Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady?
Podejrzany o zabójstwo ojca Krzysztof z dnia na dzień zapada się pod ziemię, pozostawiając całe swoje dotychczasowe życie za sobą. Jego śladem w dzikie Bieszczady wyrusza przekonany o jego winie i zaślepiony zemstą młodszy brat.
Podróż śladami tajemnic ojca, dosłownie wpisanymi w górski pejzaż, i zderzenie z surowymi warunkami życia lokalnej społeczności oraz opowieściami, na których stoją fundamenty wszystkich odkrywanych miejsc, doprowadzą ucieczkę, gonitwę i śledztwo do nieuniknionego finału: konfrontacji z bolesną, oczyszczającą prawdą.
Przejmująca, pełna fascynujących miejsc i często dramatycznych historii opowieść o pewnej rodzinie, a także ludziach z Bieszczad – tych prawdziwych, tak jak prawdziwe potrafi być tylko przeszywająco zimne górskie powietrze. Opowieść o tajemnicach, odpowiedzialności, krzywdzie, prawdzie, nieokiełznanej naturze i o tym, co dziedziczymy po naszych rodzicach, a także poszukiwaniu winnych.
Wciągająca, intrygująca i przewrotna. Nie będziecie mogli się oderwać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Moim aniołom
Był w Bagdadzie kupiec, który posłał sługę na targ. Ten po chwili wrócił do niego blady i drżący. Mówił: „Panie, gdy byłem na placu targowym, potrąciła mnie w tłumie jakaś kobieta, a gdy się odwróciłem, żeby się jej przyjrzeć, ujrzałem, że to sama Śmierć. Spojrzała na mnie i uczyniła groźny gest w moim kierunku. Proszę cię, panie, pożycz mi swego konia, bo muszę uciekać z miasta, by uniknąć przepowiedzianego mi losu. Udam się do Samary, bo tam Śmierć mnie nie znajdzie”.
Kupiec użyczył słudze konia, ten dosiadł go, spiął ostrogami i ruszył, jak mógł najszybciej. Kupiec zaś udał się na plac targowy i odnalazł Śmierć stojącą w tłumie. Podszedł do niej i rzekł: „Czemuś groziła memu słudze, gdy go ujrzałaś dziś rankiem?”.
„Nie była to groźba – odpowiedziała. – Tylko zdumienie. Zdziwiłam się bowiem, widząc go w Bagdadzie, jako że mam go spotkać dziś w nocy w Samarze”.
W. Somerset Maugham, Sheppey
przekład własny autora
– Dożywocie. Bezwzględne dożywocie.
Dopiero teraz, gdy wypowiedział te słowa, zrozumiał ich znaczenie. Krzysztof Smolan jeszcze wczoraj był synem swojego ojca, mężem swojej żony i człowiekiem, który żył bez kłopotów. I zupełnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Myślał, że ma mnóstwo problemów. Klienci mogliby być mniej wybredni, zarost gęstszy, a rata kredytu niższa. Jeszcze wczoraj. Wczoraj było dawno temu.
Stał przed szafą wnękową, naprzeciwko przesuwnych drzwi, do których przymocowane było duże lustro. Przeglądał się w nim dziś rano, gdy szykował się do wyjścia. Teraz, kilka godzin później, znów patrzył na swoje odbicie i choć w jego życiu – był tego pewien – zmieniło się wszystko, wyglądał tak samo. Nie miał bladej twarzy ani podkrążonych oczu, chociaż właśnie takiego widoku się spodziewał. Szukał usilnie chociaż drobnych szczegółów, które potwierdziłyby, że to, co się z nim dzieje, dzieje się naprawdę. Nic takiego nie znalazł. Stał tylko trochę bardziej przygarbiony. Trudno się dziwić: nie dźwigał jeszcze takiego ciężaru.
Wciąż tkwił w bezruchu. Umysł, pracujący na najwyższych obrotach, musiał zwolnić. Zresetować się niczym komputer. W głowie Krzysztofa przez chwilę panowała pustka, jak przed załadowaniem systemu. Wykres aktywności mózgu wskazywał płaską linię. Zdarzały mu się takie resety. Kiedyś na przykład zawiesił się, wybierając w markecie mandarynki, czym bardzo rozbawił obserwującą go Nadię. Później chwaliła go w żartach, mówiąc, że inne kobiety mogą jej zazdrościć – ich mężczyźni często wpatrują się w krągłości innych kobiet, a jej mężowi wystarczą mandarynki.
Nagle, niczym wyrwany ze snu, gwałtownym ruchem otwarł skrzydło drzwi, usuwając sprzed oczu ponurą postać.
Jego plan był prosty. Nie dlatego, że został idealnie dopracowany, wręcz przeciwnie – dopiero powstawał, nie było czasu na detale. Krzysztof wiedział jedynie, że musi działać szybko. Na półkach leżały wyprasowane koszulki z krótkim rękawem. Złapał kilka z wierzchu, nie zwracając uwagi na wzory i kolory. Wrzucił je do sportowej torby, w której leżały już w podobny sposób wyselekcjonowane spodnie, bluzy i bielizna. Na górze wylądowała jeszcze ciepła kurtka – nie wiadomo, ile to wszystko potrwa.
Krzysztof potrzebował jeszcze gotówki. Ruszył do sypialni. W schowku na pościel leżała mała skrzynka. Kryjówka to raczej kiepska, każdy złodziej pewnie znalazłby ją raz-dwa, ale przynajmniej mogli żartować z Nadką, że śpią na pieniądzach. Wyciągnął plik banknotów. Obiektywnie rzecz biorąc, nie było ich wiele. Gdy w czasach licealnych dorabiał w wakacje na stacji benzynowej, nieraz widywał spasionych ludzi interesu, właścicieli sieci warzywniaków lub stoisk z kapciami, w podartych podkoszulkach, noszących w kieszeniach dresu niewiele mniejsze zwitki. Wertowali je uroczyście, przekładając w dłoniach wszystkie banknoty po kolei, aż docierali do ostatniego, którym zawsze była dycha. Dziesięć złotych, którymi płacili za hot doga z sosem czosnkowym. „Tylko żeby było dużo sosu, a nie tak jak ostatnio!”
Dla niego był to jednak majątek. Po każdym przelewie od swojego głównego klienta odtwarzał tę samą procedurę: opłacał rachunki, w tym ratę kredytu za mieszkanie, rezerwował część pieniędzy na standardowe wydatki, przelewał małą kwotę na wspólne konto oszczędnościowe. Po tych wszystkich bezlitosnych czynnościach na jego rachunku zostawała jeszcze drobnica na wyrost nazywana złotem. Ona właśnie, wraz z należnością za pomniejsze zlecenia, systematycznie trafiała do drewnianej skrzyneczki. Na nowy samochód. Może jakiegoś SUV-a. Focus co prawda jeszcze jeździ, oby jak najdłużej, ale trzeba się powoli szykować na jego nieuchronny koniec. Krzysztof z przyjemnością obracał w głowie myśl o większym samochodzie. Teraz straciła sens. Tam, gdzie się wybiera, auto będzie bezużyteczne.
Stanął przed drzwiami wyjściowymi i odruchowo zaczął odhaczać w głowie wszystkie przedmioty, które powinien zabrać. Torba: jest. Pieniądze: są. Klucze: na miejscu. Komórka… Brawo, zbiegu, z nadajnikiem GPS w kieszeni będziesz nieuchwytny!
Wyciągnął z kieszeni telefon – trochę spracowanego już iPhone’a 3G, który wyraźnie postarzał się od zeszłego roku, gdy kupił go zaraz po premierze. Krzysztof nie umiał dbać o przedmioty, dlatego długo wahał się przed jego zakupem, decyzję podjął z powodu wymagań klienta, dla którego tworzył aplikację – musiała być zgodna z systemem iOS, więc potrzebował narzędzia do testów. Położył komórkę na szafce w przedpokoju. Żarty się skończyły, jeżeli sytuacja zmusza cię do tego, by cały świat odłożyć na półkę. Rozejrzał się jeszcze po mieszkaniu. Niespecjalnie przywiązywał się do miejsc, w których mieszkał, ale tu spędził parę lat, które mógł nazwać szczęśliwymi. Pięćdziesiąt siedem metrów kwadratowych, raj utracony. Zatrzymał wzrok na jednym z ich wspólnych zdjęć wiszących na ścianie. Na fotografii mieściło się wszystko to, na czym mu zależało. Wszystko, co miał stracić. Patrzył na uśmiechnięte twarze, swoją i Nadii, na rozpościerającą się za nimi panoramę, widok ze szczytu góry. Miłość, wolność, szczęście. Odwrócił wzrok. Naprzeciw fotografii wisiał drewniany krzyż. Nadia upierała się, żeby go zawiesić. Sam miał neutralne podejście do symboliki religijnej i dopóki nie musiał się wspinać na krzesło, żeby zetrzeć z niego kurz podczas generalnych porządków, które Nadia wyznaczała kilka razy w roku, nie budził w nim żadnych emocji. Teraz jednak skrzywił się na widok krucyfiksu. Mierziło go zawieszone na nim martwe, umęczone ciało.
„To nie moja wina”.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
Dawid otworzył z impetem drzwi i wbiegł do klatki schodowej. Odkąd zobaczył brata w pośpiechu opuszczającego blok, biegł ile sił, żeby jak najszybciej znaleźć się w mieszkaniu. Miał złe przeczucia. Dlaczego Krzysztof wyszedł wcześniej? Przecież, skoro już odwiedził ojca, powinien zostać dłużej. Dawid normalnie byłby jeszcze w szkole; gdyby nie uciekł z dwóch ostatnich lekcji, pewnie nawet nie widziałby, że brat był u nich w mieszkaniu.
Popatrzył w górę, pomiędzy barierkami. Cztery piętra dzieliły go od odpowiedzi. Ruszył do mieszkania, przeskakując po dwa stopnie naraz. Zawsze pokonywał schody na klatce biegiem, czym denerwował matkę, która wołała za nim, żeby zaczekał, żeby pomógł z zakupami. Dawniej o tym zapominał – przecież to nie było jego zadanie. On otwierał drzwi, a Krzysztof nosił zakupy: taki był podział. Tylko Krzysztof od dawna tu nie mieszka i podziału obowiązków już nie ma.
Drugie piętro. Dziś, gdyby miał choć odrobinę dłuższe nogi, skakałby po trzy stopnie. Spieszył się jak nigdy wcześniej. Czwarte piętro to rzeczywiście wysoko, matka miała trochę racji. Jej musi być szczególnie ciężko, bo choć jest dużo młodsza od ojca, też ma już swoje lata. Ile schodów musiała pokonać każdego dnia? Tam i z powrotem, w górę i w dół, przynajmniej dwa razy dziennie. Ile pokonała ich przez całe życie? A ile jeszcze przed nią?
Trzecie piętro. Dawid wyobraził sobie, że zdobywa niedostępną górę i rozpoczyna atak szczytowy. Czwarte. Zatrzymał się przed drzwiami i sięgnął do kieszeni po klucze. Dopiero gdy z brzdękiem upadły na ziemię, zauważył, jak trzęsą mu się ręce. Krzysiek, dlaczego uciekałeś? Coś ty narobił? Podniósł pęk kluczy i w końcu, gdy uspokoił oddech, udało mu się włożyć właściwy do zamka. Spróbował przekręcić klucz zgodnie z ruchem wskazówek zegara. I zamarł.
Szczegół, na który w innej sytuacji pewnie nie zwróciłby uwagi, ale w tej chwili, po tym, jak zobaczył uciekającego brata, zmroził mu krew w żyłach. Pozornie nieistotny detal, który wyrwał go z klatki schodowej i wrzucił w surrealistyczną przestrzeń, świat na pograniczu jawy i sennego koszmaru, w którym powietrze jest gęste, a kolory płowe. Niezaryglowany zamek. Czas zwolnił. Gdyby ktoś zapytał go później, jak przeszedł przez korytarz, nie potrafiłby odpowiedzieć, czy w ogóle poruszał nogami. Sunął w powietrzu, przyswajając kolejne fakty. Czuł się tak, jakby miał zwidy, gdy rejestrujemy tylko te szczegóły, które mają znaczenie i są wskazówkami służącymi rozszyfrowaniu minionych zdarzeń. Odrębnie nieistotne, razem składają się na straszną prawdę. Niezgaszone światło w korytarzu. Przewrócony wieszak. Otwarte na oścież okno w dużym pokoju. Każdy z tych szczegółów krzyczał: stało się! Stało się najgorsze!
Przez uchylone drzwi do sypialni zobaczył znajomy kształt na łóżku. Sylwetka taty wyglądała tak jak zawsze, choć przecież zupełnie inaczej.
Gdy wszedł do pomieszczenia i ujrzał martwe oczy ojca skierowane w jego kierunku, ugięły się pod nim nogi. Ukląkł przed ciałem i zaniósł się płaczem jak dziecko, nie potrafiąc złapać oddechu. Jeszcze nigdy nie był tak blisko śmierci. Teraz wpatrywała się w niego, nieruchoma i przerażająca. Czy to ty ją tu zaprosiłeś, Krzysiek? Wmurował kamień węgielny, rozpoczynając budowę tamy. Czy to ty pozwoliłeś jej wejść? Kolejny kamień. Dlaczego to zrobiłeś? Tama rosła. Wyprostował się, podniósł z kolan i usiadł na krześle obok łóżka. Siedział nieruchomo, zatopiony w myślach i domysłach, aż usłyszał chrobot klucza w zamku. Powolne kroki zatrzymały się w połowie korytarza, teraz słychać było tylko ciężki oddech mamy. Widziała to samo co on. I z pewnością czuła to samo.
– Kazik? – Stanęła w drzwiach, przytrzymując się framugi. Blada, jakby to ona umarła, nie jej mąż. – Nie żyje? – zapytała, choć Dawid wiedział, że wcale nie oczekuje odpowiedzi.
I tak nie zdołałby jej udzielić. Czuł, że gdy otworzy usta, zburzy tamę, która rosła w nim przez ostatnie minuty. Patrzył, jak mama zasłania twarz dłońmi, zanosi się płaczem i wybiega z pokoju.
On miał to już za sobą. Teraz szukał odpowiedzi. I nie musiał szukać długo. Na ekranie komputera drukowanymi literami wypisane było jedno słowo. Ostatnia wiadomość od ojca. Ukraińskie nazwisko, które musiało być odpowiedzią. W tej chwili stanowiło jednak kolejną zagadkę.
– Przepraszam.
Nawet nie drgnął.
– Przepraszam pana!
Drogę na dworzec Krzysztof pokonał na piechotę, uznawszy, że kilkunastominutowy spacer dobrze mu zrobi. Uspokoił się. Nie będzie teraz rozmyślał nad tym, co się stało, i nad tym, co go czeka. Sprecyzował cel, wiedział, co ma robić, i na tym postanowił się skupić. Z dala od domu, od bliskich, przemyśli dalsze kroki. Może uda mu się podjąć decyzję, zanim nadejdzie nieuchronne. Ale najpierw musi się dostać na przystanek, gdzie powinien już czekać autobus. Tymczasem na drodze, w wąskim przejściu pomiędzy autokarami, napotkał przeszkodę, która uniemożliwiała mu dotarcie do celu. Stał przed nim obładowany siatami menel. Woń, jaką roztaczał, wskazywała na to, że alkoholem raczył się co najmniej od wczoraj. Brzdękająca zawartość reklamówek nie pozostawiała złudzeń, skąd czerpie fundusze na swój wyniszczający tryb życia. Krzysztof z obrzydzeniem zlustrował jego brudne ubrania. Wolałby nie ocierać się o nie w tym ciasnym przejściu. Niestety jego prośby o ustąpienie z drogi nie docierały do mężczyzny, który albo był głuchy, albo po prostu bezczelny.
– Przesuń się, człowieku! – huknął w końcu Krzysztof. Jego cierpliwość się skończyła.
Menel poruszył się delikatnie. Powoli, najpierw wprawiając w ruch siatkę, a dopiero później tułów, obrócił się do Krzysztofa. Spojrzał na niego małymi przekrwionymi oczami kryjącymi się w napuchniętej twarzy. Wydawał się zaskoczony, jakby nie przywykł do tego, że ktoś się do niego odzywa. Uśmiechnął się, prezentując resztki uzębienia. Krzysztof zauważył błysk w jego oczach i dostrzegł, że nabiera powietrza, przypuszczalnie, by wypowiedzieć swą sztandarową kwestię. Postanowił go uprzedzić.
– Kierowniku, gorąca prośba, poratuj złotówką – wystrzelił.
Mężczyznę zamurowało. Stał z otwartymi ustami, najwyraźniej przygotowany na wypowiedzenie dokładnie takiego zdania, i wyglądało na to, że nie ma pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Krzysztof zauważył jego reakcję i wiedział, że trafił dobrze. Poszedł za ciosem i wystawił do kloszarda rękę w żebraczym geście. Tego było za wiele. Mężczyzna momentalnie pochylił głowę i drobnymi, ale dynamicznymi kroczkami oddalił się w swoją stronę. Najwidoczniej nie zamierzał dzielić się z obcym ciężko zarobionymi pieniędzmi. Krzysztof, dumny ze zwycięstwa, mógł ruszyć dalej.
Po dworcu kręciło się trochę osób, ale z pewnością mniej niż w sezonie w tych godzinach. Deszczowa późnowrześniowa pogoda skutecznie zniechęcała do podróży.
Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatnio jechał gdzieś autokarem. Dawno temu. Chyba jeszcze w trakcie studiów, ze znajomymi na sylwestra w Pradze. Równie dobrze mogli pojechać na działkę za miastem, cały wyjazd i tak spędzili na kwaterze, niczego nie zwiedzając. Niewiele pamiętał z tych kilku dni ciągłej imprezy. Zdjęć wolał nawet nie oglądać. Więcej nie podróżował komunikacją zbiorową. Odkąd kupił swój pierwszy samochód, to nim jeździł na wszelkie wypady i wycieczki. Zdecydowanie bardziej cywilizowane niż tamta sylwestrowa eskapada. Z Nadią. To ona pokazała mu, że są w życiu rzeczy ważniejsze niż wieczny melanż. To dzięki niej zaczął się rozwijać, ukończył kursy programowania, spełnił marzenie o pracy w branży IT. Cały czas go dopingowała. Wspierała go, gdy podejmował decyzję o rzuceniu dotychczasowej pracy, w której tylko bezmyślnie wklepywał do programu nazwy i oznaczenia produktów, i założeniu własnej firmy. Gdyby nie ona, nigdy by się na to nie odważył. A to była dobra decyzja. Teraz jako freelancer zarabiał zdecydowanie lepiej niż na etacie, do tego robił to, co sprawiało mu frajdę. Gdyby nie Nadia, cóż, droga do wypchanych siatek i gorących próśb do „kierownika” wcale nie musiała być odległa. Nie dalsza niż do miejsca, do którego wybierał się dzisiaj.
Był już tam kiedyś. Pojechał tam samochodem, z rodzicami, na pogrzeb dziadka. Niewiele pamiętał z tamtego wyjazdu, szczątkowe wspomnienia nie należały jednak do przyjemnych. To pewnie normalne, zważywszy charakter uroczystości, ale nie to miało wpływ na jego wrażenia. Dziadka prawie nie znał, widział go zaledwie kilka razy w życiu. Dla niego był to pogrzeb zupełnie obcej osoby, postaci z kilku nielicznych opowiadań taty. Odejście Misia Uszatka wywarłoby na nim większe wrażenie. Chociaż trumnę zapamiętał. Tak, widok trumny i czubki butów dziadka mocno zapadły mu w pamięć. Ale to nie one zniechęciły go do tego miejsca. Winne były wydarzenia, które zburzyły u niego obraz łagodnego ojca. W domu tato był zazwyczaj spokojny, lecz tam stał się inny. Nerwowy, małomówny. Robił złe rzeczy. Krzysztof wrócił myślami do tamtych chwil. Znalazł się na tylnej kanapie w ich rodzinnym dużym fiacie. Rodzice tak mówili, więc też używał tej nazwy, chociaż nigdy nie udało mu się wypatrzyć na nim napisu „fiat”. Myślał wtedy, że literka F jest skrótem, a litery SO są w rzeczywistości numerem pięćdziesiąt, określającym pojemność, prędkość albo inne samochodowe właściwości. Pięćdziesiąt to dużo, dlatego duży fiat. Na maluchu widniał pewnie napis F20. Formuła musi być bardzo malutka, skoro nakleili na niej literkę F i jedynkę. Lubił ten stary samochód. Miał ładny czerwony kolor, srebrne felgi i kanciasty kształt, niczym wozy z telewizyjnych pościgów. Podobno gdy Krzysztof był niemowlakiem, tata często usypiał go w tym aucie. Nic nie uspakajało małego Krzysia szybciej niż dźwięk czterocylindrowego silnika. Teraz klęczał na tylnej kanapie i wyglądał przez okno. Kwestiami bezpieczeństwa nikt się nie przejmował, z tyłu nie było fotelika ani nawet pasów. Krzysztof uczył się wtedy czytać i kiedy tylko miał okazję, popisywał się swoją nową umiejętnością.
– G… O z kreską… R… N… E… Górne! – wykrzyknął. – To tam jedziemy! Powinniśmy skręcić.
Ojciec nie odpowiedział. Przez całą drogę mówił niewiele, odpowiadał tylko na pytania. Im dalej byli od domu, tym odpowiedzi stawały się krótsze. Teraz zawzięcie milczał, nie zwracając uwagi na wskazówki Krzysia i jadąc nadal prosto.
– Tam była strzałka. Powinniśmy pojechać w lewo – powtórzył zrezygnowany chłopiec.
Tata poruszał szczęką, jakby chciał pokazać, że nie ma zamiaru przerywać milczenia.
– Kaziu, on ma rację. Powinniśmy skręcić – wtrąciła mama, która na fotelu obok kierowcy, z mapą na kolanach, przyjęła rolę nawigatora.
Od czasu do czasu, gdy dojeżdżali do jakiegoś nieoznakowanego skrzyżowania, spoglądała na szeleszczącą płachtę i wskazywała kierunek. Teraz sunęła palcem po drodze, którą właśnie jechali.
– Widzisz? Tu jesteśmy. – Położyła mapę na desce rozdzielczej.
Tata zazgrzytał zębami, po czym huknął:
– Wiem, gdzie mam jechać!
Krzyk uderzył w Krzysia nagle, niespodziewanie. Chłopiec natychmiast odskoczył od okna, jakby ktoś właśnie przyłapał go na czymś bardzo złym. Jakby dłubał śrubokrętem w kontakcie i nagle zobaczył błysk. Krew odpłynęła mu z twarzy, oczy wypełniły się łzami.
Niepotrzebnie się odzywał. Nikt go nie pytał o zdanie, nikt nie prosił, żeby czytał te drogowskazy.
Spojrzał w lusterko wsteczne i napotkał wzrok ojca. Momentalnie opuścił głowę. Nie zniósł jego spojrzenia, nie chciał, żeby tata znów na niego krzyknął. Choć bardzo się tego wstydził, zaczął płakać.
Chlipał cicho, tak żeby rodzice nie usłyszeli. Kątem oka widział, jak ojciec spogląda na mamę; chyba chciał jej coś powiedzieć, ale ona natychmiast odwróciła się w kierunku okna. Resztę drogi pokonali w milczeniu. Tylko echo ostatnich słów ojca zdawało się wciąż rozbrzmiewać we wnętrzu samochodu.
Znów był na dworcu. Ponad dwadzieścia lat starszy, trochę mądrzejszy, potrafił już czytać i pisać i więcej się tym nie popisywał. W głębi duszy czuł lęk taki sam jak wtedy, na tylnym siedzeniu dużego fiata. Podobnie jak wówczas opuścił głowę i wbił wzrok w buty. Dawno nie wracał myślami do tamtych czasów. Z zadumy wyrwał go dotyk czyjejś dłoni na ramieniu.
– Prezesie?
Zapach nie pozostawiał złudzeń – kloszard nie dał za wygraną. Krzysztof obrócił się z impetem, zrzucając jego rękę z ramienia. Już miał wykrzyczeć w kierunku natręta dosadne polecenie oddalenia się, ale zrezygnował, gdy zobaczył, że menel chowa się za butelką skierowaną w jego stronę.
– Prezesie, załatwiłem. – Pokręcił szkłem, żeby zademonstrować przelewający się wewnątrz przezroczysty płyn. – Pieniędzy nie mam, ale załatwiłem. To co, zdrowie?
Teraz to Krzysztof zaniemówił. Mężczyzna nie miał już wielkich siat, tylko tę jedną niepełną butelkę, której zawartością chciał się z nim podzielić. Krzysztof nie miał zamiaru skorzystać z propozycji, ale sam gest na swój sposób go rozczulił.
– Dziękuję – wydukał w końcu. – Nie zdążę, spieszę się na autobus.
Kloszard skierował wzrok na butelkę. Trzęsła się w jego sinej dłoni. Wyraźnie ze sobą walczył, bił się z myślami. Czy naprawdę zamierza dać mu ją w całości? Na drogę?
– Panu się bardziej przyda – stwierdził Krzysztof. – Ale dziękuję za pomoc.
Następnie zrobił coś, czego się po sobie nie spodziewał: poklepał kloszarda po ramieniu jak starego kumpla. Ten się uśmiechnął, ukłonił i odszedł. Krzysztof obserwował go, gdy się oddalał. Duża bombka uformowana z kilku założonych jedna na drugą kurtek bujała się powoli wraz z każdym krokiem. Było to na swój sposób hipnotyzujące. Lewa, prawa, lewa, prawa. Wkrótce mężczyzna zniknął za jednym z busów.
Krzysztof od niechcenia spojrzał na tabliczkę za przednią szybą i momentalnie otrząsnął się z zamyślenia.
Ustrzyki Górne.
Jego autobus.
Z odpalonym silnikiem.
Potrząsnął głową i biegiem ruszył przed siebie. Kierowca zaczął już zamykać drzwi, ale na szczęście zobaczył pędzącego w jego kierunku ostatniego pasażera. Pewnie pomyślał, że to kolejny nierozgarnięty turysta, który najpierw czeka do ostatniej chwili, a później pędzi na złamanie karku.
– Wsiadaj pan, już powinniśmy jechać!
– Dziękuję – wysapał Krzysztof. – I przepraszam.
Oddychał ciężko, a serce waliło mu tak, jakby chciało za wszelką cenę wydostać się z piersi. Ta nagła aktywność fizyczna z pewnością przyczyniła się do tego stanu, ale nie tylko ona. Większe znaczenie miało to, co zobaczył, gdy podbiegał do stanowiska. Znajoma twarz obok sąsiedniego busa. Koleżanka Nadii z pracy; mało brakowało, a by go zobaczyła. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Instynktownie naciągnął czapkę głębiej na głowę, przysłaniając twarz daszkiem, i usiadł na ostatnim wolnym miejscu. Niech ten bus już odjeżdża jak najszybciej, w nieznane.
*
– Jesteśmy na miejscu – poinformował tata.
Krzysztof znowu siedział na tylnej kanapie dużego fiata. Zaabsorbowany układaniem klocków na przenośnej konsoli elektronicznej zapomniał już, co wystraszyło go jakiś czas wcześniej. Echo krzyku ojca już dawno zagłuszyła monotonna praca silnika. Warkot działał uspakajająco. Teraz najważniejsze było to, że na ekranie w końcu pojawił się ten długi klocek, dla którego Krzyś przygotował miejsce. Uśmiechnął się pod nosem. Nareszcie udało mu się pobić rekord taty. Myślał, że nigdy nie uda mu się osiągnąć takiego wyniku jak dorosłym, a jednak. Już miał się pochwalić swoim osiągnięciem, gdy samochód się zatrzymał.
Nie zarejestrował słów ojca. Dopiero kiedy zgasł silnik, podniósł wzrok znad gry i wyjrzał zaskoczony przez okno. Zdziwiło go to, co zobaczył. Duży fiat zaparkowany był w ich mieszkaniu. Stał w salonie, a on patrzył na fototapetę na ścianie. Znał ją dobrze, czasami na jej tle bawił się drewnianym samolocikiem, wyobrażając sobie, że lata w chmurach nad szczytami. Jak to możliwe, że nic nie poczuł, gdy wjeżdżali po schodach? Jak takim dużym samochodem zmieścili się w drzwiach, jak przejechali przez wąski korytarz? Dlaczego ten drukowany krajobraz wygląda tak realnie? Obejrzał się, żeby spojrzeć przez okno po przeciwnej stronie. Spodziewał się zobaczyć meblościankę z oszkloną gablotą, której nie wolno mu było otwierać. Nie było jej tam. Ujrzał za to stary dom i kobietę, która uśmiechała się do niego łagodnie. Zapomniał o grze i swoim rekordzie.
Ojciec odpiął pas i złapał za klamkę. Zamarł na chwilę. Zanim otworzył drzwi, popatrzył na mamę. Nie miała już gniewnego wyrazu twarzy. Kobiety nie zapominają tak szybko jak dzieci. Nie zapominają w ogóle. Ale wybaczają. Kiwnęła głową i uśmiechnęła się delikatnie. Tata również skinął. To wszystko. Sprawa przedawniona. Nieme porozumienie, zgoda nie potrzebuje słów.
Ojciec wysiadł z samochodu, po chwili dołączyła do niego mama. Podeszli do czekającej na nich kobiety. Najpierw objął ją tata. Gest był niezgrabny, sztywny i krótki, jakby ojciec wcale nie chciał się do niej zbliżać i otaczać jej ramionami, ale zmuszała go do tego sytuacja. Później przytuliła się do niej mama. Tym razem trwało to dłużej, kobiety mocno do siebie przywarły.
Krzyś oglądał tę scenę zza samochodowej szyby, jak na ekranie telewizora. Widok gór tak go zaskoczył, że nie był pewien, czy patrzy na realny świat, czy na ruchomą fototapetę. Tata odwrócił się w jego kierunku.
– Krzysiu! Chodź się przywitać z ciocią!
*
Przebudził się w autobusie. Najwyraźniej wreszcie zdołał zasnąć. Przez długi czas nie było to możliwe, towarzyszka podróży, wysoka, otyła kobieta, zostawiła mu bowiem niewiele miejsca. Do tej pory nie wiedział, że ma klaustrofobię, że atak paniki może wywołać ciężar obcego ramienia na piersi. Napinał mięśnie, aby wypracować sobie chociaż odrobinę przestrzeni, ale na niewiele się to zdawało. Wprasowany w oparcie fotela, zupełnie zdrętwiał. Na szczęście kobieta wysiadła na dworcu w Tarnowie.
Nie pamiętał, kiedy ostatnio coś mu się śniło, a tym bardziej – kiedy cofał się do czasów dzieciństwa. Do tej odległej wycieczki w Bieszczady. Tamte wspomnienia w nim utkwiły. Wtedy, jeszcze długo po powrocie, stawały mu przed oczami, ale nie potrafił zrozumieć, co tak naprawdę się tam zdarzyło. Z czasem stopniowo wyblakły. Przysypane innymi, ważniejszymi, bardziej aktualnymi sprawami zaległy na dnie szafy. Ale nie zniknęły. Najwidoczniej czekały na swój czas. Gdy nadszedł, zapukały dyskretnie, a on pozwolił im wychynąć z czeluści. Natychmiast wypełzły i rozpierzchły się po jego głowie. Wiedział, że nie uda się ich zamknąć na kolejnych dwadzieścia lat. Będzie musiał się zmierzyć z widmem tamtych dni.
Jakiś czas później za oknem znów pojawiła się fototapeta. Tym razem nie stanowiła już dla niego zaskoczenia, ale i tak zrobiła wrażenie. Mimo że bywał czasem w górach, ten pejzaż nigdy mu nie spowszedniał. Zawsze czuł respekt przed potęgą przyrody, uzmysławiał sobie wówczas swoją maleńkość. Tym razem poczuł też niepewność. Po górach chodził rzadko, głównie z Nadią, która miała duszę piechura. Wspólnie zaliczyli krótkie wypady w Beskidy i Tatry, byli też w Gorcach i Górach Świętokrzyskich. Bieszczady pozostawały dla niego nieodkrytym lądem. Wyspą, na której zamiast skarbu zakopana była odpowiedź.
To nie moja wina
Copyright © by Sebastian Sadlej 2021
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2021
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Sylwester Gdela, Grzegorz Krzymianowski
Opracowanie typograficzne i skład – Joanna Pelc m
Okładka – Paweł Szczepanik
Fotografia na okładce – Marek Piwnicki / pexels.com
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek
inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana
elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu
bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2021
ISBN EPUB: 9788382101867ISBN MOBI: 9788382101850
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko
finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl