Trzynaście życzeń - Abe Julie - ebook

Trzynaście życzeń ebook

Abe Julie

3,7

Opis

Jednym z punktów na jej liście życzeń było: „zakochać się”. Ale nie spodziewała się, że to marzenie się spełni.

Ellie Kobata spędziła większość liceum na uboczu, utrzymując swoje artystyczne konto na Instagramie w tajemnicy i stroniąc od świata. Nie może nawet powiedzieć swojej jedynej przyjaciółce, Lii, kim naprawdę jest. Ellie należy do sekretnej magicznej społeczności, o której reszta świata nie ma pojęcia (i nie może się dowiedzieć!). Jedyną osobą, przy której Ellie mogła być w pełni sobą i która ją rozumiała, był Jack Yasuda — jej przyjaciel z dzieciństwa. Ale chłopak od dawna traktuje ją jak powietrze.

Jednak w wakacje przed ostatnią klasą liceum Ellie jest gotowa podjąć ryzyko i zmienić swoje życie.

Tworzy Listę Przełamywania Oporów składającą się z trzynastu punktów, które zamierza odhaczyć jeden po drugim podczas lata. Ale realizacja punktu czwartego — zemsty na Jacku — okazuje się katastrofą. Zamiast spędzić wakacje z Lią, utknęła w samochodzie z Jackiem w drodze na magiczny konwent. Kolejne elementy z listy zmuszają ją jednak do przypomnienia sobie wspólnej przeszłości i przyjaźni z chłopakiem, uświadamiając jej, jak bardzo za nim tęskniła. Czy uda im się wszystko naprawić i wybaczyć sobie błędy, które popełnili?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (9 ocen)
3
3
1
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
NathalieYvaine

Z braku laku…

Odrobinę przynudna jak na mój gust.
00
carri91

Dobrze spędzony czas

Myślę, że to idealna pozycja dla 14-16 latków 😅
00
alabomba

Nie oderwiesz się od lektury

Fajne
00
Patrycja____

Nie polecam

Nie miałam zamiaru tego czytać. Po książkę sięgnęłam pod wpływem chwili, i Boże, nie była to dobra decyzja. „Trzynaście życzeń” to okropna książka. FATALNA. Nie wiem do kogo miała być skierowana, ale nawet niezbyt bystry nastolatek szybko by się zorientował jakie to gówno. Główna bohaterka, której imienia nawet nie pamiętam, bo nie jest warte pamięci, bała się własnego cienia. Kolejka górska? Histeria. Kolczyk w uchu? Panika. Własne odbycie w lustrze mogłoby doprowadzić ją do zawału serca. Nie wiem czy na tym świecie są osoby tak skrajnie niepewne siebie i pizdowate, ale jeśli tak to mogę im tylko współczuć. Główny bohater nie był lepszy. Dupek i egoista, któremu każde podłe słowa były wybaczane, bo miał umięśnione ramiona, a jego matka umarła. X kurwa D Ten, kto podjął decyzję o wydaniu tego to kretyn. KONIEC. KROPKA.
01

Popularność




Czytelnikom odkrywającym swoje własne zaklęte listy życzeń. Niech Wasza herbata zawsze będzie magiczna, a Wasze gwieździste noce – jasne. Dla Jennie Conway, za zaklęcie tej książki i zamienienie jej ze strzępków myśli w tusz i papier (oraz babeczki). A także dla Emily – zawsze. Każdy dzień jest z Tobą magiczny.

Rozdział 1

Ciepły letni wiatr chłodzi moją skórę, gdy pedałuję jedną z bocznych uliczek centrum Palo Alto. W moim rodzinnym mieście, położonym w samym sercu Doliny Krzemowej, jest kilka spokojniejszych miejsc, gdzie można zapomnieć o panującej tu powszechnie ciągłej pogoni za najnowocześniejszymi technologiami. Przedsiębiorcy zarzekają się, że najlepsze pomysły przyszły im do głowy przy stoliku w kącie pewnej kawiarenki, a odnoszące sukcesy start-upy powstają podczas spacerów po kampusie Uniwersytetu Stanforda, gdy słoneczny blask sączy się leniwie przez zielone liście dębów. Niektórzy odwiedzający twierdzą, że tutejsze powietrze wibruje jakąś dziwną energią. Ludzie nazywają Palo Alto osobliwym, a nawet hipsterskim…

Ale ja znam prawdę. To miasto jest magiczne. W całym Palo Alto – jeśli tylko wie się, gdzie szukać – pełno jest uroków i zaklęć.

Gdy zbliżam się do ratusza, skręcam ostro w lewo w Ramona Street, zwężającą się ulicę z budynkami o stiukowych fasadach, a także markizach w kolorze głębokiej czerwieni, która nawiązuje do barw Uniwersytetu Stanforda.

Kiedy skręcam za róg i wjeżdżam na plac, moich uszu dobiega okrzyk:

– Hej, Ellie!

Hamuję i się uśmiecham; opony mojego roweru piszczą na betonie.

– Jak leci, Ana?

Analise, dwudziestokilkuletnia właścicielka modnej kawiarni Simple Mornings, zaprasza mnie do siebie gestem znad stolika, który właśnie wyciera; jej opalona skóra lśni złoto w słońcu.

– Wpadłaś uczcić zakończenie roku szkolnego?

Wskazuję plecak nad moim ramieniem. Mam w nim laptopa, kilka szkicowników i dwa podręczniki do wkuwania na ostatnią chwilę.

– Pozwól, że najpierw zostawię go w domu. Przysięgam, jest cięższy niż Totoro i kotobus razem wzięci! Lia i ja zajrzymy za chwilę, aby zaplanować naszą wycieczkę.

– Moje nowe babeczki z mango to idealny sposób na rozpoczęcie wakacji. Są przyprawione magiczną iskierką radości! Lepiej wróć, zanim wszystkie znikną! – Ana uśmiecha się i gestem daje mi znać, żebym leciała.

Moja najlepsza przyjaciółka, Lia Park, nie miała w trzeciej klasie końcowych egzaminów, więc wyszła dziś ze szkoły wcześniej. Ja musiałam się zmierzyć z ekonomią, więc nie miałam tyle szczęścia, ale myślę, że poszło mi całkiem nieźle.

Tak czy inaczej, ten rok szkolny powoli odchodzi w zapomnienie, ulotny niczym kredowe szkice, które Ana rysuje na ścieżce przed swoją kawiarnią, aby przyciągnąć klientów. Nie zamierzam tracić więcej czasu na martwienie się o oceny. To już oficjalnie lato przed ostatnim rokiem w szkole i nie mogę zmarnować z niego ani sekundy, począwszy od naszej epickiej podróży do południowej Kalifornii.

Zatrzymuję się przed pozornie prostymi dębowymi drzwiami i przypinam rower do stojaka. Drzwi są pokryte bluszczem i mogą je otworzyć tylko osoby potrafiące używać magii. W magii nic nie jest proste, ale właśnie dlatego my, czarodzieje, ukrywamy ją przed tymi, którzy nie są świadomi jej istnienia, nazywanymi przez mamę dyplomatycznie „ogółem społeczeństwa”.

Sklepy na placu Magii w Palo Alto nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale ten z pozoru zwyczajny skwer ma swoją sekretną stronę. Moim ulubionym sklepikiem jest oczywiście ten prowadzony przez moich rodziców, w którym sprzedają najlepszą w mieście energetyzującą, świeżo parzoną herbatę – doprawioną szczyptą uroku radości. Jest też piekarnia Any, której świeżo upieczone babeczki z cynamonową kruszonką poprawiają klientom humor i dodają im animuszu. Mamy również coś, co wygląda jak apteka (ale tak naprawdę jest punktem, w którym można nabyć wszystko – od uroków zamkniętych w buteleczkach, aż po eliksiry naprawiające nieudane uroki), sklep odzieżowy (przydatny, gdy potrzebujesz dżinsów z prawdziwymi kieszeniami, jak i tymi magicznymi, w których można ukryć zaklęcia i magiczne fiolki), magiczną wegetariańską restaurację z indyjskim jedzeniem, pachnącą najbardziej aromatycznymi mieszankami przypraw, jakie kiedykolwiek istniały, przytulny sklepik z minerałami, pełen leczniczych kamieni i magicznych pierścieni zmieniających nastrój, oraz zaczarowany sklep z owocami, gdzie można kupić między innymi smoczy owoc płonący słodkim ogniem.

I jest też jeszcze jeden sklep, naprzeciwko sklepu moich rodziców, ale…

O nim na razie zapomnijmy. Możecie mi wierzyć – całemu Palo Alto wyszłoby na dobre, gdyby on… to znaczy, mam na myśli ten sklep, nie istniał.

Mimo to, pomijając drobne uciążliwości, uwielbiam ten przytulny plac, na którym magia spotyka się z rzeczywistością. To mój dom.

Odsuwam na bok zasłonę bluszczu i otwieram drewniane drzwi prowadzące do naszego mieszkania za sklepem moich rodziców. Zawieszony nad nimi dzwonek wydaje z siebie głośne „dzyń”! Rozlega się podekscytowany jazgot, a następnie gorączkowy stukot pazurków o podłogę. Sekundę później wprost na mnie pędzi z furią puchata kulka, wpadając z impetem w moje otwarte ramiona.

– Mochi!

Shiba o jaskraworudej sierści (wiecznie gubiąca jej więcej, niż są w stanie powstrzymać zaklęcia) wyślizguje się z moich objęć i tańczy radośnie wokół mnie na swoich długich smukłych nogach, machając zakręconym ogonem tak mocno, że boję się, iż lada chwila jej odpadnie. Staram się nie potknąć o nią i nie przewrócić, podczas gdy ona kluczy wokół moich nóg, jakbym była jakimś ruchomym torem przeszkód. Można by pomyśleć, że nie było mnie przez miesiąc, choć przecież wyszłam tylko do szkoły, jak co rano. Mała Mochi ma teraz dziesięć lat, ale mruży oczy tak samo jak wtedy, gdy miała dwa i znalazłam ją drżącą w Heritage Park, samotną i brudną.

Remy, moja czternastoletnia młodsza siostra, podnosi wzrok, gdy wchodzę do kuchni, a Mochi lgnie do moich nóg, jakby próbowała się wokół nich owinąć.

– Przyszedł Cam – informuje mnie Remy.

Ze swoimi sowimi oczami, pyzatą buzią i rzadkimi, prostymi włosami przypomina tatę, podczas gdy ja wdałam się raczej w mamę – mam jej kocie oczy, ostry podbródek i gęste, lekko falowane włosy, które wiecznie wpadają mi do oczu.

Cam kiwa do mnie głową zza drewnianego stołu, na którym wraz z Remy układają kolejną łamigłówkę. Czasami jego widok mnie drażni, bo jego jasnobrązowe włosy i opalenizna są identyczne jak u jego starszego brata. Ale Cam jest zawsze spokojny i nade wszystko lubi spędzać czas z moją młodszą siostrą – na przykład świętując ostatni dzień ich pierwszej klasy, układając z nią układankę. Ponieważ oboje są użytkownikami magii, ich puzzle nie są zwyczajne. Ktokolwiek ułoży ostatni element grafiki przedstawiającej konstelacje, otrzyma iskierkę szczęścia, które będzie mu towarzyszyło przez cały dzień. Remy ma obsesję na punkcie tych układanek i gromadzenia małych okruchów szczęścia. Nie chce nikomu wyjawić, w jakim celu je zbiera, ale obstawiam, że ma to coś wspólnego z Camem.

– Jack przesyła pozdrowienia. – Cam uśmiecha się psotnie.

Dla żartu zabieram mu kawałek układanki, który trzyma w dłoni, i mrużąc oczy, wsuwam pomarańczowy puzzel w część grafiki przedstawiającą słońce.

– Nie ma za co. Jeżeli wygrasz, oddasz mi część swojej nagrody – mówię. – Jeśli mam wytrzymać to lato z twoim bratem kręcącym się w pobliżu, będę potrzebowała każdego okruchu szczęścia, jaki tylko zdołam zdobyć.

Cóż, to w zasadzie prawda – zdecydowanie wolałabym, żeby Jack Yasuda wyjechał na staż, tak jak w zeszłym roku.

Cam i Remy parskają śmiechem. Wiedzą, że Jack i ja za sobą nie przepadamy, oględnie mówiąc.

– W takim razie masz szczęście, że wyjeżdżasz chociaż na trochę – stwierdza Remy.

– Jack zostaje, żeby zająć się sklepem, więc nie będzie go też na zjeździe. Nie będziecie musieli piorunować się nawzajem wzrokiem na stoisku.

Łypię na nich gniewnie, a oni wybuchają śmiechem – tak idealnie zsynchronizowanym, że aż mnie od tego mdli. Jack i ja byliśmy ze sobą tak blisko jak Cam i Remy – przez całe gimnazjum, ale po śmierci pani Yasudy ojciec Jacka zaczął sprzeczać się z moimi rodzicami o kierunek, w jakim powinien rozwijać się plac Magii (pan Yasuda jest zwolennikiem zaklęć mocy i sławy, podczas gdy my, Kobatowie, wolimy uroki radości i szczęścia). Jack wziął naturalnie stronę ojca i przestaliśmy się spotykać szybciej, niż zdołalibyście wymówić słowa „koniec przyjaźni”. Od tamtej pory uparcie mnie ignoruje.

Jakimś cudem moja spokojna siostra Remy i Cam trzymają się wciąż razem, nawet gdy nasze rodziny skaczą sobie do oczu – co więcej, zawsze starają się wówczas działać w charakterze rozjemców. Ja też przeważnie jestem spokojna, jak Remy, ale nie wtedy, gdy w grę wchodzi Jack Yasuda.

– Mama i tata chcieli, żebyś się zameldowała, jak wrócisz – informuje mnie Remy, gdy kładę plecak na wolnym siedzeniu. – A Jack wspominał, że również chciałby się z tobą później zobaczyć.

Plecak wypada mi z ręki, spada z krzesła i uderza z hukiem o sfatygowaną drewnianą podłogę.

– Żarcik! – parska Remy, a ja mam ochotę ją zamordować.

– Kiepski – mamroczę pod nosem. – Żaden żart z udziałem Jacka nie jest zabawny.

Szczególnie jeśli niesie ze sobą ryzyko zepsucia mojego laptopa. Mochi radośnie okrąża mój plecak, a potem wraca do mnie, tryskając energią jak zawsze.

Mam nadzieję, że ten huk to był tylko dźwięk podręczników uderzających o podłogę, a nie mojego starego komputera – bo to oznaczałoby konieczność przejrzenia księgi zaklęć, aby dowiedzieć się, jak go naprawić (takie przedsięwzięcie wymagałoby czegoś zdecydowanie więcej niż tylko szczypta magii).

– Chcesz, żebym na niego zerknęła?

Widzę wyraźnie, że Remy zżera poczucie winy; wie, że nie mamy pieniędzy na nowego laptopa. Schyla się, żeby pomóc Camowi podnieść plecak z ziemi i położyć go na krześle. Gdy ich dłonie się stykają, policzki Cama pokrywa lekki rumieniec. Dałabym sobie rękę uciąć, że gdybym w tej chwili była w stanie dostrzec magiczny pył, między tą dwójką szalałaby prawdziwa nawałnica – targające nimi emocje są gwałtowne niczym burza z piorunami.

– Na pewno nic mu się nie stało, sprawdzę później. Teraz muszę lecieć, umówiłam się z Lią. – Żartobliwie mierzwię włosy siostry.

Remy odtrąca moją rękę, wygładza potarganą grzywkę i zerka ukradkiem na Cama, który skupia się ponownie bez reszty na studiowaniu układanki, jakby desperacko potrzebował szczęścia.

Wodzę między nimi wzrokiem, jasno dając mojej siostrze do zrozumienia, że to nie umknęło mojej uwagi, ale ona z uporem godnym lepszej sprawy wpatruje się w puzzle i desperacko unika mojego spojrzenia, chociaż jej policzki także różowieją. Hmm… oboje mają po czternaście lat… Czy to już pora na letnie zauroczenie?

Ha! Spośród wszystkich znanych mi osób to właśnie ja rozpaczliwie potrzebuję letniej przygody – i to zanim ubiegnie mnie moja młodsza siostra. Jako najbardziej przeciętna z przeciętniaczek w Palo Alto High School jestem prawdopodobnie ostatnią osobą, która jeszcze nie była na prawdziwej randce.

Mochi przemierza korytarz tanecznym krokiem, prowadząc mnie do herbaciarni. Dla Marków Zuckerbergów i Elonów Musków tego świata (ich lub członków ich rodzin, którzy już tu byli) Elissa’s Tea Shop to zwykła japońska kafejka, ale my, magiczni, wiemy, że tutejsza matcha bubble tea i gotowane na parze ciastka z czerwonej fasoli naprawdę dają radość. Owa nutka szczęścia, którą doprawiamy nasze napoje, może być również powodem, dla którego jesteśmy najpopularniejszą herbaciarnią w Palo Alto. Ma się rozumieć, niemagiczni nie mają pojęcia o tym, że nasza herbata jest zaklęta. Wiedzą tylko, że po jej wypiciu czują się lepiej, optymistyczniej.

Gdy zbliżam się do zasłony oddzielającej nasz dom od sklepu, słyszę szmer rozmów. Początkowo wydaje mi się, że to klienci, ale później rozpoznaję głos taty – niski, ściszony niemal do szeptu. Zastygam w bezruchu.

– Eric Yasuda wciąż awanturuje się o nasze stoisko na targach ZKSM. – Przez zasłonę widzę, jak tata pociera dłonią łysy placek na czubku głosy. – Uważa, że tylko CharmWorks powinno mieć swoje stoisko. Twierdzi, że nasza herbata, babeczki Any i inne rzeczy z placu to niepotrzebne błahostki.

W tym roku rodzice pierwszy raz pozwolili mi jechać na Kalifornijski Zjazd Sprzedawców Magii w Huntington Beach, podczas gdy oni przylecą na miejsce samolotem. To będzie najbardziej niesamowita podróż – moja i Lii, mimo iż moja przyjaciółka nie należy do grona użytkowników magii. Jest przekonana, że będę po prostu wiozła nasze rzeczy na jakieś nudne targi. Ona ma z kolei spotkać się na miejscu ze swoim kuzynostwem. Ale bez względu na powody, dla których mamy odbyć tę podróż, jestem bardziej niż gotowa na przeżywanie letnich przygód z moją najlepszą przyjaciółką. Od miesięcy czekałam na to, aby pojechać do hrabstwa Orange moją małą toyotą camry z bagażnikiem wypchanym towarami na wystawę – wiele razy wyobrażałam sobie siebie i Lię w aucie z opuszczonymi szybami, gdy słuchamy muzyki podczas podróży wzdłuż wybrzeża, a wiatr targa naszymi włosami.

Ale całe to narzekanie pana Yasudy… Uch. Cóż, właściwie to mogłam się tego spodziewać. Pan Yasuda jest, wypisz wymaluj, jak jego wkurzający syn – uparty i mający wszystkich za nic. Znam tę śpiewkę taty aż za dobrze. Ojciec Jacka, Eric Yasuda, i ich sklep, CharmWorks, to nasze największe utrapienie. CharmWorks to w zasadzie walmartowa wersja sklepu z urokami. Zamawiają masowo produkowane zaklęte produkty i sprzedają je w swoim lokalu oraz za pośrednictwem nowiutkiej, eleganckiej strony internetowej. Dla osób postronnych, nieużywających magii, wygląda całkiem jak sklep papierniczy – ale ich notesy są nasycone zaklęciami zapewniającymi potęgę i sławę.

Mama wzdycha.

– I ciągle sugeruje, że chce ubiegać się o moje stanowisko głównego czarodzieja. Wszyscy wiemy, jak to się skończy dla miasta. Palo Alto i tak już ma wybujałe ambicje, a on chciałby, żeby mierzyło jeszcze wyżej?

Pan Yasuda próbuje odebrać mamie jej stanowisko? Rola głównego czarodzieja w naszym miasteczku to coś w rodzaju odpowiednika burmistrza, wybieranego przez innych władających magią mieszkańców i zaprzysięganego przez magicznego nadzorcę hrabstwa. Mama naprawdę wkłada w to, co robi, całe swoje serce, dzieląc się magią z osobami, które nie zostały pobłogosławione tym darem (robi to bez ich wiedzy), a ja nie sądzę, aby chciwy, łasy na pieniądze Eric Yasuda zdołał wykrzesać z siebie dość altruizmu, aby kiedykolwiek jej w tym dorównać.

Wolę o tym nawet nie myśleć. Napieram mocno stopą na skrzypiącą deskę w korytarzu i odgłosy rozmowy cichną.

Wsuwam głowę za zasłonę, a Mochi cierpliwie czeka przy drzwiach. Nie wolno jej wchodzić do sklepu, bo sprzedajemy jedzenie, a ona jest wyszkolona dość dobrze, aby wiedzieć, gdzie jest granica, której nie powinna przekraczać.

Mama podnosi wzrok znad pakowanych właśnie makaroników matcha – kolejnego z jej kulinarnych arcydzieł.

– Cześć, kochanie! Witaj w domu! Jak poszedł ci egzamin z ekonomii?

– Był koszmarny, ale chyba dałam radę. – Podkradam makaronik z tacy, a mama śmieje się, udając, że chce mi go odebrać. – Jak tam w sklepie? Potrzebujecie pomocy?

Tata kręci głową, czyszcząc bojler z gorącą wodą na drugim końcu lady.

– Nie, lunch dopiero za jakąś godzinę.

Opieram się o ladę, wgryzając w delikatne ciasteczko. Smakuje jak lekko osłodzona filiżanka ciepłej zielonej herbaty, doprawiona niewielką szczyptą zaklęcia zadowolenia, jedną ze specjalności mamy. Stres związany z ekonomią, egzaminami i zakończeniem roku szkolnego mija, całkiem jakbym mogła zatrzymać się wreszcie po długim biegu i wziąć głęboki oddech.

– A więc… pan Yasuda znowu narzeka na nasze stoisko na ZKSM?

Mama spogląda na tatę i widzę, że nadal nie są gotowi na rozmowę o tym, iż pan Yasuda chce przejąć stanowisko mamy, ani o planach placu Magii dotyczących naszego wspólnego stoiska.

Tata macha w stronę drzwi.

– Nie, nie przejmuj się tym, Ellie. Wyjedziesz w przyszłym tygodniu, zgodnie z planem, ze wszystkimi naszymi rzeczami. Idź dziś świętować z Lią. Uczcij swój ostatni dzień szkoły.

Całkiem jakby moja najlepsza przyjaciółka miała magiczne wyczucie czasu, mój telefon brzęczy esemesem:

LIA: Jestem u Any. Zjem wszystkie babeczki, jeśli wkrótce się nie zjawisz!

Przygryzam wargę, a Mochi skamle cichutko za moimi plecami.

ZKSM to coroczne spotkanie magicznych sklepów z całego stanu. Ten rok jest wyjątkowy – to setna rocznica imprezy – więc wybieramy się całą rodziną.

Wraz z innymi magicznymi sklepami z Palo Alto wystawiamy nasze towary, aby nawzajem się promować – i w nadziei na przyciągnięcie uwagi dystrybutorów, którzy zechcą nabywać u nas produkty dla swoich sprzedawców internetowych – zwiększyć sprzedaż i szanse na to, że nasze magiczne towary trafią do odpowiednich klientów. Nawet jeśli dziewięćdziesiąt pięć procent świata nie jest świadomych tego, że magia faktycznie istnieje, nasze zaczarowane produkty zwykle trafiają do ludzi, którzy najbardziej ich potrzebują.

Mochi podąża za mną trasą, którą wolno jej przejść – wzdłuż ściany sklepu, z dala od pustych stolików, a mama odkorkowuje buteleczkę, aby uwolnić z niej nieco czaru oczyszczającego. Obłoczek zaczarowanego proszku unosi się w ślad za Mochi, zbierając całą zbłąkaną psią sierść, którą napotka po drodze, po czym wsącza się do małego kosza na śmieci obok wejścia.

Gdy docieram do drzwi, oglądam się ponownie na rodziców.

– Jesteście pewni, że…?

Tata i mama uśmiechają się do mnie, mrużąc oczy i wyganiając mnie gestem na zewnątrz.

– Ciesz się początkiem lata, Ellie – mówi mama. – To twoje ostatnie długie wakacje przed nową szkołą! Rety, kiedy to zleciało?

– Tylko nie narozrabiaj! – woła za mną tata, jak zwykle, a ja wybucham śmiechem. Ja? Rozrabiać? Nigdy w życiu.

W przeciwieństwie do pewnej znanej mi osoby…

Krzywię się kwaśno na samą myśl o moim sąsiedzie, otwieram frontowe drzwi i wychodzę na zewnątrz. Mocno ściskam w dłoni telefon. W tylnej kieszonce etui mam kartę debetową i trochę gotówki – sprawdzam, czy nadal tam są, czując pod opuszkami ostrą krawędź plastiku.

Gdy skręcam za róg i kieruję się do centrum placu Magii, gdzie czeka na mnie Lia, w uszach wciąż szumi mi od poirytowania.

I właśnie wtedy, gdy jestem zdekoncentrowana – akurat wtedy, kiedy nie widzę, co się dookoła mnie dzieje, potykam się.

Potykam się… i wpadam prosto na ostatnią osobę w całym Palo Alto, na którą chciałabym wpaść. Właściwie to w całej Dolinie Krzemowej.

Hm, nie. To mało powiedziane. Wpadam na najbardziej przeze mnie znienawidzoną osobę na całym świecie.

Na cholernego Jacka Yasudę.

Rozdział 2

Gdy zderzam się z Jackiem, czas jakby staje w miejscu. To scena jak z koszmaru nastolatków na całym świecie, rozgrywająca się w zwolnionym tempie: telefon wypada mi z ręki, a gotówka i karta wysypują się z kieszonki, wirując w powietrzu. Jak przez mgłę uświadamiam sobie, że w życiu nie będzie mnie stać na kupno nowego telefonu i że może istnieje jakieś zaklęcie, którego mogłabym użyć… ale nie, jestem w miejscu publicznym, więc mam związane ręce.

Mój telefon uderza o płyty chodnika prowadzącego do centrum placu Magii. Razem z Mochi podbiegamy do niego, omijając osobę, która na mnie wpadła.

Telefon leży ekranem do ziemi, a gdy go podnoszę, serce podchodzi mi do gardła, z którego po chwili wydziera się zbolały jęk. Środek szklanego ekranu niczym błyskawica przecina zygzakowate pęknięcie.

W moim polu widzenia pojawia się czyjaś dłoń, ale ją odtrącam. Wygląda znajomo. Skóra na niej jest w kilku miejscach zrogowaciała od gry na gitarze elektrycznej, ale długie smukłe palce aż się proszą, żeby je naszkicować…

Odwracam się w prawo i staję twarzą w twarz z Jackiem Yasudą.

Jest jak idealne połączenie ciemności i światła. Jego perfekcyjnie zmierzwione brązowe włosy mają jaśniejszy odcień niż moje, ponieważ jest pół Japończykiem, pół Włochem. Jego oczy są nakrapiane jasnobrązowymi plamkami na tle głębszego odcienia brązu, a skóra opalona od gry w tenisa w szkolnej drużynie. Nos ma lekko skrzywiony – to pamiątka po czasach, gdy jako dzieci jeździliśmy na łyżwach w Winter Lodge i goniliśmy się po lodowisku, a on potknął się o nierówność na lodzie. Jakimś cudem dodaje mu to uroku.

Jest… cudowny.

A ja go nienawidzę.

Oddycham głęboko, próbując odsunąć od siebie to natychmiastowe skojarzenie, odruchową chęć reakcji w stylu: „Och, pamiętasz, jak byliśmy najlepszymi przyjaciółmi…?”.

Muszę przyznać, że mi to ułatwia. Jego oczy płoną gniewnie, jakby kłębiły się za nimi najbardziej ponure myśli – tak jak w mojej głowie. W tej chwili na usta ciśnie mi się tyle obelg, że gdybym zaczęła je spisywać, prawdopodobnie powstałaby cała książka. „To niechlujne gniazdo na twojej głowie sprawia, że wyglądasz jak jakaś niedoszła gwiazda TikToka”. A może: „Nic dziwnego, że na mnie wlazłeś – nie znam gorszej niezdary od ciebie”.

To znaczy mogłabym próbować mu wymyślać, ale jestem boleśnie świadoma tego, że wszystko, co przychodzi mi do głowy, brzmi bardziej jak kiepskie teksty na podryw.

Może mogłabym mu wytknąć, że jego idealnie dopasowana koszulka z dekoltem w szpic jest nieco postrzępiona na brzegach? Wyśmiać jego mięśnie, na które zapracował ciężko, będąc kapitanem szkolnej drużyny tenisowej? Wąski krój jego dżinsów? Szlag, nie mam pojęcia, do czego mogłabym się przyczepić. Do włosów na jego rękach?

Dlaczego tak trudno mi go obrazić?

I wtedy mrugam. Jego oczy od moich dzieli zaledwie kilka centymetrów, ponieważ Jack kuca obok mojego telefonu; wpatrujemy się w siebie, przerzucając się w milczeniu mentalnymi obelgami. Krzywię się w duchu, gdy zdaję sobie sprawę z tego, że oddychamy tym samym powietrzem.

Jesteśmy o wiele, wiele za blisko siebie, żebym czuła się komfortowo.

Widzę, jak mruży oczy i otwiera usta, więc ja również to robię, bo nie zamierzam pozwolić mu na to, żeby obraził mnie jako pierwszy.

Mochi wsadza między nas łeb i liże Jacka na powitanie po twarzy, a on ze śmiechem przewraca się na chodnik, drapiąc ją za uszami.

– Mochi mnie lubi, prawda, ślicznotko?

Mój pies to podły zdrajca. Macha entuzjastycznie ogonem, a ja chwytam go i siadam z impetem na bruku, odwracając się, gdy próbuje i mnie polizać po twarzy. Nie chcę, żeby Mochi to robiła, dopóki nie umyję jej zębów, bo to byłoby jak zostać pośrednio pocałowaną przez Jacka.

Obejmuję suczkę ramieniem, a ona z zadowoleniem wtula się we mnie. Prawdopodobnie dlatego, że drapię ją za uchem, w jej ulubionym miejscu, więc ani drgnie.

Jack krzyżuje tymczasem ramiona na piersi, prezentując mi swoje imponujące bicepsy, odsłonięte przez krótki rękaw jego koszulki. Nie żebym chciała się na nie gapić…

– Cudowny sposób na rozpoczęcie lata – cedzę przez zęby. – Zepsuty telefon.

– Wpadłaś na mnie i upuściłaś go, bo nie patrzyłaś, gdzie idziesz.

Jego lekko schrypnięty głos jest głębszy niż ostatnim razem, gdy rozmawialiśmy podczas koszmarnego projektu zespołowego w połowie pierwszej klasy. Nie żartowałam z tym, że nienawidzę ekonomii – powodem są między innymi on i jego pieprzeni przyjaciele.

– Nie waż się wmawiać mi, że to moja wina. To ty na mnie wpadłeś!

Oczy mu lśnią, gdy wzrusza niewinnie ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Co na to poradzę?”, a po chwili pyta:

– Twój telefon nadal działa?

Przesuwam palcem po ekranie, który się rozjaśnia. Tapeta to szkic, zrobiłam go dla siebie i dla Lii kilka miesięcy temu, kiedy wybrałyśmy się wspólnie na wiosenną potańcówkę. Lia wygląda na nim olśniewająco – jeśli ja jestem najzwyklejszą z przeciętniaczek, to ona jest najpiękniejszą ze ślicznotek. A mój telefon, pomimo tego paskudnego pęknięcia szpecącego ekran, nadal działa. Oddycham z ulgą.

– Tak, wygląda na to, że jest okej.

– Mogę spróbować naprawić szybkę – mówi Jack, podając mi moją kartę debetową i gotówkę, którą upuściłam.

Szczęka dosłownie opada mi z zaskoczenia.

Czy to aby na pewno Jack? Czy on naprawdę proponuje mi pomoc? A może w jakiś magiczny sposób zamienił się osobowością z Camem?

– Tata zdobył ostatnio nowy zestaw ulepszonych uroków naprawczych, które możemy sprzedawać osobom świadomym magii. Wyglądają jak amulety omamori. Weź go i przyłóż do telefonu, gdy wrócisz do domu, a będzie jak nowy. – Wyciąga z kieszeni mały talizman: jasnoczerwony prostokąt z tkaniny z małą białą kokardką na górze, przypominający japońskie amulety, które sprzedają w świątyniach. – Daj mi znać, jak poszło. Jeśli się uda, będę miał potwierdzenie, że działa.

Och, a więc testuje na mnie po prostu swoje produkty. Dlaczego nie jestem zaskoczona?

– Nie, dzięki – odpowiadam krótko i szperam w kieszeni moich dżinsowych szortów. Po chwili znajduję to, czego szukam, i wyciągam małą fiolkę podręcznej mikstury naprawczej mamy, nie większą niż połowa mojego kciuka. Jest czymś w rodzaju magicznej taśmy klejącej, zdolnej naprawić szybko każdy zepsuty przedmiot. Zaklęty pył ma nawet aluminiowo-srebrny połysk, całkiem jak uniwersalna taśma. – Naprawię go raz-dwa.

– Jesteśmy w miejscu publicznym – cedzi.

Rozglądam się dookoła.

– Widzisz tu kogoś?

Chodnik prowadzący do stolików Any w centrum placu Magii jest wąski i pusty, a ludzie zazwyczaj wchodzą na plac z University Drive, głównej ulicy. Z jednej strony mamy ścianę sklepu i dom moich rodziców, a drugą stanowi betonowa tylna ściana CharmWorks.

– Mimo to jesteśmy na otwartej przestrzeni.

Jest tak samo uparty jak jego ojciec.

– Przepraszam, czy to przypadkiem nie ty zaoferowałeś mi swój urok omamori?

– Do użycia w domu. Magia jest zbyt… ostentacyjna, by używać jej w takim miejscu…

– Za kilka minut mam się spotkać z Lią. Zrobiłaby się podejrzliwa, gdyby zobaczyła, że pęknięcie zniknęło, kiedy się jutro zobaczymy. – Spoglądam na niego. – Stań na straży i kryj mnie.

Jack krzywi się, ale rozgląda się i podchodzi bliżej, obrzucając czujnym spojrzeniem punkty, w których ktoś mógłby pojawić się na trasie do kafejki. Natychmiast żałuję swoich słów. Czuję jego zapach: pachnie miętą i czystą bawełną.

Jest stanowczo za blisko…

Ale jeśli mam przywrócić ekran telefonu do dawnego stanu, muszę się skupić. Zamiast odepchnąć Jacka, odkorkowuję flaszeczkę ze srebrzystą miksturą. Czuję się, jakbym zaczerpywała głęboko tchu w płuca w sklepie moich rodziców, wypełnionym wonią zielonej herbaty i spienionego świeżo zaparzonego mleka, jakbym wąchała jedną z matcha latte taty…

Ostrożnie przechylam fiolkę nad szkłem, a zaczarowany proszek wysypuje się ze środka. Gdy upada na pęknięcia, iskrzy jak miniaturowe płynne fajerwerki, a ja zaczerpuję gwałtownie tchu, obserwując, jak magia czyni swoje cuda. Nawet Mochi, wciąż skulona na moim podołku, wydaje się zafascynowana roziskrzonym światłem.

– Oglądanie magii jest zawsze takie zachwycające – szepczę do siebie.

Czysty magiczny pył, który świadomi magii mogą dostrzec za pomocą pary zaczarowanych różowych okularów i go gromadzić, da się udoskonalić zaklęciami, zmieniając go w zaczarowane przedmioty i uroki: płaszcz przeciwdeszczowy, który natychmiast wysycha po ulewie, kwiat przywołujący w obfitości ciepłe wspomnienie ukochanej osoby, specyfik, który usuwa pęknięcia takie jak to…

Nasze zaklęcia to w zasadzie drobne uroki, ale podobnie jak w przypadku mojego telefonu, te małe zmiany są piękne.

– To magia – mówi rzeczowo Jack, całkiem jakbym powiedziała coś idiotycznie oczywistego, a potem odwraca się jak użądlony. – Ellie? Ellie, pośpiesz się!

Wsuwam fiolkę do kieszeni i zaczynam energicznie wycierać resztki iskierek z ekranu, czując, jak łaskoczą moją skórę. Czysta magia unosi się w powietrzu wokół nas, ale tylko ci, którzy są świadomi tej mocy – ci, którzy albo urodzili się z tym darem, albo zostali wtajemniczeni, gdy dołączyli do magicznej rodziny – mogą zmienić drobinki pyłu w coś takiego jak mój eliksir naprawczy. Gdy jednak już raz zostanie przekształcony w swoją zmodyfikowaną formę, jest widoczny, tak samo jak odczuwalne są jego efekty – a ja nie mogę pozwolić, aby zobaczył go ktoś, kto nie jest świadomy istnienia magii.

– Cóż, nie takiego rozpoczęcia lata się spodziewałam. – Ze ścieżki prowadzącej na środek placu dobiega nagle gładki, aksamitny głos.

Wyglądam zza długich nóg Jacka.

– Och, Lia!

Moja najlepsza przyjaciółka od czasów gimnazjum rozpromienia się na mój widok, a Mochi zeskakuje z moich kolan i zaczyna tańczyć wokół niej, skamląc ze szczęścia.

– Widzisz, Mochi lubi wszystkich – mamroczę, ale Jack mnie ignoruje.

– Upadłaś? – pyta Lia, przepychając się obok mojego sąsiada, jakby nie istniał. Podaje mi rękę. Pomaga mi wstać i otacza mnie ramieniem w ochronnym geście, piorunując go przy tym wzrokiem.

Jej nieskazitelne kreski na oczach są tak ostre, że mogłyby ranić niczym sztylety.

Jack wygląda na lekko podenerwowanego, ale kto na jego miejscu by się nie denerwował? Lia jest jedną z najbardziej bojowych dziewczyn, jakie znam, ale wystarczy jedno jej wymowne spojrzenie, żeby połowa szkoły wpadła w stan czystej euforii.

W siódmej klasie Jack zapytał mnie przy całej klasie: „Dlaczego w kółko za mną łazisz?”. Potem zaczął mnie ignorować tak ostentacyjnie, że błyskawicznie wyzbyłam się resztki złudzeń, iż mogę nadal nazywać go swoim przyjacielem. Kilka tygodni później parę dziewczyn dokuczało mi podczas lunchu, nazywając mnie „niewidzialną Ellie”. Czułam się koszmarnie, widząc, jak reszta klasy patrzy na mnie z politowaniem. Ale Lia, która przeprowadziła się z południowej Kalifornii tydzień wcześniej, usiadła obok mnie, wzruszyła ramionami i powiedziała: „Cóż, ja chyba też jestem niewidzialna”.

Od tamtej pory jesteśmy nierozłączne.

– Upuściłam telefon – wyjaśniam. – Jack pomagał mi sprawdzić, czy nadal działa.

Lia patrzy na mnie z góry – jest ode mnie o dziesięć centymetrów wyższa. Niemal słyszę jej głos, przepytującej mnie później: „Jack ci pomagał? Od kiedy to piekło zamarzło?”.

– Wpadłem na nią – dodaje Jack, a ja niemal ponownie się przewracam.

On… czy on naprawdę przyznał się właśnie do winy? Potem jednak, w typowy dla niego sposób, dodaje:

– Ellie bujała w obłokach. Nie zauważyła mnie.

To jak ukryty cierń na łodydze róży. To Jack, którego znam. Kiedy nie chwali się obsesyjnie sukcesami CharmWorks, jak jego ojciec, lubi mi dogryzać.

Lia parska pod nosem. Obie znamy go aż za dobrze.

Moja przyjaciółka wie o tym, co łączyło mnie dawniej z Jackiem – i wspierała mnie, gdy zaczął mnie ignorować. Ja z kolei pocieszałam ją, jak mogłam, gdy była samotna i cierpiała z powodu tęsknoty za rodzicami.

Kiedy miała jedenaście lat, brała udział w ogólnokrajowym konkursie skrzypcowym; lokalna gazeta okrzyknęła ją muzycznym odkryciem roku i była faworytką typowaną do zwycięstwa. Zanim konkurs się zaczął, wypatrywała zza kulis swoich rodziców. Przywiozła ją tam babcia, ponieważ jej mama i tata mieli dojechać ze swoich biur w sąsiednim mieście.

Czekała i czekała, a żołądek skręcał jej dziwny niepokój, gdy grała swój pierwszy utwór. Rodzice zazwyczaj wysyłali wiadomości na ich wspólnym czacie, jeśli mieli się spóźnić choćby minutę. W przerwie wymknęła się na widownię, aby o nich zapytać. Babcia uśmiechnęła się do niej dziwnie, starając się odwrócić jej uwagę od dwóch pustych miejsc, jakby próbowała coś przed nią ukryć.

– Wszystko w porządku, kochanie, zaraz tu będą – zapewniła ją. – Nie martw się. Skup się na swoim ostatnim utworze.

Gdy Lia grała, miała wrażenie, że jej zaciśnięte na smyczku palce są jak z lodu. Zdobyła drugie miejsce, a kiedy kurtyna opadła i reszta skrzypków wiwatowała za kulisami wraz ze swoimi rodzinami, babcia przyszła do niej, strzelając nerwowo oczami na boki – i wówczas Lia wiedziała już, że coś jest bardzo, ale to bardzo nie tak.

– Gdzie mama i tata? – zapytała z niepokojem.

– Cóż, wcześniej nie mogłam powiedzieć ci prawdy – wyznała jej babcia. – Musiałaś się skupić na swoim występie. Miałaś zdobyć pierwsze miejsce, prestiż…

– Gdzie oni są?

Było już za późno.

Gdyby Lia dotarła do szpitala dziesięć minut, pół godziny, godzinę wcześniej – kiedy jej babcia kłamała i wmawiała jej, że wszystko jest w porządku, że wszystko będzie dobrze – byłaby w stanie przytulić swoich rodziców po raz ostatni. Usłyszałaby słowa, o których przekazanie błagali pielęgniarki na ostrym dyżurze, asystentów lekarzy i lekarzy – pomimo utraty krwi wskutek wypadku samochodowego, mimo iż byli ledwie przytomni: że ją kochają, że była całym ich światem i chcą, aby była szczęśliwa bez względu na wszystko.

Nie dostała szansy, aby się z nimi pożegnać.

To był ostatni raz, kiedy grała na skrzypcach.

Gdy ją poznałam, dała mi to jasno do zrozumienia, że jest naprawdę zabawną i wyluzowaną osobą – dopóki ktoś jej nie okłamie. W zeszłym roku, na jej szesnaste urodziny, próbowałam przygotować jej urodzinową niespodziankę – dzień na basenie, opychanie się babeczkami Any na lunch i nocowankę u jej cioci Miki – ale ona od razu wyczuła, że coś przed nią ukrywam… i tak szybko zamknęła się w sobie, że natychmiast zdradziłam jej swoje plany.

Między mną a Lią nie ma tajemnic. To znaczy prawie – poza magią.

Przełykam dławiącą gulę w gardle, starając się nie myśleć o kłamstwach, które muszę wypowiadać, aby ukryć przed nią tę cząstkę mnie, którą nigdy nie będę mogła się z nią podzielić – nie bez narażania się na wykluczenie z magicznego społeczeństwa. Wiem, że jest jedną z nielicznych osób, na które mogę bezwarunkowo liczyć – bez względu na wszystko.

A ja nie mogę jej nawet wyznać całej prawdy o moim życiu.

– To i tak bez znaczenia, bo telefonowi nic się właściwie nie stało.

Macham aparatem w stronę Lii. Ekran jest ukruszony tylko na górze, w miejscu wyświetlania zegara. Eliksir mamy nie zdążył go całkowicie naprawić, ale przynajmniej ręka, którą wytarłam zaczarowany kurz, jest miękka i gładka jak pupcia niemowlaka.

– Gotowa na planowanie naszej podróży? – pyta Lia, uśmiechając się do mnie.

– Chodźmy!

Wsuwam telefon do kieszeni i obejmuję Lię ramieniem w pasie.

– Do zobaczenia później, Jack!

Jack otwiera usta, jakby chciał coś powiedzieć.

Prawdopodobnie coś w stylu: „Nie wiem, dlaczego byłaś taką niezdarą i zmarnowałaś mój czas” – podobnego do tego, co powiedział mi w obecności wszystkich swoich kumpli, gdy zaczynaliśmy realizację naszego projektu ekonomicznego: „Nie wiem, dlaczego wpakowali nas do jednej grupy”. Jego koledzy zaśmiewali się do rozpuku, przekonani, że jego okrutne słowa to żart.

Ale on nie żartował.

Łzy, które wypłakałam tamtej nocy, dołączyły do oceanu, jaki wylałam, odkąd przestał być osobą, która znała mnie lepiej niż ja sama. Ale to byłam dawna ja. Skończyłam już z Jackiem; nie zamierzam się nim przejmować – począwszy od dzisiaj.

A może on chciał powiedzieć raczej coś w stylu: „Czy mógłbym pójść z wami?”…

Pff! Radość płynąca z używania magii w miejscu publicznym musiała namieszać mi w głowie. On nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Już nie.

Dawniej razem urządzaliśmy sobie zawody w jedzeniu babeczek Any na czas i biegaliśmy po Palo Alto, wiecznie pakując się w kłopoty dzięki naszej nadprogramowej odwadze. Albo pomagaliśmy tacie Jacka w porządkowaniu towaru w jego sklepie – sprzedawali domowej roboty zaczarowaną papeterię, kiedy pani Yasuda jeszcze żyła. Dawno, dawno temu produkty w ofercie CharmWorks miały w sobie prawdziwą duszę. Pomagaliśmy mojej mamie i tacie testować nowe przepisy – to znaczy podkradaliśmy im sprzed nosa ich nowe dzieła, żeby je wypróbowywać. Czasami było to fajne (jak ciasto z czerwonej fasoli z nutką euforii), ale czasami nie kończyło się tak dobrze (karmelowe lizaki, które przyklejały nam się do podniebień, zamiast przywoływać wspomnienia). Zdarzało się, że zbieraliśmy nawet wspólnie czysty magiczny pył, główny składnik każdego uroku. Przypomina to nieco mozolne zbieranie deszczu kropla po kropli, ale sama magia powstaje z silnych emocji, więc zakładaliśmy stare, sfatygowane różowe okulary naszych rodziców i rozglądaliśmy się podczas przyjęć urodzinowych dzieci w poszukiwaniu jej maleńkich cząsteczek, aby łapać je do naszych fiolek, lub próbowaliśmy rozśmieszyć się nawzajem tak bardzo, że udawało nam się wykrzesać z siebie jej iskry. Kiedy zbieraliśmy czysty pył do naszych słoików, magia kłuła mnie w palce jak małe wyładowania elektryczne.

Tak właśnie wyglądało moje dzieciństwo spędzone z Jackiem: deszcz magicznych fajerwerków.

Dopóki się nie skończyło – stanowczo zbyt szybko.

Tłumię w sobie uczucie słodkiej nostalgii – jest jak cukierek, który nagle stał się kwaśny. To wszystko już dawno minęło. A ja jestem tu i teraz. Zamiast mnie i Jacka jesteśmy ja i Lia.

Oddaliliśmy się od siebie i nie ma szans, abym ponownie zrozumiała Jacka Yasudę.

Jacka, który łypie na mnie spode łba, gdy mijam go z Lią i Mochi depczącą nam po piętach.

Rozdział 3

Kiedy siadamy wraz z Lią na wiklinowej huśtawce w ukrytym z dala od ciekawskich oczu zakątku przed kawiarnią Any, czuję się, jakbym wracała w ciepłe objęcia bliskiej osoby. Siedzisko kołysze się miękko pod naszym ciężarem, gdy zrzucamy buty i sięgamy po nasze babeczki.

To miejsce jest osłonięte przez koronę klonu i markizę w kolorze głębokiej czerwieni, porośniętą bluszczem. Mochi zwija się w kłębek blisko naszych stóp, aby drzemać w promieniach słońca przebijających się przez zielony baldachim. To nasza ulubiona miejscówka, położona z dala od stolików z czerwonymi parasolkami w centrum placu. W ogródku Ana i jej pracownicy uwijają się jak w ukropie, klucząc między stolikami ubrani w jasnoczerwone fartuchy z wesołym logo Simple Mornings wyhaftowanym na piersi.

– Za nas – mówi Lia, stukając swoją kremową bezglutenową babeczką red velvet o moją babeczkę mango.

Odwzajemniam uśmiech.

– Za letnie wycieczki… i listy życzeń.

– Och? – bąka Lia, unosząc brew. – Masz dla nas plany na dziś? Kolejną listę zapasów na naszą wycieczkę?

Śmieję się.

– Nie, mam już wystarczająco dużo paczek jagabee, aby starczyło nam na podróż przez całe Stany Zjednoczone, a nie tylko przez Kalifornię.

Jagabee to słabość moja i Lii – nasza ulubiona przekąska: japońskie chipsy ziemniaczane, ale w kształcie frytek i milion razy smaczniejsze niż zwykłe. Muszę kontrolnie wytrzeć podbródek, aby upewnić się, że nie ślinię się na samą myśl o nich.

– No, nie wiem, sama widziałaś, jakie ich ilości potrafię pochłonąć – odpowiada. – No to… co to za lista?

Otwieram aplikację w telefonie, aby wyświetlić listę, po czym spoglądam na Lię, przyciskając ekran do piersi.

– Tylko się nie śmiej. Wiem, że będziesz się śmiać…

– Bo zawsze jesteś taka urocza jako organizatorka? – Lia wsuwa do ust kęs babeczki, której okruchy są tak czerwone jak jej szkarłatne usta. Cóż, w końcu to ona jest tą zapalczywą i przebojową z naszej dwójki, ja jestem od sporządzania harmonogramów i list. – Ellie, przecież wiesz, że to jedna z rzeczy, które w tobie uwielbiam…

– Okej… – Biorę głęboki oddech.

Jestem gotowa, ale mam też ochotę wczołgać się pod huśtawkę i zostać tam już na zawsze. Należę do osób, które wolą wiecznie trzymać się na uboczu.

Chociaż kiedy widzę Lię, która jest w centrum uwagi w klasie, lub innych uczniów, śmiejących się ze swoimi przyjaciółmi, podczas gdy ja siedzę sama, szkicując na swoim telefonie… Zastanawiam się, czy przypadkiem zbyt wiele nie tracę.

Na doszlifowywaniu tej listy spędziłam cały rok szkolny. Myślę o tych wszystkich sytuacjach, kiedy ludzie witają się z Lią, a mnie nawet nie zauważają. I o każdym z tych momentów, gdy Jack patrzy na mnie drwiąco, kiedy niesie przesyłkę dla CharmWorks, a ja wystawiam potykacz przed lokalem moich rodziców i język mi kołowacieje, jakbym zapomniała, jak poprawnie artykułować zrozumiałe zdania. Bo nawet jeśli robię dobrą minę do złej gry, to bycie niewidzialną… boli.

Postanowiłam sobie twardo, że tego lata wszystko się zmieni – że zacznę przełamywać swoje opory. To moja ostatnia szansa przed końcową klasą szkoły średniej, a ja chcę spędzić ten rok jako osoba, z której sama mogłabym być dumna. Trudno jest jednak zachowywać się swobodnie, akceptować samą siebie, gdy ma się świadomość, że inni nigdy nie będą mogli poznać tej mojej strony, która jest integralną częścią mnie – mojej magicznej strony. Remy i Cam od zawsze mogli rozmawiać ze sobą o czarach – i nadal mogą – ale ja straciłam najbliższą mi osobę, z którą dorastałam, dzieląc się tym wszystkim.

Teraz jednak nie chcę, by przeszłość nadal powstrzymywała mnie przed byciem sobą. Podaję Lii telefon, a ona pochyla nad ekranem swoją ciemną głowę, o pofarbowanych na różowo końcówkach. Włosy opadają jej na twarz, co nieskończenie mnie frustruje, bo desperacko chcę widzieć jej minę.

Znam tę listę na pamięć, bo nawet jeśli jestem odludkiem i szarą myszką, to… chcę się zmienić.

LISTA PRZEŁAMYWANIA OPORÓW

1. Odbyć (czy może raczej przetrwać) przejażdżkę rollercoasterem Giant Dipper w Santa Cruz Beach Boardwalk.

2. Przekłuć sobie ucho i (miejmy nadzieję) nie zemdleć.

3. Zakraść się na obce wesele z osobą towarzyszącą.

4. Zemścić się na Jacku Yasudzie.

5. Pójść na piknikową randkę.

6. Wygrać konkurs – jakikolwiek.

7. Zatańczyć z kimś pod gwiazdami.

8. Upublicznić moje artystyczne konto na Instagramie. Może.

9. Wziąć udział w udawanej sesji zdjęciowej, aby zrobić fotkę do księgi pamiątkowej z ostatniej klasy.

10. Wymknąć się w nocy na plażę, żeby piec na ognisku kanapki z piankami.

11. Idealny pierwszy pocałunek.

12. Chłopak na lato (a może nie tylko na lato?).

13. Zakochać się.

Gdy Lia przestaje przewijać moją listę, wciąż ma spuszczoną głowę.

– W sumie trzynaście punktów? – pyta, marszcząc czoło. – Zawsze mówiłaś, że trzynastka przynosi pecha.

– Mam nadzieję, że niektóre z tych pozycji na pechowej liście rzeczy do zrobienia okażą się w istocie szczęśliwe. No wiesz, że coś dla mnie zmienią.

Chyba się czerwienię; mam wrażenie, że nagle zrobiło się nieznośnie wręcz upalnie. Zamiast babeczek powinnam była chyba wziąć domowej roboty lody Any. Skrępowana, zaczynam drzeć nerwowo na strzępy papierową papilotkę.

Lia uśmiecha się do mnie.

– Mogę przeczytać jeszcze raz?

Gdy ponownie przegląda listę, moja papilotka wygląda, jakby została przemielona przez niszczarkę do dokumentów.

W końcu Lia oddaje mi telefon i przygląda mi się badawczo.

– Dlaczego? – pyta. – Dlaczego akurat teraz?

– Ja… zawsze chciałam to wszystko zrobić. To zestawienie rzeczy, na których zrobienie czekałam przez cały rok… i ambitnych celów, które pomogą mi przełamać… nieśmiałość.

Moja najlepsza przyjaciółka przygryza ciemnoczerwoną wargę.

– Jak twoje artystyczne konto na Instagramie – wskazuje. – Naprawdę zamierzasz je upublicznić?

Bezustannie mnie namawiała, żebym jej je pokazała. Ale ja czuję się nieswojo z myślą, że miałabym komukolwiek pokazać swoje prace.

Kiwam powoli głową, a mój wypchany babeczkami żołądek zmienia się w miskę roztrzęsionej galaretki.

– Nie chcę… nie chcę być już niewidzialna. – Spoglądam przez plac na tyły CharmWorks. – Nie chcę być wiecznie w cieniu.

Lia wybucha śmiechem i otacza mnie ramionami, przytulając mnie mocno.

– Brzmi świetnie! Wiesz, chyba zrobię własną listę. – Odsuwa się ode mnie i patrzy mi w oczy ze śmiertelną powagą. – Rany, Ellie. Naprawdę chcesz się przejechać rollercoasterem? I w końcu upublicznić swoje rysunki? Kim jesteś i co zrobiłaś z moją najlepszą przyjaciółką? Zróbmy to!

Moje serce pęcznieje z radości – i to nie z powodu szczypty magii w babeczkach Any. To lato będzie… idealne. Tego lata wcielę swój plan w życie: zrealizuję wszystkie punkty z mojej Listy Przełamywania Oporów. Listy Trzynastu Życzeń.

I wtedy widzę w oczach Lii ten błysk, na którego widok ściska mnie w żołądku. Znam to spojrzenie. Ma ochotę zrobić coś szalonego, co na pewno wpędzi nas w tarapaty.

– Wyjeżdżamy za trzy dni. Nie mamy zbyt wiele czasu. Przejedźmy się tym rollercoasterem dzisiaj!

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

TYTUŁ ORYGINAŁU: The Charmed List

Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik Wydawczyni: Maria Mazurowska Redakcja: Magdalena Kawka Korekta: Beata Wójcik Projekt okładki: Omar Chapa Ilustracja na okładce: © Vi-An Nguyen Opracowanie graficzne okładki: Wojciech Bryda

Copyright © 2022 by Julie Abe

Copyright © 2024 for the Polish edition by Young an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Anna Hikiert-Bereza, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-302-1

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com