Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wojny polsko-polskiej nie może zakończyć żadna z jej stron, chyba że przez wyeliminowanie wroga, a to jest niemożliwe. Tą grupą, która umiałaby zakończyć ten wyniszczający konflikt, może być tylko zewnętrzny w stosunku do tego konfliktu trzeci sort – wyborcy zaciśniętych zębów, wybierający do tej pory mniejsze zło. Wystarczy tylko, że zaczną wybierać większe, wspólne dobro.
Jeśli więc za każdym razem oddajesz głos na mniejsze zło – wiedz, że ta książka jest dla Ciebie, bo jest o Tobie. Jesteś Trzecim Sortem. Jesteś większością, a rządzą Tobą i Twoim życiem hałaśliwe mniejszości wyposażone w Twój mandat wyborczy. Jeśli chcesz się dowiedzieć, jak do tego doszło – przeczytaj tę książkę. Jeśli chcesz to zmienić – wyciągnij wnioski z jej treści.
Warto przeczytać
Tygodnik Wprost: " Prawda nas wyzwoli" - Jacek Pochłopień
https://www.wprost.pl/tygodnik/10187980/Prawda-nas-wyzwoli.html.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 371
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Autor grafiki na okładce:
Mirosław Owczarek
Korekta:
Agata Wójcicka-Kołodziej
Skład:
Barbara Wieczorek
Przygotowanie wydania elektronicznego:
hachi.media
© Copyright by Siedmioróg
ISBN 978-83-66116-75-7
Wydawnictwo Siedmioróg
ul. Krakowska 90, 50-427 Wrocław
Księgarnia wysyłkowa Wydawnictwa Siedmioróg
www.siedmiorog.pl
Wrocław 2018
Jedynie prawda jest ciekawa.
Józef Mackiewicz
Urodziłem się w 1961 roku we Wrocławiu. Jestem dzieckiem polskich repatriantów z Wileńszczyzny. Mój ojciec po przeżyciu wojny został w 1948 roku aresztowany przez sowiecką bezpiekę na radzieckiej już wtedy Litwie i skazany na syberyjskie łagry pod Irkuckiem. Zwolniony na mocy amnestii w 1956 roku wrócił do domu, poślubił moją przyszłą matkę, która urodziła moją siostrę jeszcze na terenie radzieckiej republiki Litwy, i w tym samym roku wyjechał z całą rodziną do Polski. Jak widać z powyższego, stosunku do komunizmu i socjalizmu uczyła mnie biografia mojego ojca, choć ojciec rzadko o tym ustroju mówił – widział, co może lewicowy system zrobić z człowiekiem i nie chciał mnie straszyć ani buntować na moją, jak się obawiał, zgubę.
Ideowo uformowała mnie rewolucja Solidarności, do której jako dwudziestolatek przystałem całym sercem, jeszcze przed skrystalizowaniem się moich poglądów politycznych. Byłem tak przeciwny istniejącemu systemowi, że nie zastanawiałem się, z jakich pozycji politycznych miałbym się mu przeciwstawiać. Chciałem mu tylko jak najskuteczniej zaszkodzić. Aresztowano mnie w noc stanu wojennego w siedzibie Solidarności we Wrocławiu, gdzie pracowałem jako realizator dźwięku w związkowym radiu. Po odsiedzeniu prawie pół roku w obozie internowanych zostałem zwolniony z przyczyn zdrowotnych i od razu włączyłem się w działania w podziemiu. Na początku w kierownictwie Radia „Solidarność” na Dolnym Śląsku, jednej z największych rozgłośni podziemnej Solidarności z oddziałami w Wałbrzychu, Lubinie, Jeleniej Górze. Później działałem jako redaktor naczelny podziemnych gazet „Z Dnia na Dzień” (najwięcej wydań w kraju) i „Gazety Związkowej”. Motywacje takiej działalności były w moim przypadku bardziej moralne niż racjonalne. Nie spodziewałem się, że dożyję końca systemu, z którym walczyłem. Wiedziałem tylko, że muszę zrobić swoje.
Pod koniec lat osiemdziesiątych zacząłem orientować się, że w podziemnej Solidarności pogłębia się zasadniczy wewnętrzny podział na tak zwanych „jawniaków” i z drugiej strony na siłą rzeczy nieznanych członków działających w podziemiu, do których sam się zaliczałem. Do tych pierwszych należeli uwięzieni byli przywódcy Solidarności i jej wcześniejsze eksperckie zaplecze polityczne, do „podziemniaków” zaś liderzy podziemnej Solidarności, którzy zaktywizowali się w stanie wojennym i zostali wybrani przez konspieracyjne struktury zdelegalizowanego Związku. W ramach kolejnych amnestii byli przywódcy wychodzili na wolność i stopniowo z pozycji dysydenckich przejęli najpierw oficjalną reprezentację zdelegalizowanej Solidarności, później zaś władzę nad nią, w czym wydatnie pomógł im Lech Wałęsa. Opcja „jawniaków” wkrótce rozpoczęła dogadywanie się z władzą, coraz częściej upatrując w kolegach z podziemia przeszkodę na drodze do negocjacji i widząc we władzy jedynego partnera w procesie kształtowania przyszłości Polski. Podziały w ówczesnej opozycji można porównać do dzisiejszego pęknięcia PiS–PO, gdzie jedna strona była bardziej radykalnie nastawiona do byłych władców Polski, bardziej nakierowana na narodową wspólnotę, patriotyzm i szeroko pojmowane wartości, w tym chrześcijańskie. Druga opcja nie była wolna od naciąganego pragmatyzmu, wzniesienia się nad podziałami, za to z wyraźnym odchyleniem lewicowym, zbliżającym ją do postkomunistycznych pragmatyków, oraz przekonana o swojej elitarności związanej z inteligenckim etosem.
Ta wewnętrzna, wyniszczająca walka była dla mnie przykrym doświadczeniem, gdyż wcześniejsze podziały w Solidarności wydawały mi się drobne i nienaznaczone politycznymi różnicami w kwestii konieczności definitywnego zerwania z systemem komunistycznym i jego poplecznikami – było dla mnie jasne, że ta akurat sprawa jest poza wszelką dyskusją. Nagle jednak okazało się ważne nie to, że się walczyło, tylko z kim się w tej walce trzymało sojusze, bo ukryty podział przerodził się w jawny konflikt. „Jawniacy” zaczęli bardziej zaciekle zwalczać „podziemniaków” niż komunistyczną władzę1.
Okrągły Stół i wybory 4 czerwca 1989 roku przeżyłem z mieszanymi uczuciami. Z jednej strony była euforia zwycięstwa i ulga końca walki przy słabnącym jednak oporze społeczeństwa, z drugiej był haniebny styl potraktowania przez okrągłostołową Solidarność pozostałej części opozycji wraz z narodem, nagły powrót do łask niedawnych komunistycznych kacyków na każdym poziomie władzy, wreszcie, jeśli chodzi o mój wątek osobisty, zabronienie mi przez „nową” Solidarność powrotu do pracy dla niej. Po zwycięstwie Solidarności okazałem się więc niepotrzebny, bez środków do życia i jako „niekonstruktywny podziemniak” bez szans na polityczną lub urzędniczą karierę.
Uznałem więc, że nadszedł dobry czas, by zająć się sobą i rodziną, którą udało mi się w międzyczasie założyć i szczęśliwie powiększyć. Wyjechałem do USA, by zarobić na mieszkanie. To mi się akurat nie udało, bo po 1990 roku zarabianie w dolarach w Ameryce nie dawało w Polsce większych profitów. Wróciłem do kraju i po krótkiej przystani w Urzędzie Miejskim Wrocławia zaangażowałem się od 1992 roku w prace w powstającym wtedy segmencie prywatnej prasy. Miałem niepowtarzalną okazję być przy jej narodzinach w Polsce, uczyć się wszystkich procedur oraz wprowadzać lokalną specyfikę do międzynarodowych standardów. Z prasą komercyjną przeszedłem ten szlak aż do roku 2013, gdy po dwudziestu latach zakończyłem karierę wydawcy.
Na początku pracy w prasie potwierdzały się moje przekonania, że przed zepchnięciem mediów do roli propagandowej tuby chroni je ich komercyjny charakter, który wyklucza manipulacje, gdyż odbiorca jest na tyle świadomy, że się od takich manipulacyjnych mediów odwróci, z negatywnym skutkiem dla mediów jako przedsiębiorstw. Pod koniec swej kariery zauważyłem jednak, iż coraz częściej spotykam się z sytuacjami, w których manipulacje medialne uchodziły na sucho, kolejne zaś media wywieszały już bez zażenowania swoje ideologiczne i polityczne flagi.
Wychowany na ulotkach o wolności słowa i teoriach o obiektywnych procesach gospodarczych, odzwierciedlonych również w mediach, nie mogłem zrozumieć przyczyny tego zjawiska. Po przemyśleniu sprawy doszedłem do wniosku, że taka ideologizacja i propagandowość mediów jest możliwa jedynie przy utracie autonomiczności ich odbiorcy. Że media mają tak bardzo rosnące i coraz bardziej przemożne oddziaływanie, iż mogą kształtować odbiorcę jako bezkrytyczny przedmiot odbierający przekaz. Tak bardzo bezkrytyczny, że jego podmiotowa wersja nawet już się nie rodzi, by później trzeba było ją zmieniać – od razu jest pasywna. Żeby rozwikłać zagadkę, dlaczego dochodzi do takiej utraty podmiotowości, kiedyś przecież tak wybujałej i osadzonej na niezależnej komunikacji, zagłębiłem się w teorie, w których, wydaje się, znalazłem przyczyny, dlaczego tak się dzieje oraz jakie są (i będą) tego efekty w przyszłości.
Zastanawiała mnie też spleciona z mediami wersja ustroju, w którym żyję – liberalna demokracja. Czy był to ustrój, o który walczyłem? Dlaczego jest tak ekspansywny i odnosi takie sukcesy? Co może być w nim tak atrakcyjnego, że mimo iż często widziałem opór większości (nawet międzynarodowej) wobec jego triumfalnego pochodu, to pochód ten był coraz szybszy i wielokierunkowy. Widziałem też jakąś tajemniczą semantyczną niemoc w dyskursie z tym ustrojem, jakby zawłaszczył on pojęcia w ten sposób, że uniemożliwił punktowanie jego wad pod groźbą wykluczenia z grona osób, z którymi warto dyskutować. Groźbą okraszoną jednak z drugiej strony pięknymi słowami o pluralizmie i wolności słowa. I wreszcie zastanawiała mnie niemoc polskiej wersji tego ustroju. Cały czas miałem przeczucie, że oglądam jego oficjalną, acz nieprawdziwą wersję. Że prawdziwe procesy dzieją się inaczej i gdzie indziej, a na pewno powodują taką sytuację, że Polskę bez nich stać byłoby na więcej. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu kolejne afery, które na chwilę zrywały oficjalne dekoracje i widać było za nimi całkiem inne, nieciekawe i skrywane dotąd konstrukcje. Byłem świadkiem i uczestnikiem pochodu zbiorowej niepamięci, która kazała zapominać o krótkich, aferalnych fleszach prawdy, by móc bezkonfliktowo oddać się budowaniu prywatności. Kompletnie zaś zaskoczyła mnie dynamika sporu wojny polsko-polskiej, która na zdrowy rozum powinna zamierać, zaś w Polsce działo się (i dzieje) odwrotnie.
Po latach zorientowałem się, że myliłem się, sądząc, iż moja decyzja o wycofaniu się ze spraw publicznych po osiągnięciu niepodległości była decyzją autonomiczną. Teraz wydaje mi się, że nowy system, mniejsza już czy animowany, czy po prostu taki z natury, wypchnął mnie w prywatność. Że moje uzasadnienie tego stanu, jakoby odpracowałem swoje, a polityką niech się teraz zajmą politycy, było samooszukiwaniem się i hipokryzją. I nie było ono, zdaje się, jedynie moim udziałem, ale całego pokolenia Polaków, które – po maksymalnym zaangażowaniu w walkę ze słusznie minionym ustrojem – system polityczny nowej Polski wypchnął poza troskę o sprawy publiczne. I że nie dotyczy to tylko mojego „stanowojennego” pokolenia, ale i każdej późniejszej generacji, dla której system polityczny, którego treścią jest wojna Polaków z Polakami, stworzył nieprzekraczalne bariery ustrojowe, ale przede wszystkim etyczne i estetyczne. W rezultacie system skłonił Polaków do emigracji w bierność, z której korzystał i korzysta do dziś. Pokolenie stanu wojennego nie dopilnowało zakończenia rewolucji Solidarności, za wcześnie odeszło od troski o sprawy publiczne, bo swoje zaangażowanie sprzed 1989 roku motywowało kwestiami etycznymi, nie politycznymi. Gdy zmienił się ustrój, imperatyw moralny zniknął i wszyscy runęli w wytęsknioną prywatność, wzmacnianą konsumpcją odkładaną przez lata postu realnego socjalizmu. Następne pokolenia już tych dylematów nie miały, jednak chuligański poziom polityki plemiennej odstręczał je od wejścia w sferę publiczną, zaś tę decyzję wzmagał kapitalizm sprzedawany jako bezwzględna walka, wymagająca raczej ciągłego zabiegania o sprawy prywatne niż wpływania na kształt ustroju.
Nie jestem politologiem i ta książka daleka jest od eseju politycznego. Moja książka jest próbą znalezienia praktycznych odpowiedzi na zagadnienia, które są obecnie teoretyzowane przez akademików i publicystów w sposób uniemożliwiający znalezienie rozwiązań. Myślę, że znalazłem niektóre z odpowiedzi, na tyle solidne, że mogę pokusić się tu nie tylko o diagnozę, ale i o remedium na najbardziej szkodliwy proces w III RP – hybrydową wojnę domową Polaków z Polakami.
Nie jest to książka jedynie teoretycznie rozważająca beznadzieję stanu obecnego. Pokazuje ona, co trzeba zrobić, by wyjść z pata wojny polsko-polskiej, i jestem skuteczności tego pomysłu tak pewny, że widząc konieczność jego urzeczywistnienia, zamierzam osobiście przyłożyć do jego realizacji rękę oraz, rzecz jasna, namówić do tego jak najwięcej Polaków.
Jest to pierwszy wyłom w moim postanowieniu nieangażowania się po stanie wojennym w polityczną działalność, ale wydaje mi się, że sytuacja w Polsce przyspiesza w niedobrym kierunku, zaś ci, którzy są tego świadomi, albo nie widzą narzędzi do poprawy tego stanu, albo wycofali się w ułudę prywatności, mając fałszywą nadzieję, że zamknięcie oczu na sprawy publiczne uchroni spokój ich życia prywatnego. Dla nich jest ta książka. Może być ona gorzkim rachunkiem za utratę złudzeń, ale i jednocześnie nowiną dobrej nadziei. Może być także zobowiązaniem, bo po jej lekturze niektórym trudno już będzie wrócić do wewnętrznej emigracji, udawać, że nic nie można zrobić i głosować znów z zaciśniętymi zębami, wybierając mniejsze zło.
O nieświadomych tego stanu nie dbam – ci należą do poszczególnych plemion wojny polsko-polskiej i są dla refleksji (na razie) straceni. Ich napędza sam spór, nie zaś szukanie dobra wspólnego, gdyż odmawiają jego istnienia nie tylko stronie przeciwnej, ale i wszystkim rodakom spoza ich plemiennego kręgu. Ci mogą więc sobie spokojnie podarować lekturę tej książki.
Dlaczego, od kiedy i o co kłócą się Polacy? Te pytania nurtują wielu historyków oraz szeroką publiczność. Niestety większości odpowiedzi na nie udzielają aktywni uczestnicy sporu, co musi rodzić zasadne podejrzenia o stronniczość. W Polsce, jak w każdym kraju, istnieją rzecz jasna różne koncepcje rozwoju państwa, różne systemy wartości i tożsamości. Polskie dylematy – Wschód czy Zachód, bić się czy się nie bić, kontusz czy frak, iść z głównym nurtem czy prowadzić samodzielną politykę, to nie są spory z ostatnich lat pojawiające się w dzisiejszej wersji wojny polsko-polskiej. Konflikty te często animowali i podsycali zewnętrzni wrogowie, ale i wewnętrzni macherzy dla własnych potrzeb. Wewnętrzne waśnie Polaków były zawsze warunkiem osłabienia Polski, tak jak wielokrotnie historycznie potwierdzona ich solidarność była podstawą jej wielkości.
Dzisiejsza wojna polsko-polska nie jest wymysłem ostatnich czasów, jednak jej intensywność jest wyjątkowa. Rodzi bowiem analogie z tymi okresami historii Polaków, gdy eskalacja wewnętrznego konfliktu osiągała tak niszczące rozmiary, że zanikała jakakolwiek przestrzeń dobra wspólnego, stawiając pod znakiem zapytania istnienie całej wspólnoty.
Istnienie sporu Polaków z Polakami jest dla naszych rodaków sprawą ewidentną. Zanurzani są weń już od najmłodszych lat w szkole i domu. Ma on różne wymiary w zależności od dynamiki wydarzeń w Polsce, ma też różne tłumaczenia swych źródeł, a w związku z tym i następstw. Czasem analiza jego mechaniki sięga daleko w przeszłość, a czasem sposoby jego działania są wyjaśniane przez media i liderów opinii na podstawie bieżących zdarzeń społeczno-politycznych. Punkt odniesienia jest w kwestii tłumaczenia tego fenomenu sprawą zasadniczą. Po pierwsze powinien być trafny, a najczęściej nie jest, po drugie – powinien być zrozumiały, a więc nie sięgać za bardzo wstecz i w głąb, by móc się odnieść do współczesnych, zrozumiałych pojęć.
Polska literatura polityczna zawiera wiele pozycji próbujących w sposób spójny opisać istotę tego sporu oraz jego genezę, za każdym razem usiłując stworzyć jednolity model. Pomijając prymitywne modele plemienne, zazwyczaj polega on na próbie definiowania jego sedna jako niemalże antycznego „konfliktu równorzędnych racji” obu stron sporu. Najbliższe naszych czasów zestawienia historycznych uwarunkowań wojny Polaków z Polakami sięgają okresu II RP, gdzie szuka się źródeł obecnych zjawisk. Wydaje mi się jednak, że analogia wskazująca istotę obecnego stanu sporu Polaków jest o wiele prostsza, bardziej współczesna i leży na wyciągnięcie ręki, i to na wyciągnięcie ręki do półki z książkami.
W formacyjnej dla mojego pokolenia powieści Edmunda Niziurskiego o dorastaniu – Siódmym wtajemniczeniu – opisana jest sytuacja, która doskonale pasuje na metaforę współczesnych polskich czasów. W Gnypowicach Wielkich szkołą trzęsą dwie uczniowskie mafie: Matusowie – rdzenni mieszkańcy, oraz Blokerzy – chłopcy z napływowych rodzin, ściągniętych do Gnypowic przez modernizacyjne projekty uprzemysłowienia. Bohater książki Gustaw Cykorz, jako nowy w szkole, jest w ciągłej opresji: musi się określić, do której grupy ma należeć. Przynależność do którejkolwiek z nich ma swoje wady, ale i zalety – lokuje bohatera natychmiast jako wroga dla strony przeciwnej, ale gwarantuje mu ochronę ze strony grupy wybranej. Cykorz na początku wybiera drogę „wolnego strzelca”, ale wtedy dostaje w skórę od każdej ze stron. Jego los jest więc cięższy niż każdego z członków walczących band. Pozycja wolnego strzelca jest dla nich tak niepojęta, że przedstawiciele poszczególnych gangów namawiają Cykorza, by się zapisał choćby i do… wrogiej bandy, byle gdzieś przynależał. Wolny strzelec sprawia kłopot – jest niezdefiniowany przez istotę sporu, w związku z tym odporny na wszelką argumentację stron wojny, wyuczoną w dwubiegunowych regułach walki. W końcu nasz bohater zapisuje się, zresztą dość przypadkowo, do jednej z band. Aby poznać reguły jej funkcjonowania i zasłużyć na członkostwo, musi przejść sześć poziomów wiedzy – wtajemniczeń.
Codziennym, zewnętrznym objawem walki między zwaśnionymi grupami jest w książce Niziurskiego Wielka Kołomyja Elementarna – utarty obrządek walki obu band; walki, która w dłuższej perspektywie nie ma końca, zwycięzców ani zwyciężonych. Walka ta polega na grupowym mydleniu przeciwnika, czyli – po przyparciu go do muru – na upokarzającym nacieraniu środkami czystości. Cykorz, schowany pod umywalką w szkolnej łaźni, widzi jednak, że pozory walki na śmierć i życie są w rzeczywistości świetną zabawą dla obu wojujących plemion, trzymającą je w dobrej kondycji i nastroju, ba… wywołującą swoistą wzajemną więź między walczącymi gangami. Kołomyja Elementarna Niziurskiego to nasza współczesna wojna polsko-polska.
Gdyby przenieść tę analogię do dzisiejszych czasów, to jest tu wszystko: dwie zwalczające się strony – plemiona, które każdy fakt i osobę będą oceniać z punktu widzenia ich ideologii, jest Kołomyja Elementarna, a więc medialny spektakl o wojnie oraz Cykorzowie, czyli ci, którzy nie chcą przynależeć, bo widzą, że spór jest sztuczny, bez klasy i smaku, nieopisujący podstawowych problemów rzeczywistości, ale także że jest zwyczajnie cyniczny, ponieważ wrogie strony pod pozorem wojny na śmierć i życie w rzeczywistości nieźle się ustawiły. W końcu Cykorzowie dla świętego spokoju wychodzą spod umywalek i gdzieś się zapisują, ale wybór jest dla nich raczej kwestią przypadku czy (częściej) wyboru mniejszego absmaku.
W kawiarnianych „nocnych rozmowach Polaków” (czyli Cykorzów) potwierdza się intuicyjna diagnoza, która jest podstawą tej książki. Polacy nie czują się najlepiej w obecnym ustroju, może prywatnie i czują się czasem dobrze, ale jako obywatele są sfrustrowani swoim państwem. Frustruje ich nie tyle sama diagnoza, ale beznadzieja wynikająca z braku remedium na nieznośny stan zastany. Polacy w takich biesiadach uzyskują jedynie potwierdzenie swej obywatelskiej depresji. Jak się spotkają – co jest malowniczą rzadkością – przeciwne plemiona, to się zazwyczaj pokłócą, a na pewno nie dogadają, bo nie będą siebie słuchać. Po prostu widzą, co im powiedzą przeciwnicy, i wiedzą, co na to odpowiedzieć – bo wszystko już im wyjaśniły ich plemienne media. Jak spotkają się zwolennicy jednego plemiona, to tylko wzajemnie potwierdzą swą przynależność, ubolewając nad potwornością plemienia przeciwnego. Jak się spotkają nieplemienni, czyli nasi Cykorzowie (częsty przypadek, tyle że uczestnicy nie wiedzą, że stanowią jedną grupę), to po prawidłowej diagnozie rozejdą się do domów, bo przecież „nic z tym nie można zrobić”. Takie rozmowy, wzmagane jeszcze przez plemienne media, tylko pogłębiają stan obywatelskiej bierności, bo potwierdzają jedynie systemową bezalternatywność realnego ustroju. Ja tę „ludową” diagnozę potwierdzam i będę chciał ją ugruntować, próbując przydać jej inne niż tylko intuicyjne podstawy. Ale spróbuję także przedstawić remedium, alternatywę obecnego stanu, wraz ze sposobem dojścia do jej politycznego urzeczywistnienia.
Moim zdaniem śmiertelną chorobę polskiego ustroju może uleczyć jedynie nie zwycięstwo w wojnie polsko-polskiej, ale zwycięstwo nad tą wojną. A może tego dokonać zaangażowanie jedynej jeszcze tkanki społecznej, swoimi kompetencjami, potwierdzonymi mandatem obywatelskim, zdolnej do przejęcia znaczącej części działalności publicznej z rąk partyjnych plemion – tą warstwą jest zorganizowany samorząd, szczególnie samorząd terytorialny.
Polacy się pytają – jak nie partie, to kto? Jak nie partyjni wodzowie, to kto? Kto ma się znać na państwie, jak nie partie? Teraz mają odpowiedź. Cała ta książka jest dowodem na słuszność mojej tezy. Polacy bez tego wyboru będą się kręcić w bębnie jak zamknięty w klatce chomik. Będą nawet i ciężko pracować, starać się coś zmienić, ale zakleszczeni we wmuszonej im bezalternatywności obecnego układu nie będą widzieć daremności swoich działań. A ten bęben, w którym wszyscy biegają, nie marnuje całej wytworzonej w tym układzie energii. Zasila niestety głównie nielicznych beneficjentów realnego systemu, biegnącym w środku daje zaś tylko ułudę sprawczości lub co najmniej jakiejś dynamiki i utrzymuje ich w znośnej (głównie fizycznej) kondycji.
Odpowiedź na pytanie, kto zakończy wojnę polsko-polską, jest pragmatyczna, ma tyle zalet, ile miał pozytywizm w porównaniu z romantyzmem. I tyle samo wad, jeśli chodzi o atrakcyjność porywającą narody, a szczególnie naród polski. Jesteśmy niecierpliwi albo bierni – wolimy walczyć w nadziei na szybkie rozwiązanie (które jest najczęściej klęską), zamiast pracować w horyzoncie rozłożonym na lata. System zaś produkuje nam podróbki zmian: są to wersje 2.0 dotychczasowych formacji poddane jedynie liftingowi przez macherów marketingu politycznego. Ostatnia oddolna nadzieja na zmiany także ugrzęzła w realiach rzeczywistego ustroju. Bo nadzieja, że Paweł Kukiz przyjedzie na białym koniu wolności i sprawiedliwości, okazała się płonna – nasz nowy „bohater” w kluczowym momencie przesiadł się na starą kobyłkę populizmu.
Najważniejszym czynnikiem ciągnącym Polskę w dół jest wojna polsko-polska. Jest też podstawą realnego ustroju. Oczywiście ma on swoje systemowe filary, stabilne bez względu na orientację ekipy rządzącej, ale głównym ich fundamentem jest konflikt Polaków z Polakami. Chcę pokazać, jak można zakończyć tę wojnę. Ten, kto to zrobi, a właściwie ta siła społeczna, która przejdzie na poziom polityczny i zada tej wojnie cios – zmieni Polskę na lepsze.
W tej książce będę wracać do analogii Siódmego wtajemniczenia i powoli, warstwa po warstwie, przechodząc od historycznej genezy sporu przez opis realnego systemu, który w rezultacie tej wojny powstał, spróbuję wykazać jego praktyczne uwarunkowania, pokuszę się o opis mechaniki wojny polsko-polskiej i jej znaczenia dla tempa oraz kierunku rozwoju Polski, przeanalizuję głównych aktorów konfliktu, a więc plemiona wojny. Nie poprzestanę tylko na samym opisie i krytyce – postaram się wykazać kierunki potrzebnych zmian, a także społeczne zasoby, które mogą być animatorami odnowy, oraz same zmiany konieczne, by w Polsce bieg rzeczy potoczył się korzystniej.
Ponieważ spór Polaków osadzony jest w podstawach ideologicznych ustroju dominującego w cywilizowanym świecie, nie można uciec od tego kontekstu. Demokracja liberalna, bo o tym ustroju mówię, przybrała w Polsce swoją lokalną, specyficzną i opisaną w tej książce formę, ale warto wrócić do jej źródeł. Ich analizę przeprowadzę w osobnej części Sześć wtajemniczeń demokracji liberalnej (i siódme – ukryte), ponieważ nie chcę teoretycznymi rozważaniami zakłócać linearności analizy polskiej sytuacji. Ta dodatkowa część znajdująca się na końcu książki stanowi uzupełnienie dla bardziej dociekliwych czytelników, którzy zechcą poznać szerszy, międzynarodowy i ideologiczny kontekst wojny polsko-polskiej.
Cały czas będzie nam towarzyszyła analogia Wielkiej Kołomyi Elementarnej, Blokerów i Matusów oraz nasz bohater Cykorz, czyli symbol wszystkich Polaków stojących obok walczących plemion. Będę powoli odkrywał wszystkie wtajemniczenia polskiej wojny, a tak właściwie polskiego ustroju, aż do ostatniego, siódmego – ukrytego. Zacznę od źródeł wojny polsko-polskiej, bo to w niedawnej historii zasiane zostały ziarna, które dziś są już dębami i sosnami, wśród których odbywają się potyczki politycznych partyzantów.