie, zmienia się w czerwone błoto wtapiające się w tkaninę.
– Ja pierdolę – klnę, bo chusteczka rozpuściła mi się w dłoni. Zdesperowana patrzę na Olivera. W jego utkwionych we mnie oczach jest groza, coś, do czego już przywykłam, choć znamy się zaledwie od kilku godzin. – Mogę wziąć twoją? – pytam i nie czekając na odpowiedź, sięgam po opakowanie i otwieram je zębami. Już chcę zanurzyć róg chusteczki w spricie, ale turbulencje zarzucają samolotem i moją ręką, w której trzymam kubek, i jego zawartość (a także burgera i milion saszetek keczupu oraz jakimś cudem udaje mi się zagarnąć przestrzeń Olivera, więc jego rzeczy dołączają) rozlewa się na nas oboje.
– Jezu! – Oliver zrywa się na równe nogi, zahaczając kolanami o półeczkę, na której rozłożył tacę z jedzeniem, i uderzając głową w sufit. Ciemny, mokry ślad po napoju rozlewa się na jego koszulę i krocze, a ja jedynie wpatruję się w to bezradnie, jakbym patrzyła na wykolejający się pociąg. – Przepraszam – cedzi ponuro, przeciskając się nade mną. Kiedy już się rozplątuje, sięga na swoje siedzenie po plecak, przypadkowo uderzając mnie w pierś i brudząc rękaw keczupem. Potem gna wzdłuż przejścia do łazienki i zatrzaskuje drzwi z taką siłą, że słyszę ich dygotanie.
Zamieram. Czysty chaos ostatnich minut kłębi mi się w głowie jak rój rozwścieczonych os. Wtem z gardła wyrywa mi się jęk i chowam twarz w dłoniach, a keczupowa plama niczym krew rozlewa się na koszulce, która w tej chwili jest przejrzysta i oblepia mnie dokładnie.
Zastanawiam się, czy nie sięgnąć do walizki po ubrania na zmianę, ale musiałabym ponownie ukazać szerokiej publiczności swoją kolekcję majtek.
W kreskówce dymek nad moją głową wypełniłyby pogrubione wykrzykniki i agresywnie nadużywana litera K.
Kilka minut później kątem oka dostrzegam Olivera. Zerkam na jego krocze – czysty altruizm z mojej strony, chcę jedynie sprawdzić stan plamy – i dostrzegam, że przebrał się w… identyczny czarny zestaw? Może naprawdę jest pięknym Lucyferem.
Biorę głęboki wdech. To ważna chwila. Albo uznamy, że łączy nas szaleństwo, i będziemy się z tego śmiać, albo będziemy siedzieć w niezręcznej ciszy, zirytowani, jak cholernie dziwaczna jest ta cała sytuacja.
Spoglądam na niego, na to zrezygnowane spojrzenie, zmęczoną twarz. Wzdycham i wstaję, a on przeciska się obok mnie na swoje miejsce.
Czyli cisza.
Przez chwilę oboje wpatrujemy się w siedzenia przed nami, a potem dostrzegam kątem oka, że Oliver zerka na zegarek.
– Zostały cztery godziny i trzydzieści siedem minut – szepczę.
Kiwa głową.
– To chyba najdłuższy lot w moim życiu.
– Keep calm and carry on, brachu? – Raczej nie wychodzi mi ten brytyjski akcent.
Zamyka oczy bardzo powoli, jakby zbierał siły, a potem zakłada słuchawki i odwraca się ode mnie.
Rozdział 6
Oliver
Nadchodzi koniec.
Nie w apokaliptycznym znaczeniu, niezależnie od tego, ile razy podczas lotu sobie tego życzyłem, ale do lądowania zostało dziewięćdziesiąt minut. Najgorsze musiało już minąć.
– Zbliżamy się – mówi Tilly, wyciąga przed siebie ręce i rozluźnia nadgarstki. – Nie mogę się doczekać, kiedy w końcu będę mogła się ruszyć – dodaje, kręcąc się jakby dla podkreślenia swoich słów. – Jesteś z Londynu?
– Z Surrey. – Bawię się słuchawkami. – Ty, jak rozumiem, z Cleveland?
Potakuje.
– Nazywają je Londynem Midwestu. Nasz wielki czerwony Free Stamp może być autentyczną konkurencją dla Big Bena. – Wspomina o gigantycznej, wysokiej na trzynaście i pół metra figurze gumowego stempla pocztowego z napisem FREE, która stoi w jakimś parku w Cleveland. Projektantka, która miała nadzorować mój staż, pokazała mi ją podczas zwiedzania miasta. Kiedy grzecznie spytałem, co ta czerwona potworność miałaby symbolizować, nie dostałem odpowiedzi.
– Oczywiście. – Nie zaprzeczam. – Tak naprawdę w dzieciństwie miałem na ścianie plakat z tym stemplem. To z jego powodu odwiedziłem Cleveland.
Oczy Tilly się iskrzą, gdy wyłapuje sarkazm. To niepokojące. Zwykle nie przekomarzam się tak z nieznajomymi, wolę bezpieczeństwo i komfort towarzystwa osób, które znam i wiem, że mnie rozumieją.
– Mam nadzieję, że udało ci się zobaczyć, jak płonie nasza rzeka. To też ważna część kulturowego dziedzictwa Cleveland.
Mrugam z niedowierzaniem.
– Słucham?
Parska i macha ręką.
– Wybacz, to dość niszowe. Rzeka zapaliła się w latach sześćdziesiątych czy jakoś tak, a to stało się częścią grubszego problemu znanego jako Mistake on the Lake. Chyba rozsądniej byłoby nie nagłaśniać tego zdarzenia.
– Myślę, że możesz mieć rację – potakuję. – To twoja pierwsza wizyta w Wielkiej Brytanii?
Prycha z udawaną wyższością i odrzuca za ramię niewidzialny kosmyk włosów.
– Chcę cię poinformować, że jestem ukulturalnioną i bywałą w świecie kobietą. – Akcentuje to mocno przesadzonym mrugnięciem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Amorzinho (port.) – pieszczotliwe określenie, które luźno można przetłumaczyć jako „kochanie” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
Moira Rose to postać z serialu Schitt’s Creek, była gwiazda oper mydlanych, kobieta o bardzo specyficznych nawykach i zachowaniach. [wróć]