Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jak powiedział Steven Furtick: Głównym powodem, dla którego wciąż czujemy niepewność, jest to, że porównujemy swoje kulisy z czyjąś sceną. Szczególnie łatwo przychodzi nam to w dobie mediów społecznościowych, na których wszyscy kreujemy nasz wizerunek, często nie do końca prawdziwy.
Tymczasem gdzieś w środku, pomimo z pozoru udanych związków, jesteśmy samotni, a nasze wygłodniałe serca potrzebują troski, uważności i wsparcia.
W książce Trudne związki ceniony psycholog Wojciech Eichelberger w rozmowie z dziennikarką i pisarką Małgorzatą Szcześniak udowadnia, że nie ma łatwych relacji damsko-męskich. Wszyscy mierzymy się z większymi lub mniejszymi trudnościami, wszyscy niczym Księżyc mamy swoją ciemną stronę.
Co wpływa na to, jakiego partnera wybieramy? Jak utrzymać związek w dobrej kondycji? Kiedy warto się rozstać? To pytania, które nasuwają się każdej osobie będącej w relacji.
Oto lektura, która nienachalnie pomoże znaleźć odpowiedzi na te i wiele innych wątpliwości.
Wojciech Eichelberger - psycholog, psychoterapeuta. Twórca i dyrektor Instytut Psychoimmunologii IPSI, którego misją jest humanizowanie biznesu. Jego książki i warsztaty samorozwoju cieszą się od lat wielką popularnością także w wersji online tworzonej przez firmę Positive Life.
Małgorzata Szcześniak - absolwentka kilku humanistycznych kierunków. Laureatka stypendium MKiDN z literatury. Wydała książki: Sukces w rozmiarze XXL, Życie jest fajne, Siedem grzechów przeciwko seksualności. Pracuje jako nauczyciel i dziennikarz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 175
Psychoterapeuci wiedzą o tym dobrze, że związki między ludźmi są prawie zawsze w jakiś sposób trudne. Z jednego prostego powodu: nie ma ludzi idealnych. Wszyscy jesteśmy ukształtowani na wiele sposobów przez okoliczności naszego dzieciństwa, przez cechy i problemy naszych rodziców, przez właściwości naszego systemu rodzinnego, przez proces socjalizacji i edukacji, a także przez bolesne zdarzenia losowe. W rezultacie nasze związki z rodzicami, z partnerami, z dziećmi, a nawet z dziadkami i z wnukami, nie mówiąc już o przysłowiowych teściach, są często trudne. A przydarzają nam się też niełatwe relacje z szefami, z podwładnymi, ze współpracownikami, nawet z przyjaciółmi. Reasumując, w relacjach z innymi ludźmi trzeba się liczyć z tym, że rzadko bywa łatwo. Prędzej czy później ujawniają się w nich bowiem nasze nieprzepracowane niedobory emocjonalne, dziecięce potrzeby i wynikające z nich nierealistyczne oczekiwania kierowane do partnerów. W rezultacie nasze początkowe nadzieje na odnalezienie w związku z innym człowiekiem upragnionego ukojenia i szczęścia często owocują rozczarowaniem i frustracją. Tym bardziej że nieświadomie wybieramy – a nierzadko robimy to wielokrotnie – trudnych partnerów. Czyli takich, których sformatowanie i problemy obnażają nieadekwatność naszych nieprzepracowanych potrzeb i oczekiwań. Ta książka jednak nie powstała po to, by ludzi zniechęcać do związków. Tego zresztą nie dałoby się zrobić, bo wchodzenie w związki z innymi ludźmi jest zaszyte w naszym DNA i zapisane w naszym ludzkim losie, dlatego, poza nielicznymi wyjątkami, nic nie jest w stanie nas przed nimi powstrzymać. Niełatwa do osiągnięcia, lecz bezcenna korzyść, którą możemy z nich czerpać, bierze się stąd, że trudności w związkach prędzej czy później zmuszą nas do przekraczania nabytych w dzieciństwie ograniczeń – co walnie przyczynia się do naszego emocjonalnego dojrzewania.
Intencją autorów tej książki było stworzenie przewodnika czyniącego podróżujących przez trudne i zaskakujące krajobrazy relacji międzyludzkich bardziej świadomymi i mniej narażonymi na długie błądzenie po manowcach. Zawarte w niej opisy i ostrzeżenia dotyczące ludzkich charakterów i wynikających z nich trudności tylko z pozoru są skierowane do kobiet. Równie ważne pozostają one dla mężczyzn poszukujących dobrego związku. Bo w naszych dorosłych relacjach – bez względu na płeć partnerów – nie zdarzają się postacie wolne od swoich uwarunkowań, więc nikt z nas nie jest też wolny od odpowiedzialności za to, co wnosi do swoich związków i jak w nich uczestniczy.
Wojciech Eichelberger
Co sprawia, że angażujemy się w trudne związki? Dlaczego niektórym kobietom latami nie udaje się wyjść z relacji z toksycznym mężczyzną? Przecież jesteśmy mądre, potrafimy stawiać „zdrowe granice”. A może jednak nie? Może na skutek wychowania jesteśmy przyzwyczajone do tego, aby nie oczekiwać zbyt wiele, cieszyć się namiastką uwagi i rezygnować z naszych potrzeb na rzecz oczekiwań innych ludzi?
Nasza niedojrzałość i niskie poczucie wartości sprawiają, że pozwalamy się uwieść każdemu, kto okaże nam trochę serca. Zakochujemy się w mężczyznach, których osobowości są mroczne, i tworzymy związki według reguły „prowadził ślepy kulawego”. Wpadamy w ramiona narcyza, osobowości borderline czy psychopaty, ponieważ jesteśmy nieświadome i głodne miłości.
Pamiętajmy, że toksyczny mężczyzna nie lubi silnych kobiet (choć znam kilka silnych poważnie uwikłanych) – musi mieć pewność, że jego obiekt podporządkuje mu się bezgranicznie, otoczy uwielbieniem, ozłoci bezkrytyczną miłością. Szuka kobiety, która uwierzy, że czułością, dobrocią i cierpliwością uleczy jego udręczone serce, odczaruje zaniedbania jego rodziców z okresu dzieciństwa i lat dorastania. Taki mężczyzna wnosi w związek bagaż cierpienia emocjonalnego, który go przytłacza i który sam ledwo daje radę udźwignąć. Kobieta ma być jego kołem ratunkowym i często jest, póki nie wyczerpią się jej pokłady cierpliwości. A wtedy pozostaje jej już tylko jedno racjonalne wyjście: pójść na terapię – po to, aby nauczyć się postępować z mężczyzną, którego kocha, albo wzmocnić się na niej na tyle, aby podjąć decyzję o rozstaniu i konsekwentnie swój plan realizować.
W naszej książce Wojciech Eichelberger ciepło, empatycznie, z humorem odnosi się do różnych ludzkich potknięć i ułomności. Uświadamia kobietom, w jakiej sytuacji się znalazły, i wspiera je w dalszych wyborach. Pokazuje, jak zbudować w sobie przekonanie, że jest się wartą miłości. To zaskakujące, ale czasem trudno jest nam uwierzyć, że na nią zasługujemy. Lektura tej książki może nam w tym pomóc.
Małgorzata Szcześniak
Jesteśmy jako społeczeństwo w procesie ogromnej przemiany. Mężczyzna i kobieta zamieniają się rolami.
Część kobiet (bo nie wszystkie) rozumie swoją emancypację jako stawanie się najgorszą wersją stereotypowego mężczyzny. Wykazuje agresję i pogardę dla drugiej płci. Natomiast mężczyźni, nawet jeżeli są przesiąknięci do szpiku kości dziedzictwem patriarchatu, to jednak zakochują się w kobietach. Ich podświadomość, ich dusza dostrzega tę idealną, cudowną kobiecość, której są tak spragnieni. Natomiast kobiety, które rozumieją emancypację w sposób bardzo prymitywny, tak naprawdę się nie emancypują, tylko uprawiają coś w rodzaju wendety – stają się mścicielkami. One o tym nie wiedzą – są mścicielkami, które mają często skrajnie negatywny stosunek do mężczyzn i wykorzystują ich na różne sposoby. Przeistacza się to powoli w zniekształconą wersję matriarchatu. To wszystko odbywa się w sferze pozornych uczuć, narcystycznej kreacji, która w tej chwili jest wszechobecna i w której przestajemy rozumieć, co jest, a co nie jest prawdą. Nie wiemy, czego naprawdę potrzebujemy, czego chcemy od siebie nawzajem w relacjach między płciami. Nasz świat zaczyna wyglądać jak kiepski teatr, bo role, jakie w nim gramy, są schematyczne. Mężczyźni, którzy odkrywają w sobie pierwiastek kobiecy i zaczyna on się im podobać, czują się zagubieni. Często pod zrozumiałym samozadowoleniem z rozwojowej przemiany, jaką jest integracja odkrytego pierwiastka kobiecego, kryje się poczucie zawstydzenia i nieadekwatności, które może się objawiać w postaci zaniku libido. Dla upokorzonego mężczyzny pozostającego w relacji z dominującą, kastrującą kobietą, seks jest enklawą, gdzie nie ponosząc kosztów jawnej konfrontacji, może on czegoś jej odmówić. Bo impotencja to przecież choroba. Przypuszczalnie obecna epidemia męskiej impotencji może być w jakiejś mierze tym spowodowana. Gdy partnerki tych mężczyzn znajdują sobie „prawdziwych samców” (albo gdy oni znajdują empatyczne i doceniające ich kochanki), rozkręca się karuzela niezrozumienia, rozczarowania, wzajemnych oskarżeń i rozpaczy.
Przyczyny tego zjawiska są chyba bardziej złożone?
Drugą przyczyną jest swoiste biochemiczne zanieczyszczenie środowiska. Chodzi tu o zjawisko, które, popadając w nieco alarmistyczny ton, określam hasłem: „świat tonie w progesteronie!”. Jego skutki widzą już od dawna pediatrzy, położnicy, gdy odbierają coraz więcej chłopięcych niemowląt z niewykształconymi, nieopadającymi jądrami lub z jednym jądrem i ze zbyt niskim poziomem testosteronu. Wszechobecny progesteron działa destrukcyjnie nie tylko na męską gospodarkę hormonalną i kształtowanie się drugorzędnych cech płciowych. Szkodzi też dziewczynkom, które przedwcześnie dojrzewają, oraz kobietom, które mają coraz częściej problemy z nowotworami narządów rodnych i piersi. Odkąd pojawiła się pigułka antykoncepcyjna, kobiety zaczęły wraz z moczem wydalać do środowiska wodnego aktywny progesteron. Teraz jest on obecny w wodach gruntowych wielkich aglomeracji i w rzekach, skąd dostaje się do upraw roślinnych i wody pitnej. W konsekwencji trafia więc do naszych posiłków. Na domiar złego preparaty progesteronowe i anaboliki są powszechnie stosowane w celu przyspieszania przyrostu masy mięśniowej zwierząt hodowlanych. Kolejnym źródłem progesteronu jest wszechobecna w żywności przetwarzanej soja, a także butelki typu PET stosowane jako opakowania napojów. Jednym z mierzalnych skutków tego zjawiska jest to, że przed rozpowszechnieniem pigułki antykoncepcyjnej mężczyźni w tak zwanych krajach rozwiniętych mieli sześćdziesiąt lat temu dwa razy więcej plemników w nasieniu niż obecnie.
Czy to oznacza, że powinniśmy zacząć się upominać o prawo do wychowywania dzieci przez kobiety i w domowym zaciszu?
Dziś trudno wyrokować, dokąd to wszystko zmierza. Na szczęście część środowisk feministycznych dostrzega, że właściwie (z szacunkiem do drugiego człowieka) rozumiane feminizm i emancypacja kobiet polegają na tym, by kobiety miały swobodę wyboru swojej drogi życiowej. Wolna kobieta nie może być zobowiązana do tego, żeby wyglądać, zachowywać się i żyć, jakby była komiksową postacią z filmów wytwórni Marvel albo jak mężczyzna czy osoba bez płci. Wolna kobieta wybiera: jeżeli chce być tylko matką i jest to jej świadomy, niewymuszony wybór, to ma święte prawo tak wybrać. Ma też prawo w ciągu swojego życia zmienić ten cel życiowy, gdy już odchowa swoje dzieci.
Sytuacja mężczyzn jest nie do pozazdroszczenia.
Z jednej strony jest im bardzo ciężko, bo muszą przeżyć tę bolesną detronizację patriarchalnego uzurpatora, uważającego, że jest kimś lepszym niż kobieta, postrzegającego kobiety jako te, które mają mu służyć i uprzyjemniać życie. Z drugiej strony ta nowa sytuacja społeczno-obyczajowa uwalnia mężczyzn od nadmiaru odpowiedzialności i otwiera drogę do wewnętrznej zmiany, do rozwoju spektrum ich mentalnych i emocjonalnych możliwości. To wspaniale, że po to, by dobrze urządzić się w życiu i „mieć kobietę”, dziś nie wystarczy już posiadanie jąder i penisa.
Trzeba wyjść poza strefę komfortu.
Nasza cywilizacja znajduje się na rozstajach jakże trafnie zilustrowanych w wizjonerskim filmie Matrix. Nadszedł czas, gdy musimy zadecydować o przyszłości naszego gatunku oraz planety, na której żyjemy, i postanowić, czy ulegamy pokusie transhumanizmu, czy wybieramy trudną drogę humanizmu i w konsekwencji transcendencję. Transhumanizm kusi nieróbstwem, lenistwem, cyfrowym hedonizmem, a tym samym – zanikiem więzi międzyludzkich, regresją intelektualną, emocjonalną, sprawnościową i wydolnościową na niewyobrażalną skalę. Jako gatunek cofniemy się w rozwoju do sytuacji dwu-trzylatków i utracimy zdolność do autonomicznego istnienia we wszystkich wymiarach życia, za którymi stoi to, co nazywamy ludzką godnością i człowieczeństwem. Dużo by o tym mówić… W kontekście naszej rozmowy wspomnę tylko, że transhumanistyczny nurt w nauce i technologii zmierza obecnie między innymi do tego, by stworzyć sztuczną macicę i „uwolnić” kobiety od niedogodności ciąży, porodu i połogu. Zaczynamy więc realizować scenariusz innego wizjonerskiego filmu – Seksmisji.
Podczas naszej pracy nad książką wielokrotnie miałam skojarzenia z Seksmisją: „Samiec twój wróg!” – chciałoby się rzec.
Radykalne ideolożki feminizmu uważają, że emancypacja kobiet winna polegać także na tym, by uwolnić je od niesprawiedliwie im przeznaczonego przez przyrodę brzemienia kobiecości i macierzyństwa. Wolę pozostawić to bez komentarza. Jednak równie dobrze można by postulować uwolnienie ludzi od naszych kłopotliwych ciał! Tu znowu Matrix się kłania. Póki co zauważmy tylko, że myślenie kategoriami transhumanizmu napędzają władający niezmiennie światem i technologią mężczyźni. Z Seksmisji ostatecznie dowiadujemy się, że twórcą i przywódcą antymęskiej cywilizacji jest mężczyzna przebrany za kobietę.
Jakżeby inaczej.
Mam nadzieję, że jest to tylko dziecięca choroba dojrzałego feminizmu, która minie jak przykry sen. Mam nadzieję, że emancypacja zarówno mężczyzn, jak i kobiet będzie zmierzać nie do tego, aby oba zwalczające się plemiona odrealnić i ujednolicić, lecz do tego, by zarówno kobiety, jak i mężczyzn obudzić z patriarchalnych mrzonek i urealnić. Drogą do tego jest rezygnacja z przypisywanych nam do tej pory ról, uwolnienie się od wszelkiego przepisu i kierowanie się swoimi naturalnymi możliwościami i potrzebami. Powinniśmy się też uczyć od siebie wzajemnie tego, czego druga płeć nie potrafi. Zgodnie z Jungowskim pomysłem mamy się uzupełniać: kobieta ma zasymilować animusa, a mężczyzna zasymilować swoją animę, czyli kobieta męski aspekt ukryty w sobie, a mężczyzna ukrytą w nim kobietę. Ale to nie znaczy, że kobieta ma się pozbyć swojej kobiecości i asymilując animusa, stać się animusem. To też nie znaczy, że mężczyzna ma się pozbyć męskiej części i stać się swoją animą. Gdy do mistrza zen przyszła kobieta z pytaniem: „Przeczuwam, że w procesie odkrywania swojej prawdziwej natury powinnam przekroczyć swoją kobiecość. Jak to zrobić?”, mistrz odpowiedział: „Jeżeli chcesz przekroczyć swoją kobiecość, to stań się w pełni kobietą”.
Gdy słyszymy takie zdanie, wydaje nam się, że mamy w pełni realizować przypisywane nam role.
A to zupełnie nie o to chodzi! Rzecz w tym, by porzucić wszelkie przepisy i stać się w pełni tą postacią, którą się jest. Tą, która urodziła się z daną płcią, lecz ma zasymilowane również aspekty stereotypowo czy obyczajowo przypisywane drugiej płci. Chodzi o to, żeby każda płeć zachowywała się w zgodzie z okolicznościami, a nie starała się sprostać przepisom czy wyobrażeniom. Oczywiście uznając przyrodzone ograniczenia, na przykład to, że mężczyzna nigdy nie będzie w ciąży, nie urodzi dziecka i nie będzie karmił piersią. Jednak – z wyjątkiem macierzyństwa – mężczyzna powinien umieć zachować się w każdej innej sytuacji, w której potrzebne są kompetencje kulturowo przypisywane kobietom. Kobieta zaś powinna adekwatnie zachować się także w sytuacjach zwyczajowo uznawanych za mieszczące się wyłącznie w kompetencji mężczyzn. I to już się dzieje. Kobiety potrafią dziś chwycić za broń i walczyć przeciwko mężczyznom, jeśli trzeba.
Jakich cech u kobiet poszukują współcześni mężczyźni?
Mężczyźni poszukują wciąż tego samego. Napisałem o tym wierszyk:
Modlitwa do Archetypowej Kobiety
—
Niech odetchnie świat Kobietą,
Wodą żywą, nocą cichą,
Mgłą kojącą i przestrzenią,
Niech w Jej chłodnych dłoniach usną
Lęk, nienawiść, chciwość, pycha.
Niech Kobietą świat oddycha.
Świat jest przegrzany męską energią, męskimi ambicjami, testosteronem, agresją i chciwością. Planeta się gotuje: podgrzane oceany odparowują, lodowce topnieją, wysychają rzeki, wymierają gatunki roślin i zwierząt. Wybuchają nowe wojny, reaktywują się stare konflikty. Kobiety są adresatkami męskiej seksualnej przemocy i nadużyć, które je uprzedmiotawiają. Tymczasem planeta (i wszystko, co na niej żyje) potrzebuje równowagi i symetrii pomiędzy męską energią ognia a kobiecą energią wody. Tego samego potrzebują nasze przegrzane organizmy, które coraz częściej zapadają na autoagresywne choroby. Można też zaobserwować procesy zmierzające do przywrócenia tej równowagi: to postępujący renesans kobiecej solidarności i kobiecych rytuałów. Do łask wracają kobiece kręgi, szamanizm, cywilizowanie kobiecej rozrodczej fizjologii i uwalnianie kobiecej seksualności, a także zwraca się uwagę na rolę kobiet w tworzeniu dziedzictwa historii, kultury i duchowości.
Zanim zjawiska te wejdą na stałe do naszego życia, potrzebujemy czegoś w rodzaju inicjacji – symbolicznego przejścia od dziecka do dorosłego człowieka. Czy to się obecnie dzieje?
Niestety nie. Dla wielu kobiet naturalną inicjacją jest poród – uznawany słusznie za doświadczenie fundamentalne. Poród ma w sobie potencjał – może spowodować świadomościowy wgląd w istotę rzeczywistości, odsłonić jedność sacrum i profanum.
Można powiedzieć, że wbrew patriarchalnemu przekazowi to kobiety są bliżej sacrum.
Bo mężczyznom brakuje tak mocnych rytuałów. Pewnie z tego właśnie powodu tak wielu z nich obecnie szaleje, zieje ogniem, nienawiścią i niezintegrowaną seksualnością. Podczas porodu kobieta może dotknąć granicy życia i śmierci. Matka umiera z bólu, wydając na świat nowe życie. Dla mężczyzny takim wyzwaniem jest zmierzenie się z lękiem przed śmiercią. Bo w archetypie mężczyzny jest zapis, że musi on w razie potrzeby chronić życie matki i dziecka, a więc musi być nieulęknionym wojownikiem. Tradycyjne rytuały męskie właśnie temu służyły.
Jak mężczyźni dziś obchodzą się ze swoim lękiem przed śmiercią?
Brak sensownych rytuałów sprawia, że mężczyźni wymyślają zastępcze rytuały. Na przykład pełnoletniość chłopca świętuje się pijaństwem w gronie rodzinnym, funduje się chłopcu, który staje się mężczyzną, spotkanie z prostytutką. Żywe są rytuały, które określiłbym mianem otrzęsin, polegające na poddawaniu chłopca wielu upokarzającym i bolesnym próbom. Kultura rytuału, czyli poniewierania siebie: alkoholem, pracą, sportem, wysiłkiem ponad miarę, złym trybem życia, nadmiernym ryzykiem, narkotykami, seksem, czyli różnymi formami autoagresji i autodestrukcji – jest kontynuowana w dorosłym życiu. Mężczyźni rywalizują ze sobą w konkurencji o nazwie: kto się bardziej sponiewierał. Rytuał przejścia dla młodych chłopców obecny jest nadal w niektórych rdzennych kulturach – gdzie kładzie się nacisk na separację od matki i zmierzenie się z lękiem, bólem i samotnością.
Czytałam, że dzisiejsi młodzi mężczyźni nie potrafią chodzić po górach. Nie kontemplują przyrody, tylko starają się jak najszybciej dotrzeć do wyznaczonego punktu. Traktują tę czynność zadaniowo.
Chodzenie po górach nie jest łatwe. Współcześni młodzi mężczyźni w dzieciństwie mieli mniej ruchu niż ich starsi koledzy, mniej sportu, nauczyli się spędzać życie na siedząco, skrolując przynajmniej przez kilka godzin dziennie. Skąd więc mają brać siłę i wytrzymałość, by iść godzinami pod górę?
A może zmienią się, gdy założą rodzinę?
Można założyć rodzinę i pozostać chłopcem – znam wiele takich przypadków. Psychicznie my mężczyźni – kobiety zresztą również – często wchodzimy w dorosłość niedojrzali, z nieprzepracowanymi deficytami emocjonalnymi z dzieciństwa. W dodatku obecnie bardzo łatwo można założyć rodzinę. Pomagają w tym zarówno rodzice młodych, jak i państwo. Nowożeńcy otrzymują wsparcie z każdej strony. Można więc być niedojrzałym, finansowo zależnym mężczyzną i bez problemu założyć rodzinę. Wystarczy mieć pieniądze od rodziców czy zamieszkać z rodzicami, by wejść w związek z kobietą i mieć kilkoro dzieci. Wielu mężczyzn, by zarobić na przyzwoity standard życia rodziny, wpada później w pracoholizm, a w konsekwencji są w rodzinie nieobecni i pełnią funkcję bankomatu, nie wchodząc w rolę partnera czy ojca zaangażowanego w wychowywanie swojego potomstwa.
W jakim wieku ci mężczyźni dojrzewają?
Mężczyzna, ze względu na brak rytuałów inicjacyjnych oraz pewnego kulturowego kontekstu inicjacyjnego, dojrzewa później. W dodatku małżeństwo jako instytucja się dewaluuje. W Polsce 30 procent dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich. Uporczywe nakłanianie ludzi przez państwo i Kościół do związków sakramentalnych i cywilnych jest przeciwskuteczne. Tym bardziej że zarówno państwo, jak i Kościół niestety kompromitują się, a prawo, które do tej pory chroniło kobiety przed seksualnym i ekonomicznym wyzyskiem, traci swoją ważną do niedawna rolę, co jest wynikiem postępów w ekonomicznej emancypacji kobiet.
Kiedyś mówiło się, że aby stać się mężczyzną, trzeba zasadzić drzewo, wybudować dom i spłodzić syna. Dziś moglibyśmy dodać do tej triady: i spotkać się ze swoim ojcem (używam tu oczywiście przenośni).
Ojcowie często nie sprawdzają się w swojej roli. Wyzwaniem dla syna jest w takiej sytuacji nieuleganie pokusie odcięcia się od ojca. Dlatego zawsze zachęcam synów porzuconych przez ojców do ich odnalezienia, poznania, do rozmowy, wyjazdu na wspólne wakacje. Słucham później wzruszających opowieści, jak to synowie odkrywali na nowo swoich ojców, których do tej pory widzieli oczami rozgoryczonej matki. Współcześnie, jak widać, naprawienie relacji ojciec-syn często polega nie na tym, by ojciec uznał syna, lecz by to syn uznał ojca.
A może powinni uznać siebie nawzajem?
Oczywiście! Tak się ten proces zresztą często kończy.
Jestem po lekturze Pana książki Kobieta bez winy i wstydu. Czy religia katolicka, do której się Pan w tej książce odwołuje, zakłada, że kobieta i mężczyzna są równi przed Bogiem? Czy wręcz przeciwnie?
Z Bogiem mam kłopot. Wolę go rozumieć i doświadczać jako ekspresję najwyższej jednoczącej świadomości. Z tego punktu widzenia odpowiedź jest oczywista. Nie ma tu ani lepszego, ani gorszego. Najlepiej wyraża to mandala jin-jang, która w istocie stanowi mandalę życia. Koło jest wypełnione przez dwa kształty przypominające ryby. Każda z tych „rybek” zajmuje w tej mandali życia taką samą przestrzeń: życie się rodzi, staje dzięki temu, że te dwie energie: jin (żeńska) i jang (męska) współdziałają równoprawnie i równoważnie. W dodatku każda z tych rybek ma oczko w kolorze tej drugiej, co oznacza, że posiada istotny element energii na pozór przeciwstawnej. Z punktu widzenia tego, co można nazwać najwyższą jednoczącą świadomością, wszystko, co się jawi jako forma, jest tak samo ważne i tak samo nieważne. Dotyczy to również form/istot nieożywionych. Jednak jeśli jakakolwiek forma ma przez jakiś czas harmonijnie trwać, to równowaga tych dwóch energii jest niezbędna. Podobnie przetrwanie naszej planety zależy od tego, czy te dwie energie się zrównoważą.
Jest Pan zwolennikiem jedności. Wyczuwam w tym wielkie „nie” dla patriarchatu. Dziennikarze często określają Pana mianem feministy.
Jestem zwolennikiem jedności w różnorodności. Takie myślenie jest niemal nieobecne w aktualnej ekspresji feminizmu.
Kim wobec tego jest feminista?
Tak zwany feminista ma samokrytyczny stosunek do „zaszytej w nim” spuścizny patriarchatu, do patriarchatu jako takiego, oraz jasną świadomość tego, ile kobiety wycierpiały i ile świat wycierpiał z powodu patriarchalnej dominacji. Musi też być pewny tego, że jego poglądy nie są przejawem hipokryzji ani konformizmu, ani też nie są obecnie obowiązującą, wyrachowaną ideologiczną deklaracją. Mężczyzna feminista postuluje i realizuje realne partnerstwo i równowagę pomiędzy kobietami i mężczyznami we wszystkich obszarach i przejawach społecznego życia – z wyjątkiem tych zdeterminowanych różnicami biologicznymi (ciężka praca fizyczna, rodzenie dzieci i karmienie piersią). Wiem, że taka postawa może być praktykowana jedynie przez mężczyzn dojrzałych emocjonalnie, psychicznie silnych i autonomicznych, czyli tych, którzy nie lokują nadziei na bezpieczeństwo, radość i szczęście w kobiecie.
O feministach, mężczyznach z rozwiniętym pierwiastkiem kobiecym, rozmawiałam z Katarzyną Miller w książce Życie jest fajne. Katarzyna Miller twierdzi, że mężczyzna zajmujący się domem zasługuje na nasz szacunek, a tymczasem bywa z tym różnie. Kobiety chciałyby zyskać nową jakość w życiu, z niczego nie rezygnując.
Jeśli mężczyzna nie potrafi nic innego prócz zajmowania się domem, to jest to prawdopodobnie mężczyzna nieautonomiczny i życiowo niewydolny. Zajmowanie się domem nie wynika z jego wyboru, lecz konieczności. A jak wiadomo, musimy bardzo uważać na to, aby nie czynić cnoty z konieczności. W takiej sytuacji nie będzie on miał szacunku do siebie i nie będzie budził szacunku swojej partnerki. Jeśli zaś zajmowanie się domem to jedna z jego kilku możliwości i umiejętności, to wtedy umiejętne zajmowanie się domem i dziećmi jest w istocie cnotą i zasługuje na szacunek.
Co kobieta zyskuje, gdy jest z kimś, kto potrafi zajmować się tylko domem?
Trzeba by o to zapytać kobiety. To co mnie przychodzi do głowy, w której z pewnością zalegają patriarchalne złogi, to poczucie przewagi, kontroli i bezpieczeństwa. Prawdopodobnie taka kobieta karmi swoje ego uległością tego mężczyzny i uzależnieniem go od siebie.
A co z mężczyznami, którzy podejmują się zawodów przypisywanych do tej pory przede wszystkim kobietom, zostają nauczycielami, pielęgniarzami, kucharzami? Czy zachowują autorytet?
Ze względu na patriarchalne kulturowe stereotypy definiujące pozycję społeczną i kondycję finansową mężczyzn, uważam, że nadal większość mężczyzn ma z tym kłopot. Decydujące mogą być niskie zarobki. Spora część mężczyzn żywi przekonanie, że powinni dobrze zarabiać, ponieważ tylko wtedy są atrakcyjni pod względem matrymonialnym – bo tylko wtedy mogą zapewnić dobry byt swojej rodzinie. Mężczyzna, który osiągnął wysoki poziom dochodów, jest powszechnie uznawany za osobę zaradną życiowo. Kobiety mają poczucie, że na takim człowieku można polegać. To ma swoje korzenie w przechodzącym do historii tradycyjnym patriarchacie, kiedy to kobiety całkowicie zależały od mężczyzn. Obecnie mężczyźni coraz rzadziej niosą na sobie ciężar całkowitej odpowiedzialności za materialne zabezpieczenie rodziny.
Internet daje nam dzisiaj możliwość mistyfikacji.
W Internecie można być kimś zupełnie innym, niż się jest w rzeczywistości. Można zmienić płeć, wiek, można być bojownikiem albo intelektualistą… Za tym pozorem mogą się kryć mężczyźni, którzy po prostu boją się kobiet. Nie widzą dla siebie szans podczas bezpośredniego spotkania. Nie wierzą w swoją wartość. Wolą uprawiać rodzaj gry online. Wcielają się w bohatera, który uwodzi kobiety i czerpie z tego satysfakcję. Nigdy nie miałem w terapii takiego mężczyzny, ale za to pomagałem wielu ich ofiarom. Tacy mężczyźni prawie nigdy nie decydują się na bezpośredni kontakt i ujawnienie swojej prawdziwej tożsamości. Uzależniają od siebie kobiety, których często mają w kolekcji po kilkanaście. W ten sposób reperują swoje biedne, poranione męskie ego. Gdyby jednak miało dojść do spotkania z uwiedzioną kobietą w realnym życiu, to taki mężczyzna znajdzie wiele sposobów, żeby tego za wszelką cenę uniknąć – albo zniknąć. Nieraz okazuje się osobą posługującą się fałszywym adresem i fałszywą tożsamością.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Karol Marks, Rękopisy ekonomiczno-filozoficzne z 1844 r., tłum. K. Jażdżewski, w: Karol Marks, Fryderyk Engels, Dzieła, tom 1. Książka i Wiedza 1960, s. 16. [wróć]