Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą i ta ostatnia z czasem się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę. Lata mijają, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostają jedynie fragmenty opowieści. A opowieść jest zawsze prawdziwa. Minęło dziesięć lat, odkąd Remigiusz Grzela wyruszył w biograficzną podróż z Ireną Gelblum: łączniczką Żydowskiej Organizacji Bojowej w getcie warszawskim, członkinią Mścicieli, którzy tuż po wojnie odpłacali Niemcom za Holokaust, krótko mieszkanką Palestyny, dziennikarką, która wróciła do komunistycznej Polski, by ją opuścić w efekcie antysemickiej nagonki w 1968 roku, wreszcie poetką i tłumaczką literatury polskiej we Włoszech, skąd z powrotem przyjechała do kraju urodzenia, aby w nim umrzeć w 2009 roku. Efektem tych poszukiwań była publikacja Wybór Ireny z 2014 roku. Teraz autor zmierzył się z jej życiem jeszcze raz, pozyskując nowe relacje i dokumenty. Jak sam pisze: „Choć Irena stała mi się bliższa i ujrzałem w niej człowieka z krwi i kości, to nadal pozostaje tajemnicza i nieuchwytna. Taka była dla wszystkich, którzy się z nią zetknęli. O takiej też opowiadam Czytelnikom…”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 523
Podziękowania
Pamięci Agaty Kabat, w dziesiątą rocznicę śmierci. Pamięci Cwiego Diamanta, bratanka Dory Diamant, ostatniej miłości Franza Kafki. Cwika pokazał mi, że historia jest bliżej, niż myślę, i za każdym razem, gdy przyjeżdżałem do Izraela, prowadził mnie od opowieści do opowieści.
Dziękuję Panom Jackowi Olesiejukowi, Krzysztofowi Adamskiemu i Bogusławowi Kubiszowi oraz wydawnictwu Bellona, które odkąd pamiętam rozpalało moje zainteresowania historyczne.
Jesteśmy sobą tylko dzięki pamięci o przeszłości.
Jan Błoński
*
Jej życiorys wojenny i powojenny to temat na powieść sensacyjną.
Marek Edelman
*
Są dwie tęsknoty siostrypierwsza z nich ta starszatęskni za tym co było i nie wrócidruga ta młodsza czeka na to co ma nadejśćTa starsza już od samego początku świataprzeszkadza tej młodszej żyćokrada ją z oczekiwań i duszy i serca i ciałaTa młodsza próbuje wytłumaczyć tej starszejże to co było na pewno nie wrócii jej starania czasem wieńczy pełny sukcesa dzieje się tak wtedy kiedy – puste miejsca po odeszłych miłościachnie tarasują drogi do nowego kochania
Irena Conti, wiersz z tomu Miłość – pokora – pojednanie. Trylogia sycylijska
Marian Turski,Przewodniczący RadyMuzeum Historii Żydów Polskich
Opinia o książce
REMIGIUSZA GRZELI „TRZY ŻYCIA IRENY GELBLUM”
Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą, a prawda z roku na rok coraz bardziej się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę o sobie. Czas mija, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostaje jedynie fragment opowieści.
Ta książka jest opowiadaniem o braku miłości, zemście i nieistnieniu, ale przede wszystkim o fascynującej kobiecie, której życie było pełne fikcji, tajemnic i mitów. Choć była w nim też prawda. To ona łączyła Irenę z ludźmi, którzy znali ją od początku: Antkiem Cukiermanem, Cywią Lubetkin, Kazikiem Ratajzerem, Markiem Edelmanem, Aliną Margolis. Ta brawurowa łączniczka Żydowskiej Organizacji Bojowej, uczestniczka Powstania Warszawskiego, bez wątpienia bohaterka, zdecydowała się wymazać siebie – swój wojenny los, swoje pochodzenie – ze wspomnień i z książek historycznych. Wybrała nieistnienie. Zmieniła rok urodzenia, narodowość, poglądy, a nawet głos. Nie rozpoznawała prawie nikogo z dawnych przyjaciół. Była Ireną Gelblum, Ireną Waniewicz, a w końcu stała się poetką Ireną Conti. Grała ją perfekcyjnie, przez całą dobę. Przez całe lata.
Znałem ją. Poznałem po wojnie. Wiedziałem o jej obsesji, którą nazwałbym swoistym eliksirem młodości. Uszanowałem tę obsesję i gdy – jako redaktor naukowy – robiłem przypisy do wspomnień Cukiermana – nie ujawniłem jej tożsamości. Ale była to postać niezwykła. Również jako ważny świadek ruchu oporu, żydowskiego ruchu oporu.
Jestem wdzięczny Autorowi i Wydawnictwu, że chcą tą pozycją wydawniczą uświetnić obchody 80-lecia Powstania w Getcie Warszawskim.
Marian Turski 4 grudnia 2022 r.
Ta historia nie jest łatwa do prześledzenia, ale niesie ze sobą ważne przesłanie. Jest to dzieło ocalenia czy też ratunku – mówiąc słowami autora „bunt przeciwko wymazywaniu” – mające na celu odzyskanie tego, co mogło zostać łatwo utracone. Opowiada o niezwykłej kobiecie, która nie tylko prowadziła bardzo skomplikowane życie lub życia, ale która nieraz ukrywała swoją tożsamość lub ją zmieniała.
Tytuł książki – „Trzy życia Ireny Gelblum” – jest pewnym nadużyciem, niedopowiedzeniem. Bo „trzy życia” to po prostu za mało, do podsumowania bowiem jej biografii potrzeba minimum pięciu żyć. Przedwojenne dzieciństwo Irena Gelblum spędziła w komfortowych warunkach, w zamożnej rodzinie z dworem i służbą. W latach 1941–1943, kiedy przebywała w warszawskim getcie, niepokorna „Irka Wariatka” stała się bohaterką Żydowskiej Organizacji Bojowej (ŻOB) i – co wyjątkowe – ocalała. Po ucieczce z getta i przetrwaniu wojny trafiła do Palestyny i dołączyła do pionierów syjonizmu. Po powrocie w 1948 roku do ruin Warszawy wyszła za mąż, urodziła dziecko i z trudem próbowała zaadaptować się w radykalnie zmienionej Polsce. Wreszcie po dwudziestu latach wygnana z ojczyzny rozpoczęła nowe wcielenie we Włoszech, gdzie stała się uwielbianą poetką, znaną ze swojej sycylijskiej trylogii „Amore, Tenerezza, Bonta”.
Jeśli chodzi o ważne przesłania tej książki, to jednym z nich jest to, że żydowskie życie powinno być celebrowane i pamiętane bardziej niż żydowska śmierć. „Irka” mogła łatwo zostać zredukowana do pozbawionej twarzy statystyki Holokaustu. Zamiast tego można ją przedstawić jako osobę żywą, inteligentną i skomplikowaną.
Ponadto tożsamość każdego z nas jest płynna lub potencjalnie płynna. To mieszanka tego, kim jesteśmy lub byliśmy, i tego, kim próbujemy być. A Irena przeszła przez młyn testowania tożsamości kilka razy. Była Polką, Żydówką, Włoszką czy kim? Była nimi wszystkimi, a nawet kimś więcej.
Wreszcie życie Ireny Gelblum pokazuje triumf ludzkiego ducha, jaki osiąga niewielu śmiertelników. Przeszła przez straszne męki, aby być sobą, mieć swój własny, charakterystyczny głos i być inspiracją dla innych.
Norman Davies, styczeń 2023 roku
Chyba nieczęsto autorzy wracają do swoich bohaterów, aby napisać o nich zupełnie nowe książki. Mija dziesięć lat, odkąd po raz pierwszy wyruszyłem w biograficzną podróż z Ireną Gelblum. Efektem tych poszukiwań była książka Wybór Ireny, opublikowana w 2014 roku przez Dom Wydawniczy PWN.
Z czasem jednak zacząłem widzieć swoją Bohaterkę inaczej, dlatego postanowiłem się z nią zmierzyć raz jeszcze. Wróciłem do tych, którzy ją znali i do archiwów, nagrałem nowe rozmowy, wreszcie zmieniłem ujęcie tematu. Nie musiałem już jej poszukiwać, więc mogłem ją zobaczyć wyraźniej, przyjrzeć się jej fascynującej historii z dystansu, zadać sobie nowe pytania: jaką miała przeszłość, skoro stała się zaufaną łączniczką dowódców Żydowskiej Organizacji Bojowej, czym było dla niej samej wymazywanie własnej biografii, jak postrzegali to ci, którzy byli blisko, a przede wszystkim, jak dzisiaj opowiadać o wymazanych postaciach i zdarzeniach. Postanowiłem również oddać hołd innym łączniczkom, zapytać o ich rolę, przez dziesiątki lat marginalizowaną w narzucanych przez mężczyzn narracjach.
Kiedy pracowałem nad pierwszą książką, słyszałem, że nie wolno mi publikować prawdy na temat Ireny, ponieważ sobie tego nie życzyła.
Kiedy przygotowywałem nową wersję, słyszałem, że nie wolno mi użyć jej nazwiska na okładce, skoro sama je skreśliła. Zdecydowałem inaczej, rozważywszy to naprawdę na wszelkie możliwe sposoby.
Czternaście lat po śmierci Irena odzyskuje nazwisko i wraca na pierwszy plan. Przestaje być postacią z tła. W książce jej portret wyłania się stopniowo, celowo obnażając słabość narracji o wojennej partyzantce, narracji zawłaszczonej przez mężczyzn. Omal nie było Ireny w ich relacjach, podobnie jak nieobecne w nich były inne kobiety.
Wojenne czyny Ireny Gelblum były odważne, a nie – jak to określali mężczyźni – szalone. Odważyła się na tak wiele, bo nie miała już nic do stracenia. Szła przeciw uzbrojonym okupantom. A później szła przeciw powstającym narracjom. Wreszcie zdecydowała się pójść nawet przeciwko sobie. Ta ostatnia walka być może okazała się najtrudniejsza, bo trwała przynajmniej czterdzieści lat, właściwie bez przerwy. Ale tylko tak Irena Conti Di Mauro znajdowała chwile ukojenia – w końcu mogła nie być sobą, „osmaloną”, jak określiła ocalałych z Zagłady izraelska poetka Irit Amiel.
Jej portret wyłania się stopniowo, zyskując ostrość, odsłania siłę, jaką miała. W końcu jest całkiem wyraźny i nie sposób go od siebie odsunąć.
Najważniejsze jednak, że chociaż Irena stała mi się bliższa i ujrzałem w niej człowieka z krwi i kości, to nadal pozostaje tajemnicza i nieuchwytna. Taka była dla wszystkich, którzy się z nią zetknęli. O takiej też opowiadam Czytelnikom, zostawiając im miejsce na własną interpretację.
Remigiusz Grzela, luty 2023 roku
Znikanie
Marek Edelman udzielił wielu wywiadów, ale jeden z nich na kilka lat odmienił moje życie. Mówił w nim o bohaterskiej łączniczce Żydowskiej Organizacji Bojowej, która była odważniejsza od innych. Nazywał „Irką Wariatką”. Ze zdumieniem opowiadał, że ta urodzona w Warszawie dziewczyna po wojnie zmieniła tożsamość, została włoską poetką i pisze „takie tam wzdychy”. „Irka Wariatka” nie życzyła sobie, aby ludzie się dowiedzieli, kim jest naprawdę. Dlatego nie podał jej nazwiska. Nie musiał.
Znałem Irenę Conti Di Mauro od prawie piętnastu lat. Nie wiedziałem, że ma bohaterską wojenną przeszłość. W końcu – zgodnie z pisanym przez nią życiorysem – była wtedy dzieckiem. Chociaż się z nią przyjaźniłem, w ogóle nic nie wiedziałem.
Umarła półtora roku później.
Wystarczyło, żebym ją zapytał.
Nie zapytałem.
Scena z pogrzebu. Na tabliczce „Irena Conti Di Mauro”, fałszywa data urodzenia. Wokół świadkowie jej wcześniejszego życia. Ktoś, kto pamięta ją jako Irenę Gelblum, łączniczkę Żydowskiej Organizacji Bojowej, ktoś, kto ją poznał tuż po wojnie jako Irenę Waniewicz, zanim zaczęła się zapierać przeszłości. Także świadkowie jej ostatniego, trzeciego życia.
Joanna Szczęsna, reporterka „Gazety Wyborczej”, która nie spotkała Ireny osobiście, ale znała jej doświadczenia z relacji Marka Edelmana, żegna ją w imieniu tych, którym pomogła:
„Przyszliśmy tu pożegnać Irenę Conti Di Mauro, która chciała, byśmy zapamiętali ją jako poetkę i jako tłumaczkę, dziennikarkę, a także działaczkę społeczną. W tym życiu, w którym pisała wiersze, przekładała je na włoski i z włoskiego, układała poetyckie antologie, jeździła z wieczorami autorskimi po Polsce i po Włoszech, robiła wywiad z Lechem Wałęsą, brała udział w najróżniejszych akcjach charytatywnych na rzecz dzieci, w tym życiu Irena Conti zyskała sobie wielu przyjaciół i wielbicieli, którzy widzieli ją taką, jaką pragnęła być widziana. Czy domyślali się, że wcześniej miała życie inne, do którego nie zostali dopuszczeni? Nie wiem. Wiem, że nie chciała czy też nie potrafiła o nim mówić, nawet z najbliższymi. Rzadko też można odnaleźć ślady tego innego życia w jej wierszach. Raczej zamykała się w nich, niż otwierała, przypieczętowując swoje milczenie.
Garb mój noszę za sobąNie oglądam się do tyłui innym też nie radzęGarb jest moją sprawą prywatnąkorespondencją ściśle tajnąode mnie do światai odwrotnie
Ta «sprawa prywatna» to jej działalność jako łączniczki Żydowskiej Organizacji Bojowej po upadku powstania w getcie i udział w powstaniu warszawskim.
[…] Tak więc została włoską poetką, tłumaczką Iwaszkiewicza, Grochowiaka, księdza Twardowskiego, włoską dziennikarką nagrodzoną za wywiad z Lechem Wałęsą, działaczką charytatywną. Jej nowi przyjaciele raczej nie mogli się domyślać prawdy; uważali wszak, że urodziła się w 1939 roku. Ta prawda jednak nie dała się całkiem wyrugować z jej życia i kołatała gdzieś w jej wierszach.
Pewnego dnia wracasz do domumyjesz ręce stajesz przed lustremi nie widzisz własnej twarzytylko patrzy na ciebieniewyraźny kształt pamięci”.
Kim więc jest ta, którą chowają?
Kiedy ją poznałem, była Ireną Conti Di Mauro. Tak się przedstawiła. Mieszkała w podwarszawskim Konstancinie w ogromnym domu, najdziwniejszym, jaki widziałem. Praktycznie nie miał ścian dzielących go na pokoje. Wielki open space. Na ścianie wisiała pusta rama. Była poetką z Sycylii, więc zaprosiła mnie na spaghetti i czerwone wino. W zakurzonym kryształowym kieliszku, który podała, spoczywała martwa mucha. Nie mogę się wyzbyć tego obrazu. Wyrzuciłem ją dyskretnie i jakby nigdy nic nalałem wino.
Opowiadała o dzieleniu świata na dwie pory roku – polską i sycylijską.
Nigdy nie zapytałem, jak było naprawdę. Nie miałem odwagi. Czasami żałuję.
Tą książką chcę przywołać sytuacje z przeszłości, zestawić ze sobą fragmenty wspomnień rozsypanych jak puzzle. Na razie nic do niczego nie pasuje. Gdyby pasowało, nie pisałbym o niej.
Jest 12 kwietnia 1963 roku, kilka dni przed dwudziestą rocznicą wybuchu powstania w getcie warszawskim. I pod takim pretekstem czterdziestoletnia Irena Waniewicz, warszawska dziennikarka, pozwala się nakłonić do zwierzeń. Przepytuje ją dwóch anonimowych mężczyzn (ich nazwiska nie zostały utrwalone na taśmie), którzy zachowują się jak śledczy. Nie wiemy, jak doszło do tego nagrania ani dlaczego przetrwało, chociaż nigdy nigdzie nie zostało wyemitowane. Jeszcze nie nastąpiła jej całkowita metamorfoza. Gdyby Janka Kaempfer Louis nie powiedziała mi, że to głos jej matki, nie rozpoznałbym go. Odkąd znałem Irenę, a więc od końca lat dziewięćdziesiątych, mówiła głosem niskim, z emfazą, teatralnie, wolno cedziła słowa. Na nagraniu ma głos wysoki, mówi szybko, wyrzuca z siebie słowa w pośpiechu, czasami w nich nie przebiera. Jest ostra i podejrzliwa. I ma rację.
„Jak mogłam później rozmawiać z mamą, skoro nawet mówiła inaczej. Od pewnego momentu już wszystko było zmyślone” – usłyszę od Janki, która poznała przeszłość Ireny niedawno, z tej taśmy. Jedna z kuzynek matki mówi, że „przemiany” uczył ją aktor, Krzysztof Kolberger. Pomagał jej obniżyć głos. Inna kuzynka twierdzi, że głos zmienił się Irce naturalnie, po operacji tarczycy.
Taśma zaczyna się w pół zdania. Biografia Ireny, każda z jej wersji, też nie ma początku. Jedyna jej wojenna relacja została nagrana wbrew jej woli, w tajemnicy przed nią.
Chcę, żeby mówiła. Żeby się nie zatrzymywała. Żeby opowiedziała jak najwięcej. Bo przecież nigdy później przed nikim się nie otworzy. Sam czuję się trochę jak ubek ze słuchawkami za ścianą pokoju przesłuchań. Zwłaszcza kiedy spisuję tę rozmowę z taśmy:
– … na okręg Częstochowy.
– Rozwalili go.
– … i tam byłam z nim w kontakcie bezpośrednio jako druga łączniczka, bo pierwsza to była Władka [Meed, Fajgełe Peltel, autorka wspomnień Po obu stronach muru]1, proszę pana. I później była trzecia akcja. Jej celem była łączność i pomoc w przywożeniu broni dla partyzantki żydowskiej, działającej na terenie lasów koniecpolskich, a wywodzącej się z getta częstochowskiego. Byli to ci ŻOB-owcy, którym udało się wyjść do lasu. Czwarta akcja była na terenie Rzeszy, w Będzinie. Na rozkaz sztabu ŻOB-u, w którego skład wchodził [Adolf] Berman i [Antek] Cukierman, i w obecności bodajże Edelmana zostałam wysłana do pomocy dla ocalałej grupy, z którą straciliśmy łączność. Pierwsze trzy łączniczki wpadły, to był murowany wpadunek na lipnej przepustce, na granicy niemieckiej. Więc nie miałam żadnych papierów. Wyprawienie kogokolwiek, kto nie byłby związany z organizacją w sposób ideowy, kto nie byłby bezinteresownym antyfaszystą, kosztowałoby wtedy, jak mi powiedzieli, dwieście tysięcy złotych. W związku z tym nie szłam na rozkaz organizacji, tylko ochotniczo. Na posiedzeniu zgłosiłam gotowość przejścia przez granicę, przeszłam bez papierów, w okolicznościach dosyć dramatycznych, ale które się świetnie skończyły…
– Jak to wyglądało?
– No proszę pana, wie pan, jak się przechodzi zieloną granicę… Ja wtedy nie wiedziałam, bo pierwszy raz przechodziłam i w ogóle myślałam, że jest naprawdę zielona (śmiech). Okazało się, że była to zmarznięta grudniowa bruzda między Rzeszą a Gubernią, przez którą przeprowadzał mnie przemytnik. W pewnym momencie powiedziałam: „Panie, ja dalej nie idę, mowy nie ma”. Godzinę musiałam się przespać na ziemi, bo mnie (śmiech) potwornie buty narciarskie obcierały. O trzeciej nad ranem wylądowaliśmy u jakiejś Ślązaczki. Tak bardzo się wzruszyła, że powyganiała wszystkie dzieci spod pierzyn, a Ślązacy mają takie wielkie pierzyny (śmiech). „Paniątko”, mówi do mnie. I żebym się tam wygrzała. No i była ta podróż. Nagle o godzinie jedenastej w nocy pociąg zatrzymuje się w Gross Dąbrówce, maszynista zajechał kawałek za stację. A przecież mnie nie wolno jeździć pociągiem, bo Polakom w ogóle nie było można w pewne dni jeździć pociągiem. Miałam jakąś francuską gazetę, bo jako dobrze wychowane dziecko znałam francuski. Więc rozkładam gazetę, jakiś oficer do mnie zagaduje. Niemiec, w szczycie terroru czarnej (śmiech) nocy okupacji, więc wysiadam i nie wiem, co robić. Nie znam zupełnie nikogo w tym mieście. Mam jeden adres, do Niemki, która ma kontakt z grupą z tego bunkra. Oni tam usiłowali stawiać opór… Wie pan, coś tam strzelili i to był cały opór w Będzinie. Muszę tych ludzi znaleźć, wyciągnąć, przeprowadzić przez granicę do lasu. To była grupa potencjalnych partyzantów, w każdym razie ludzi, których trzeba było ratować. Przychodzę do niej, a ona w ogóle nie chce ze mną rozmawiać. Nie dziwię się. O jedenastej w nocy zwala jej się dziewczyna zupełnie niewiadomego pochodzenia (śmiech), niebudząca swoim wyglądem specjalnego zaufania. Pół godziny, nie wiem ile, straciłam, żeby ją przekonać, że może mi zawierzyć. Wszystkie swoje umiejętności w to włożyłam. Próbowałam ją brać i na uczucie, i na strach. W końcu powiedziała: „Chwileczkę”. Ściągnęła chłopaka, który okazał się jednym z tej grupy. Przyszedł. No, to była sprawa uratowania kilkunastoosobowej grupy skazanej na śmierć, niemającej pieniędzy, żadnego kontaktu ze światem, (prawie szeptem) siedzących w ciemnej piwnicy. Była sprawa przywiezienia im pieniędzy, które pozwalały im przeżyć. Zresztą nie tylko dla nich. Później były organizowane grupy przerzutu…
– I co dalej? I co dalej?
– Dalej jest historia tego typu, że przychodzi [Sara Kukiełka] siostra jednej z łączniczek, które zaginęły na granicy, i wiemy, że to już ostatnia nasza szansa, żeby pojechać ją wyciągnąć. Byłam znana z ogromnego szczęścia do różnych sytuacji, że w ogóle mnie nie było można rozwalić… Sto razy pod murem i wszystko w porządku. I niech pan sobie wyobrazi, przychodzi facet i okazuje się, że ta łączniczka, Renia [Kukiełka], jest w Szopienicach. To był obóz jeńców radzieckich i więźniów, którzy szli na Oświęcim. Facet mówi: „Ona tam jest”. Mówię: „No, jak jest, trudno, trzeba ją wyciągnąć”. Wiemy, że jest człowiek, wiemy, że był łącznik, żołnierz, no to co, jedziemy. Oni wychodzą na roboty, bo wtedy jeńcy kopali tam glinę, i ta dziewczyna wychodzi z nimi. Strasznie mi się spodobała, była nawet starsza ode mnie, ale młoda jeszcze, może miała siedemnaście, osiemnaście lat, cudowne zupełnie oczy, cudowne, ale już nieprzytomne, bo miała gorączkę. Mówi: „Słuchaj, tu się dowiedzieli, że jestem Żydówką, no i co tu gadać, mam jechać do gazu”. No i puść pan taką dziewczynę. Użyłam wtedy pierwszy raz takich nieparlamentarnych słów. Człowiek znał ich dużo, no i słuchał dużo. Powiedziałam jeszcze coś o rodzinie: „Ale jak to, ale ty nie możesz”. Powiedziałam: „Ja zostanę tu, a ty pójdziesz z siostrą. Wyjdziesz z tego terenu”. Bo to był teren robót, na które wychodzili z obozu. Przy rozwalonej szopie stał Niemiec, pilnował ludzi, którzy właściwie nie byli ludźmi, trudno to było nazwać. Przynieśli dziewczyninie trochę zupy, Niemiec pozwolił dać wychodzącym… Sprawa jego osobistych odczuć i dobrej woli… Ja tam przyszłam z jej siostrą, która była na wolności. Miałam taki czarny niemiecki płaszcz lakierowany. Mówię tak: „Słuchaj, przyszłyśmy dwie, ty weźmiesz mój płaszcz, pójdziesz z nią, bo ona zna Śląsk i jakoś cię przeprowadzi, dwie przyszły i dwie odeszły, a ja zostanę”. Tutaj się rozegrała scena dosłownie w ciągu dwóch, trzech minut, no nie wiem, to były ułamki sekundy. Nikt by nie wierzył, gdyby nie fakt, że dziewczyna żyje do dziś. Wyszła pod moją presją, bardzo, bardzo dynamiczną, bo mówiłam: „Ty taka i taka, rozkaz i wychodzisz”. Tak mówiłam, bo widziałam, że zaczynają się ludzkie emocje i już zaczynała myśleć innymi kategoriami: wszystkie trzy wpadamy, ty jesteś łączniczka, co na to powie komendant. Za chwilę ma umrzeć, ale się teraz martwi, co powie komendant… No to są te sytuacje nieprawdopodobne. Zostałam, a one poszły. No i mnie się później udało wyjść z zupełnie nieprawdopodobnym szczęściem. Stał tam facet, podchodzi do mnie, musiałam wymyślić na poczekaniu historię: tu się umówiłam z chłopakiem, a nie przyszedł. „To nie szkodzi, to ja z panią pójdę”. No i tak żeśmy sobie razem wyszli. Przecież to była decyzja zupełnie szalona, dziecinna. Zatrzymywałam niemieckie samochody, które jechały pod mostem w Szopienicach, bo tam był taki mostek nad rzeką, i pytałam, czy widzieli dwie idące kobiety. Tak, widzieli. I kiedy schodziłam pod mostek, usłyszałam syreny, bo już się zorientowali, na czym rzecz polega. Plan był zupełnie szaleńczy. Kiedy byłam na dworcu, megafony już grzmiały o ucieczce. Już informowała mnie okoliczna publiczność, że w tym rejonie jeszcze się nie zdarzyło, żeby przynajmniej, pamiętam jak dziś, w promieniu dziesięciu kilometrów nie złapano. Wróciłam do Dąbrówki, nic nie mówiąc o całej historii, i czekam. O godzinie siódmej wieczór byłam już bliska samobójstwa. Myślałam sobie: „Dwie kobiety naraziłam na śmierć, już właściwie nic mi nie zostało, koniec…”. No i przyszła wiadomość, że są uratowane. I po drodze tamta miała czterdzieści stopni gorączki, już właściwie była muzułmanka kompletna… No i jakimiś transportami przez góry, później przez Szwajcarię przedostawały się… i ta facetka wylądowała w Izraelu. I napisała później książkę o swoich przygodach. I to są te różne wspominki. Takie były historie. I ja, jak przyjechałam do Warszawy, dostałam ogromne wciry i awantury za niesubordynowanie. Ale jakoś tam przeszło i powiedzieli, że bohaterstwo. Ponieważ byliśmy młodociani, każdy wypił wódkę, po pół litra, i wszystko się skończyło (śmiech). I jeszcze to nie była wódka, tylko bimber. A teraz to człowiek nie może, tylko koniak, bo wódka mu szkodzi. Nie wiem, jak panu, ale mnie fatalnie.
– Ja miałem dwa zawały serca.
– Ja jeszcze nie miałam ani jednego, ale wie pan, to nic…
– Pani jest jeszcze młoda!
– Nie wiadomo. Proszę pana, moja koleżanka, trzydzieści dwa lata, ze szkoły, Teresa Bilik, pracownik radia, w ciągu jednej chwili śmierć. Znał ją pan?
– Teresę?
– Teresę.
– Jakieś jeszcze osobiste wspomnienia?
– Mnie jest szalenie trudno o tym mówić… Ja o tym też nie piszę, ponieważ praca łączniczki w tym czasie, taka jaką wykonywałam, była pracą indywidualną i to były tak zwane akcje polecone. I…
– Przypomina pani sobie jakąś jedną akcję?
– Proszę pana… Ja sobie przypominam bardzo wiele akcji… Ja to panu już wspominałam przez telefon… Niestety musiałabym pisać o swoich wyczynach, o swoich przeżyciach. W związku z tym nie piszę na te tematy i byłoby mi niezręcznie mówić, jak udało mi się przenieść broń tu albo tu, jak udało mi się wyratować człowieka, jak udało mi się zostać w obozie pod Oświęcimiem na miejsce kogoś, kogo uratowałam, a że mnie się potem udało wyjść, to jest inna sprawa. Także zbytnio na tym wszystkim ciąży indywidualny charakter mojej pracy. A ponieważ praca w czasie okupacji była bohaterska albo żadna, więc wypadałoby mi mówić o swojej dziecinnej może jeszcze, ale odwadze. To była odwaga czy nieświadomość, wszystko jedno, jak to nazwiemy. (Podnosi głos, dalej stanowczo). Bardzo byłoby mi niezręcznie wygrywać taką historię, w związku z tym, jako zasada, nie piszę wspomnień! Nigdy jeszcze nie napisałam żadnego wspomnienia. Raz tylko przyszła do mnie biedna Hela Balicka i z sympatii dla niej i po wielkich kłótniach mówiłam… Ona napisała książkę, która też wyszła po wielu adiustacjach… To jest po prostu niedobry adres. (Podnosi głos). Mnie jest przykro, ale to jest niestety niedobry adres, bo nie mogę nic panu powiedzieć o przebiegu walk w getcie oprócz wiadomości historycznych. To jest trudna cholernie rzecz, żeby zrobić taką audycję. Marka koniecznie można przywołać, jego fragmenty, ponieważ są bardzo rzeczowe, bardzo obiektywne. Edelmana. Jakkolwiek on był w tym czasie chyba w Bundzie, w jednej z organizacji…
– A pani sobie nic nie przypomina? Żadnej akcji związanej z pomocą dla getta? Jeszcze nie nagrywamy.
– Proszę pana, już tu kiedyś nagrywałam w piętnastolecie. Boże, co to była za historia… Takiej, bym powiedziała, szczegółowej akcji dla getta w czasie walki nie podam, bo w tym czasie działałam w organizowaniu akcji dla obozów.
– Na czym to polegało?
– (głośno) Organizacja postanawia, że trzeba w tym, a to w tym punkcie zorganizować opór, i wysyła łączniczkę. Takim człowiekiem byłam ja, jeżeli chodzi o Poniatów, obóz koncentracyjny na terenie Lubelskiego, gdzie zostałam wysłana jesienią 1943 roku dla zorganizowania akcji oporu, to znaczy dla przewiezienia broni… Symbolicznej broni, jednego pistoletu… I przeniesienia instrukcji, które w jakiś sposób miałyby powiedzieć ludziom w obozie, że jest jakiś ośrodek oporu. Czyli cała psychiczna kanwa tej historii.
– (chrząknięcie) A może wrócimy do Warszawy teraz? Okres nieco wcześniejszy?
– Proszę pana, jeżeli chodzi o Warszawę… Ja bym panu mogła bardzo sucho powiedzieć. Po prostu tyle. Gdy byłam łączniczką Antka, w okresie, kiedy mieszkanie sztabu ŻOB-u, a przynajmniej części, znajdowało się… Zaraz się obrażą wszystkie osiem czy dwadzieścia cztery organizacje, które czują się jako główne w tej sprawie (śmiech). Panie kochany, przecież to jest zawracanie de. Przynajmniej Antek został oficjalnie uznany jako dowódca Żydowskiej Organizacji Bojowej, tak zwanego ŻOB-u…
– Wcale nie był nim.
– Ale tak jest napisane.
– Łatwo było pisać.
– Ja tak wiedziałam. Niech pan mi wierzy, ja nic nie wiedziałam. Pan wierzy, jak długo mi musiał tłumaczyć, że istnieje jakiś Dror, Hechaluc albo Bund? Ja tylko wiedziałam: AL, PPR i ŻOB, nic więcej nie wiedziałam. Pan Kazika [Ratajzera] znał?
– Którego?
– No przecież tego, który wyprowadził ludzi z kanałów z Krzaczkiem [Władysław Gaik]… Zna pan Kazika? No więc, mapa polityczna tej całej historii jest niesłychanie zawiła i powiedziałabym: szalenie dialektyczna. Jak zaczniemy się mieszać, kto z kim… Ja zresztą nie reprezentuję w tej sprawie żadnych racji oprócz materialistycznych, ponieważ do żadnej organizacji nie należałam oprócz ŻOB-u, zbiorczej organizacji antyfaszystowskiej o charakterze bojowym. Wydawało mi się w tym czasie, że ŻOB to jedyna i właściwa forma poruszania się po świecie okupacji. Więc, proszę pana, byłam w tym mieszkaniu na Pańskiej 5, gdzie przechowywano dokumenty, broń, a jeszcze przed tym ludzi. Nasze kontakty wyglądały w ten sposób, że jeden człowiek nie wiedział, kim jest drugi. Na przykład podam panu, dla orientacji w temacie tylko, nie do wykorzystania, że swego czasu, kiedy nam się paliły wszystkie możliwe adresy i ludzie też, Antek dał mi dużą bardzo paczkę adresów żoliborskich. To były kontakty na PPR, bo miał w tej dzielnicy najwięcej swoich członków, zresztą dzielnica była tradycyjna, PPS-owska, WSM-owska. Miałam niesamowitą zupełnie ilość adresów w głowie. I pamiętam, że każdy następny adres… Pan Wacława znał?
– Którego? Ja dużo Wacławów znam…
– Z Krasińskiego.
– Nie.
– A z Brodzińskiego?
– (długie milczenie) Ale… ale… pseudonim jaki?
– Pseudonim Wacław.
– Wacław?
– Tak.
– Ja znam sześciu Wacławów.
– No tak. To już nie wiem. W tym naszym mieszkaniu było wiadome, że ja, powiedzmy sobie, przeżyję, że mnie Niemcy nie złapią, a jak mnie złapią, bo mnie łapali kilkakrotnie, to mnie jeszcze odprowadzą do domu.
– Niby dlaczego było wiadome, że pani przeżyje?
– Proszę pana… Nie, nie… Wszyscy uważali, że ja mam cholerne szczęście.
– A, o to chodzi.
– To nawet nie była sprawa tego, że ja jestem mocarz, co wszyscy wygadają, a ja nie. Krzyczałam: „Jak mnie tylko tkną, to będę sypać!”. Bo boję się bólu fizycznego. Chyba że się zdążę otruć, bo myśmy mieli pigułki, dwie nam przyniósł Kamiński…
– W zębie nosiłem…
– Z tego, no, jak to się nazywa z „Kamieni na szaniec”?
– Szare Szeregi.
– Tak. To był uroczy zresztą facet w tym czasie. Ja się zamieniłam z jednym chłopakiem pigułkami, że niby tamta była lepsza (śmiech). No, tak że to tak wyglądało. To był dzień po dniu. To było szukanie Żydów. To było zawożenie broni. To było przechodzenie przez bahnschutza [niemieckiego strażnika kolejowego] z fotografią w ręku w charakterze dowodu, a tamten mówił, że w porządku. To są w ogóle rzeczy na granicy… Działalność tej organizacji była, przynajmniej mnie się tak wydaje z perspektywy czasu, szczególnie brawurowa. Ponieważ nic właściwie nie wskazywało na to, że miała jakiekolwiek szanse powodzenia. Mieszkanie na ulicy Pańskiej 5 było od początku. Tam nic nie było legalnego. Tam w ogóle nic nie miało nigdy prawa do życia. Bo tam byli Żydzi, którzy dlatego, że byli Żydami, nie liczyli się. Tam byli Żydzi, którzy udawali nie-Żydów, i do tego byli konspiratorami. Tam były zupełnie nieprawdopodobne sytuacje. Gestapo tam chodziło… Tam była jeszcze jedna dziewczyna, Luba [Grasberg], nie wiem, czy pan zna. Zielona Marysia pseudonim.
– Tak.
– We dwójkę myśmy tam były. Ja byłam Irena albo Halina, w zależności od sytuacji. Pewnego pięknego dnia koleżanka wyszła na ulicę. Podeszła do niej babka i powiedziała, że wie, że jest Żydówką. Ona oczywiście, że nie. Zaczęła się tłumaczyć, zamiast od razu babę w mordę, żeby sprawa miała charakter bardziej soczysty. Byłoby wiadomo, że nie Żydówka, a jak zaczyna się tłumaczyć, od razu wiadomo, Żydówka. No i zaraz jeden, drugi, to była cała zorganizowana szajka. Niedaleko naszego mieszkania była kawiarenka, straszliwa zupełnie… Ośrodek mętów społecznych. Żyli z tego, że szantażowali Żydów. Więc można powiedzieć, że na miejscu prawie mieli ten teren i wcale się nie orientowali, że mieli strasznie dużo Żydów. No i wtedy ona dała zegarek. Podszedł do niej facet i powiedział, że to są męty, a on jest rzeczywisty konfident i staje w jej obronie, bardzo prosi o adres, on jej przyniesie zegarek z powrotem. Wie pan, w takiej sytuacji człowiek zupełnie głupi, więc dała mu adres i w ten sposób zasypała całe mieszkanie. Facet przyszedł, od razu mi się widziało, że tutaj chodzi o pieniądze, a później oddadzą do gestapo. Bo taka była kolejność. Najpierw brali… Więc właściwie można było tylko brawurą. A co tam jest z osobami w naszej skrytce? Tam jest cały sztab ŻOB-u. Tak że my byliśmy jak na wulkanie w tym całym interesie.
– I on przyszedł? Ten facet?
– I facet przyszedł. Proszę pana, przychodzi i zastaje sytuację dziwną, bo dwie dziewczyny siedzą, więc mówi od razu: „Proszę pani, przecież ta pani koleżanka to jest Żydówka”. Ja mówię: „Panie kochany…”. A mowa jest taka warszawska zupełnie. On, że jest konfident, pracuje w gestapo. Ja oczywiście w czasie tej rozmowy, bo trzeba go było zająć, mówię: „Panie, pan będziesz mnie bujał, że jesteś konfident? Ja pana przepraszam, szalenie mi jest przykro, porozmawiamy i zobaczymy, kto w tej sprawie ma więcej do powiedzenia”. Był przekonany, że pracuję z Niemcami. Mówiłam: „Proszę pana, tu nie ma co mówić, proszę przynieść zegarek i sprawa jest jasna, bo my się z panem rozprawimy”. Tak była postawiona sprawa, bo tu szło o to, co w ogóle będzie z ludźmi. Przyszedł po południu, a zrobiła się noc. Specjalnie go zatrzymałam. Mówię: „Minęła godzina policyjna i pan się nie możesz ruszyć”. No taka była mowa. Tak się cykało z nim, aż się zrobiło późno, i myśmy go zostawiły, a same przeszłyśmy do drugiego pokoju. A tamci siedzą w skrytce i słyszą całą mowę. No i, proszę pana, o szóstej nad ranem facet wychodzi. A my udajemy w drugim pokoju, że śpimy. Mieszkanie wpadło. Myśmy wyprowadzali ludzi przez dachy, bo to było na facjacie.
– Tą klapą.
– Tą klapą. Mieszkanie myśmy wyprowadzili całe, broń żeśmy wyprowadzili, tylko zostało dwóch ludzi, którzy nie mieli dokąd pójść. Bo była sprawa, czy tych dwóch Żydów ma zginąć. Jeden to był chłopak [Jurek Grasberg], miał dwadzieścia parę lat, a druga to była dziewczyna [Sara Biederman, pseudonim Krysia], też mniej więcej w tym wieku, która teraz zdaje się ma kuku na muniu, bo trudno, żeby nie miała. No i oni tam zostali. Ten sztab się wyprowadził ze wszystkim i Antek powiedział, żeby zostawiać mieszkanie. Tego samego dnia przyszła oczywiście cała granda. Obrabowali absolutnie całe mieszkanie i powiedzieli, że tu mieszkają Żydzi. I ja wtedy wróciłam. Wróciłam i tak przez parę tygodni codziennie się słuchało, czy kroki się zatrzymają i czy przyjdzie gestapo. Antek zapytał: „Zostawić mieszkanie?”. Powiedziałam: „Nie, mieszkania nie zostawię”. Teraz to trochę inaczej wygląda, bo nikt nie powie, że chciał zostawić mieszkanie, bo tam było dwoje ludzi na śmierć, prawda? A przecież ja o tym wiem.
– To sześć tygodni było?
– Proszę pana. Ja nie wiem, czy ja sobie wymyśliłam tę datę sześć tygodni, ale sześć tygodni oczekiwań, kiedy pan codziennie wieczorem nasłuchuje i ci ludzie w środku, co słyszą, bo ja przecież jeszcze wychodziłam na ulicę. Nie tylko wychodziłam, bo przecież jeszcze trzeba było pracować dla organizacji, bo było mało ludzi, którzy mogli się ruszać. Nie wiem, trudno mówić o jakimś jednym przeżyciu. Ja nie mam z okupacji w ogóle ani jednego przeżycia. To była sprawa dnia, dzień po dniu, dzień po dniu. Ale wracając, jak to mieszkanie zostało wyprowadzone, została tam koleżanka, a ja poszłam do pracy. No i była ta dwójka w skrytce. Kiedy przyszłam do biura, zadzwonił znajomy hydraulik: „Irena, słuchaj, mieszkanie puste, natychmiast wracaj”. Przychodzę, co się okazuje: oni przyszli rano, ta dziewczyna troszeczkę się zdenerwowała, więc jak oni weszli do pokoju, wyszła z mieszkania. Z relacji tych, którzy siedzieli w schronie, bo oni słyszeli, co się dzieje, wiem, że splądrowali całe mieszkanie. Mówili: „Tu chyba na pewno mieszkali Żydzi, no to weźmiemy to, a resztą to już się zajmie gestapo”. Kiedy wracałam, cała ulica stała. Cała Pańska była na ulicy dosłownie. I przyglądali się mnie. Upozorowałam natychmiast kradzież. To jest znany trik, jak mówią, że mieszkają Żydzi… Taka się zrobiła atmosfera, sugestia w domu natychmiast, że tu nie chodzi wcale o Żydów, tylko o pokrzywdzonego człowieka, któremu skradli rzeczy. Jakoś to ucichło, no i Antek wtedy powiedział, że mieszkanie jest absolutnie spalone, lada dzień tu będzie gestapo. Wtedy powiedziałam, że możliwe, ale ja z tego mieszkania nie pójdę, i nie poszłam. Dlatego mówię „parę tygodni”, bo jak w tych paru tygodniach nikt się nie zjawił, to mieszkanie na nowo zaczęło być dobre. I to było chyba najmocniejsze mieszkanie ze wszystkich, jakie miał ŻOB. Po jakimś czasie, kiedy było już bardzo dobre, szmalcownicy postanowili się ze mną rozprawić i zatrzymali mnie na Wielkiej. Jakby pan się przeszedł po szmalcownikach szantażujących Żydów z tak zwanej ulicy Świętokrzyskiej, koło Bagna, bo oni teraz tam chodzą i sprzedają szczoteczki, nie wiem, czym się jeszcze zajmują, toby panu opowiedzieli draki, jakich Warszawa jeszcze w ogóle nie widziała. Na tej Wielkiej podeszli do mnie z jednej strony facetka, z drugiej strony facet, i ona mówi: „Żydów przechowujesz”. A ja: „Taka ty, a nie taka, odchrzań się, bo jeszcze ty źle skończysz”. I ja wtedy mówię: „Od razu do Niemca!”. Wtedy oni na patriotyczne uczucia, ich jest pięćdziesięciu, cała szajka: też mi Polka do Niemców będzie zaraz szła. I babę za tego… Ja byłam dziewczynka, a to było babsko już, cholera, takie ze dwadzieścia parę lat, takie fest, taka, za przeproszeniem, kurwa, że aż widać było… I ja ją trzymam, a ona mi się wyrwała i uciekła, a ten facet został…
– To był akt rozpaczy z jej strony (śmiech).
– To był akt rozpaczy. Policjant mówi do mnie: „Dziecko kochane, daj im spokój, bo oni cię zamordują w ciemnej ulicy, nóż ci wbiją…”. Bo ja ich przecież mogłam… W instytucji, gdzie się zatrudniłam, żeby mieć „mewę”, był facet, Niemiec z resortu gospodarczego, któremu powiedziałam, że mnie okradli. On mówi: „Dziecko, ja to całe towarzystwo biorę, wsadzę ich na samochód i wywiozę, hauptmann [pol. kapitan] to zrobi…”. No ale zostanie jeden i co? Tak to wyglądało, to są nieprawdopodobne rzeczy, a przecież myśmy przez PPR doszli do możliwości pracy w Arbeitsamcie i mnie przyjęli wprost z ulicy do tego przedsiębiorstwa, nie wiem też, na jakiejś dziwnej zasadzie. To są, proszę pana, wszystko rzeczy, które nawet nie nadają się na wiązaną mowę. To się nadaje na…
– (drugi głos męski) Na moment przeproszę państwa, gdzie jest ten przybytek?
– (pierwszy głos męski) Tam do końca i na prawo.
– Oni się mnie po prostu bali.
– No tak.
– Bo ja wracałam po godzinie policyjnej, oni orientowali się, mieli całą siatkę, szmalcownicy to była organizacja bardzo sprawnie działająca.
– I co dalej?
– Dalej tam mieszkaliśmy (śmiech). Dalej przechowywali się ludzie i dalej była tam broń, dalej wszystko i w ogóle był wielki ubaw dalej. Jeszcze raz człowiek został za bohatera (śmiech). To było dalej (śmiech). No tak. Proszę pana, no więc mówiąc szczerze, rozumiem, że pana jako autora tej audycji interesuje, żeby mieć jak najwięcej ciekawych materiałów. Jeżeli chodzi o mnie, to myślę, że nie będę panu mogła pomóc (śmiech).
– A niech mi pani powie, czy pani miała jakiś kontakt z przeprowadzaniem ludzi na terenie Warszawy w czasie powstania?
– Proszę pana, jeżeli chodzi o przeprowadzanie ludzi, to tak, wyprowadziłam z obozu kolejowego chłopaka.
– Niech pani opowie taki jeden fragment.
– Ja opowiem, ale nikt nie uwierzy. To się nie nadaje.
– Niech pani spróbuje. Jeszcze nie nagrywamy przecież.
– Nie będziemy tego nagrywać (słychać nerwowy śmiech mężczyzny). Ja przez telefon… ze względu na takt nie odmówiłam panu tego spotkania, zresztą z jakąś pomocą, żeby pan się w tematyce… ale nie z absolutnym zamierzeniem, żeby cokolwiek na ten temat mówić na taśmę. Proszę pana, to było tak: myśmy mieli takiego Władka Cybisa, który z nami współpracował, który niby był w ŻOB-ie. I jego braciszek, dwunastoletni chłopiec, pracował w placówce… ponieważ wokół Warszawy były placówki pracy dla Żydów, którzy po getcie jeszcze jakoś istnieli. Dziwne to były wysepki w tej polityce Niemców. Nikt tego nie wie, że nagle był jakiś majątek [gospodarstwo]. I, proszę pana, oni pracowali na dworcu kolejowym. Cholera, jaki to był dworzec?
– Gdański?
– To chyba było gdzieś koło Gdańskiego dworca, musiałabym to sobie przypomnieć. W każdym bądź razie chłopak wychodził gdzieś koło torów i ponieważ ja wiedziałam, że to jest dziecko, chciałam szczególnie go ratować. Poszłam, a tam przejścia pilnował Ukrainiec. Zorientował się, że chcę temu dziecku pomóc. Poprosiłam, żeby na chwilę odszedł sobie do kiosku oranżadę kupić. Porozmawiałam z tym chłopcem i powiedziałam, że przyjdę kolejny raz. Dałam coś do zjedzenia, jakieś pieniądze. Z Ukraińcem umówiłam się, że wrócę. Powiedział zresztą, że bardzo jest mu przykro, że musi nosić ten mundur, on by się chętnie spotkał, nawet przyszedłby po cywilnemu. Obnażył przede mną tragedię narodu ukraińskiego. Ja już mu o swojej nie mówiłam (śmiech). W każdym razie krótko było tak, że następnym razem posłałam go do takiej wieżyczki, mówiąc, żeby wrócił za czas jakiś. Ja się z nim nawet umówiłam. Wzięłam tego chłopaka ze sobą.
– I w ten sposób został uratowany.
– I w ten sposób został ocalony.
– A czy on się zorientował, że pani ma jakiś kontakt z tym chłopcem?
– Oczywiście, przecież dlatego złożył mi deklarację, że jest gotów… że rozumie moje uczucia patriotyczne, że on też musi i że on w ogóle w cywilu przyjdzie. Taki był jeden z tych, co to musi, prawda.
– To dobrze, że akurat pani nie natrafiła…
(słychać, że wraca drugi mężczyzna)
– Ja miałam historię z Niemcem niesamowitą, kiedy jechałam do Koniecpola po powstaniu warszawskim, bo partyzantka w lasach koniecpolskich była w zupełnej rozsypce… Miałam dla nich, wziętą od Żegoty w Krakowie, od Władka… Nie wiem, czy pan znał Mariańską i Władka z Krakowa z Żegoty…
– Z której Żegoty: z 27 Dywizji AK czy od akcji pomocy Żegoty?
– To była akcja pomocy.
– Dowódca 27 Dywizji AK miał pseudonim Żegota.
– Tak… nie, nie, to była Żegota.
– Gdzie Bartoszewski był Władek.
– Tak, tylko to było w Krakowie. Myśmy byli po powstaniu warszawskim, cośmy się tak nawalczyli szalenie dużo na tej Starówce, tośmy przyszli…
– Pani była na Starym Mieście?
– Ja byłam na Starym Mieście w grupie ŻOB-u, ale tylko tydzień, później żeśmy się oddalili.
– Ja byłem przy zdobywaniu Polskiej Wytwórni Papierów Wartościowych.
– (drugi głos) Jeszcze wracając, proszę pani, do okresu powstania w getcie… Czy z czasów powstania w getcie pani sobie coś przypomina?
– Proszę pana, samego powstania w getcie nie. Ponieważ ja w samym getcie nie działałam.
– Wtedy przeprowadzano ludzi.
– Oczywiście. Przecież Marka przyprowadzono z lasów… Ludzi z getta wyprowadzał Kazik z Krzaczkiem, który czekał na zewnątrz. Ale to Kazik wchodził do kanałów. Wie pan, że jak akcja w getcie upadła po iluś tam udanych wystrzałach i dniach, nie wiadomo ilu, bo nikt nie jest w stanie określić, więc to już przechodzi z sentymentu w mit i tak dalej. Przynajmniej do 10 maja. Wiem, bo przed tym rozmawiałam z Kazikiem, bo bardzośmy się przyjaźnili. Kazik poszedł do getta, zidentyfikował, gdzie są. Poszedł z dwoma robotnikami od kanałów. Wszedł do getta w czasie, kiedy się wszystko paliło, szkło roztapiało się pod nogami, w zasadzie to szedł na pewną śmierć… Moim zdaniem to jest największe bohaterstwo w ogóle, jeżeli chodzi o walki gettowe… Chłopak, osiemnaście lat, wchodzi z pięknej, cudownej pogody, z tej niby już wielkiej wolności w kanał, żeby znaleźć ludzi i jeszcze z nimi do tego wrócić. No, to jest największe bohaterstwo z tego całego etapu. Taki jest mój osąd od pierwszej chwili do dziś. No i sprowadził tych ludzi, między nimi był właśnie Marek Edelman i Cywia Lubetkin.
– Muszę przyznać, że pani jest ciekawą babką.
– (drugi głos) A proszę pani, kto to był ten facet, kto to był… Ten, który poszedł tam.
– Proszę pana, to był Kazik, pseudonim.
– A on żyje czy nie?
– Żyje i jest w Izraelu.
– (śmiech) Ale krótka mowa.
(mężczyźni się śmieją)
– Ja panu dam za to dużo ludzi, którzy są w Warszawie. No i wrócił przez te kanały, no i wie pan, jak wyglądał powrót tymi kanałami. Otworzyła się klapa i wyszli ludzie, i w pewnym momencie trzeba było zamknąć… Wie pan, skąd były ciężarówki? Ze składu przewożenia mebli. Sterroryzowani szoferzy. Nie wiem, czy pan to gdzieś przeczyta, ale w każdym bądź razie to tak było. Siedział w środku Krzaczek i razem z Kazikiem terroryzowali facetów, żeby jechali. Jedziesz albo nie. Załadowali te niedobitki i wywieźli do Łomianek. No i ja, proszę pana, właśnie Marka miałam przeprowadzić do mieszkania. Sprowadziliśmy Marka na Komitetową obandażowanego, już nie wiem, w jakiej on tam wersji był, bo bardzo ma wygląd semicki, bardzo podobny jest, nie wiem, u nas to się nazywa do Żyda, w każdym razie nie prezentuje słowiańskiej rasy swoim wyglądem. Tak bym to powiedziała w skrócie. Raczej był południowy. No i tak to wyglądało i mówić można by wiele, ale wtedy dyskusja by nabrała charakteru filozoficznego, poza tym za dużo anegdot (śmiech).
– No, ale muszę pani powiedzieć, że myśmy wszystko nagrali (śmiech). Ale nic bez pani nie puścimy, to ja mogę panią zapewnić, że jak będzie audycja gotowa, proszę panią…
– Nie, proszę pana, nic w ogóle nie puścicie.
– Nie. Powybieram niektóre fragmenty, ja panią poproszę, pani do nas przyjedzie i pani przesłucha, autoryzuje.
– Nie, przecież ja mówiłam strasznie nieskładnie.
– To nic, to nie ma znaczenia. Ale naturalnie pani mówiła, takim językiem, jak się mówi, wie pani. Nie dla radia, dla ludzi (śmiech).
– Nie, wie pan…
– Spróbujemy, zobaczymy, co z tego będzie.
– Niech mi pan tę taśmę w każdym razie da, to sobie przegram w domu.
– Co? (mężczyźni się śmieją) Przegram w domu? Dobrze, audycję. Jak będzie audycja gotowa.
– Nie, nie, więc bardzo, bardzo proszę, żeby pan mi dał przesłuchać.
– Ja bym wziął do pani telefon jeszcze raz, dobrze? Imię jeszcze poproszę.
– Irena Waniewicz…
– Bo honorarium trzeba wysłać.
– Honorarium? Nie, chyba pan żartuje. To nie jest sprawa na honorarium.
– Ulica jaka jest u pani?
– Proszę pana, mój numer telefonu domowy jest 3 36 113.
– Sąsiadami jesteśmy. Na Żoliborzu tak?
– Sady Żoliborskie 11a.
– Ja miałem redakcyjny telefon, ale już zgubiłem.
– Redakcja 8 45 83. Będzie pan miał z tym kłopot, bo ja nie będę chciała, żeby to poszło do audycji.
– Będziemy się targować.
– Nie.
– Co mam do stracenia?
– Wie pan, tam nic się nie nadaje do…
– Zrobimy, że będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Ja jeszcze poszukam te osoby, o których pani i pan wspominali.
Na nagraniu zaskakuje mnie każdą wypowiedzią. Poetka, którą znałem, rozmawia, jakby miała do czynienia ze szmalcownikami – nie daje się nabrać, sprawdza, co i o kim wiedzą.
Głos jednego z mężczyzn rozpoznaję przez zupełny przypadek, bo w katalogu Narodowego Archiwum Cyfrowego to nagranie jest powiązane z innym, na którym swoją historię opowiada Henryk Iwański, pseudonim Bystry, przedstawiający się jako kapitan, łącznik polskiego podziemia w getcie warszawskim, czyli Żydowskiego Związku Wojskowego, z ramienia AK. Tak, to ten sam głos.
Iwański to tytułowy „hochsztapler i opisywacz” z książki Dariusza Libionki i Laurence’a Weinbauma podejmującej temat ŻZW, wtedy jeszcze „bohater”. Izraelska dziennikarka Chaja Lazar, która poznała go w Warszawie rok wcześniej, zanotowała: „Jest średniego wzrostu, z blizną na czole. Jedna noga prawie kompletnie sparaliżowana. Opiera się ciężko na lasce, niezależnie, czy chodzi, czy stoi. Cierpi na chorobę serca i zawsze ma przy sobie tabletki nitrogliceryny. Kiedy wspomina «te dni», bierze te tabletki często. Oprócz tego ma kłopoty z oddychaniem z powodu astmy”.
To ciekawe, że właśnie ten, który dorobił sobie „bohaterstwo” (z badań Libionki i Weinbauma wynika, że „bohater” Iwański dosłownie zatracał się w kreowaniu swojego życiorysu, a właściwie coraz to nowych jego wersji), zdołał nakłonić do zwierzeń kobietę, która swojego prawdziwego bohaterstwa się wyparła. Jest też adres, który ich łączy. Większość rodziny Ireny mieszkała przed wojną w Warszawie przy ulicy Złotej 56a. To w tym budynku pod numerem drugim mieszkał Iwański. Czy rozmawiając ze sobą, próbowali się nawzajem zmylić?
1. Objaśnienia i uzupełnienia w nawiasach kwadratowych pochodzą od autora. [wróć]
Hanna Krall w „Szczegółach znaczących”:
„Zobaczyłam ją w windzie, przytrzymała drzwi, żebym mogła wejść.
W windzie stoi się blisko siebie.
Widziałam jej ciemne włosy upięte w niedbały kok, niebieskie oczy umalowane czarną, grubą kreską; makijaż zrobiła byle jak, chyba w pośpiechu.
Cała była jakaś pośpieszna, tym milej, że zaczekała na mnie.
Wiedziałam, kim jest, ona wiedziała, że wiem. Udawanie nie miałoby sensu.
Mogłam powiedzieć: – Więc to pani była najodważniejszą łączniczką…
Albo: – To pani lubiła zasypiać na ramieniu niemieckich oficerów…
Powiedziałam: – Była pani miłością życia Janka B. Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Miłością, powtórzyła. Miłością… ale na rozwód dla mnie nie było go stać.
Bez goryczy mówiła. Z pogardą raczej, z politowaniem.
Do zwierzeń Janka B. dodałam podziw Marka Edelmana.
O nikim nie opowiadał z taką fascynacją…
Nie przestawała się uśmiechać.
– Jak człowiek ma dwanaście lat, to jeszcze się nie boi.
– Dwanaście? Trochę mnie zaskoczyła.
– Wyglądałam poważniej. Wysoka byłam i miałam duże piersi.
Skinęłam głową, dwanaście to dwanaście. Dotknęła przycisku. Miała ładne ręce i ładną srebrną biżuterię.
Winda ruszyła. Wysiadła. Nie zobaczyłam jej nigdy więcej.
Dwadzieścia miała, nie dwanaście.
Reszta jest prawdą – duże piersi, miłość życia i niemieccy oficerowie w nocnych pociągach”.
Są takie życiorysy, w których nic się nie zgadza. Fikcja miesza się z prawdą i ta ostatnia z czasem się zaciera. Bywa, że w końcu łatwiej uwierzyć w fikcję niż w prawdę o sobie. Lata mijają, świadkowie odchodzą, fakty się gubią i pozostają jedynie fragmenty opowieści. A opowieść jest zawsze prawdziwa.
W skrupulatnie gromadzonych izraelskich archiwach właściwie nie ma śladu Ireny. Mimo tylu jej tożsamości. Była przecież Ireną Gelblum, później Conti. A po mężach Waniewicz i Di Mauro. Tymczasem dzieje innych ofiar Holokaustu, działaczy, uciekinierów i emigrantów, są rekonstruowane. Z zeznań ocalałych składa się biografie tych, którzy zginęli. Losy żydowskich działaczy zaangażowanych w ruch oporu są opisane.
Uderza mnie dwuwiersz:
Ta starsza już od samego początku świataprzeszkadza tej młodszej żyć.
Ale czy wolno mi szukać Ireny w jej wierszach? Czy swoją poezją odsłaniała prawdę czy też ją kamuflowała? Czytając jej wiersze bez znajomości jej historii, miałem poczucie obcowania z poezją, która uwodzi twarzą filozofki rozważnie stawiającej pytania. Kilka razy inni poeci mówili mi, że nie cenią tych utworów, bo są „sterylne”, nieosobiste, ideologiczne, jak małe kazania. Dzisiaj myślę, że coś w tym jest. Irena lubiła nauczać. I lubiła kazania. Aż zapragnęła zidentyfikować się z Kościołem. Najpierw szukała przyjaźni księdza poety Jana Twardowskiego. Pisał o jej wierszach kilkakrotnie, na jej prośbę. Wysyłała je do Watykanu. Chciała znać opinię papieża Jana Pawła II. W ostatnich miesiącach życia Ireny, a znałem ją kilkanaście lat, miałem poczucie, że jej wiara zbliża się do dewocji, jakby chciała nią coś zamanifestować. Albo zakryć.
Jeżeli chciała zakryć, to z podziwem patrzę na wysiłek całego jej życia, na próbę określenia siebie na nowo. Myślę o trudzie, z jakim nosiła nową skórę – tę wymyśloną Irenę Conti – z nową metryką, nowymi przodkami, nowym nazwiskiem, nowym doświadczeniem, nową religią. Tak bardzo chciała być nowa, że skreślała ze starego życia nawet to, co najważniejsze – relacje z córką.
Kiedyś Anat Zajdman, wybitna tłumaczka literatury polskiej na hebrajski, która pomagała mi w Izraelu szukać śladów Ireny, trochę żartem, a trochę nie, powiedziała: „Żebyś nie został z samymi pytaniami”.
Przeszukuję archiwa – polskie, izraelskie, niemieckie, włoskie. Instytut Pamięci Narodowej udostępnia mi teczkę jej męża, w której jest kilka dokumentów, oświadczenie o ich rozwodzie. Ale teczki Ireny nie ma. Proszę o ponowną kwerendę. Nie wierzę, że dziennikarka żydowskiego pochodzenia, żyjąca w komunistycznym państwie opartym na inwigilowaniu obywateli, komunistka, która wychodzi za mąż za włoskiego sprawozdawcę parlamentarnego, nie ma własnej teczki. Archiwistka odnajduje tylko parę wniosków paszportowych. Nic więcej.
Jej teczki zostały zniszczone w 1989 roku (notatka z 3 stycznia 1992 roku). Prof. Andrzej Friszke tłumaczy mi, że w tamtym okresie palono dokumenty metrami, jak leci. Ale dotyczyło to przede wszystkim kartotek „bieżących”, czyli realnie używanych w latach osiemdziesiątych. Spalono również około dziewięćdziesięciu procent akt wywiadu i kontrwywiadu. Niszczono teczki dotyczące rozpracowywania Kościoła i opozycji. Polska odzyskiwała wolność, komunizm upadał, ale jego funkcjonariusze ciągle jeszcze stali za sterem, więc – co zrozumiałe – pozbywali się dowodów.
*
Wpisywała w rubryki formularzy:
Irena Conti [nieprawda]
Matka: Janina Malt [nieprawda]
Narodowość: żydowska
Obywatelstwo: polskie
Pochodzenie: ziemiańskie
Zawód: dziennikarz
Ale to pod koniec lat czterdziestych. Później już nic o pochodzeniu.
Gdzie podziała się ta pierwsza Irena – Gelblum? Dlaczego wpisywała jako panieńskie nazwisko Conti? W podaniu o przyjęcie do Związku Literatów Polskich napisała: „Ojciec był z pochodzenia Włochem, matka Polką. Wychowałam się w atmosferze dwóch kultur i języków”. Nazwisko panieńskie matki, Janiny Gelblum z domu Krongold, w formularzach zmieniła na Malt. Skąd je wzięła?
Czy prawdziwej Ireny należy szukać we Włoszech?
W 1987 roku, zapytana w rozmowie ze „Śląskiem” (kwartalnym wydaniem „Tak i Nie”) o włoskie przekłady Iwaszkiewicza, powiedziała: „Ta ziemia powoduje, że coś się w człowieku rozluźnia, rozpręża, coś otwiera nas na zewnątrz. Doświadczenie włoskie jest jakby wejściem w posiadanie nowej, wielkiej porcji natury, piękna i człowieka. W innym miejscu wypadałoby to w sobie zbierać długi czas, by dojść do takiej intensywności – tutaj przychodzi to jak naturalny odruch na naturalny impuls […]. Noszę w sobie oba pejzaże: włoski i polski, bo oba są moje. Nie wybieram między nimi, ponieważ dokonanie wyboru nie byłoby żadnym wyborem, byłoby rezygnacją. W Polsce jest we mnie pejzaż polski, z nierzadkim brakiem pogody, z jesienną grafiką drzew, z czterema porami roku i z tym zadumaniem, które każda z nich ze sobą niesie. Nie potrafię niczego porównać ze zmiennością obrazów w Tatrach; nie znalazłam nigdy takich gór. Lubię też tę równinę czasem smutną, płaską, wciąga mnie bardziej niż inne krajobrazy dużo bogatsze… We Włoszech natomiast najistotniejszym pejzażem jest dla mnie dźwięk mowy, różnorodność kantyleny, tak odmiennej w różnych regionach. Cała sfera gestów, spojrzeń, sposób bycia – słowem, człowiek w ruchu. Inspiracją jest tutaj dla mnie gest, moment, spojrzenie, często będące sprawą przypadku. W Polsce jest inaczej: na początku jest pejzaż i z niego, z tych czterech pór rodzi się zaduma; z tej pewnej surowości klimatu rodzi się język, w którym wszystko jest jasne i niewyjaśnione, zrozumiałe i stawiające pytania, codzienne i patetyczne”.
W tym samym wywiadzie mówi: „Poezja jest dobrym cieniem człowieka”.
Proszę Jankę Kaempfer Louis, córkę Ireny, aby przypomniała sobie jakieś nazwiska włoskich przyjaciół mamy. Pamięta, że była blisko z Sereną d’Arbela, autorką włoskiej monografii polskiego kina. Usiłuję odnaleźć jej adres, choć nawet nie mam pewności, czy żyje. Kiedy ją odnajduję, zadaję wiele pytań. D’Arbela próbuje wyjaśnić mi psychologiczne motywy zachowania Ireny. Wszystko to hipotezy.
I nagle któregoś dnia rzuca: „Przecież w latach siedemdziesiątych Irena zostawiła mi na przechowanie karton listów i zdjęć. Muszę je mieć. Poszukam”.
„Znalazłam. Nie wiem, czego dotyczą, są po polsku”.
Jakby wydarzył się cud. Oto nagle po czterdziestu latach we Włoszech odnajdują się ślady jej życia. Ponieważ są prywatne, informuję o tym Jankę. Umawiamy się, że pojedzie odebrać listy i zdjęcia. Przekaże mi to, co uzna za pomocne w pracy nad książką.
Nie rozumie, dlaczego chcę pisać o Irenie. Nie ma wielu dobrych wspomnień związanych z matką, ale ponieważ jest dziennikarką – pracuje w telewizji szwajcarskiej – docenia moją determinację i postanawia pomóc. Dla mnie zgoda Janki i jej chęć zaangażowania się to przełom w próbie wejrzenia w motywacje kobiety, która zniszczyła swoją tożsamość.
Nie byłoby tych poszukiwań, gdyby nie Marek Edelman.
Nie rozumiał, dlaczego Irena tak się zachowuje, dlaczego odkleiła się od przeszłości i wszystkiego, co z nią związane, również od ludzi, z którymi kiedyś była blisko. Podobno mówił o niej często, z żalem za utraconą przyjaźnią. Ale bywał też dosadny, oceniając jej wybory. W końcu po latach zdecydował się o niej powiedzieć publicznie. Wiedział zapewne, że w ten sposób ją dekonspiruje.
Przyjaźń zawiązana przed laty w warszawskim getcie była mocniejsza niż miłość. Dla wszystkich poza nią nie przestał być dowódcą. Kochali go nawet ci, którzy się z nim często nie zgadzali: Cywia Lubetkin i Antek Cukierman, Kazik Ratajzer (Symcha Rotem) i Adina Blady-Szwajger, w getcie lekarka w szpitalu Bersonów i Baumanów, gdzie Edelman pracował na najniższym stanowisku, jako goniec. Ale to ona słuchała jego rozkazów. Do końca życia traktowała go z estymą należną dowódcy.
Tylko Irka zapomniała, kim jest Edelman. Kiedy do niej zadzwonił, odpowiedziała: „Pomyłka”.
Zaprzyjaźnionej z nim Pauli Sawickiej, w której mieszkaniu zatrzymywał się, będąc w Warszawie, i gdzie potem sprowadził się na ostatnie lata swojego życia, współautorce jego ważnej książki I była miłość w getcie, mówił: „Przez dwa lata byłem z Irką codziennie, razem cieszyliśmy się i martwili. Dziś ona twierdzi, że tego nie pamięta, że niczego nie pamięta. I mówi, żebym się do niej nie odzywał, kiedy ją spotykam na ulicy” [cytuję za niepublikowanymi notatkami z ich rozmów]. Kiedy wiele lat po wojnie Irena, zaprzyjaźniona również z jego żoną Aliną Margolis, spotkała ją w windzie, odwróciła się.
Ktoś przez lata przysyłał Edelmanowi żółte żonkile, które stały się symbolem powstania w getcie warszawskim. Aż przestały przychodzić.
Miał wtedy powiedzieć: „Pewnie umarła”. Bo był pewien, że kwiaty przysyła kobieta. Nigdy nie dołączono do nich biletu.
Chciałbym, aby ta fikcja okazała się prawdą. Aby te żonkile były od niej. Aby choć raz pokazała, że tamten świat miał znaczenie i że nigdy nie przestał być dla niej ważny.
Paula Sawicka zapamiętała, że któregoś dnia Edelman „zawołał” do siebie Irkę na rozmowę. Wpadła w ciemnej sukni z szerokim czarnym paskiem i dużą srebrną klamrą, zatrzasnęli za sobą drzwi i prawie równocześnie na siebie krzyczeli. W końcu Irka wybiegła ze złością i nigdy już nie wróciła.
Od dawna nie poznawała swojej przeszłości ani nie rozpoznawała siebie we własnej biografii. Przecież tyle wysiłku włożyła w to, żeby nie pozostał żaden ślad, kamień na kamieniu. Zniszczyła wszystko, co mogłoby przypominać Tamto. A Tamto było bohaterstwem. Nie wstydem. Anka Grupińska, pracując nad książką Odczytanie listy. Biogramy ŻOB-owców, zadzwoniła do Ireny, żeby uzupełnić i potwierdzić pewne fakty. Powiedziała, że dostała jej numer od Aliny Margolis.
„Proszę więcej nie dzwonić! Pomyłka. Nie wiem, kim jest Irena Gelblum. Nie znam”.
Tak naprawdę wyraziła się ostrzej. I skutecznie. Wybitna dokumentalistka więcej nie odważyła się zadzwonić i uważa, że nikt nie ma prawa dekonspirować Ireny Gelblum. „Nie życzyła sobie tego i ma prawo do swojej prawdy nawet po śmierci. To był jej wybór stać się inną” – tłumaczy mi, kiedy o to pytam. Ale dokumentuję tę książkę od 2009 roku i wiele się zmieniło. O tym, że Irena Gelblum była później Ireną Conti, pisało już i mówiło kilka osób, w tym profesor Władysław Bartoszewski, Symcha Rotem, czyli Kazik Ratajzer, a Joanna Szczęsna opublikowała w „Wysokich Obcasach” poświęcony jej reportaż.
O tym, że nie mam prawa pisać tej książki, słyszałem wiele razy. Ale im bardziej nie miałem prawa, tym bardziej wciągała mnie tajemnica.
W końcu zacząłem się usprawiedliwiać. Przecież pierwszy zdekonspirował ją Marek Edelman – owszem, nie podając nazwiska, ale dla mnie, i nie tylko dla mnie, to było czytelne. Wiem, że się wściekła. Nie spodziewała się ciosu z tej strony, i to po latach, które odsunęły ją na bezpieczną odległość.
Anka Grupińska uszanowała wolę Ireny. We wznowieniu zbioru rozmów z ŻOB-owcami, Ciągle po kole, napisała: „Gelblum Irka – ur. w 1925 [tak naprawdę w 1923 r.] w Warszawie. Odważna łączniczka ŻOB-u, jeździła po całym okupowanym kraju. Po wojnie była dziennikarką i poetką. Mieszkała w Polsce i we Włoszech. Zmarła w Konstancinie-Jeziornej w 2009 roku”.
*
Ale zaczęło się od wywiadu, który Joanna Szczęsna przeprowadziła z Markiem Edelmanem w kwietniu 2008 roku.
J.S.: Z tych, co walczyli w powstaniu, żyją – poza tobą – tylko Kazik Ratajzer i Pnina Grynszpan w Izraelu, a w Kanadzie – Bronek.
M.E.: Tak. A z naszych łączniczek, już po aryjskiej stronie – Marysia Zielona i Irka Wariatka. Ta to była numer. Piękna dziewczyna, rozumu miała akurat tyle, ile potrzeba, nie więcej. Po niemiecku znała kilka słów: „Verzeihung”, „Bitte” i może jeszcze „Guten Tag”. Wkładała czarny płaszcz, kapelusz z wielkim rondem i siadała w przedziale dla oficerów. Już po chwili zasypiała z głową na czyimś ramieniu. Tylko że ona już od dawna udaje, że jest kimś innym. Do niczego się nie przyznaje – jakie getto, jaka łączniczka? Odmłodziła się o dziesięć lat, przybrała sobie włoskie nazwisko, pisze wiersze po włosku, nawet przetłumaczyli je na polski, takie tam wzdychy. Z nikim z nas nie kontaktowała się od lat.
O jej brawurze Marek Edelman wspominał również w książce Witolda Beresia i Krzysztofa Burnetki: „Na przykład sprawa Irki. Przecież ona nigdy nie była całkiem zrównoważoną kobietą, ale się do niej miało zaufanie. Więc gdy opowiadała, jak jako Niemka jechała do Będzina, że miała na głowie ten kapelusz, który zauroczył Niemca, i w jaki sposób, na bezczelnego udając Niemkę, wyciągnęła z obozu Sarkę i tę drugą dziewczynę, to się jej wierzyło, że to prawda. I nie był ważny jakiś mały szczegół: czy ten Bahnschutz ją zatrzymał na dworcu, czy jej nie zatrzymał” (W. Bereś, K. Burnetko, Marek Edelman. Życie. Do końca).
*
Kilkakrotnie wybierałem jej numer telefonu, ale nie zapytałem.
A potem już było za późno.
Paula Sawicka przekazuje mi niepublikowany dotąd fragment wspomnień Marka Edelmana. Kiedy wypytała go o adresy, pod którymi mieszkał – i które zapamiętał – o roku 1943 powiedział:
„Komitetowa 4. Krótka uliczka, miała może cztery domy. Nie ma już jej na planie miasta. W tym miejscu jest dziś zapchana samochodami przestrzeń, niby podwórko między blokami na tyłach pawilonu meblowego Emilia. A wtedy, pod czwartym, stała niewielka kamienica z jednym podwórkiem.
Z Noakowskiego zabrał mnie znów Świętochowski. Założyliśmy dla niepoznaki czapki pracowników elektrowni. Dzień był piękny, słoneczny, Zielone Świątki, święto tataraku. Mówisz, że z kalendarza wynika, że to był 13 czerwca? A mnie się wydaje niemożliwe, że w suterenie u pani Hornungowej spędziłem nie dziesięć dni, ale prawie miesiąc. Na rogu Komitetowej i Śliskiej stała gromada odświętnie ubranych chłopaków, w białych koszulach, z długimi liśćmi zielonego tataraku w rękach. Za poręcz odgradzającą narożnik chodnika od jezdni zatknięte były młode gałązki brzozowe. Tuż obok stała uśmiechnięta, śliczna dziewczyna. Do twarzy przytulała gałązkę białego bzu. To była Irka, nasza łączniczka, której przekazał mnie Świętochowski. Rzuciła mi spojrzenie i powiedziała: «Ja cię zaprowadzę». Poszedłem kilka kroków za nią do mieszkania na drugim piętrze od frontu, gdzie już mieszkali Celina i Antek”.
Jedną z najciekawszych książek o pracy łączniczki Żydowskiej Organizacji Bojowej, ale też o młodych bojowniczkach i bojownikach, swoich koleżankach i kolegach, napisała Władka Meed – pierwsza, którą Irena wymienia na taśmie. Po obu stronach muru ukazało się w jidysz już trzy lata po wojnie nakładem nowojorskiego Workmen’s Circle Educational Committee. Sprawy, o których pisze autorka, wydają się wciąż żywe, ponieważ Władka opowiada tak, jakby wydarzyły się przed chwilą. Dedykowała te wspomnienia rodzicom, a także siostrze i bratu, ofiarom Zagłady, bo jak sama stwierdza: „Nic. Nic nie pozostało z mojej przeszłości, z mojego życia w getcie – nawet grób mego ojca…”.
Opowieść Władki Meed pozwala wiele zrozumieć.
Młodzi ŻOB-owcy nie mieli nic do stracenia. Wszystko, co było im najdroższe, zostało odebrane – ich bliskich zabito. Młodość wydawała im się końcem życia. Marzenia? Nie było już marzeń. Nadzieja? Może jeszcze się tliła…
Byli rozbitkami. Wylądowali na planecie, z której nie było ucieczki. Dla nich nie było wolności ani po tej, ani po tamtej stronie muru. Przypominali kamikadze, ale wielu z nich przeżyło zderzenie z wrogiem. Więc co w nich zostało? Czy gniew okazał się najpotężniejszą z broni?
Wiązali się w pary, łączyli w rodziny. Innych rodzin przecież nie mieli. Po wojnie pozostawali w przyjaźni, którą zespalała przeszłość. Przetrwała też hierarchia, jakby jeszcze miała znaczenie.
Musiało być też jakieś przedwojenne źródło, z którego brali początek. Myślę o tym w roku 2021. Nasuwają mi się podstawowe pytania: kim musieli być, żeby znaleźć się w ŻOB-ie? Jakie mieli przygotowanie? Na pewno bezgranicznie sobie ufali. Dowódcy ŻOB-u musieli absolutnie polegać na swoich żołnierzach.
Skąd się wzięła Irena?
To pytanie wracało, kiedy czytałem Po obu stronach muru. Książka leżała na biurku, na stole, na nocnym stoliku, na kanapie. Sięgałem po nią i czytałem w zapamiętaniu. Kilkakrotnie przeglądałem też zdjęcia. I nagle pewnego wieczora na jednej z fotografii ujawniła się Irena. Grupa uśmiechniętych, fajnych młodych ludzi, kilkoro starszych – ale nie bardzo – być może opiekunów. Taka wesoła wycieczka. Na zdjęciu widnieje podpis: „Sanatorium im. Medema, Miedzeszyn 1936 r. Władka – w trzecim rzędzie, trzecia od lewej. W górnym rzędzie, trzeci od lewej, Marek Edelman”. Tyle. Ale wydaje mi się, że roześmiana dziewczyna w trzecim rzędzie, druga od prawej, to trzynastoletnia Irka – te same oczy, policzki, usta, ten sam nos, włosy tak samo gęste jak na fotografii z lat czterdziestych. Różni je wiek i uśmiech. I przepaść doświadczenia. Irka z drugiego zdjęcia jest już na świecie zupełnie sama.
Przejęty powiększam zdjęcie z książki, tak by wydobyć jej twarz, a potem rozsyłam do przyjaciół – reporterów, artystów zajmujących się portretem czy rzeźbą – z pytaniem, czy na obu fotografiach jest ta sama osoba. Większość odpowiada, że tak. Bez wątpienia. Jednak kilka osób, w tym córka Ireny, ma wątpliwości. Janka pisze wprost: „Nie sądzę”. Mimo to ufam własnej intuicji i idę tropem tego odkrycia. Bo to zdjęcie potwierdza (nawet jeśli hipotetycznie) znajomość Ireny z Edelmanem i Władką jeszcze przed wojną, a tym samym wyznacza jej drogę do Żydowskiej Organizacji Bojowej. Zwłaszcza że zostało zrobione w Sanatorium im. Medema, ośrodku – owszem – kuracyjnym, ale też ideologicznym.
Potrzebuję silnego argumentu. Wiem, że są policyjne laboratoria, które zajmują się analizą i rozpoznawaniem twarzy. Pytam Katarzynę Bondę, autorkę bestsellerowych kryminałów, która często współpracuje z policyjnymi ekspertami, czy zna kogoś, kto mógłby mi pomóc. Kieruje mnie do Dariusza Zajdla, cenionego specjalisty z Wydziału Badań Dokumentów i Technik Audiowizualnych Centralnego Laboratorium Kryminalistycznego Policji, biegłego w zakresie badań antroposkopijnych. W 2005 roku do Laboratorium zwrócono się z prośbą o wykonanie rekonstrukcji wyglądu głowy siedemdziesięcioletniego mężczyzny na podstawie niekompletnej czaszki. Sprawą zajmował się podinspektor Dariusz Zajdel. Po żmudnych badaniach i zrekonstruowaniu wizerunku, chcąc uzupełnić go o stosowny strój, podinspektor zapytał, z jakiej epoki pochodzi czaszka. Dopiero wówczas usłyszał, że to najprawdopodobniej część szkieletu Mikołaja Kopernika. To właśnie Dariusz Zajdel zrekonstruował twarz astronoma, którą opublikowała prasa całego świata, w tym pismo „Nature”.
Wysyłam obie fotografie – tę grupową i tę późniejszą, portretową – i wkrótce otrzymuję odpowiedź: „Pomimo fatalnej jakości zdjęcia grupowego charakterystyczna budowa twarzy starszej Ireny Gelblum pozwala na stwierdzenie, że wg mnie na 80% to ta sama kobieta”. Na dowód dostaję też nałożone na siebie fotografie uzupełniające się w jedną twarz.
Rzeczywiście, jakość grupowego zdjęcia jest fatalna, bo to zaledwie kopia umieszczonej w książce starej fotografii, ale twarz i rysy są całkiem wyraźne. Ta odpowiedź pozwala mi postawić hipotezę dotyczącą ideologicznego przygotowania Ireny.
Prawdopodobnie nie żyje już nikt, kto znał Irenę przed rokiem 1943. Kiedy zacząłem pracę nad książką, nie było już Marka Edelmana. Jedyne kontakty, z których mogłem skorzystać, to Symcha Rotem, czyli Kazik Ratajzer, i Luba Gawisar, czyli Zielona Marysia. Oboje mieszkali w Izraelu. Luba znała Irenę najwcześniej, była więc jedynym świadkiem jej przedwojennego życia. Umówiłem się na rozmowy. Z Tel Awiwu kilkakrotnie do niej dzwoniłem, żeby potwierdzić umówione spotkanie. Ponieważ telefon nie odpowiadał, zadzwoniłem do Kazika. Zaprosił mnie do swojego domu w Jerozolimie.
Autobus z Tel Awiwu do Jerozolimy jedzie jakieś półtorej godziny. Zazwyczaj jest pełen, mimo wielu kursów w tę stronę każdego dnia. W środku zwykle kilkoro uzbrojonych dziewcząt i chłopców. Kazik mieszka w dzielnicy Abu Tor we wschodniej części miasta. Osiedle powstało na Jebel Deir Abu Tor, czyli Górze Klasztoru Abu Tor albo Górze Diabła, bo to tutaj miał się znajdować dom Kajfasza, w którym Judasz za trzydzieści srebrników wydał Jezusa.
Na dworcu łapię taksówkę, która wiezie mnie pod dom Kazika. Ponieważ mam jeszcze ponad kwadrans, postanawiam pozwiedzać okolicę. Stare kamienne wille z wielkimi ogrodami, wysokie palmy, na drzewach dojrzałe granaty podziobane przez papugi. Koty leniwie wylegują się na kamieniach, papugi chowają się w cieniu. Gorąco. Idę kamiennymi schodami w dół osiedla. Mijam stary monastyr. Uliczki senne, okna willi zasłonięte ciężkimi żaluzjami. W dole widzę Stare Miasto i rozświetloną słońcem złotą Kopułę na Skale, tak zwany meczet Omara. Potem trochę błądzę. Pytam czekającą na autobus starszą panią o drogę. Pyta, kogo szukam. Tak, zna z telewizji.
Kazik, chłopak z warszawskiego Czerniakowa, mieszka w jednym z takich kamiennych starych domów. W ogrodzie rosną palmy. W glinianych donicach kwiaty. Napis przy bramie pokazuje, jak należy dzwonić do Symchy Rotema. Oczywiście naciskam nie ten guzik. Drzwi otwiera mi młoda kobieta mieszkająca w centralnej części domu. Pokazuje kierunek. Jego mieszkanie jest po prawej stronie. Jeszcze kilka schodków i już. Otwiera mi człowiek, o którym tyle czytałem, legendarny bojowiec żydowskiej konspiracji i ruchu oporu, uczestnik powstania warszawskiego. W wysokich, przestronnych pomieszczeniach panuje przyjemny chłód.