Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chciał nakleić plaster na każdą z jej ran, a z każdym kolejnym opatrunkiem raz jeszcze całować jej miękkie usta, zapewniając przy tym, że wszystko będzie w porządku.
Meredith dowiaduje się o chorobie Landona z podsłuchanej przypadkowo rozmowy. Czuje się wykluczona i samotna, ale wybacza przyjacielowi i stara się troszczyć o niego w trudnych chwilach. Życie może mu uratować tylko ryzykowna operacja. Landon przygotowuje się do niej, wspierany przez bliskich.
Tymczasem relacja Meredith i Jordana rozwija się intensywnie. Z każdym dniem stają się sobie bliżsi. Odkrywają przed sobą bolesne tajemnice przeszłości, strachy dzieciństwa i rodzinne sekrety. Jordan nie wyobraża sobie życia bez Mer, a ona… Ona prowadzi wewnętrzną walkę, bo wciąż nie daje sobie prawa do szczęścia.
Czy uda jej się wreszcie zostawić przeszłość za sobą?
Książka dla czytelników 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Projekt okładki: Piotr Wszędyrówny
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja: Marta Stochmiałek
Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Justyna Techmańska, Monika Łobodzińska-Pietruś
© for the text by Dominika Chochoł
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
OSTRZEŻENIE
Książka porusza tematy takie jak epizody depresyjne i lękowe, uzależnienia, przemoc domowa oraz żałoba. Zawiera również opisy samookaleczania, które mogą okazać się niepokojące dla osób wrażliwych oraz szkodliwe dla młodych odbiorców.
ISBN 978-83-287-2280-4
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Kto lęka się cierpienia, cierpi już przez to, że się lęka.
MICHEL DE MONTAIGNE, Próby,
tłum. Tadeusz Boy-Żeleński
Pamięci mojego dziadka, który jadał ogórki z cukrem
Otoczone bajkowymi wzgórzami Algarrobo, oddalone od Frigiliany o ledwie dwadzieścia minut drogi, budziło się powoli do życia. Pierwsi turyści zdążyli już rozpocząć poranną przechadzkę ulicami miasta.
Żwir, którym usypano ścieżkę prowadzącą do usytuowanej na uboczu posiadłości, chrzęścił pod odzianymi w sportowe buty stopami. Landon szedł przed siebie, zaciskając palce na trzymanej przy uchu komórce. Minęła dłuższa chwila, nim po drugiej stronie dało się słyszeć coś poza głuchym sygnałem.
– Halo?
– Powinieneś jej powiedzieć – rzucił prosto z mostu García.
– Słucham? – Przez zaspany głos Mateo przebiła się konsternacja.
– Prosiłem, żebyś nikomu nie mówił – wyjaśnił, pakując się do samochodu. – To było niesprawiedliwe. Przepraszam. – Oparłszy głowę o zagłówek, z ciężkim wydechem odchylił ją do tyłu. – Powinieneś powiedzieć Valentinie – wyrzucił wreszcie. – Nie chcę, żebyście mieli przed sobą tajemnice. Nie z mojego powodu.
Silnik wydał pierwszą serię dźwięków, rozproszonych szybko przez kliknięcie zapinanego pasa.
Przyciskając telefon do ucha, niemrawy wciąż jeszcze Hernandez opuścił sypialnię, w której urzędował tego poranka. Przemieścił się do salonu, gdzie znajdowało się kilka panoramicznych okien, skrzywił się więc na słońce, które zdążyło bezwstydnie rozgościć się w pomieszczeniu. Jak się jednak okazało, to nie ono świeciło w tamtej chwili najjaśniej.
Chłopak oparł się o framugę, z niewielkim uśmiechem na ustach obserwując siedzącą przy okrągłym stole narzeczoną. Valentina trzymała na kolanach małą Aurorę, a stojące zaraz obok krzesełko do karmienia zajęte było przez Alexa. Dzieci piszczały z ekscytacji, śmiejąc się do aparatu, który młoda mama trzymała w wyciągniętej wysoko ręce, strojąc zabawne miny.
– Co powiedział mój ojciec? – zapytał cicho, nie odrywając wzroku od roześmianej rodziny.
Landon odchrząknął, zaciskając palce na kierownicy.
– Początek sierpnia.
– Tak szybko?
– Albo to, albo mogę już włączać stoper. – Wyjechał z parkingu, przełączywszy się na tryb głośnomówiący.
– W porządku. – Niespiesznie pokiwał głową, jakby próbował pomóc tym irracjonalnym rewelacjom wchłonąć się do świadomości. – Powiem jej, tylko… – Przez chwilę głowił się nad kolejnymi słowami. – Zastanawiałeś się już, kiedy przekażesz to pozostałym?
– Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem? Za jakieś piętnaście, do dwudziestu minut – odparł, zatrzymując auto na czerwonym świetle. – Ponoć nie zostało mi dużo czasu, więc pole do popisu jest niewielkie. – Zamilkł, niespodziewanie marszcząc brwi. – Może wcale im nie powiem – stwierdził po chwili, wrzucając jedynkę, by ponownie ruszyć przed siebie. – Kupię te fikuśne hawajskie naszyjniki we wszystkich wariantach kolorystycznych i wyprowadzę się na jakąś bezludną wyspę.
– To już lepiej oddaj te pieniądze mnie – parsknął Mateo. – Zrobię z nich lepszy użytek, a chwastów mam w ogrodzie pod dostatkiem. Nawlokę ci kilka na sznurek.
– Nie wiem, jak czułbym się z faktem, że noszę na szyi zielsko, na które jeszcze parę miesięcy wcześniej rzygałem po twojej imprezie urodzinowej. – Skrzywił się.
– Nie ty jedyny. – Mrugnął do narzeczonej, która posłała mu pełen beztroskiej radości uśmiech. Potem zaszył się w kuchni, próbując choć na chwilę jeszcze pozbyć się palącego bólu, jaki trawił go na samą myśl, że to jego słowa zedrą go za moment z jej twarzy. – Ale spokojnie: twój organizm zdążył przywyknąć do zarazków. Obrzygane kwiatki to pikuś przy tym, co robisz w klubach.
Landon otworzył usta, po czym je zamknął.
– Nie dostaniesz moich pieniędzy – oświadczył, decydując się jednak zrobić ze swoich strun głosowych użytek. – Udław się tym mleczem. – Bezceremonialnie zakończył rozmowę.
Odłożywszy telefon, Hernandez oparł dłonie na blacie, chowając głowę między ramionami. Valentina zaczęła akurat śpiewać. Przez jakiś czas wsłuchiwał się w brzmienie piosenek, które bez wątpienia pamiętały jeszcze czasy wojny.
Młoda matka miała w zwyczaju popisywać się swym nikłym talentem wokalnym, gdy ich pociechy odmawiały zjedzenia posiłku. Z jakiegoś powodu zawsze przyspieszało to proces dziecięcej konsumpcji. Mateo był przekonany, że Aurora i Alex korzystali po prostu z wrodzonego instynktu samozachowawczego, grzecznie spożywając śniadania wyłącznie w celu powstrzymania mamy przed uraczeniem ich kolejnym utworem.
W drodze powrotnej znacznie się ociągał, rozmyślał nad słowami, w jakie mógłby ubrać wieści tak bolesne jak te, które przyszło mu przekazać świeżo upieczonej narzeczonej. Nie było jednak dobrego sposobu na przekazanie złej nowiny. Byli jedynie ci, którzy nie do końca oswoili się jeszcze z tym, co zamierzali orzec.
Przypomniał sobie słowa ojca. Wzięty neurochirurg od zawsze powtarzał mu, że w obliczu informacji trudnych czy tragicznych należy postawić przede wszystkim na klarowność i zwięzłość wypowiedzi. Najważniejsze kwestie powinno się zamknąć w paru pierwszych zdaniach, cała reszta staje się bowiem nieistotna, gdy zapadnie już werbalny wyrok.
Zbliżył się do Valentiny. Wciąż zajmowała miejsce przy stole, doglądając bawiących się teraz na dywanie dzieci.
Nagle zabrakło mu tchu. Liczył, że wraz z ciężarem tajemnicy zrzuci z siebie uwiązany na jego szyi kamień. Tak się jednak nie stało. Nic nie szło w zasadzie po jego myśli. O ile w oczach narzeczonej spodziewał się ujrzeć łzy, niedowierzanie, może nawet gorycz i wydawało mu się, że gotów był poradzić sobie z każdą jej reakcją, pominął w swych rozważaniach najgorszą z możliwości.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Wydawało się, że pełen jeszcze przed chwilą gromkiego śmiechu dom ugrzązł na dnie oceanu, gdzie ciśnienie miażdży istnienia nieprzystosowane do życia pod powierzchnią, a czasoprzestrzeń zdaje się dzielić los rozmokłej kartki papieru.
Przez głuszę przebijało się częściowo tykanie zegara oraz dziecięce gaworzenie, lecz wszystkie te odgłosy nikły w przestrzeni, nim miały szansę dotrzeć do uszu odbiorcy.
Cabrera zastygła w zupełnym bezruchu. Wbiła spojrzenie w rozciągającą się za plecami Mateo ścianę, i tylko jej klatka piersiowa była dowodem na kontynuację akcji serca, choć unosiła się z ogromnym trudem.
Mateo wpatrywał się w dziewczynę przez wiele dłużących się w nieskończoność minut, niemo błagając, by powiedziała choć słowo. Pragnął wiedzieć, czego teraz potrzebowała, czego od niego oczekiwała. Pragnął pewności, że jej dusza nie uleciała jeszcze z blednącego ciała.
– Rozmawiałem z nim o… – Odchrząknął, lecz nawet wówczas głos zdawał się należeć do kogoś innego. – Rozmawialiśmy o tym, co stało się u Meredith. Jak wyszedł bez słowa i nie mogliśmy się z nim skontaktować przez parę dobrych godzin – doprecyzował. Nie doczekał się ze strony Val żadnej reakcji, po krótkiej przerwie zdecydował się więc kontynuować: – Chodziło o urodziny bliźniaków. Zaczęliśmy mówić o przyjęciu i uderzyło go, że…
– Nie. – Głos Valentiny rozbrzmiał w pomieszczeniu z pewnością znacznie większą, niż można by przypuszczać. Nieznacznie poprawiwszy się na siedzeniu, zacisnęła palce na połach lekkiego swetra i szczelnie się nim opatuliła. Wzrok utkwiła w powierzchni stołu, jednak tym razem w jej oczach dało się dostrzec skupienie. – Musimy wziąć ślub – wypaliła niespodziewanie, z opóźnionym refleksem unosząc spojrzenie na zaskoczonego tymi słowami Mateo. – Co? – zapytała, gdy ten uniósł brew.
– Taki jest przecież plan – odparł niepewnie. – Po to ci się oświadczyłem, żeby kiedyś wziąć ślub…
– Mam na myśli, że musimy go wziąć teraz – przerwała, na co konsternacja chłopaka ustąpiła miejsca realnemu zagubieniu. – To znaczy nie teraz teraz, ale szybko. Szybciej. O wiele szybciej.
Sens jej rozumowania dotarł do niego ze sporym opóźnieniem. Przymknął powieki, a spomiędzy jego warg uleciał żelazny wydech.
– Nie wiem, Val… – Ledwie zauważalnie pokręcił głową. Uniósł się z krzesła i zaczął przechadzać się po pokoju. – Nie zrozum mnie źle, chcę, żebyś za mnie wyszła. Jak najszybciej – zapewnił. – Zastanawiam się tylko, czy to nie będzie wyglądało na… – Z trudem przełknął ślinę, jednak w porę wziął się w garść. – Czy to nie będzie przypadkiem wyglądało jak pożegnanie?
Cabrera przez jakiś czas zastanawiała się nad odpowiedzią.
– Prawdopodobnie. – Wzruszyła ramionami. – Ale lepiej pożegnać się z wiarą, że dane nam będzie przywitać się ponownie, niż żyć ze świadomością, że zmarnowaliśmy jedyną szansę. Potrzebujemy go w tym dniu, Mat – wyszeptała.
Patrzyła mu w oczy z nadzieją, której nie spodziewał się dostrzec w nich tego dnia. Po dłuższej chwili odwzajemnił spojrzenie, a kącik jego ust ledwo zauważalnie drgnął ku górze.
– Więc… Ślub.
Pukanie do drzwi domu Malii nie ustawało od przeszło pół minuty. Landon nie szczędził energii, raz po raz uderzając w nie ze znudzonym wyrazem twarzy. Nie zaprzestał, gdy jego uszu dobiegły dźwięki prędkich kroków ani gdy zgrzyt zamka i ruch naciskanej od wewnątrz klamki poinformowały o ich otwieraniu. Ręka chłopaka zastygła w powietrzu, dopiero gdy wyrosła przed nim sylwetka Jordana.
– Mam dziewięćdziesiąt dziewięć problemów, a twoja normalność rozwiązałaby dziewięćdziesiąt osiem z nich – westchnął South.
– Jaki jest dziewięćdziesiąty dziewiąty? – Niewzruszenie wyminął przyjaciela w wejściu.
– Moja rodzina.
García zamarł i odwróciwszy się w kierunku Jordana, taksował go wzrokiem, dopóki ten nie odwzajemnił spojrzenia. Po chwili na powrót ruszył przed siebie.
– No cóż… To nie jest koncert życzeń. – Wzruszył ramionami. – Z tej okazji przyszedłem dołożyć ci setny.
Skonsternowany South ruszył w ślad za nim.
– Malia! – wydarł się Landon. – Chodź tutaj!
– Co będę z tego miała? – Z górnej kondygnacji dało się słyszeć stłumiony głos dziewczyny.
– Zobaczysz mnie.
– Fuj – jęknęła. – W takim razie nie idę. – Oczywistym zaprzeczeniem jej słów była podłoga, która nie omieszkała zaskrzypieć, informując pozostałych o zbliżających się ku schodom krokach.
Landon wiedział, że Jordan miał tamtego dnia pomóc Malii w porządkach, które zlecili podczas swojej ostatniej wizyty rodzice dziewczyny. Uznał to za doskonałą okazję, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu.
– Czemu zawdzięczamy tę nieprzyjemność? – burknęła González, wyswobadzając dłonie z żółtych gumowych rękawiczek.
– Napadły cię wściekłe landrynki? – parsknął, lustrując jaskrawoniebieski fartuch, który w dość interesujący sposób komponował się z różową gumką, z ledwością utrzymującą na czubku jej głowy niechlujnego koka.
– Ja cię napadnę – odpowiedziała, po czym oparła się bokiem o podłokietnik kanapy, na której rozkładał się właśnie South. – W nocy. I sprawię, że będziesz cierpiał – wyartykułowała poważnie.
– Już cierpię, a tak się składa, że jak dotąd miałem naprawdę dobry dzień – odpyskował. – Dopóki na ciebie nie spojrzałem.
Malia prychnęła, przewracając oczami. Jordan jedynie zaśmiał się pod nosem. Nauczony doświadczeniem, nie miał zamiaru przerywać jednej z górnolotnych dyskusji przyjaciół.
– Więc po co jeszcze tu jesteś?
– Mam dwie informacje – orzekł. – Jedna jest dobra, druga zła. – Krótko zastanowił się nad trafnością wybranych przez siebie określeń. – W zasadzie to dobra jest dla mnie, a zła dla was.
Po raz kolejny tego dnia otworzył dzierżoną w dłoni kopertę i wyjął z niej wyniki rezonansu magnetycznego. Z niemałym trudem przełknął ślinę, po czym zawiesił wzrok na skanach, w które przez jakiś czas wgapiał się w milczeniu. Jak dotąd spojrzał na nie tylko raz. W dniu, w którym zostały wykonane. W dniu, w którym usłyszał diagnozę.
– Więc… – zaczął, wyrywając się z letargu. – Dobra wiadomość jest taka, że fakt, iż posiadam mózg, został udowodniony naukowo i nie możecie już żartować, że wyrzygałem go na kacu. Przechodząc do gorszych wieści… – Zaskakująco pewnym ruchem rzucił na dzielący go od przyjaciół stolik wynik badania MRI. – Chyba umieram.
Zdezorientowany wzrok przyjaciół w mgnieniu oka przeniósł się z leżącego przed nimi obrazu na twarz Landona. Sprawiała wrażenie obojętnej.
– Tutaj. – Chłopak nachylił się nad skanem i wskazał palcem miejsce, gdzie widoczna była zmiana. Nie trzeba było wykształconego medyka, by stwierdzić, że rozmiar guza jawił się raczej przeraźliwie. – Val i Mateo już wiedzą, ale… – Zawahał się. – Ani słowa Meredith. Mówię poważnie.
Jordan jedynie zmarszczył brwi. Od pocałunku, jaki dzielił ze wspomnianą właśnie dziewczyną, minęło już niemalże trzydzieści pięć godzin. Nie żeby liczył.
Z trudem powstrzymał wspomnienia, by skupić się na rzeczywistości, jaka zdawała się teraz fikcją.
– Okej, wystarczy – wypaliła nagle Mal. – Pośmialiśmy się. Cięcie.
García nawiązał z nią kontakt wzrokowy. Oparte w dużej mierze na wzajemnych docinkach konwersacje z przyjaciółką zazwyczaj sprawiały, że w oczach chłopaka błyszczała pewność siebie i lekka nonszalancja, która tym razem niespodziewanie ustąpiła miejsca swego rodzaju trosce. Takie spojrzenia nie były zarezerwowane dla zwyczajnych słonecznych poniedziałków. Nie w ich przypadku.
Jak poparzona, Malia poderwała się z miejsca, by bez słowa zniknąć za zatrzaśniętymi drzwiami.
South nie reagował na docierające z zewnątrz bodźce. Bezustannie skanował wzrokiem badania. Sprawiał wrażenie martwego, aż w pewnej chwili ni stąd, ni zowąd, samoistnie wyrwał się z letargu.
Landon przymknął ociężałe powieki, siląc się na głęboki wdech. Zdawał się zaskoczony, gdy otworzył oczy, a jego spojrzenie skrzyżowało się z intensywnym spojrzeniem Jordana.
Ich niekonwencjonalne połączenie dało kolejny już dowód swego istnienia. Przez dłuższy czas wpatrywali się w siebie w zupełnym milczeniu. Intensywne spojrzenia obu panów zdawały się przewiercać duszę drugiego na wskroś, łamiąc przy tym metafizyczne granice. Po czasie, którego rozległości za nic nie byliby w stanie wskazać, zarówno García, jak i jego przyjaciel odnieśli dziwne, choć naturalne dla nich wrażenie, że wszystko, co poważne, zostało już powiedziane. Wydali więc niemy dekret o powrocie do codzienności.
– Wiesz, że mieć mózg to dopiero połowa sukcesu, prawda? – zaczął Jordan. – Teraz przynieś mi dowód, że posiadasz zdolność prawidłowego użytkowania tej żałosnej maszyny. – Ruszył tam, gdzie zniknęła przed chwilą Malia. Zastygł jednak w miejscu, rozważnie analizując kolejne słowa. – Jak ty to sobie wyobrażasz? – Na powrót odwrócił się do Landona. – Chcesz zataić przed nią tak poważną kwestię?
– Nikt nie będzie niczego zatajał – odparł.
– Nie – parsknął chamsko. – Będziemy po prostu wiedzieć i uważać, żeby przypadkiem nie dowiedziała się i ona.
– Okej, kiedy mówisz o tym w ten sposób…
– Nie da się mówić o tym w inny sposób – odrzekł z politowaniem. – Trzy dni – wypalił finalnie. – Powiesz jej albo ja to zrobię. – Z tymi słowami zostawił przyjaciela samego w nagrzanym lipcowym słońcem pokoju.
Ruszył schodami ku górze, by zajrzeć do większości usytuowanych na piętrze pokoi w poszukiwaniu nieznośnej brunetki. Niestety, nie odnalazł jej w żadnym z przetrząśniętych pomieszczeń. Był bliski kapitulacji, gdy jego uszu dobiegł jakiś dźwięk.
Podświadomie już na starcie wykluczył spory balkon, jako że panująca na zewnątrz temperatura nie plasowała się raczej w granicach tych, na które człowiek wystawiałby się na własne życzenie. W szczególności że o tej godzinie słońce wisiało nad widnokręgiem naprawdę wysoko. Niemniej jednak podejrzany odgłos zdawał się dochodzić właśnie zza zakrętu zwieńczonego przeszklonym wyjściem.
Gdy tylko zbliżył się do szyby, uderzył w niego zapach dymu papierosowego, mieszającego się w powietrzu z nieludzką duchotą. Udało mu się nie skrzywić na dobrze znany sobie smród nikotyny, choć rzecz jasna wiązał z nim jedynie negatywne wspomnienia.
Zamierzał dać znać o swojej obecności kilkoma symbolicznymi uderzeniami w ościeżnicę, jednak Malia wyczuła ją, nim on zdążył choćby unieść dłoń.
– Palę – rzuciła pusto, wpatrzona w rozciągający się naprzeciw krajobraz – więc lepiej tu nie siadaj. – Zaciągnęła się dymem tlącej się w dłoni cygaretki.
South westchnął cicho, wyznaczając idealny balans między smutkiem a bolesną wręcz obojętnością. Ruszył w kierunku dziewczyny, a w jej oczach pojawiła się zarówno chęć zignorowania własnej podświadomości, jak i niezaprzeczalna potrzeba dopuszczenia jej do głosu.
Zakląwszy pod nosem, niedbałym ruchem zgasiła niedopałek w doniczce pełnej suchej ziemi.
– Nie musiałaś tego robić. – Mozolnie dołączył do niej na ławce.
– Nieważne.
Pogrążyli się we własnych przemyśleniach, pozostałymi zmysłami chłonąc oblane złotym światłem wzgórza i zabytkową zabudowę zamieszkiwanego przez siebie miasteczka, której widok mieszał się z zapachem kwiatów i dźwiękami przechadzających się co jakiś czas ścieżką turystów.
– Co teraz? – zagadnęła Malia.
– Nie wiem – przyznał ledwie słyszalnie Jordan, na co ta podniosła się z miejsca. Wyjęła z leżącej na stoliku nieopodal paczki kolejną cygaretkę i oddaliła się, by nie drażnić przyjaciela dymem.
– Mam prawo być zła? – zapytała ponownie po dłuższej chwili milczenia. – Nie na Boga, nie na wszechświat… – wyliczała zamyślona. – Na Landona.
– Nie wiem. – Pokręcił głową, choć zwrócona doń plecami rozmówczyni nie miała szans zauważyć tego gestu. – Naprawdę nie wiem… – westchnął, zauważając przy tym, że każdy kolejny wdech zdawał się cięższy od poprzedniego. – I mam wrażenie, że nigdy nie wiedziałem tak mało, jak w tej chwili.
Przytaknęła, opierając się o balustradę.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz