Tilly w technikolorze - Mazey Eddings - ebook + książka

Tilly w technikolorze ebook

Eddings Mazey

4,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Historia dwójki nastolatków, których połączyła nieneurotypowość

Tilly Twomley desperacko pragnie zmiany. Mimo problemów związanych z ADHD zdołała skończyć liceum, ale dręczy ją poczucie wypalenia i marzy o tym, by zacząć wszystko od nowa. Staż w start-upie idealnej starszej siostry nie jest co prawda jej wymarzonym zajęciem na lato, ale związana z nim podróż po Europie to doskonała okazja do snucia planów na przyszłość. Jest tylko jeden problem: Tilly nie ma pojęcia, czego tak naprawdę pragnie.

Oliver Clark za to doskonale wie, czego chce. I choć autyzm często utrudniał mu relacje z ludźmi, dzięki miłości do teorii kolorów i projektowania czuje głęboką więź z otaczającym go światem. Ma też wszystko, co jest mu potrzebne do szczęścia: najlepszych przyjaciół, siostrę, która go rozumie i miejsce w prestiżowym programie projektowym, a do tego zaczyna letni staż, który idealnie dopełni jego CV. Wszystko idzie zgodnie z planem. Do czasu katastrofalnego lotu i kłopotów, za które winić może jedynie niezwykle irytującą współpasażerkę. Na domiar złego okazuje się, że całe lato musi spędzić w towarzystwie dziewczyny, która jest jego absolutnym przeciwieństwem i… do której zaczyna żywić trudne do nazwania uczucia.

Gdy tych dwoje zbliża się do siebie, odkrywają, że nie wszystko można zaplanować – i że najlepsze chwile w życiu po prostu się zdarzają.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 305

Oceny
4,6 (10 ocen)
6
4
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anialewa75

Nie oderwiesz się od lektury

Fenomenalna, zabawna, pouczająca jednym słowem piękna książka!!! Polecam gorąco wszystkim!!!
00
Oktawia_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacyjna! Otworzyła mi oczy na wiele spraw!
00
AnnaPol16

Nie oderwiesz się od lektury

Zachwycająca, zabawna, cudowna, ale też pouczająca i dająca do myślenia, dawno nie czytałam tak pięknej książki, jestem nią zachwycona. A mój drugi zachwyt wzbudziła okładka - jest taka... słodka? Nie wiem czy to odpowiednie słowo żeby ją opisać, ale jak na nią patrzę to czuję się oczarowana. Uwielbiam takie książki!
00

Popularność




Roz­dział 1

Jak gumka w gaciach

Tilly

– Tilly, jesteś pewna, że zabra­łaś wystar­cza­jąco dużo maj­tek?

Wpa­truję się w bie­liź­nianą hałdę wci­śniętą w moją walizkę. Czy trzy­dzie­ści dzie­więć par wystar­czy? A jeśli się posi­kam albo naro­bię w majtki i będę to robić kilka razy dzien­nie przez następne trzy mie­siące? Co, jeśli znisz­czę bie­li­znę i zamiast porząd­nych gaci zostaną mi pozba­wione kroku szmatki, a Europę nawie­dzi aku­rat nagły kry­zys bie­liź­niany?

– Nie można być za bar­dzo przy­go­to­wa­nym – mówię i wyła­wiam z szu­flady ostat­nie pary maj­tek. Pró­buję upchnąć je w kie­sze­niach walizki, ale bez roz­ry­wa­nia szwów by nie weszły, więc osta­tecz­nie ukła­dam je na spa­ko­wa­nych wcze­śniej sze­ściu pacz­kach tam­po­nów. Roz­miar super plus, bo niczego nie robię na pół gwizdka.

– Grzeczna dziew­czynka – chwali mnie mama, uśmie­cha­jąc się, jak­bym wła­śnie wymy­śliła spo­sób na roz­wią­za­nie pro­blemu głodu na świe­cie. – Będą z cie­bie ludzie.

Jej spoj­rze­nie i słowa budzą ostrą falę wstydu i roz­draż­nie­nia, która igieł­kami iry­ta­cji pły­nie mi po skó­rze. Odwra­cam się i wpeł­zam do szafy, uda­jąc, że szu­kam teni­só­wek, pod­czas gdy tak naprawdę prze­ły­kam pełen fru­stra­cji wrzask, który chce się wyrwać z mojego gar­dła.

Wła­śnie takie chwile potwier­dzają moje prze­ko­na­nie, że roz­pacz­li­wie potrze­buję zmie­nić coś w swoim życiu. Że potrze­buję wydo­stać się z tego domu. Że potrze­buję wyrwać się ze szpo­nów matki. Że potrze­buję się wynieść z Cle­ve­land.

Powo­dem, dla któ­rego się pakuję, jest moja wielka ucieczka.

O ile spon­so­ro­wany przez rodzi­ców wyjazd do Europy, pod­czas któ­rego będę skromną sta­żystką mojej sio­stry, można nazwać ucieczką. Lepiej powstrzy­majmy się od roz­wa­żań nad seman­tyką.

– Wpi­sa­łaś daty naszych roz­mów do kalen­da­rza? – pyta mama tym swoim nie­mal obo­jęt­nym tonem, który ozna­cza, że ocze­kuje potwier­dze­nia, że zapo­mnia­łam, i że jest przy­go­to­wana na roz­cza­ro­wa­nie, ale nie będzie zasko­czona, gdy okaże się, że miała rację.

– Oczy­wi­ście – kła­mię. To naprawdę trudne zmu­sić się do zro­bie­nia cze­goś, czego bar­dzo, ale to bar­dzo nie chcę robić. A zapla­no­wane tele­fony do rodzi­ców są na mojej liście wręcz nie­wia­ry­god­nie wysoko.

Ta podróż to połą­cze­nie pre­zentu na zakoń­cze­nie szkoły i uro­dzi­no­wego z na tyle solid­nym zabez­pie­cze­niem, by rodzice się na nią zgo­dzili. Oni płacą za prze­lot, a w zamian ja przez trzy mie­siące będę podró­żo­wać po Euro­pie z moją sio­strą, Moną, która roz­bu­do­wuje swój start-up. Pod koniec podróży mama pla­nuje spo­tkać się ze mną w Lon­dy­nie, skąd zabie­rze mnie do domu… nie­za­leż­nie od moich pro­te­stów.

Nie obe­szło się bez kilku dodat­ko­wych krucz­ków, jak te nie­szczę­sne coty­go­dniowe roz­mowy z rodzi­cami, pod­czas któ­rych będę mogła się pochwa­lić, jak sza­le­nie mnie ta podróż ubo­ga­ciła, jak wiele się pod­czas niej nauczy­łam, bla, bla, bla…

Poza tym for­mal­nie będę sta­żystką Mony, ale myślę, że to sta­no­wi­sko ist­nieje tylko dla spo­koju ducha taty i jego marze­nia (czy­taj: napę­dza­nego kapi­ta­li­zmem kosz­maru), by ujrzeć obie córki jako potężne biz­ne­sowe poten­tatki.

– Kaza­łam Monie usta­wić na tele­fo­nie alarm i przy­po­mi­nać ci o wzię­ciu leków. Ja też będę ci wysy­łać wia­do­mo­ści, żebyś nie zapo­mniała. – Słowa mamy prze­my­kają mi mię­dzy żebrami i wbi­jają się w miękką tkankę pod spodem.

– Mamo, będę pamię­tać – mam­ro­czę, czu­jąc, jak rumie­niec roz­pala mi policzki. Pro­blem polega na tym, że mam zwy­czaj zapo­mi­nać zażyć tę table­teczkę, która ma mi pomóc nie zapo­mi­nać. Jeden z naj­wspa­nial­szych żar­tów ADHD. Ale też nie chcę, żeby mama anga­żo­wała moją dosko­nałą star­szą sio­strę w swoją nie­usta­jącą misję, przez którą czuję się bez­radna jak dwu­latka.

– Jesz­cze jedno, Tilly. Bądź tak miła i słu­chaj Mony. Obie wiemy, że masz ten­den­cje do zni­ka­nia Bóg wie gdzie i robie­nia Bóg wie czego albo zapo­mi­na­nia o całym świe­cie, bo wpa­tru­jesz się w ten swój lap­top, ale pamię­taj, że ona radzi sobie lepiej niż ty, a prze­cież celem tej podróży jest wzbo­ga­ce­nie cię o tro­chę życio­wego doświad­cze­nia. Nie chcemy prze­cież żad­nych scen…

Tutaj się wyłą­czam.

Wciąż odwró­cona do niej ple­cami, zaci­skam mocno powieki, zwi­jam dło­nie w pię­ści i przy­gry­zam dolną wargę, żeby stłu­mić wzbie­ra­jące emo­cje. Nie­długo wyjeż­dżam.

Koniec z ostroż­nymi, peł­nymi roz­cza­ro­wa­nia wes­tchnie­niami, gdy o czymś zapo­mnę. Koniec z peł­nymi znu­że­nia spoj­rze­niami – potwier­dze­niem wspól­nie nie­sio­nego brze­mie­nia – wymie­nia­nymi przez mamę i tatę, gdy się prze­ła­duję i emo­cje wyleją się ze mnie z siłą, choć bez piękna wodo­spadu. Koniec z porów­ny­wa­niem moich wad i cią­głych pora­żek z nie­koń­czą­cym się pasmem suk­ce­sów dosko­na­łej Mony.

Mona jest ode mnie star­sza o pięć lat i kie­dyś były­śmy sobie bar­dzo bli­skie. Naj­lep­sze przy­ja­ciółki. Ale potem wyje­chała do Yale i nic już nie było takie samo. Bez­tro­skę i zwiewne sukienki zamie­niła na gar­ni­tury i wię­cej swe­trów z łatami na łok­ciach, niż kto­kol­wiek potrze­bo­wałby przez całe życie. Z każdą wizytą w domu, z każdą prze­rwą w zaję­ciach, z każ­dym kolej­nym świę­tem się zmie­niała. Była mniej pogodna. Była zbyt poważna.

Zamiast fan­gir­lo­wać ze mną Super­na­tu­rala czy Doctora Who, dys­ku­to­wała z tatą na temat tren­dów ryn­ko­wych. Plot­ko­wała o sąsia­dach z mamą. Mama mówiła, że stała się praw­dziwą jan­ke­ską. Ja uwa­ża­łam, że stała się nadętą snobką.

I jakby stu­dio­wa­nia w col­lege’u Ivy League (połą­czo­nego, jak­żeby ina­czej, z przy­spie­szo­nym pro­gra­mem MBA, dobij­cie mnie) było jej mało, już wtedy, we współ­pracy z jakąś genialną inży­nierką biz­nes­menką o imie­niu Amina, zało­żyła wła­sną firmę. Duet ten opra­co­wał ele­gancką, przy­ja­zną dla śro­do­wi­ska, orga­niczną, nie­tok­syczną (tu wstaw kolejne modne słowo) markę lakie­rów do paznokci – a nie, prze­pra­szam, markę ofe­ru­jącą luk­su­sowy lacquer, ponie­waż naj­wy­raź­niej słowo „lakier” nie jest wystar­cza­jąco wyra­fi­no­wane.

W zeszłym roku, po ukoń­cze­niu stu­diów i zdo­by­ciu kapi­tału począt­ko­wego z wygra­nej w jakiejś wysoce kon­ku­ren­cyj­nej rywa­li­za­cji kobiet w biz­ne­sie (o czym tata po pro­stu nie może prze­stać mówić), Mona prze­nio­sła się do Lon­dynu, skąd pocho­dzi Amina, i od tego czasu ich duet wła­śnie tam roz­bu­do­wuje swoją firmę.

Nazwały ją Ruhe, co jest nie­miec­kim sło­wem (któ­rego tak wła­ści­wie nie da się prze­tłu­ma­czyć na angiel­ski) ozna­cza­ją­cym że nic z tego, co cię ota­cza, ci nie prze­szka­dza. Jestem pewna, że prze­czy­tała to na Buz­z­Feed w jakimś arty­kule peł­nym inte­re­su­ją­cych obcych słów i kom­plet­nie pozba­wio­nym ich tłu­ma­czeń. Jesz­cze raz: dobij­cie mnie.

Bio­rąc pod uwagę, jaką cześć oddają doko­na­niom Mony, rodzice spo­koj­nie mogliby posta­wić jej ołta­rzyk pośrodku salonu.

– Och, Tilly, nie dener­wuj się. Nie kry­ty­kuję cię prze­cież – mówi mama i pod­cho­dzi do szafy, w któ­rej wciąż tkwię, zwró­cona do niej sku­lo­nymi, krą­głymi jak żół­wia sko­rupa ple­cami. Gła­dzi mnie lekko mię­dzy łopat­kami. Odru­chowo napi­nam mię­śnie. – Wiesz, że te pro­blemy to wina ADHD, nie twoja. – Mówi o mojej cho­ro­bie, jakby to była osobna istota, nie­za­leżna ode mnie, jakiś paso­żyt, który wpił się w mój sys­tem ner­wowy i przej­mu­jąc dowo­dze­nie, zmie­nił mnie nie do pozna­nia. – Dok­tor Alve­rez ostrze­gał, że to może powo­do­wać impul­syw­ność. Lek­ko­myśl­ność. Po pro­stu chcia­ła­bym, żebyś była tego świa­doma i mogła to prze­zwy­cię­żyć – mówi, wciąż głasz­cząc mnie po ple­cach, przez co drżę, a moje ramiona pokry­wają się gęsią skórką. Nie lubię deli­kat­nego dotyku.

Chcę krzy­czeć. Wybuch­nąć. Zawo­łać: „Mamo, prze­stań! Po pro­stu prze­stań! Prze­stań wyli­czać rze­czy, które chcesz we mnie zmie­nić, i prze­stań za nie winić moją dia­gnozę!”.

ADHD mnie nie zmie­niło – wbrew temu, co myśli mama. Jestem sobą. To nie­pod­wa­żalna i pro­sta prawda o tym, kim jestem. Jak to, że mam czarne włosy i szare oczy, i że na nosie mam gar­bek. Jest tak samo wpi­sane w moje DNA, praw­do­po­dob­nie tuż pomię­dzy genem nie­ule­czal­nej roman­tyczki a alle­lem odpo­wie­dzial­nym za rubaszne poczu­cie humoru. Jest wpi­sane w to, kim jestem. To nie cho­roba, którą trzeba wyle­czyć.

Pochy­lam się, ucie­kam przed jej doty­kiem, po czym wstaję z dziw­nym piru­etem i wyko­pem god­nym tan­cerki nowo­cze­snej. Kie­ruję się w stronę drzwi.

– Co robisz? – Mama sie­dzi na pod­ło­dze ze ścią­gnię­tymi brwiami i patrzy na mnie zdez­o­rien­to­wana.

– Tań­czę z rado­ści – kła­mię ponow­nie. – Po pro­stu cie­szę się na ten wyjazd – dodaję, wycho­dząc na kory­tarz. – I chcę coś prze­ką­sić.

Nie prze­ry­wam tego impro­wi­zo­wa­nego tańca nawet na scho­dach, pod­czas gdy w pokoju mama odno­to­wuje kolejny prze­jaw mojego nie­prze­wi­dy­wal­nego zacho­wa­nia. Nie ma poję­cia, że wiem o note­sie peł­nym udo­ku­men­to­wa­nych przy­pad­ków przed­sta­wia­nych póź­niej dok­to­rowi Alve­re­zowi na spo­tka­niach, na które uma­wiała się beze mnie.

Nie­na­wi­dzę tego notesu.

Ale mam ten­den­cję do robie­nia cza­sem takich dziw­nych rze­czy. Kiedy emo­cje wzbie­rają i przy­tła­czają mnie, paląc mi styki, póki nie zacznę czuć, że pękają, robię coś z cia­łem, coś gwał­tow­nego. To świetne uczu­cie. Ruszać się. Wyrzu­cić to z sie­bie.

Wiem, że mama uważa to za dzi­waczne, za jakiś błąd w opro­gra­mo­wa­niu, ale prze­sta­łam się sta­rać to ukry­wać.

Może jeśli będę sobą wystar­cza­jąco długo, odpu­ści. I wtedy będę mogła po pro­stu być.

Roz­dział 2

Przyszłość? Nie, nie znam

Tilly

– Wiemy, że dla cie­bie ten wyjazd to waka­cje, ale pamię­taj, jedziesz tam, żeby pomóc Monie i uczyć się od niej pod­staw biz­nesu. Chciał­bym też, żebyś czas wolny poświę­ciła na dal­szą edu­ka­cję i samo­do­sko­na­le­nie – mówi tata, ostroż­nie zmie­nia­jąc pas w dro­dze na lot­ni­sko. – Naucz się wszyst­kiego o histo­rii miejsc, które odwie­dzisz. Odro­bina oby­cia nie zaszko­dzi.

Histo­ria. Jasne. Ponie­waż ostat­nie dwa­na­ście lat edu­ka­cji w szkole publicz­nej nie było wystar­cza­jąco euro­po­cen­tryczne. Jakże bru­tal­nie zosta­łam ogra­biona.

– Zapi­suj wszystko! – Mama odwraca się do mnie z uśmie­chem. – Nie chcia­ła­byś prze­cież niczego zapo­mnieć.

Uśmie­cham się. Naprawdę. Szcze­rze. Po raz pierw­szy mówi o moim pisa­niu, jakby to była dobra rzecz. Lubię się bawić sło­wami, nada­wać kształty lite­rami tak długo, aż udaje mi się zwer­ba­li­zo­wać uczu­cia. Wypeł­ni­łam myślami setki zeszy­tów, zatra­ca­jąc się w kre­mo­wych stro­nach poprze­ci­na­nych liniami. Ku prze­ra­że­niu mamy, która (czę­ściej, niż chcia­ła­bym to przy­znać) nakry­wała mnie o dru­giej nad ranem pochy­loną nad pamięt­ni­kiem z cięż­kimi powie­kami, zmę­czo­nymi oczami i pal­cami popla­mio­nymi atra­men­tem, gdy zapeł­nia­łam strony tajem­ni­cami mego serca, a praca domowa leżała nie­tknięta.

– To będzie dosko­nały esej do col­lege’u – kon­ty­nu­uje i sięga w tył, by uści­snąć moje kolano.

Odsu­wam się. Nie tym razem.

– Tak, będzie – odpo­wia­dam, sku­biąc skórki. – Dla kogoś, kto ma zamiar zło­żyć papiery.

Mama ściąga brwi i patrzy na mnie przez chwilę, zanim się odwróci.

– Nie jest za późno na zmianę zda­nia w kwe­stii stu­diów – mówi z wymu­szoną swo­bodą. – Możesz na jesieni zacząć licen­cjat albo nawet już wio­sną pró­bo­wać dostać się do col­lege’u. To nie tak, że nie masz żad­nych opcji, Tilly. Nie mogę patrzeć, jak mar­nu­jesz swój poten­cjał.

– Sam dyplom już nie wystar­cza – dodaje tata, łapiąc moje spoj­rze­nie we wstecz­nym lusterku. – Bez odpo­wied­niego wykształ­ce­nia lepiej przy­go­tuj się na trudne życie.

– Jasne. Pomińmy mil­cze­niem kre­dyt stu­dencki i całą tę men­talną gim­na­stykę, którą musia­ła­bym wyko­nać, żeby dać radę przez to przejść – szep­czę do sie­bie.

– Co mówi­łaś?

– Że rozu­miem, mamo. – Przy­ci­skam czoło do szyby. W ciągu ostat­niego roku takie pasywno-agre­sywne wymiany zdań zda­rzały się czę­ściej, niż mogłam zli­czyć.

Nie nadaję się do col­lege’u. I tyle.

Oceny w liceum mia­łam raczej śred­nie, ale żeby je dostać, nie­mal prze­grza­łam sobie mózg. Nie umia­łam się sku­pić na licz­bach i rów­na­niach, reguł­kach i nazwi­skach sta­rych mar­twych bia­łych dzia­dów, bo tak serio, kogo to obcho­dzi? Sie­dze­nie w ławce, słu­cha­nie mono­ton­nego sło­wo­toku nauczy­ciela cza­sami było nie­mal fizycz­nie bole­sne. Wystar­czyło, żebym na sekundę wypu­ściła sku­pie­nie z zaci­śnię­tych kur­czowo pal­ców, a mój mózg zakła­dał rolki i odjeż­dżał w siną dal hasać na zie­lo­nych pastwi­skach nie­ist­nie­ją­cych świa­tów i tań­czyć wokół słów, a moje dło­nie jakimś cudem nadą­żały za przy­pad­ko­wymi pomy­słami i gorącz­kowo prze­le­wały je na kartki.

Nie­raz się zda­rzyło, że nauczy­ciel przy­ła­py­wał mnie na tych wędrów­kach i upo­ka­rzał przed całą klasą, pyta­jąc, czy zechcia­ła­bym może dołą­czyć do miesz­kań­ców tej pla­nety i opu­ścić tę, na któ­rej aktu­al­nie prze­by­wam. Nie­uchronny wybuch śmie­chu, który temu towa­rzy­szył, zawsze odczu­wa­łam jak tysiące igie­łek wbi­ja­ją­cych mi się pod skórę, uwal­nia­ją­cych wstyd i urazę.

Szcze­rze mówiąc, dno i dwa metry mułu.

Tylko na angiel­skim mia­łam spo­kój. Zawsze potra­fi­łam się zatra­cić w cudzej twór­czo­ści. Stąd wie­dzia­łam, że chcę zostać pisarką. Chcia­łam falo­wać wraz z porów­na­niami i zatra­cać się w prze­no­śniach. Chcia­łam spra­wiać, żeby ludzie czuli, doświad­czali, żyli histo­riami, które opo­wia­da­łam.

Chcia­łam też unik­nąć pój­ścia w tym celu na stu­dia.

Ale próba wyja­śnie­nia tego moim rodzi­com powo­do­wała reak­cje bar­dziej dra­ma­tyczne, niż gdy­bym wyznała, że dla sportu kopię kocięta. Co gor­sza, dosko­nała Mona poszła do ide­al­nego col­lege’u i ukoń­czyła go jako jedna z naj­lep­szych na roku, bla, bla, bla. Pod­nio­sła poprzeczkę tak wysoko, że nie się­ga­łam, choć­bym nie wiem jak bar­dzo się sta­rała i jak wysoko pró­bo­wała pod­sko­czyć.

W końcu zjeż­dżamy z auto­strady w stronę lot­ni­ska. Gdy tylko pod­jeż­dżamy pod ter­mi­nal, wyry­wam z sie­dze­nia jak wypusz­czony do parku szcze­niak. Nie mogę się powstrzy­mać i nie­mal tań­czę w miej­scu, gdy zanu­rzam się w ruchu wokół mnie, w stu­ko­cie kółek walizki na chod­niku, w szu­mie auto­ma­tycz­nych drzwi roz­su­wa­ją­cych się i zamy­ka­ją­cych, gdy ludzie sta­wiają pierw­sze kroki ku nowemu celowi. To tak eks­cy­tu­jące, że aż zbiera mi się na wymioty.

– Spró­buj być zor­ga­ni­zo­wana, nie­za­leż­nie od hotelu, w któ­rym się zatrzy­ma­cie. – Tata wyciąga z bagaż­nika moją prze­pa­ko­waną walizkę i podaje mi ją. – Nie rzu­caj walizki byle gdzie i nie trzy­maj rze­czy roz­rzu­co­nych po pokoju, bo zosta­wisz coś w każ­dym kraju.

– Okej – odpo­wia­dam, odbie­ra­jąc ple­cak od mamy i walizkę od taty. I nagle czuję ukłu­cie smutku na myśl o wyjeź­dzie. Nie­ważne, jak bar­dzo mnie iry­tują, będę za nimi tęsk­nić.

– Zostaw Tor­nado Tilly w Sta­nach, dobrze? – prosi mama, przy­tu­la­jąc mnie. – Nie chcemy, żebyś zgu­biła coś waż­nego.

I w moim balo­niku peł­nym rado­ści poja­wia się dziurka. Wystar­czyło usły­szeć ten cudowny przy­do­mek, żebym poczuła się nieco mniej smutna w związku z wyjaz­dem.

– Kocham was. – Jesz­cze po cału­sie w poli­czek dla mamy i taty i odwra­cam się, i idę w stronę szkla­nych drzwi, bramy do mojej wiel­kiej przy­gody.

– Nie zgub niczego! – powta­rza mama.

Prze­kra­czam próg i w twarz ude­rza mnie fala zim­nego kli­ma­ty­zo­wa­nego powie­trza.

– Niczego nie zapo­mnę! – wołam przez ramię i macham, zanim skie­ruję się do sta­no­wi­ska odprawy.

Roz­dział 3

Odlot. Odpał. Porażka

Tilly

Bagażu zapo­mnia­łam przy sta­no­wi­sku kon­troli bez­pie­czeń­stwa.

Przy­się­gam, to nie moja wina, po pro­stu gdzieś pomię­dzy ści­skiem a nie­spusz­cza­niem z oka butów i ple­caka, i tele­fonu, przy jed­no­cze­snym uczu­ciu przy­tło­cze­nia cha­osem lot­ni­ska i moim wła­snym pod­eks­cy­to­wa­niem tym wszyst­kim, mogłam popeł­nić nie­wielki błąd i o nim zapo­mnieć.

– Wypsnęła mi się! – pró­buję prze­ko­nać babkę z TSA, ale ona jedy­nie obda­rza mnie pozba­wio­nym wyrazu spoj­rze­niem. – Tak sobie idę, ręce mokre, to od potu, bo, serio, czy tu zawsze jest tak gorąco? I nagle, puf, walizka mi się wymknęła i nie wiem, czy lot­ni­sko jest na wzgó­rzu, czy co, ale poto­czyła się gdzieś tam i wła­śnie dla­tego…

– Zosta­wiła ją pani na taśmie – mówi kobieta i wska­zuje brodą ska­ner RTG.

– To… no… sły­szała pani o lewi­ta­cji?

Jedy­nie prze­wraca oczami.

– Chodź ze mną.

Idę za nią. Zatrzy­muje się przed wiel­kim meta­lo­wym sto­łem i rzuca na niego moją wypchaną po uszy walizkę jak kawał mię­cha.

A potem robi coś nie­wy­obra­żal­nego.

Zakłada latek­sowe ręka­wiczki, otwiera walizkę i wyciąga z niej rze­czy.

Tak przed ludźmi.

Zaczyna, oczy­wi­ście, od bie­li­zny. Nie bar­dzo ma inne wyj­ście. Wyciąga parę za parą i układa je obok mojej wście­kle różo­wej walizki. Usy­pała już cał­kiem potężną hałdę, a ja palę się ze wstydu. Nie­skoń­czona ludzka rzeka prze­lewa się obok nas, rzu­ca­jąc rosną­cemu na stole majt­ko­wemu Eve­re­stowi nie­do­wie­rza­jące spoj­rze­nia.

A potem, ku mej nie­po­wstrzy­ma­nej rado­ści, przy­cho­dzi kolej na zapas tam­po­nów. Wyciąga je, pudełko za pudeł­kiem, budu­jąc mur wokół góry Fruit of the Loom.

Po całej wiecz­no­ści prze­ko­py­wa­nia się przez moje rze­czy – abso­lut­nie nie­zro­zu­miałe jest dla mnie, jak udaje się jej zosta­wić wszyst­kie T-shirty i sukienki w walizce, pod­czas gdy z bie­li­zny zbu­do­wała latar­nię mor­ską – pusz­cza mnie, prze­strze­ga­jąc srogo przed ponow­nym zosta­wie­niem bagażu bez nad­zoru. To prze­ży­cie budzi we mnie nie­od­parte pra­gnie­nie podró­żo­wa­nia już do końca życia bez bagażu.

Bramki dopa­dam, jakby mnie ści­gało samo pie­kło. Wyobra­ża­łam sobie, że na lot­ni­sku cze­kają mnie zupeł­nie inne, bar­dziej wysu­bli­mo­wane dozna­nia. Prze­ro­sło mnie zatrzy­ma­nie się przy restau­ra­cyjce i prze­pła­ce­nie za ich dip z kar­czo­chów i szpi­naku, jak by to zro­biła doro­sła osoba. Bez papie­ro­wego kubka z mro­żoną kawą w dłoni nie podążę ku bramce dys­tyn­go­wana i wylu­zo­wana jed­no­cze­śnie. Nie prze­cha­dzam się po lot­ni­sku, zaglą­da­jąc do buti­ków, ani nie kupuję lśnią­cych modo­wych maga­zy­nów, by móc prze­glą­dać je póź­niej w samo­lo­cie. Nie odchy­lam głowy w per­li­stym śmie­chu w odpo­wie­dzi na coś, czego wspa­niały nie­zna­jomy nie musi powta­rzać.

Nie. Gdy docie­ram do sta­no­wi­ska odprawy, jestem spo­cona i nie­mal spóź­niona na lot, ponie­waż, zanim się zorien­to­wa­łam i zawró­ci­łam, przez pięt­na­ście minut galo­po­wa­łam w złą stronę.

– Ode­tchnij, kochana – radzi kobieta spraw­dza­jąca mój bilet i rzuca mi prze­ra­ża­jący uśmiech. – Mamy nie­wiel­kie opóź­nie­nie, więc zdą­ży­łaś.

Wciąż pozba­wiona tchu dzię­kuję jej, prze­ci­skam się przez drzwi i pakuję do rękawa lot­ni­czego. Kłu­cie w klatce pier­sio­wej jesz­cze nie ustą­piło.

Na pokła­dzie zachwy­ca­ją­cym bry­tyj­skim akcen­tem wita mnie olśnie­wa­jąca ste­war­desa o ciem­no­czer­wo­nych ustach. Nie mogę powstrzy­mać dresz­czyku na myśl o tym, że tam, dokąd zmie­rzam, ota­czać mnie będą piękne głosy.

Prze­cho­dzę na tył samo­lotu, resztką sił, które zostały mi po moim lot­ni­sko­wym mara­to­nie, wci­skam walizkę do schowka na bagaż pod­ręczny i opa­dam na miej­sce przy oknie w rzę­dzie dwu­dzie­stym siód­mym.

Oddy­cham głę­boko, pró­bu­jąc uspo­koić sko­ła­tane nerwy.

I uśmie­cham się.

To jest to. Chwila, która ma wszyst­kie chwile pod sobą. Ta jedna, która odmieni całe moje życie.

Przy­ci­skam czoło do szyby, serce mi koła­cze. Nie mogę się docze­kać odlotu. Nie mogę się docze­kać opusz­cze­nia ziemi, zosta­wie­nia za sobą sta­rego życia i pro­ble­mów. Nie mogę się docze­kać…

– To moje miej­sce. – Rado­sną karu­zelę myśli prze­cina szorstki głos z bry­tyj­skim akcen­tem.

Odwra­cam głowę w stronę przej­ścia i mój wzrok pada na dłu­gie nogi odziane w ele­ganc­kie czarne spodnie.

Krzy­wię się, odru­chowo nie dowie­rza­jąc komuś, kto do samo­lotu zakłada nie­roz­cią­gliwe spodnie. Potwór, każdy jeden z nich to potwór. Ale gdy moje oczy wędrują w górę śla­dem rów­nie ele­ganc­kiej czar­nej koszuli ku twa­rzy tak cudow­nej, że nie­mal umie­ram na miej­scu z wra­że­nia, docho­dzę do wnio­sku, że ten nie­zwy­kle przy­stojny nie­zna­jomy jest wyjąt­kiem od reguły. Ktoś tak piękny może być tylko anio­łem.

O ile anio­ło­wie noszą czerń, mają orle nosy i żuchwy tak ostre, że można nimi zary­so­wać szkło, oraz surowe czoła prze­cięte peł­nymi dez­apro­baty zmarszcz­kami. Czyli raczej upa­dły anioł.

– Słu­cham? – udaje mi się wydu­sić, nie spusz­cza­jąc wzroku z tej przy­stoj­nej twa­rzy. Szcze­rze mówiąc, moje głu­piut­kie serce i umysł potra­fiły wycza­ro­wać gorący romans dosłow­nie z każ­dym, kto był w wieku mniej wię­cej zbli­żo­nym do mojego, ale ten chło­pak… Dobra, uro­czy to za mało.

Przy­stoj­niak – chwila, czy to aby na pewno będzie Przy­stoj­niak? Może Bry­tyj­czycy powie­dzie­liby Cia­cho? Ado­nis? Pan Przy­stoj­niak? W końcu mam się ukul­tu­ral­niać.

Ciem­no­kasz­ta­nowa grzywka prze­sła­nia czoło Pana Przy­stoj­niaka. Mio­dowe oczy są oko­lone gęstymi, ciem­nymi rzę­sami. Dłu­gie palce ude­rzają ryt­micz­nie o udo, pod­czas gdy on wpa­truje się w punkt ponad moim lewym ramie­niem i powta­rza:

– To moje miej­sce. Zaję­łaś je.

– Och. – Przy­gry­zam dolną wargę w nadziei na zapre­zen­to­wa­nie się jako uro­cza i cza­ru­jąca osoba. Przy­się­gła­bym, że mam miej­sce przy oknie. Mówiąc o przy­się­dze, nie mam na myśli tego, że spraw­dzi­łam, ale że tak zało­ży­łam, bo jaki sens ma lot, jeśli nie można zatra­cić się w chmu­rach i marze­niach? – Możemy się zamie­nić? – pytam. – Naprawdę mi zależy na tym miej­scu.

Pan Przy­stoj­niak zerka na mnie prze­lot­nie i nie­mal od razu wraca do wpa­try­wa­nia się w punkt nad moim ramie­niem.

– Nie. – Chwila ciszy. – Nie, dzię­kuję.

Mru­gam zdu­miona. No tak… to by było na tyle, jak sądzę. Super. Super, super, super. Fan­ta­styczny humo­rza­sty chło­pak nie zamie­rza współ­pra­co­wać w kwe­stii zamiany miejsc i jest w tym raczej nie­prze­jed­nany, czym total­nie mor­duje zaje­bi­sty kli­mat tej podróży, a w dodatku przez naj­bliż­sze dzie­sięć godzin będę obok niego sie­dzieć. Nie no, fan­ta­stycz­nie.

Gra­molę się na sąsiedni fotel, cią­gnąc za sobą ple­cak i zacze­pia­jąc go dosłow­nie o każdy moż­liwy i niemoż­liwy wysta­jący ele­ment. Pró­buję się wpa­so­wać w swoje sie­dze­nie i umoż­li­wić Panu Przy­stoj­nia­kowi przej­ście, ale on wciąż czeka, wciąż stu­ka­jąc pal­cami.

Po wiecz­no­ści wypeł­nio­nej jedy­nie nie­zręcz­nym sta­niem każde z nas macha, dając tej dru­giej oso­bie znać, że może się ruszyć – on na swoje miej­sce, ja do przej­ścia mię­dzy rzę­dami. I chyba nas te gesty zaska­kują, bo kiedy ruszamy, przy­po­mi­namy dzio­biące powie­trze kur­czaki.

Jego oczy się roz­sze­rzają, jakby sta­nął naprze­ciw dzi­kiego kota, a ja się krzy­wię, pod­czas gdy zaże­no­wa­nie roz­pala mi policzki. Wyry­wam do przej­ścia, żeby zro­bić mu miej­sce, a Pan Przy­stoj­niak w tej samej chwili pró­buje przejść na swój fotel.

I wtedy walę czo­łem w tę idio­tyczną, kwa­dra­tową szczękę.

– Arghhh – wyrywa mu się i szar­pie głową w tył.

Kolana się pode mną ugi­nają i opa­dam na sie­dze­nie przy przej­ściu, chwy­ta­jąc się za czoło.

Boli tak cho­ler­nie, że chyba roz­łu­pał mi czaszkę tą swoją szczeną.

Mam wra­że­nie, jakby w samo­lo­cie zapa­dła cisza, mro­żąc moment, gdy głowa pul­suje mi bólem, a Pan Przy­stoj­niak pochyla się nade mną zdjęty nie­wąt­pli­wym, jak sobie to wyobra­żam, prze­ra­że­niem.

W końcu prze­py­cha się obok mnie, skła­da­jąc te swoje zbyt dłu­gie koń­czyny przed sie­dze­niem, a czarny ple­cak u stóp. Odwraca się ode mnie nie­znacz­nie; oboje wciąż jesz­cze jeste­śmy poru­szeni tym zamie­sza­niem.

– Serio bolało – odzywa się w końcu. Masuje szczękę i krzy­wiąc się, wygląda przez okno.

Gapię się na niego, nie wie­rząc wła­snym uszom. Jakby to była moja wina.

– Doprawdy? Bo moja głowa ma się wręcz wyśmie­ni­cie – odgry­zam się. – Dzięki za tro­skę.

Obraca się do mnie i mruga, jakby kom­plet­nie zapo­mniał o moim ist­nie­niu. Na widok rumieńca na jego policz­kach i zawsty­dzo­nego spoj­rze­nia odczu­wam małą satys­fak­cję.

– Wygląda na to, że będziesz miała guza – mówi, ścią­ga­jąc brwi, gdy pochyla się w moją stronę, by przyj­rzeć się mojemu czołu. – Powin­naś przy­ło­żyć lód – dodaje rze­czowo i pro­stuje się. Kiwa leciutko głową, jakby wła­śnie zna­lazł roz­wią­za­nie dla wszyst­kich moich pro­ble­mów, i odwraca się do okna.

Teraz to szczęka nie tylko mi opa­dła, ale i prze­biła się przez pod­łogę samo­lotu.

Co to, do jasnej cho­lery, ma zna­czyć? Nokau­tuje mnie tą swoją kwa­dra­tową, prze­wspa­niałą szczęką i każe przy­ło­żyć lód? Nawet nie spy­tał, czy nic mi nie jest. Pan Przy­stoj­niak? Raczej Przy­stojny dupek. Albo… koleś. Albo dowolne inne słowo, które ozna­cza buraka.

Ziry­to­wana, zapla­tam ręce na pier­siach i wpa­truję się w siatkę pęk­nięć na sztucz­nej skó­rze fotela przede mną.

Może to prze­czu­cie, może prze­po­wied­nia, ale mam wra­że­nie, że zapo­wiada się naprawdę długi lot.

Roz­dział 4

Kontakt wzrokowy i inne niedogodności

Oli­ver

Czuję na sobie wzrok mojej oso­bli­wej współ­pa­sa­żerki. Zawsze wiem, kiedy ludzie na mnie patrzą – i naj­czę­ściej ich spoj­rze­nia są kosz­mar­nie nie­wy­godne. Kon­takt wzro­kowy nie spra­wia mi pro­blemu zale­d­wie przy gar­stce osób, jak moje mamy czy sio­stra, czy tych kil­koro ludzi, z któ­rymi udało mi się zbu­do­wać kom­for­tową rela­cję. W więk­szo­ści wypad­ków jed­nak skrzy­żo­wa­nie spoj­rzeń z nie­zna­jo­mym jest prze­ży­ciem tak inten­syw­nym, że budzi peł­za­jące pod skórą robaki i czuję, jakby wysy­sało mi duszę.

Nauczy­ciele pró­bo­wali nauczyć mnie patrze­nia im w oczy, twier­dząc, że to dosko­nałe ćwi­cze­nie, które roz­sze­rzy mój zakres kom­pe­ten­cji spo­łecz­nych, ale zwy­kle koń­czyło się to tak samo – pła­ka­łem, zaci­ska­łem kur­czowo powieki i przy­ci­ska­łem ręce do piersi, jakby serce miało mi się z niej wyrwać.

Gdy mama i Mãe się o tym dowie­działy, szybko się to skoń­czyło.

– Nie mają prawa zmu­szać cię do cze­goś, co spra­wia ci dys­kom­fort, żeby wpa­so­wać cię w wymy­ślone przez nich ramy tego, co wypada – powie­działa Mãe, trzy­ma­jąc moją twarz w dło­niach. – Nie musisz patrzeć na to, na co nie chcesz, amo­rzinho1 – dodała, cału­jąc mnie w poli­czek. Choć z Lizbony do Lon­dynu prze­nio­sła się lata temu, po czułe słówka naj­chęt­niej i naj­bar­dziej gor­li­wie się­gała do por­tu­gal­skiego wła­śnie.

I tak, posłuszny radom Mãe, uni­kam kon­taktu wzro­ko­wego. I oka­zuje się, że kon­takt z ludźmi nie jest aż tak nie­do­godny.

Na pokła­dzie kłę­bią się ludzie, a ja nie odry­wam wzroku od tego, co za oknem. Opusz­czam Cle­ve­land ze smut­kiem. O ile przed podróżą mia­łem wąt­pli­wo­ści co do tego, co może mi zaofe­ro­wać Ohio, to te dwa tygo­dnie stażu w Cle­ve­land Museum of Art pod okiem kusto­szy i pro­jek­tan­tów wystaw były nie­sa­mo­wite.

Gdy zaczy­namy koło­wać, szum maszy­ne­rii samo­lotu się wzmaga i zgrzy­tam zębami. To naj­gor­szy etap podróży. Nie mam poję­cia, jak neu­ro­ty­powi z taką łatwo­ścią igno­rują biały szum elek­tro­niki w samo­lo­tach, kuch­niach, dosłow­nie wszę­dzie, pod­czas gdy ja mam wra­że­nie, że ten dyso­nans wgryza mi się w zakoń­cze­nia ner­wowe. Noga zaczyna mi pod­ska­ki­wać, palce ryt­micz­nie stu­kają o bok, prze­ku­wa­jąc roz­draż­nie­nie w ruch.

Się­gam po ple­cak i wyj­muję słu­chawki, a gdy je zakła­dam i gwar cich­nie, mój mózg nie­mal oddy­cha z ulgą. Wciąż sły­szę sta­tyczny szum, ale jest lepiej, więc sku­piam wzrok na tym, co na zewnątrz, w spo­koju sycąc oczy kolo­rami.

Prze­py­tuję się z ich nazw. To mój ulu­biony spo­sób na uko­je­nie poiry­to­wa­nego mózgu. Wyso­kie słupy w dole pasa star­to­wego to Pan­tone 15-1360, Skan­da­liczna Poma­rań­cza, kami­zelki ludzi prze­mie­rza­ją­cych asfalt w nie­wiel­kich pojaz­dach to 13-0630, Pewne Żółtko. Są też spo­koj­niej­sze kolory, przy­dy­mione błę­kity i szla­chetne brązy prze­pły­wa­jące przeze mnie kojącą rów­no­wagą.

Samo­lot zata­cza koło i przy­spie­sza. Toczymy się wzdłuż pasa star­to­wego i patrzę, jak strzępy czar­nej smoły roz­my­wają się pięk­nie w sza­ro­ści asfaltu.

Star­tu­jemy i jesz­cze bar­dziej zbli­żam się do okna, obser­wuję, jak świat, dotąd wielki i wspa­niały, staje się miękką paletą barw.

Wzno­simy się wyżej i drogi zmie­niają się w minia­tu­rową sieć sple­cio­nych tęt­nic mia­sta, póki nie ustą­pią pla­mom soczy­stej zie­leni i zło­ci­stych brą­zów pól. To jeden z lep­szych dni na lot, mogę napa­wać się kra­jo­bra­zem roz­po­star­tym pode mną niczym pat­chwor­kowa narzuta, który znika, dopiero gdy się­gamy puszy­stych chmur.

Zanu­rzamy się w ich war­stwę i wszystko zalewa biel. To zawsze spra­wia, że wstrzy­muję dech. Być oto­czo­nym przez to abso­lutne połą­cze­nie wszyst­kich odcieni, hip­no­ty­zu­jące i para­li­żu­jące, przez to natę­że­nie wszyst­kiego, które kumu­luje kolory świata w jasno­ści i ostro­ści bieli.

I gdy już myślę, że zatra­ci­li­śmy się w chmu­rach – zagu­bieni w nie­skoń­czo­nym oce­anie kolo­rów ist­nie­ją­cych wszę­dzie naraz – wyska­ku­jemy w olśnie­wa­jący błę­kit. Dziś niebo to Pan­tone 2190. Miękki błę­kit. Deli­katny. Prze­pastny. Decy­duję się go polu­bić.

Biorę tele­fon i robię zdję­cie nie­prze­by­temu morzu nieba i mięk­kim wes­tchnie­niom bieli wyście­ła­ją­cym świat pod nami. Wrzucę je po wylą­do­wa­niu.

– Cho­lera, nie­zły masz apa­rat w tele­fo­nie.

Nie­mal wyska­kuję ze skóry, gdy czyjś głos i oddech zbli­żają się i ześli­zgują po moim karku, wyry­wa­jąc mnie z zamy­śle­nia i rzu­ca­jąc na powrót w samo­lo­tową rze­czy­wi­stość. Komórka wymyka mi się z rąk i pró­buję ją zła­pać, ale udaje mi się jedy­nie pod­bi­ciem posłać ją w powie­trze. Lądu­jąc, ude­rza mnie rogiem w nos. Z jękiem zakry­wam twarz rękami, mając nadzieję, że nie krwa­wię.

– Oż, kurde, prze­pra­szam – pani­kuje moja współ­pa­sa­żerka. Pochyla się, żeby mi się przyj­rzeć, i jesz­cze bar­dziej naru­sza moje gra­nice. – Nic ci nie jest?

Słu­chawki tłu­mią jej słowa, ale nie mogą zagłu­szyć pisku w jej gło­sie. Ścią­gam je.

– Nic mi nie jest – mru­czę i mru­gam, pró­bu­jąc się pozbyć ostrych użą­dleń łez na stłu­czo­nym nosie.

– Na pewno? Bo coś trza­snęło, jak ten tele­fon cię wal­nął.

Kusi mnie, żeby jej powie­dzieć o moich oba­wach. Boję się, że w jej towa­rzy­stwie mogę nie dotrzeć do celu bez trwa­łych uszczerb­ków na zdro­wiu. Ale nie wydaje mi się, żeby było to zbyt uprzejme, więc jedy­nie mru­czę coś nie­wy­raź­nie.

Chwila ciszy i czuję, że jej spoj­rze­nie mnie nie opusz­cza.

– Jesteś pewny, że nic ci nie jest? – szep­cze. – Bo mogła­bym zor­ga­ni­zo­wać jakiś lód.

– Prze­stań mnie wypy­ty­wać, dobrze? – cedzę przez zęby, mie­rząc ją spoj­rze­niem.

Wzdryga się, jak­bym ją ude­rzył. Mruga, a moje oczy, ku mojemu zdzi­wie­niu, łapią jej spoj­rze­nie. Nie nazwał­bym tego kon­tak­tem wzro­ko­wym. Nie. To raczej… ana­liza. Jej tęczówki mają fascy­nu­jący odcień sza­ro­ści, inten­sywny jak pod­brzu­sze burzo­wych chmur roz­ja­śniane bły­skami pio­ru­nów. Pan­tone 536, jeśli się nie mylę.

– Jak masz na imię? – pyta dziew­czyna.

Udaje mi się ode­rwać wzrok od jej oczu i prze­nieść w bez­pieczne miej­sce, jak jej poli­czek.

– Oli­ver – odpo­wia­dam.

Chwila ciszy.

– Oli­ver – powta­rza, jakby sma­ko­wała je na języku. – Więc tak, Oli­verze, jestem Tilly. I mam wra­że­nie, że nie zaczę­li­śmy tej podróży naj­le­piej.

Nic nie mówię, bo to zde­cy­do­wa­nie oczy­wi­ste. Cisza się prze­dłuża, a wraz z nią plamy czer­wieni na policz­kach Tilly stają się coraz wyraź­niej­sze. Praw­do­po­dob­nie powi­nie­nem wypeł­nić tę ciszę nie­zo­bo­wią­zu­jącą roz­mową. Ale, i to dosłow­nie, wolał­bym wylać sobie na głowę wrzącą wodę, niż mar­no­wać ener­gię na poga­duszki.

– W każ­dym razie – mówi, a jej dło­nie drżą i szy­bują w powie­trzu – zdaje się, że oboje powin­ni­śmy… eee… trzy­mać fason, c’nie? – Pró­buje naśla­do­wać, tak mi się przy­naj­mniej wydaje, bry­tyj­ski akcent.

– Prze­pra­szam, co?

Ręce Tilly doty­kają jej gar­dła, jakby pró­bo­wała zatrzy­mać zbli­ża­jący się sło­wo­tok. Nie udaje się. Podob­nie jak naśla­do­wa­nie akcentu.

– Spoko. Sie­manko. Wkurwa zła­pa­łam – nie prze­staje mówić, zacią­ga­jąc coraz bar­dziej, aż zaczyna to przy­po­mi­nać… Cock­ney? Co ona, do dia­bła, wyczy­nia?

– Co ty, do dia­bła, wyczy­niasz? – rzu­cam. Nie rozu­miem tej roz­mowy. Ani słowa. – Nie sądzę, żeby te powie­dze­nia zna­czyły to, co myślisz, że zna­czą.

Tilly rzed­nie mina.

– Ożeż… – wzdy­cha, opie­ra­jąc głowę na zagłówku i krzy­żu­jąc ręce na piersi.

– To aku­rat pasuje – oznaj­miam po chwili.

Mruga, odwraca się do mnie, uśmiech roz­ja­śnia jej twarz. Nie potra­fię powstrzy­mać swo­jego. I nagle dociera do mnie, że ta oso­bliwa nie­zna­joma jest dziw­nie… dopa­so­wana. Jest kom­po­zy­cją zga­szo­nych barw. Przy­ku­rzony róż ust. Oliw­kowy odcień skóry. Mocne smugi ciem­nych brwi. Różowy czu­bek lekko zadar­tego nosa. A wszystko to zwień­czone atra­men­tową czer­nią wło­sów spię­tych na czubku głowy w dwa nie­dbałe koczki.

Ale to, co zain­te­re­so­wało mnie naj­bar­dziej, to trzy zna­miona na jej lewym policzku. Widzę, że każde jest w odro­binę innym odcie­niu, i chcę się im przyj­rzeć bli­żej, nazwać je.

Ale wiem też, że dla kogoś obcego to byłoby dzi­waczne i wysoce nie­sto­sowne zacho­wa­nie, więc tłu­mię to pra­gnie­nie, zakła­dam słu­chawki i odwra­cam się z powro­tem w stronę okna.

Cie­sząc się ciszą, stu­diuję niebo. Nasią­kam błę­ki­tem. Kolek­cjo­nuję odcie­nie.

Nie mija minuta, gdy czuję stuk­nię­cie w ramię. Odwra­cam się, by napo­tkać sze­roko otwarte oczy wpa­tru­ją­cej się we mnie Tilly. Zdej­muję słu­chawki.

– Coś się stało? – pytam.

– Masz fajne słu­chawki – odpo­wiada.

Co się… zga­dza?

– Są fajne, dzięki – mówię. – Tłu­mią hałas – dodaję, ponow­nie je zakła­dam i odwra­cam się w stronę okna.

Ledwo udaje mi się zagłę­bić w ciszę, gdy czuję kolejne stuk­nię­cie w ramię.

– Tak? – pytam, uno­sząc słu­chawki z jed­nej strony.

– Uch, jak­byś potrze­bo­wał sko­rzy­stać z łazienki czy coś, to daj mi znać. – Tilly wska­zuje na przej­ście mię­dzy sie­dze­niami. – A ja… no… się ruszę.

– Jasne. – A co innego mia­łaby zro­bić? Bary­kadę?

Ze słu­chaw­kami na uszach (znów) odwra­cam się (znów) w stronę okna.

I dwie sekundy póź­niej. Stuk­nię­cie w ramię. Znów.

To będzie długi lot.

Roz­dział 5

Piekielna podróż i szatan na miejscu obok

Tilly

Nie­spo­dzianka: dzie­się­cio­go­dzinny lot i ADHD nie są kom­pa­ty­bilne. Mija piąta godzina tych tor­tur i czuję, że nie­wiele mi bra­kuje do cał­ko­wi­tej utraty mojego (nie­ist­nie­ją­cego) wylu­zo­wa­nia. Zapo­mnia­łam, jak gło­śne są samo­loty, ale w taki dzi­waczny, cichy spo­sób. Nie­cich­nący szum i pul­so­wa­nie splą­ta­nych odgło­sów spra­wiają, że się jeżę, a wszyst­kie czę­ści mojego ciała pod­ska­kują i drżą. To taki hałas, któ­rego nie sły­szysz, ale który wci­ska się pod skórę.

Po dwóch godzi­nach sta­rań nawią­za­nia roz­mowy z Oli­ve­rem, co mogłoby pomóc zagłu­szyć ten stłu­miony gwar tła, pod­daję się. Każda próba jest rów­nie bole­sna, co spraw­dza­nie języ­kiem, czy ząb na­dal boli.

Niech cię dia­bli, Panie Przy­stoj­niaku! Poroz­ma­wiaj ze mną, żeby mózg mi nie wyciekł, bo się nudzi. Do tego naprawdę jesteś przy­stojny i byłaby to zbrod­nia prze­ciwko ludz­ko­ści, gdy­by­śmy zakoń­czyli ten lot bez nawią­za­nia romansu, który zaowo­cuje ory­gi­nalną pro­duk­cją Net­flixa.

Jed­na­ko­woż nie byłam w sta­nie spra­wić, by zdjął słu­chawki na chwilę wystar­cza­jącą, by go zauro­czyć i uwieść. Dosłow­nie i w prze­no­śni, rzecz jasna. Udało mi się potem zdrzem­nąć na godzinkę, ale teraz jestem roz­dy­go­tana i spięta, i tak znu­dzona, że czuję, jak mój mózg robi fikołki.

Na szczę­ście podają posi­łek, bo umie­ra­łam już z głodu. Ste­war­desa podąża wzdłuż przej­ścia i sta­jąc przy naszym rzę­dzie, pyta z cie­płym uśmie­chem:

– She­perd’s pie czy che­ese­bur­ger, kocha­nie?

– Popro­szę bur­gera – odpo­wia­dam. – I sprite’a. I dodat­kowy keczup, jeśli to nie kło­pot.

Kiwa głową i podaje mi pla­sti­kową tacę z moim bur­ge­rem, napo­jem i dwoma saszet­kami keczupu.

Och, słonko.

– Mogła­bym dostać wię­cej keczupu? – Nie­chcący prze­szka­dzam jej w zapy­ta­niu Oli­vera o jego wybór.

Mruga i patrzy na dwie saszetki, które już mi dała.

– Oczy­wi­ście. – Bie­rze z tacy i wrę­cza mi dodat­kową saszetkę.

Jedną? Jedną dodat­kową saszetkę? Mają jakieś braki w keczu­pie?

– Prze­pra­szam. – Sły­szę, jak mój głos pod­wyż­sza się o dwie oktawy i wydo­bywa ze mnie piskli­wie. Dostaję wysypki na samą myśl o doma­ga­niu się cze­goś w kwe­stii jedze­nia, ale też, jak widać, jestem abso­lut­nie nie­zdolna do odpusz­cze­nia. – Czy mogła­bym dostać jesz­cze kilka?

Ste­war­desa nie jest już tak pro­mienna.

– Jasne… – mówi, prze­cią­ga­jąc gło­ski. I poda­jąc mi JEDNĄ saszetkę. Bar­dzo mi przy­kro, że jestem potwo­rem, który musi zato­pić smak bur­gera i fry­tek w keczu­pie, ale aż takie skąp­stwo? Kilka to co naj­mniej trzy, nie?

Otwie­ram usta, ale prze­rywa mi od razu:

– Poważ­nie? – Oczy ma wiel­kie jak spodki. – Jesz­cze?

– Prze­pra­szam. – Pot ciek­nie mi po ple­cach. – Po pro­stu… Nie wiem… Może pani dać mi więk­szą garść? Albo… miseczkę? Wiem, że to strasz­nie dużo keczupu, ale… czy są jakieś kon­kretne zasady co do ilo­ści? Mam dopła­cić za kolejne? Prze­pra­szam za ten kło­pot. Ja po pro­stu…

Łapie dwie saszetki i kła­dzie je na mojej tacy.

– Tyle wystar­czy? – pyta, a jej akcent wydaje się pogłę­biać z każ­dym rzu­co­nym mi krzy­wym spoj­rze­niem. Czy ja naprawdę na nie zasłu­ży­łam? Jasne, pro­szę o jakąś tonę z kopką keczupu, ale tak poważ­nie, kogo to obcho­dzi? Wszystko to skłę­bia się w zakło­po­ta­nie, które cie­płą czer­wie­nią wypływa mi na policzki.

Kiwam głową.

– Dzię­kuję – szep­czę.

– A pan? – Ste­war­desa patrzy na Oli­vera, który z prze­krzy­wioną na bok głową obser­wuje całą scenę.

Oli­ver mruga.

– Ja też popro­szę o bur­gera – odpo­wiada.

– Dodat­kowy keczup też podać? – pyta ste­war­desa z ledwo masko­wa­nym sar­ka­zmem.

Wygląda na to, że Oli­ver poważ­nie zasta­na­wia się nad odpo­wie­dzią.

– Nie będziesz miała nic prze­ciwko, jeśli wezmę jeden lub dwa? – pyta mnie w końcu.

Zamie­ram, gotowa obra­zić się z powodu tej absur­dal­nie wyol­brzy­mio­nej kwe­stii keczu­po­wej, ale dociera do mnie, że on nie kpi. On naprawdę szcze­rze pyta.

Pota­kuję, podaję mu garść jasno­czer­wo­nych sasze­tek i się gar­bię.

Kiedy Straż­niczka Keczupu wresz­cie nas mija, pro­stuję się, gotowa wbić zęby w jedze­nie. Otwie­ram saszetkę za saszetką i wyci­skam ich zawar­tość na bur­gera i frytki.

Biorę porządny kęs, zado­wo­lona, że mam co robić.

Jedze­nie cza­sem bywa hobby. Jasne, potrze­buję jedze­nia, żeby żyć, ale poza tym to jest fajne. Kiedy jem, mam na czym się sku­pić, moje roz­bie­gane myśli się uspo­ka­jają. Pró­bo­wa­łam prze­my­cać do klasy jakieś prze­ką­ski, żeby się nie roz­pra­szać, ale nauczy­cie­lom zawsze to prze­szka­dzało. Jak­bym co naj­mniej robiła strip­tiz na środku sali, tak ich obu­rzał kawa­łek mar­chewki.

Bur­ger jest nieco obrzy­dliwy, z obśli­zgłą nutą tłusz­czu przy­po­mi­na­jącą, że ist­nieje ryzyko wymio­tów, więc dodaję jesz­cze jedną saszetkę keczupu, żeby jakoś uła­twić sobie prze­ły­ka­nie.

Następ­nemu kęsowi towa­rzy­szy mokre pla­śnię­cie, po któ­rym coś spada mi na dekolt. Zaci­skam powieki i modlę się, żeby to nie było to, o czym myślę.

Otwie­ram ostroż­nie oko i – oczy­wi­ście – wielki kleks keczupu spływa mi po piersi, zosta­wia­jąc na bia­łym T-shir­cie wście­kle czer­woną ścieżkę.

Wydaję z sie­bie wrzask godny Moiry Rose2, nie­mal zrzu­ca­jąc na pod­łogę tacę z jedze­niem. Nagły hałas powo­duje, że Oli­ver pod­ska­kuje na sie­dze­niu obok, a ja odwra­cam się od niego, jakby to mogło ukryć krwawą koszulkę.

– Ożeż, kur… – war­czę, się­ga­jąc po naj­cień­szą chu­s­teczkę świata, po czym moczę ją w spri­cie. Doro­śli tak robią, prawda? Zanu­rzają róg chu­s­teczki w nie­bar­wio­nym napoju i dawaj, szo­ro­wać plamę? Kło­pot w tym, że ta masa keczupu, która wylą­do­wała mi na dekol­cie, zmie­nia się w czer­wone błoto wta­pia­jące się w tka­ninę.

– Ja pier­dolę – klnę, bo chu­s­teczka roz­pu­ściła mi się w dłoni. Zde­spe­ro­wana patrzę na Oli­vera. W jego utkwio­nych we mnie oczach jest groza, coś, do czego już przy­wy­kłam, choć znamy się zale­d­wie od kilku godzin. – Mogę wziąć twoją? – pytam i nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, się­gam po opa­ko­wa­nie i otwie­ram je zębami. Już chcę zanu­rzyć róg chu­s­teczki w spri­cie, ale tur­bu­len­cje zarzu­cają samo­lo­tem i moją ręką, w któ­rej trzy­mam kubek, i jego zawar­tość (a także bur­gera i milion sasze­tek keczupu oraz jakimś cudem udaje mi się zagar­nąć prze­strzeń Oli­vera, więc jego rze­czy dołą­czają) roz­lewa się na nas oboje.

– Jezu! – Oli­ver zrywa się na równe nogi, zaha­cza­jąc kola­nami o półeczkę, na któ­rej roz­ło­żył tacę z jedze­niem, i ude­rza­jąc głową w sufit. Ciemny, mokry ślad po napoju roz­lewa się na jego koszulę i kro­cze, a ja jedy­nie wpa­truję się w to bez­rad­nie, jak­bym patrzyła na wyko­le­ja­jący się pociąg. – Prze­pra­szam – cedzi ponuro, prze­ci­ska­jąc się nade mną. Kiedy już się roz­plą­tuje, sięga na swoje sie­dze­nie po ple­cak, przy­pad­kowo ude­rza­jąc mnie w pierś i bru­dząc rękaw keczu­pem. Potem gna wzdłuż przej­ścia do łazienki i zatrza­skuje drzwi z taką siłą, że sły­szę ich dygo­ta­nie.

Zamie­ram. Czy­sty chaos ostat­nich minut kłębi mi się w gło­wie jak rój roz­wście­czo­nych os. Wtem z gar­dła wyrywa mi się jęk i cho­wam twarz w dło­niach, a keczu­powa plama niczym krew roz­lewa się na koszulce, która w tej chwili jest przej­rzy­sta i oble­pia mnie dokład­nie.

Zasta­na­wiam się, czy nie się­gnąć do walizki po ubra­nia na zmianę, ale musia­ła­bym ponow­nie uka­zać sze­ro­kiej publicz­no­ści swoją kolek­cję maj­tek.

W kre­skówce dymek nad moją głową wypeł­ni­łyby pogru­bione wykrzyk­niki i agre­syw­nie nad­uży­wana litera K.

Kilka minut póź­niej kątem oka dostrze­gam Oli­vera. Zer­kam na jego kro­cze – czy­sty altru­izm z mojej strony, chcę jedy­nie spraw­dzić stan plamy – i dostrze­gam, że prze­brał się w… iden­tyczny czarny zestaw? Może naprawdę jest pięk­nym Lucy­fe­rem.

Biorę głę­boki wdech. To ważna chwila. Albo uznamy, że łączy nas sza­leń­stwo, i będziemy się z tego śmiać, albo będziemy sie­dzieć w nie­zręcz­nej ciszy, ziry­to­wani, jak cho­ler­nie dzi­waczna jest ta cała sytu­acja.

Spo­glą­dam na niego, na to zre­zy­gno­wane spoj­rze­nie, zmę­czoną twarz. Wzdy­cham i wstaję, a on prze­ci­ska się obok mnie na swoje miej­sce.

Czyli cisza.

Przez chwilę oboje wpa­tru­jemy się w sie­dze­nia przed nami, a potem dostrze­gam kątem oka, że Oli­ver zerka na zega­rek.

– Zostały cztery godziny i trzy­dzie­ści sie­dem minut – szep­czę.

Kiwa głową.

– To chyba naj­dłuż­szy lot w moim życiu.

– Keep calm and carry on, bra­chu? – Raczej nie wycho­dzi mi ten bry­tyj­ski akcent.

Zamyka oczy bar­dzo powoli, jakby zbie­rał siły, a potem zakłada słu­chawki i odwraca się ode mnie.

Roz­dział 6

Wymioty to dla mnie za dużo

Oli­ver

Nad­cho­dzi koniec.

Nie w apo­ka­lip­tycz­nym zna­cze­niu, nie­za­leż­nie od tego, ile razy pod­czas lotu sobie tego życzy­łem, ale do lądo­wa­nia zostało dzie­więć­dzie­siąt minut. Naj­gor­sze musiało już minąć.

– Zbli­żamy się – mówi Tilly, wyciąga przed sie­bie ręce i roz­luź­nia nad­garstki. – Nie mogę się docze­kać, kiedy w końcu będę mogła się ruszyć – dodaje, krę­cąc się jakby dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów. – Jesteś z Lon­dynu?

– Z Sur­rey. – Bawię się słu­chaw­kami. – Ty, jak rozu­miem, z Cle­ve­land?

Pota­kuje.

– Nazy­wają je Lon­dy­nem Midwe­stu. Nasz wielki czer­wony Free Stamp może być auten­tyczną kon­ku­ren­cją dla Big Bena. – Wspo­mina o gigan­tycz­nej, wyso­kiej na trzy­na­ście i pół metra figu­rze gumo­wego stem­pla pocz­to­wego z napi­sem FREE, która stoi w jakimś parku w Cle­ve­land. Pro­jek­tantka, która miała nad­zo­ro­wać mój staż, poka­zała mi ją pod­czas zwie­dza­nia mia­sta. Kiedy grzecz­nie spy­ta­łem, co ta czer­wona potwor­ność mia­łaby sym­bo­li­zo­wać, nie dosta­łem odpo­wie­dzi.

– Oczy­wi­ście. – Nie zaprze­czam. – Tak naprawdę w dzie­ciń­stwie mia­łem na ścia­nie pla­kat z tym stem­plem. To z jego powodu odwie­dzi­łem Cle­ve­land.

Oczy Tilly się iskrzą, gdy wyła­puje sar­kazm. To nie­po­ko­jące. Zwy­kle nie prze­ko­ma­rzam się tak z nie­zna­jo­mymi, wolę bez­pie­czeń­stwo i kom­fort towa­rzy­stwa osób, które znam i wiem, że mnie rozu­mieją.

– Mam nadzieję, że udało ci się zoba­czyć, jak pło­nie nasza rzeka. To też ważna część kul­tu­ro­wego dzie­dzic­twa Cle­ve­land.

Mru­gam z nie­do­wie­rza­niem.

– Słu­cham?

Par­ska i macha ręką.

– Wybacz, to dość niszowe. Rzeka zapa­liła się w latach sześć­dzie­sią­tych czy jakoś tak, a to stało się czę­ścią grub­szego pro­blemu zna­nego jako Mistake on the Lake. Chyba roz­sąd­niej byłoby nie nagła­śniać tego zda­rze­nia.

– Myślę, że możesz mieć rację – pota­kuję. – To twoja pierw­sza wizyta w Wiel­kiej Bry­ta­nii?

Pry­cha z uda­waną wyż­szo­ścią i odrzuca za ramię nie­wi­dzialny kosmyk wło­sów.

– Chcę cię poin­for­mo­wać, że jestem ukul­tu­ral­nioną i bywałą w świe­cie kobietą. – Akcen­tuje to mocno prze­sa­dzo­nym mru­gnię­ciem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Amo­rzinho (port.) – piesz­czo­tliwe okre­śle­nie, które luźno można prze­tłu­ma­czyć jako „kocha­nie” (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

Moira Rose to postać z serialu Schitt’s Creek, była gwiazda oper mydla­nych, kobieta o bar­dzo spe­cy­ficz­nych nawy­kach i zacho­wa­niach. [wróć]