Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Była zbyt zniszczona, by ktokolwiek mógł ją pokochać.
Nie zasłużyła na ludzi, jakimi się otaczała. Była odrażająca. Bezwartościowa. Była nikim…
Pod wpływem chwili Meredith decyduje się spędzić wakacje we Frigilianie – urokliwej hiszpańskiej wiosce. Jej dziadkowie prowadzą tam małą piekarnię, ale nie odwiedziła ich od czasu tragedii, jaka spotkała ją dwa lata wcześniej.
Przyjaciele z dzieciństwa chcą przedstawić ją Jordanowi – chłopakowi, który wprowadził się pod jej nieobecność i do którego bardzo się w ostatnim czasie zbliżyli. Pierwsze spotkanie tej dwójki pozostawia jednak wiele do życzenia…
Meredith nie bardzo się tym przejmuje. Z bliznami na ciele i duszy nie daje sobie prawa do bliskości. Wkrótce między nią a Jordanem zrodzi się jednak niezwykłe porozumienie, może nawet uczucie, przed którym uparcie się wzbraniają.
„Too Broken for You” to opowieść o walce z przeszłością na tle malowniczych letnich krajobrazów oraz o znalezieniu zrozumienia wtedy, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Marta Stochmiałek
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Łobodzińska-Pietruś, Beata Kozieł
© for the text by Dominika Chochoł
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
OSTRZEŻENIE
Książka porusza tematy takie jak epizody depresyjne i lękowe, samookaleczanie, przemoc domowa oraz żałoba.
ISBN 978-83-287-3046-5
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Opowieść to w ostatecznym rozrachunku rozmowa tego, kto ją pisze, z tym, kto ją czyta, ale narrator może powiedzieć tylko tyle, na ile pozwoli mu warsztat, a czytelnik wyczytać tylko tyle, ile sam ma zapisane w duszy.
CARLOS RUIZ ZAFÓN, Labirynt duchów
Dla wszystkich, którzy czują, że bezustannie spadają.
Wierzę, że już niedługo nauczycie się latać.
Uliczki hiszpańskiej Frigiliany wypełnione były błogą ciszą. Wschodzące powoli słońce zaczynało rzucać delikatne światło na białe fasady okolicznych domostw, które idealnie komponowały się z niezliczoną ilością barwnych kwiatów. Rośliny wypełniały wszystkie tutejsze drzwi i okna. Donice z kolorowymi pąkami dostrzec można było w każdym zakamarku. Różnorodne płytki i kamyczki wypełniały wąskie korytarze miasteczka, które już za moment miało powitać dziesiątki turystów. Mozaiki zdawały się wyczekiwać tego momentu, tańcząc w rytm piosenki śpiewanej przez budzące się do życia ptaki.
Meredith Wilson szczelnie opatuliła się materiałem różowej koszuli. Założywszy ręce na piersi, z cichym westchnieniem oparła głowę o wysokie okno balkonowe. Uwielbiała wschody słońca. Zdecydowany wpływ na to miała jej matka. Isabell Wilson od zawsze kochała obserwować pierwsze promienie, wylewające się znad horyzontu. Patrzeć na świat w możliwie najczystszym ułamku sekundy. W krótkiej chwili, w której nikt nie zdążył jeszcze splamić nowego dnia krzywdą. Ulotnym momencie, kiedy każda dusza mogła poczuć się równie piękna, co poranne niebo zabarwione ciepłymi kolorami.
Na wpół świadomie wodziła palcem po zawieszce złotego łańcuszka, wsłuchując się we własny oddech. Ceniła sobie spokój i wolność, jakie przynosiły tutejsze poranki.
Po kilku minutach słońce na dobre zawisło nad horyzontem, ogłaszając tym samym rozpoczęcie nowego dnia. Dziewczyna podniosła się z ziemi. Jej bose stopy spokojnie przeszły po nagrzewających się płytkach balkonowych, by już za moment spotkać się z panelami w kolorze jasnego drewna.
Od dziecka zajmowała w babcinej posiadłości ten sam pokój. Wnętrze było jasne i minimalistyczne, co zwykła uważać za minus. Kilka godzin temu, zawitawszy w nim po raz pierwszy od wielu miesięcy, doceniła jednak tę delikatność. Przyniosła jej spokój, którego potrzebowała.
Tutejsze ściany nie były świadkami jej histerycznych spazmów, nie zaciskały się wokół niej podczas najtrudniejszych nocy. Nie słyszały, jak błaga o śmierć w chwilach zupełnej bezsilności. Jej paraliżujące cierpienie zdawał się dostrzegać jedynie księżyc.
Dawniej bywała tutaj nawet kilka razy do roku. Kilkuletnia wersja Meredith potrafiła bez końca suszyć rodzicom głowę, by zgodzili się na kolejne odwiedziny u dziadków. W rodzinnych stronach nie mogła bowiem poszczycić się szczególną popularnością. Amerykańska Minnesota nie stawiała na jej drodze wartościowych ludzi. We Frigilianie odnalazła za to nie jedną, a cztery bratnie dusze. Tych, którzy akceptowali jej wszelkie dziwactwa, włącznie z wyśmiewanym przez większość rówieśników zamiłowaniem do wstawania o nieludzko wczesnych porach. Było dobrze.
Do czasu.
Wydarzenia sprzed przeszło dwudziestu czterech miesięcy sprawiły, że życie Wilson wywróciło się do góry nogami. Poczucie pustki i rozdzierający ból stały się codziennością. Przestała więc odwiedzać Hiszpanię, będącą jej prywatną definicją beztroski. W jej spowitym mrokiem sercu nie było już na nią miejsca.
Mijały dni, tygodnie. Zmieniła się. Nie była tą samą dziewczyną, która wirowała po babcinej kuchni w rytm piosenek ABBY, pomagając w przygotowaniu świeżego pieczywa, które dziadkowie mieli następnie sprzedać w prowadzonej przez nich piekarni. Nie potrafiłaby już przesiadywać na blacie lady i posyłać uśmiechów witającym ją klientom. W ogóle rzadko się teraz uśmiechała.
Nie radziła sobie z tym, co zgotował jej los. Nie mogła też oczekiwać wsparcia ze strony rodziców, którzy pogrążyli się we własnym cierpieniu. Mówią, że wspólna tragedia zbliża do siebie ludzi, lecz w przypadku Wilsonów było niestety na odwrót.
Nadeszło lato. Wakacje. Meredith najchętniej spędziłaby je we własnej sypialni, pogrążona w samotności, która towarzyszyła jej od tak dawna, że stała się nieodłączną częścią jej zniszczonej duszy. Takie odnosiła przynajmniej wrażenie. Nieskończone namowy dziadków i przyjaciół sprawiły jednak, że zaczęła poważnie rozważać dwumiesięczną ucieczkę od codzienności.
Ostateczną decyzję podjęła dość impulsywnie. Po rozdaniu świadectw najzwyczajniej w świecie spakowała walizkę i ruszyła w drogę, co rodzice przyjęli z obojętnością, jaką przez ostatnie lata udało im się udomowić.
Bilet na najbliższy lot kupiła zaraz po dotarciu na lotnisko. Przepłaciła, ale nie miało to znaczenia. Po przejściu przez kontrolę graniczną wystosowała do tamtejszych przyjaciół krótką wiadomość, w której poinformowała, że zdecydowała się złożyć im dłuższą wizytę. Landon i Malia zarządzili imprezę powitalną, jeszcze zanim dziewczyna zdążyła schować telefon do kieszeni. Chwilę przed wejściem na pokład zatelefonowała też do dziadka z prośbą, by odebrał ją z andaluzyjskiego lotniska.
Po dotarciu do domu i serdecznym przywitaniu z babcią natychmiast udała się do swojego pokoju z nadzieją, że uda jej się zaznać choć chwili spokojnego snu. Nie pamiętała czasów, gdy przesypiała noce bez większych trudności. Tym razem również czekało ją rozczarowanie.
Wyrwała się z rozmyślań i zapięła guziki koszuli, zasłaniając koronkowy stanik. Wciągnęła na uda białe kolarki, po czym związała włosy w luźną kitę, w międzyczasie wsunąwszy na stopy puchate kapcie.
Wyszła na korytarz, skierowała się w lewo i bez pośpiechu pokonała kilkanaście starych schodków. Z każdym kolejnym krokiem wyraźniej docierała do niej melodia Our Last Summer z popularnego musicalu Mamma Mia!
Znalazłszy się w progu przestronnej kuchni, dostrzegła babcię, która właśnie mieszała coś w dużej, granatowej misie, i nuciła wybrzmiewającą w radiu piosenkę.
Meredith zastygła w bezruchu, przyglądając się kobiecie. Zapach świeżego pieczywa i croissantów z dżemem wprawił ją w melancholię.
– Dzień dobry. – Pośród muzyki rozległ się ciepły głos babci.
– Cześć – odparła, przywołując na usta niewielki uśmiech.
– Jak minęła pierwsza noc? – Pojedynczym skinieniem głowy zasugerowała, by podeszła bliżej wyspy kuchennej, gdzie przygotowywała właśnie wypieki.
– Dobrze. – Ruszyła przed siebie powolnym krokiem. Kłamstwo przechodziło jej przez gardło zdecydowanie zbyt gładko.
– To dobrze. – Alicia nie zauważyła, jak znacząco dziewczyna rozminęła się z prawdą, lecz nie można było jej winić. Przez ostatnie lata wnuczka stała się naprawdę świetną aktorką. – Przyjechałaś odpocząć od tego wszystkiego, więc spróbuj pokorzystać jak najwięcej. Na tyle, na ile będziesz się czuła na siłach, rzecz jasna.
Mer pokiwała delikatnie głową.
– Więc… – Babcia klasnęła w dłonie, przez co znajdująca się na nich mąka utworzyła w powietrzu rzadką chmurę. – Umówiłaś się już na spotkanie ze starymi znajomymi?
– Malia i Landon zarządzili imprezę – oświadczyła z lekkim rozbawieniem. – Więc wygląda na to, że tak.
– Cieszę się – powiedziała szczerze babcia. – Baw się, kochanie.
Wzięła głęboki wdech, po czym jeszcze przez chwilę z ciepłym uśmiechem lustrowała twarz wnuczki. W jej zmęczonych oczach widać było tęsknotę.
– No, to na co czekasz? – zagadnęła po chwili, zmieniając temat. – Trzy blachy rogalików stoją na blacie i same się nie nadzieją.
Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie i podgłośniła radio. Pomieszczenie wypełniła kolejna melodia, podczas gdy one zajęły się przygotowywaniem wypieków.
Meredith przeciągnęła się leniwie i zamknęła czytaną przez ostatnie godziny książkę. Odłożywszy ją na szafkę, przetrzepała pościel w poszukiwaniu telefonu. Gdy odblokowała urządzenie, jej oczom ukazała się godzina dwudziesta trzydzieści i pokaźna liczba nieodebranych połączeń.
Cudownie. Spóźni się na własną imprezę powitalną.
Z westchnieniem uniosła się do pozycji siedzącej, przecierając ciążące powieki. Wycieńczenie nie opuszczało jej ciała ani na chwilę, co było na dłuższą metę niebywale frustrujące.
Zdecydowała się wziąć ciepły prysznic, po czym usiadła przy toaletce, by rozprawić się z jasnymi, sięgającymi za ramiona włosami. Zaraz po ich wysuszeniu zabrała się do szukania potrzebnych jej kosmetyków, drugą ręką zaś odblokowała telefon.
Oczywistym było, że nie wyrobi się na czas. Obezwładniające zmęczenie nie pozwoliło jej jednak należycie się tym przejąć. Poza tym, zdążyła już przyzwyczaić się do takiego stanu rzeczy. Nigdy nie zjawiała się na czas, niezależnie, czy na przygotowania miała pięć minut, czy pięć dni.
Wklepała w zmęczoną skórę krem nawilżający, a następnie przystąpiła do nakładania makijażu. Gdzieś po drodze wybrała też numer i włączyła w telefonie tryb głośnomówiący.
– Patrzcie państwo, koleżanka jednak żyje. – Po kilku sygnałach w słuchawce rozbrzmiał damski głos.
– Trochę się zasiedziałam… – przyznała Wilson, zaciskając powieki. – Przepraszam.
– Rozumiem, że się spóźnisz? – Rozmówczyni nie sprawiała wrażenia zaskoczonej takim obrotem spraw.
– Maksymalnie pół godziny. – Próbowała jak najlepiej zakryć widoczne pod oczami sińce, lecz stanowiło to nie lada wyzwanie.
– Czyli nic się nie zmieniłaś. Kamień z serca.
– Mhm… – mruknęła bez przekonania. – Szybka zmiana tematu, jak wielu gości mam się spodziewać?
Decyzja o przyjęciu zapadła tak szybko i niespodziewanie, że Wilson nie miała szansy poznać zbyt wielu szczegółów. Sama informacja o chwili rozpoczęcia imprezy dotarła do niej niespełna kilka godzin temu.
– To wszystko wina Landona – usłyszała w odpowiedzi.
– Mal? – Zastygła z kosmetykiem w dłoni.
– Mówię poważnie. To jego wina, jak zawsze zresztą.
– Możesz wyrażać się jaśniej?
– Nieszczególnie. Sama niewiele wiem, ale czeka nas chyba pokaźny bankiet. – Sama też nie była chyba w nastroju na ogromne towarzystwo, bo nie brzmiała nader entuzjastycznie. – A, jeszcze jedno – przypomniała sobie po chwili.
– O matko – westchnęła gotowa już na wszystko Meredith.
– Będzie Jordan.
Zmarszczyła brwi, próbując przypasować to imię do jakiejś twarzy – bezskutecznie.
– Wiesz, że nie mam pamięci do imion… – zaczęła z rezygnacją.
– Nasz przyjaciel. Wprowadził się niedługo po twoim ostatnim wyjeździe. Nieraz ci o nim opowiadaliśmy, bo…
– Faktycznie – przerwała, gdy rzeczywiście przypomniała sobie kilka historii z udziałem rzeczonego chłopaka.
– On… miewa swoje humorki. – Miała niemały problem z wyborem odpowiedniego słownictwa. – Nie wiem, czy w ogóle będzie spędzał z nami dużo czasu, ale…
– Miewa humorki? – powtórzyła Mer. – Brzmi, jakbym miała się bać. Mam się bać?
– Nie, tylko… Powszechnie wiadomo, że lubisz rozkładać wszystko na czynniki pierwsze i doszukiwać się drugiego dna w każdym geście. W jego przypadku nie proponuję się do tego zabierać, bo chyba się wykończysz.
– Zdecydowanie brzmi, jakbym miała się bać – skwitowała.
– Jezu, Mer, nie. Zwyczajnie…
Wilson wyczuła, że przyjaciółka zacznie zaraz jeden ze swych słynnych monologów. Jeśli natomiast zamierzała kiedykolwiek pojawić się na imprezie, nie miała czasu na baśnie o drzewie sandałowym.
– Kończę, żeby spóźnić się tylko pół godziny – oznajmiła.
– Tylko? – zdziwiła się Mal. Prędko jednak dodała: – Ach, no tak. Zapomniałam, że dla ciebie to tylko.
– Bez komentarza.
Zakończywszy połączenie, Wilson wykończyła makijaż, po czym podeszła do starej rzeźbionej szafy. Farba odpadała już w wielu miejscach, eksponując wystające spod spodu drewno.
Otaksowała garderobę wzrokiem, mimowolnie zatrzymując się przy ciemnoróżowym kombinezonie. Kreacja trzymała się na szerokich ramiączkach z delikatnego materiału. Z dolną partią stroju łączyły się dopiero w talii, ukazując dzięki temu sporo nagiego dekoltu.
Nigdy nie miała go na sobie. Blizny pokrywające jej biust sprawiły, że przez wiele miesięcy gardziła tego typu ubiorem. Może powinna jednak dać sobie szansę? Zrobić pierwszy krok na drodze do normalności?
Gdybanie zdawało się ciągnąć w nieskończoność, aż w jej głowie pojawił się argument, który przeważył nad całą resztą.
Chciałby, żebyś go założyła.
Szybkim ruchem zsunęła z nagiego ciała ręcznik.
Kilka minut później stanęła przed lustrem, ubrana i gotowa do wyjścia. Kreacja leżała na niej niemalże idealnie. Włosy spięła w kitkę, by uwidocznić kolczyki w kształcie złotych obręczy, co chcąc, nie chcąc, obnażyło dawne rany jeszcze bardziej.
Wstrzymała oddech, wpatrując się we własne odbicie. Nie miała bladego pojęcia, czy podoba jej się to, co widzi.
Uniósłszy dłoń na wysokość dekoltu, powiodła opuszkami chłodnych palców po wyeksponowanych idealnie bliznach. Po chwili gwałtownie opuściła jednak rękę, odwracając wzrok.
– Jesteś już spóźniona – szepnęła sama do siebie. – Wychodzisz.
Opuściła sypialnię, nim zdążyła zmienić zdanie.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz