Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii - John Vaillant - ebook

Tygrys. Na tropie rosyjskiej bestii ebook

Vaillant John

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy w 1997 roku nieopodal rosyjskiego miasteczka Łuczegorska tygrys zaatakował myśliwego, wszyscy byli zszokowani. Tygrysy syberyjskie i ludzie zwykle nie wchodzili sobie w drogę, tymczasem w tym przypadku zwierzę zdawało się działać celowo, z niespotykaną agresją i mściwością, jakby chciało nie tylko unicestwić swoją ofiarę, ale także zniszczyć wszystko, co do niej należało. Jak do tego doszło? Kto pierwszy złamał niepisane prawa tajgi i wywołał wojnę między tygrysem a okolicznymi mieszkańcami? Rozpoczęła się walka na śmierć i życie, ale coraz trudniej było odróżnić, kto jest myśliwym, a kto tropioną zwierzyną…

John Vaillant odtwarza krok po kroku tę mrożącą krew w żyłach historię. Pozwala też zrozumieć ten zakątek świata, w którym piękno miesza się z okrucieństwem, bohaterstwo z chciwością, a bezinteresowność z bezmyślnością. Cofając się w przeszłość, opisuje dawne dzieje tych ziem i pokazuje, jak przeszłość, zwłaszcza czasy Związku Radzieckiego i okres po jego upadku, ukształtowała mentalność ludzi i pośrednio doprowadziła do tragedii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 498

Oceny
4,7 (35 ocen)
24
11
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Marcinas554

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, dobrze napisana. Polecam
10
pabianiczanin

Nie oderwiesz się od lektury

Książka znakomita. Spotkałem się z wieloma słowami krytyki, że opis wprowadza w błąd, to nie jest to czego oczekiwano. Książka prezentująca świetnie faunę, florę oraz Kraj Nadmorski w Rosji. Świetnie przeplatana narracja z polowania na tygrysa ludojada, z życiem tego rejonu oraz jego historią i mistyką. Polecam Gorąco! Lektura warta zapamiętania!
10
Grzenek66

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomita książka! Polecam!
10

Popularność




W serii ukazały się ostatnio:

Mariusz Surosz Ach, te Czeszki! (wyd. 2)

Tomáš Forró Apartament w hotelu Wojna. Reportaż z Donbasu (wyd. 2)

Sonia Faleiro Porządne dziewczyny. Zbrodnia i hańba w Indiach

Swietłana Aleksijewicz Wojna nie ma w sobie nic z kobiety (wyd. 5)

Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 4)

Adam Robiński Pałace na wodzie. Tropem polskich bobrów

Marek Szymaniak Urobieni. Reportaże o pracy (wyd. 2)

Ilona Wiśniewska Migot. Z krańca Grenlandii

Ed Vulliamy Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki (wyd. 3)

Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 3)

Katarzyna Surmiak-Domańska Mokradełko (wyd. 2)

Piotr Bernardyn Hongkong. Powiedz, że kochasz Chiny

Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych (wyd. 2)

Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 3)

Wade Davis Wąż i tęcza. Voodoo, zombie i tajne stowarzyszenia na Haiti

Igor T. Miecik 14:57 do Czyty. Reportaże z Rosji (wyd. 2)

Jacek Hugo-Bader W rajskiej dolinie wśród zielska (wyd. 4)

Aleksander Gurgul Podhale. Wszystko na sprzedaż

Anna Malinowska Od Katowic idzie słońce

Norman Lewis Neapol ’44. Pamiętnik oficera wywiadu z okupowanych Włoch (wyd. 2)

Stig Dagerman Niemiecka jesień. Reportaż z podróży po Niemczech (wyd. 2)

Jakub Szymczak Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym

Mariusz Szczygieł Gottland (wyd. 5)

Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 3)

Marjorie Wallace Milczące bliźniaczki

Norman Lewis Głosy starego morza. W poszukiwaniu utraconej Hiszpanii (wyd. 2)

Jerzy Haszczyński Rzeźnia numer jeden i inne reportaże z Niemiec

Ed Vulliamy Ameksyka. Wojna wzdłuż granicy (wyd. 2)

Karolina Domagalska Nie przeproszę, że urodziłam. Historie rodzin z in vitro (wyd. 2)

Lene Wold Honor. Opowieść ojca, który zabił własną córkę (wyd. 2)

Tomasz Grzywaczewski Wymazana granica. Śladami II Rzeczpospolitej (wyd. 2)

Peter Robb Sycylijski mrok (wyd. 3)

Amos Oz Na ziemi Izraela

Iza Klementowska Samotność Portugalczyka (wyd. 2)

Aneta Pawłowska-Krać Głośnik w głowie. O leczeniu psychiatrycznym w Polsce (wyd. 2)

Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 4)

W serii ukaże się m.in.:

Harley Rustad Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Tiger. A True Story of Vengeance and Survival

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Ondřej Prosický / Dreamstime.com

Copyright © 2010 by John Vaillant

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Jan Rybicki, 2013

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Korekta Barbara Sikora / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Mapa d2d.pl

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-635-6

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2023

Wydanie I

Pamięci Joanny i Ellisa Settle

viriditas

W tajdze nie ma świadków1.

Władimir Kławdijewicz Arsienjew, Dersu Uzała, przeł. Andrzej Stawar

Straszliwa zguba czekała na śmiałków, co w tamtą okolicę zapędzić by się próbowali!2

Beowulf, przeł. Joanna Sarwa

Prolog

Sierp księżyca zwiesza się z drzew, jakby się o nie zaczepił. Jego blade światło rzuca na śnieg cienie, jeszcze mocniej pogłębiając mrok w puszczy, przez którą brnie pojedynczy człowiek, bardziej po omacku, niż kierując się wzrokiem. Idzie pieszo z psem u nogi, który co chwila wybiega do przodu – cieszy się, że wracają do domu. Wszędzie wokół z zarośli i runa leśnego wznoszą się w ciemność czarne pnie dębów, sosen i topoli, a ich gałęzie tworzą w górze poszarpany baldachim. Smukłe brzozy, bielsze niż śnieg, świecą jakby własnym blaskiem, ale on jest jak futro zwierzęcia w zimie – zimny i służy tylko sobie. W tym uśpionym, zmrożonym świecie panuje cisza. Jest tak zimno, że splunięta ślina zamarza, nim spadnie na ziemię. Tak zimno, że co jakiś czas kruche jak słomka drzewo wybucha samo z siebie, nie mogąc dłużej utrzymać we wnętrzu pęczniejących soków. Idąc, człowiek i pies zostawiają za sobą smugę ciepła. Nad ich śladami ciągnie się, jak za samolotem, smuga pary z oddechów. Ich woń daleko nie odleci w bezwietrzny mrok, ale słychać odgłos kroków człowieka i psa, i nimi właśnie opowiadają się nocy.

Mimo siarczystego mrozu mężczyzna ma na nogach gumowce, odpowiedniejsze na deszcz niż na śnieg. Jego strój też jest zadziwiająco lekki, choć przecież na poszukiwaniach strawił cały dzień. Broń ciąży mu na ramieniu, ma też ciężki plecak i pas z nabojami. Ale drogę zna jak własną kieszeń. Jego chatka jest już prawie w zasięgu wzroku. Teraz wreszcie może odetchnąć z ulgą. Może myśli o lampie, którą zaświeci, o ogniu, który zapali – a może o tym, że już niedługo pozbędzie się ciężaru. Woda w saganie na pewno zamarzła, ale piec ma cienkie ścianki i wkrótce rozpali się gwałtownie w zimnie i mroku, podobnie jak tutaj, teraz, w lesie, gorzeje ciało człowieka. Wkrótce będą gorąca herbata i papieros, a potem ryż, mięso i znowu papierosy. A może parę kieliszków wódki, jeśli jeszcze jest. Delektuje się tym rytuałem, zna go na pamięć. I właśnie w chwili, gdy na drugim krańcu polany już pojawia się znajomy kanciasty kształt, pies zderza się z wiatrem jak ze ścianą i staje jak wryty. Warczy. Człowiek natychmiast pojmuje, co mówi mu jego wspólnik – ktoś jest przy chacie. Sierść psa i włosy na karku mężczyzny jeżą się tak samo.

I równocześnie ich uszy wyłapują w ciemności pomruk, który zdaje się dochodzić ze wszystkich stron naraz.

Część IMarkow

1

Wielu ludzi nie wierzy, że to naprawdę się wydarzyło. Myślą, że to wytwór mojej wyobraźni. Ale to wszystko prawda. Takie są fakty.

Jurij Anatolijewicz Trusz

Wkrótce po zapadnięciu zmroku 5 grudnia 1997 roku Jurij Trusz, jeden z mieszkańców Łuczegorska, średniej wielkości miasteczka w Kraju Nadmorskim na rosyjskim Dalekim Wschodzie niedaleko granicy z Chinami, otrzymał w domu pilną wiadomość. Kraj Nadmorski to między innymi ostatnia ostoja tygrysa amurskiego. Urzędnik, z którym rozmawiał Trusz, miał niepokojące wieści: tygrys zaatakował człowieka w okolicy leśnej osady Sobolinyj, położonej głęboko w tajdze, sto kilometrów na północny wschód od Łuczegorska. Jurij Trusz był dowódcą patrolu tak zwanej Inspekcji Tygrysiej, jednym z sześciu działających w Kraju Nadmorskim, których zadaniem jest prowadzenie dochodzeń w sprawach leśnych, szczególnie tych dotyczących tygrysów. A ponieważ w takie sprawy bywają zamieszani kłusownicy, często chodziło o ataki tygrysów. Właśnie dlatego cała sytuacja – niezależnie od jej rozwoju – stanowiła teraz problem Trusza i dlatego też zaczął natychmiast przygotowywać się do drogi do Sobolinego.

Wczesnym rankiem następnego dnia, w sobotę, Jurij Trusz i jego dwaj koledzy z patrolu Aleksander Gorborukow i Sasza Łazurienko wsiedli do starej ciężarówki z demobilu i z głośnym warkotem silnika wyruszyli na północ. Tygrysy – bo tak czasem nazywa się inspektorów tej formacji – ubrane w nieprzemakalne panterki, uzbrojone w noże, pistolety i karabiny samopowtarzalne, wyglądały nie tyle na leśników, ile na brygadę antyterrorystyczną do działań w puszczy. Ich dwudziestoletnią, czterotonową ciężarówkę z zabudowanym metalowym nadwoziem – popularny kung – można było od biedy uznać za rosyjski odpowiednik unimoga i humvee. Kung ma benzynowy silnik, wyciągarkę, napęd na cztery koła i szerokie, sięgające dorosłemu mężczyźnie po pas opony, więc jest często używany na drogach i bezdrożach Kraju Nadmorskiego. W tym egzemplarzu dodano nie tylko stojak na broń i zaczepy na dodatkowe zbiorniki paliwa, ale i zaimprowizowane prycze; w środku znajdowały się tygodniowe zapasy żywności dla czterech ludzi. Mieli też piecyk na drewno, by w razie poważnej awarii mechanicznej załoga mogła przeżyć nawet w największej głuszy.

Minąwszy policyjny posterunek na skraju miasteczka, wiozący tygrysy kung ruszył szosą aż do skrętu w prowadzącą na wschód bitą drogę, równoległą do Bikinu, dużej, krętej rzeki płynącej przez najdziksze tereny północnego Kraju Nadmorskiego. Temperatura spadła dobrze poniżej zera, kopny śnieg sprawiał, że ciężki pojazd z trudem brnął naprzód. Dzięki temu jadący nim mężczyźni – doświadczeni myśliwi i byli żołnierze – mieli dość czasu, by przemyśleć i omówić, co ewentualnie ich czeka. Można od razu powiedzieć, że nic, co dotąd przeżyli, nie przygotowało ich na to, co zastali na miejscu.

Kraj Nadmorski ma powierzchnię równą mniej więcej połowie powierzchni Polski. Wciśnięty przez Morze Japońskie w południowo-wschodni kąt Rosji, jest górzystym, gęsto zalesionym regionem, łączącym w sobie pustkę amerykańskich Appalachów z bezdrożami kanadyjskiego Jukonu. Przemysł jest tu prymitywny – wyrąb lasów, górnictwo, rybołówstwo i polowanie komplikują dodatkowo niskie płace, skorumpowani urzędnicy, kwitnący czarny rynek… i jedne z największych na świecie kotów.

Do licznych negatywnych skutków pieriestrojki i ponownego otwarcia granicy między Rosją a Chinami należało gwałtowne nasilenie nielegalnych polowań na tygrysy. Wraz z trwającym przez lata dziewięćdziesiąte XX wieku całkowitym upadkiem gospodarki i zastraszającym wzrostem bezrobocia zawodowi kłusownicy, biznesmeni i zwykli obywatele zaczęli wykorzystywać wszelkie bogactwa lasu. Zjawisko to uderzyło przede wszystkim w tygrysy, tak rzadkie, więc tak cenne – ich narządy wewnętrzne, krew i kości są bardzo poszukiwane przez zwolenników tradycyjnej medycyny chińskiej. Są tacy, którzy wierzą, że dzięki posiadanym wąsom tygrysim człowieka nie imają się kule, że ich sproszkowane kości są lekarstwem na wszelkie bóle i niedomagania. Inni uważają, że tygrysi fallus jest dobry na płodność, jeszcze inni – od Dubaju po Tokio – chętnie zapłacą kilka tysięcy dolarów za tygrysią skórę.

W latach 1992–1994 zabito około stu tygrysów, czyli prawie jedną czwartą miejscowej dzikiej populacji. Większość z nich trafiła na czarny rynek w Chinach. Dzięki finansowej pomocy (i presji) międzynarodowych organizacji ochrony zwierząt władze regionu stworzyły Inspekcję Tygrysią w nadziei, że w lasach Kraju Nadmorskiego uda się zaprowadzić choćby pozory prawa i porządku. Patrole inspekcji, wyposażone w broń, kamery i szerokie uprawnienia, otrzymały zadanie wyłapywania kłusowników i rozwiązywania rosnącej liczby konfliktów między ludźmi a tygrysami.

Mandat Inspekcji Tygrysiej pod wieloma względami przypomina uprawnienia policyjnych wydziałów antynarkotykowych. Ale czyhające na inspektorów niebezpieczeństwa przypominają również to, co grozi narkopolicjantom, bo gra idzie o wielkie pieniądze, a przeciwnik jest często gotowy na wszystko i bardzo zdeterminowany. Podobieństwo między tygrysami a narkotykami polega też na tym, że sprzedaje się je na gramy i kilogramy i że wartość towaru wzrasta wraz ze stopniem jego przetworzenia i umiejętnościami handlowymi sprzedawcy. Ale są też zasadnicze różnice: tygrysy mogą ważyć trzysta kilo, od dwóch milionów lat są przyzwyczajone do polowania na grubego zwierza, w tym i na człowieka, i mają dobrą pamięć. I właśnie dlatego dla chroniących je ludzi mogą być równie groźne jak ci, przed którymi je chronią.

W połowie lat dziewięćdziesiątych rewir patrolu Jurija Trusza rozciągał się po obu brzegach Bikinu. Zimą po lodzie skuwającym tę rzekę można jeździć ciężarówką, za to latem snuje się powoli i leniwie. Dla przeważającej części mieszkańców jej doliny prawa puszczy znaczą dużo więcej od tych, które usiłują egzekwować miejscowe władze. I choć większość mieszkańców zajmuje się kłusownictwem tylko po to, by przeżyć, są wśród nich i tacy, którzy robią to dla pieniędzy.

W roku 1997 Inspekcja Tygrysia weszła w trzeci rok swojego istnienia. Stan gospodarki rosyjskiej był wtedy taki, że inspektorzy mogli się uważać za szczęściarzy, bo nie tylko mieli pracę, ale w dodatku płaciły im w dolarach zagraniczne agencje ekologiczne. Czterysta dolarów miesięcznie to było w tamtych czasach mnóstwo pieniędzy, ale też wiele w zamian wymagano. Podczas rutynowych kontroli zezwoleń myśliwskich w lesie, przeszukiwań podejrzanych samochodów jadących w stronę granicy chińskiej czy urządzanych zasadzek na kłusowników Inspekcja Tygrysia miała zwykle do czynienia z uzbrojonymi ludźmi. Do spotkań z nimi dochodziło najczęściej w miejscach tak odległych, że nie było mowy o wsparciu. Nigdy nie było wiadomo, na co można się natknąć.

Po pieriestrojce wszystko w Rosji było na sprzedaż; z wojskowych arsenałów w terenie zniknęło mnóstwo broni i sprzętu. W nalotach na liczne rozsiane po okolicy anonimowe chatki myśliwskie Trusz i jego ludzie konfiskowali dynamit, plastyczne materiały wybuchowe i karabiny maszynowe kalibru 12 milimetrów, kradzione z transporterów opancerzonych. Trusz nie miał pojęcia, po co komu w lesie aż taka siła ognia. Materiały wybuchowe były łatwiejsze do wytłumaczenia, bo świetnie nadawały się do masowego ogłuszania ryb lub mordowania niedźwiedzi w legowiskach. Rynek azjatycki jest zainteresowany nie tyle nietkniętymi skórami czy tuszami niedźwiedzi, ile ich łapami i pęcherzykami żółciowymi – z łap robi się zupę, pęcherzyki zaś stosuje do celów leczniczych. W latach dziewięćdziesiątych życie zarówno ludzkie, jak i zwierzęce było w Kraju Nadmorskim tanie, a korupcja szerzyła się na wszystkich szczeblach władzy. Truszowi zdarzało się ujmować w obławach wysokich oficerów milicji i posłów do Dumy, a takich wrogów lepiej nie mieć. Trusz nadawał się do tej pracy – też potrafił być groźnym przeciwnikiem.

Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, długie ręce i nogi i szerokie bary. Tak się składa, że jego oczy są barwy kamienia półszlachetnego zwanego tygrysim okiem, z czarnymi obwódkami wokół tęczówek. Spozierają ze szczerej, swojskiej twarzy, ocienione wielkimi, krzaczastymi brwiami. Choć jako dziecko był słaby i chorowity, wyrósł na uzdolnionego sportowca, człowieka wzbudzającego posłuch, o donośnym, niskim głosie, umiejącego zachować spokój w najbardziej stresujących okolicznościach. Odznaczał się też niezwykłą siłą. Jako młody poborowy w Kazachstanie zdobył w latach siedemdziesiątych kilkanaście regionalnych tytułów mistrzowskich w kajakarstwie, dzięki czemu otrzymał radziecki tytuł mistrza sportu, z którym wiązały się uprawnienia do występowania na arenie międzynarodowej. Traktował to poważnie, bo nie tylko ścigał się z Bułgarami i NRD-owcami, lecz, jak sam mawiał, bronił „honoru sił zbrojnych ZSRR”. Miał już dobrze po czterdziestce, gdy po wstąpieniu do Inspekcji Tygrysiej przez trzy lata z rzędu wygrywał regionalne zawody w podnoszeniu ciężarów. Ale nie było to takie podnoszenie ciężarów, jakie widuje się na olimpiadzie. Trusz uprawiał dyscyplinę, którą wymyślili chyba znudzeni artylerzyści podczas wojen napoleońskich: polega ona na tym, że trzeba unieść z ziemi nad głowę starodawny odważnik – wygląda zupełnie jak kula armatnia z uchwytem – tyle razy, ile starczy sił, najpierw jedną ręką, potem drugą. Zaskakujący musiał być widok Trusza z pozorną łatwością podrzucającego te ponadtrzydziestokilogramowe ciężary – bo przecież jego wzrost i długość rąk sprawiały, że zasada dźwigni działała przeciwko niemu.

Trusz uczył się strzelać najpierw od ojca, potem w wojsku. Ćwiczył też karate, aikido i walkę nożem. Tu już budowa jego ciała była korzystna, bo duży zasięg kończyn niemal uniemożliwiał zbliżenie się do niego. Wykazywał takie zdolności do walki wręcz, że został zatrudniony jako instruktor żandarmerii. Fizyczność Trusza jest namiętna i często niemal niepohamowana. Lubi chwytać, przytulać i poszturchiwać, ale dłonie, które zaczynają – i kontrolują – wszystkie te igraszki, to zabójcza broń. Pięści ma jak młoty, może nimi kruszyć cegły. A gdy niby od niechcenia zamyka kogoś w przyjaznym, choć unieruchamiającym uścisku, gdy zamierza się do udawanego ciosu, widać, że całym ciałem marzy o tym, by zrobić to na serio. Trusz powiedział kiedyś o dawnym koledze, który zszedł na złą drogę i którego od wielu lat usiłował złapać na gorącym uczynku:

– On doskonale wie, że jestem w stanie urwać mu łeb gołymi rękami.

Ten wewnętrzny kontrast między dobrotliwym i wesołym sąsiadem, przyjacielem i mężem a stróżem prawa na krańcach cywilizacji i samcem alfa jest widoczny we wszystkich jego kontaktach z ludźmi. I właśnie w takich okolicznościach Trusz zdaje się żyć pełnią życia.

W miarę jak Trusz i jego ludzie wjeżdżali w las, droga stawała się coraz bardziej wyboista. Gdy minęli Wierchnij Pieriewał, skierowali się ku tonącej w śniegach wiosce Jasieniewyj, tych samych rozmiarów i z tego samego rocznika co Sobolinyj. Tutaj zabrali ze sobą młodego zastępcę posterunkowego nazwiskiem Busz, ale jechał z nimi ze względów nie tyle praktycznych, ile formalnych. Był policjantem, więc ataki tygrysów nie należały do jego kompetencji, ale ponieważ w grę wchodziła śmierć człowieka, Busz musiał dokonać oględzin zwłok. Z nowym pasażerem ciężarówka mozolnie ruszyła dalej w górę rzeki.

Minęło popołudnie, nim dotarli do Sobolinego, nędznego sioła złożonego z domów z surowych pni i na pierwszy rzut oka niemal niezamieszkanego. Gorborukow prowadził, więc to on skręcił teraz z głównej drogi – jeśli tak można było ją nazwać – w leśny trakt, na którym mieścił się już tylko jeden pojazd. W ciągu tygodnia spadło jeszcze kilkanaście centymetrów śniegu, więc Trusz od razu zaczął się rozglądać po poboczu za świeżymi śladami. Do najbliższej asfaltowej drogi mieli około osiemdziesięciu kilometrów. Po kilku kolejnych przejechanych z trudem kilometrach na wschód od Sobolinego przecięli szeroką i zupełnie nieprawdopodobnie zlokalizowaną tutaj żwirową szosę. Zaplanowano ją za czasów ZSRR jako alternatywę dla jedynej w Kraju Nadmorskim drogi z północy na południe, biegnącej wzdłuż rzeki Ussuri na północ do Chabarowska (tamtędy przebiega też Kolej Transsyberyjska). Choć mogą nią jeździć nawet transkontynentalne tiry, Droga Ussuryjska jest źle utrzymana i nie szersza niż zwykła ulica, poza tym uważa się, że zbyt łatwo mogliby ją zająć Chińczycy. Nowej szosy, choć mimo wszystko bezpieczniejszej, szerszej i wytyczonej od linijki, nigdy nie ukończono i właściwie jest drogą znikąd donikąd. Korzystają z niej wyłącznie drwale, kłusownicy i przemytnicy – czyli jedyni ludzie w okolicy, których stać na samochód. Ale czasem uczęszczają nią też tygrysy.

Zimą w puszczy rządzi niepisane prawo dotyczące wszelkiego rodzaju dróg i ścieżek. Ponieważ przebicie przejścia przez śnieg to ogromny wydatek energii, szczególnie jeżeli śnieg jest twardy lub głęboki, każdy, kto idzie pierwszy – wszystko jedno: człowiek, zwierzę, maszyna – wyświadcza dużą przysługę tym, którzy przyjdą po nim. A ponieważ energia – czyli na przykład żywność – jest szczególnie cenna właśnie zimą, nikt nie odmawia przyjęcia takiego prezentu, który pozwala oszczędzić mnóstwo pracy. Jeżeli tylko ścieżka, droga do zwózki drewna, zamarznięta rzeka – czy szosa – prowadzi mniej więcej we właściwym kierunku, inni mieszkańcy lasu też z niej korzystają i nikogo nie obchodzi, kto pierwszy przetarł szlak. W ten sposób drogi leśne ściągają do siebie niczym lejek – albo rzeki z dopływami – wszystko, co w lesie żyje i się porusza. A to czasem prowadzi do przedziwnych spotkań.

Ostatnie pięć kilometrów podróży wiodło przez tak głębokie koleiny po ciągniętych pniach, że nawet siedzący za kierownicą weteran rosyjskich dróg przełajowych wykrzykiwał: „Paris – Dakar! Camel Trophy!”, szeleszcząc, jak to Słowianie, spółgłoskami szczelinowymi i twardo wymawiając „r”. Jechali na wschód przez pofalowane, porośnięte puszczą wzgórza, pokonując potoki po pniach wrzuconych w koryto prostopadle do drogi. Na trzy kilometry przed obozowiskiem prywatnej firmy leśnej Gorborukow skręcił w nieoznaczoną ścieżkę na północ. Po kilku minutach zatrzymał się na polanie. Na jej drugim końcu ujrzeli chatkę.

Należała do Władimira Markowa, mieszkańca Sobolinego, oficjalnie zajmującego się tylko hodowlą pszczół. Prymitywna budowla stała samotnie u szczytu łagodnego południowego zbocza, otoczona gęstym lasem składającym się z brzóz, sosen i olch. Mimo odludzia miejsce było bardzo ładne i w innych okolicznościach Trusz pewnie by to docenił. Ale teraz nie miał na to czasu. Była już trzecia po południu, słońce zdążyło przesunąć się na południowy zachód i znajdowało się na wysokości drzew. Resztki ciepła, które wytworzyło się przez ten krótki, choć jasny dzień, szybko się ulatniały.

Pierwszą niepokojącą oznaką były stada wron. Ścierwojady wędrują za tygrysem tak jak mewy za statkiem rybackim. Trzymając się najskuteczniejszego myśliwego w tajdze, zachowują energię i nie muszą się zastanawiać, czy w ogóle coś zjedzą, tylko kiedy. Gdy Trusz i jego ludzie wysiedli z kunga, usłyszeli wrzaskliwe pokrakiwania dobiegające z zachodu, od drogi na polanę. Trusz zauważył, jak ich ciemne ciała uwijały się i błyszczały nad drzewami. Nawet gdyby nie wiedział, co się dzieje, teraz i tak domyśliłby się wszystkiego: musiało tam być coś nieżywego lub ledwie żywego. I to coś było przez kogoś pilnowane.

Przed chatką Markowa stała wielka ciężarówka należąca do jego dobrego przyjaciela, również pszczelarza, Daniły Zajcewa, sprytnego i spokojnego mężczyzny po czterdziestce. Zajcew był biegłym mechanikiem, jego ciężarówka, kolejny produkt z demobilu, została jednym z nielicznych pojazdów jeszcze działających w Sobolinym. Zajcewowi towarzyszyli Sasza Dwornik i Andriej Onofriejczuk, ojcowie rodzin po trzydziestce, którzy często polowali i wędkowali z Markowem. Zmęczenie malujące się na ich twarzach świadczyło, że zeszłej nocy nie zmrużyli oka.

Sądząc po gęstych śladach, wokół chatki najwyraźniej wiele się wydarzyło. Tropy należały do kilku różnych gatunków zwierząt i nakładały się na siebie tak, że w pierwszej chwili trudno było je rozeznać. Trusz zajął się tą plątaniną jak detektyw. Gdzieś tu musiał być początek i koniec, gdzieś tu mógł też znaleźć się motyw albo kilka motywów. Na zboczu poniżej chatki, bliżej drogi, jego uwagę przykuły dwa ślady. Jeden zestaw odcisków wiódł na północ drogą na polanę, którą przebył powolnym krokiem; drugi kierował na południe, od chatki. Szły sobie naprzeciw, jakby ich spotkanie było celowe czy wręcz umówione. Tropy prowadzące na północ zwracały na siebie uwagę nie tylko dlatego, że zostawił je tygrys, ale też dlatego, że między kolejnymi wgłębieniami w śniegu widniał spory odstęp, co najmniej trzymetrowy. W miejscu, w którym oba ślady się spotkały, ten prowadzący na północ zniknął, jakby istota, która go zostawiła, po prostu przestała istnieć. Stąd wielkie odciski łap skręcały na zachód, przecinając drogę na polanę pod kątem prostym. Ich regularne odstępy oznaczały teraz powolny chód, prowadziły w las, dokładnie do miejsca, nad którym obecnie krążyły wrony.

Trusz miał ze sobą kamerę wideo. Jej bystre oko zapisywało wszystko z najdrobniejszymi szczegółami. Dopiero z perspektywy czasu można docenić, jak pewne są dłoń i głos Trusza, gdy filmuje miejsce zdarzenia i dodaje własny komentarz, opisując chatę, pozarastaną polanę, na której stoi, ślady prowadzące na miejsce ataku, a potem długi ciąg mrożących krew w żyłach dowodów. Kamera ani drgnie, przesuwając się po różowym wydeptanym śniegu, rejestrując tylną łapę psa, pojedynczą rękawicę i zakrwawiony mankiet kurtki, po czym zatrzymuje się na skrawku wolnej od śniegu ziemi jakieś sto metrów w głębi lasu. Dopiero w tym miejscu ścieżka audio wychwyciła nagłe zdumione sapnięcie. Bo na wizji widać coś, co przypomina wejście do smoczej jamy.

Temperatura spadła już do trzydziestu stopni poniżej zera, ale w tym miejscu śnieg stopniał całkowicie. Wewnątrz tego ciemnego kręgu, niczym ofiara złożona w jakimś makabrycznym rytuale, leżą dłoń bez ręki i głowa bez twarzy. Nieopodal – długa kość, zapewne udowa, biała, bo ogryziona do czysta. Ślady tygrysa prowadzą głębiej w las. Trusz rusza za nimi, mrużąc oko przy wizjerze kamery. Jego ludzie i przyjaciele Markowa idą tuż za nim. Słychać tylko skrzypienie zmrożonego śniegu pod butami i dalekie szczekanie psa. Cała siódemka jest jak oniemiała. Ani jednego westchnienia, ani jednego przekleństwa.

Suczka Trusza, wypisz wymaluj kosmiczna Łajka, idzie tropem przed nimi. Szczeka coraz piskliwiej, jest coraz bardziej niespokojna. Nos drży jej od woni krwi i tygrysiego piżma, i tylko ona nie uważa za stosowne skrywać swoich najgorszych obaw, że gdzieś tam, przed nimi, jest tygrys. Ludzie Trusza zdjęli już karabiny z ramion, chronią go, dopóki filmuje. Natrafiają na następne wytopione miejsce – tym razem spory owal. Tutaj, wśród gnijących gałązek i liści, leży to, co pozostało z Władimira Iljicza Markowa. W pierwszej chwili wydaje się, że to sterta brudnej odzieży do prania, ale zaraz wzrok przykuwają buty, z których sterczą lśniące kikuty połamanych kości, i podarta koszula. W jednym z jej rękawów tkwi jeszcze ręka.

Trusz nigdy dotąd nie widział bliźniego unicestwionego tak dokładnie i tak straszliwie; filmując to wszystko, uciekał myślą ku marginalnym spostrzeżeniom, chronił się, skupiając na mniej istotnych szczegółach. Uderzyło go ubóstwo tego człowieka – tak cienkie kalosze w tak siarczysty mróz… Zastanawiał się nad pasem z nabojami – brakuje w nim tylko trzech ładunków – i dlaczego nie ma strzelby. A tymczasem druga suka, Gitta, biega tam i z powrotem ze zjeżoną sierścią i ujada coraz niespokojniej. Tygrys jest gdzieś blisko, niewidoczny dla ludzi, ale pies doskonale, aż do bólu, wyczuwa jego obecność. Zresztą ludzie też czują bliskość jakiejś straszliwej mocy – czegoś większego nawet niż ich własny strach, i rozglądają się ukradkiem na boki, nie wiedząc, gdzie patrzeć. Widok szczątków tak ich oszałamia, że trudno odróżnić spodziewane niebezpieczeństwo od obecnego przerażenia.

Jeśli nie liczyć ruchów psa i ludzi, las zamarł; nawet wrony oddaliły się i czekają, aż minie nowe zamieszanie. Przez chwilę wydaje się, że tygrys też. A potem słychać dźwięk – krótki, gwałtowny wydech, podobny do takiego, jakim gasi się świecę. Tylko inne są objętość wydmuchiwanego powietrza i przemieszczająca je siła – to nie jest ludzki odgłos. W tej samej chwili, może dziesięć kroków z przodu, czubek niskiej sosnowej gałęzi sam z siebie zrzuca śnieg. Śnieżny puch opada na ziemię, mężczyźni zamierają w pół oddechu i znów wszystko nieruchomieje.

Na długo przedtem, nim warkot silnika ciężarówki Inspekcji Tygrysiej rozległ się w lesie, w tej położonej w głuszy niecce trwała swojego rodzaju rozmowa. Nie po rosyjsku, nie po chińsku, ale też w języku – języku starszym nawet niż ten las. Mówią nim wrony, mówi nim pies, mówią tygrys i ludzie też, tylko niektórzy bieglej niż inni. Ten jeden wydech mówił aż za wiele. Ale co zrobić z tą informacją na obcym terenie, daleko od domu? Gitta napina psychiczną smycz łączącą ją z panem, przyjaciele Markowa, i tak już głęboko wstrząśnięci, też przysuwają się do siebie. Najnowsza wypowiedź tygrysa nie tylko wprawia ich w jeszcze większe oszołomienie, ale również pogłębia niewidoczną przepaść między nimi – wszyscy co do jednego są kłusownikami – a uzbrojonymi przedstawicielami prawa, od których teraz zależą ich wolność i bezpieczeństwo. Przyjaciele Markowa są Truszowi dobrze znani, bo już nieraz przyłapywał ich to na nielegalnym posiadaniu broni, to na polowaniu bez pozwolenia. Z nich trzech tylko Zajcew ma zalegalizowaną broń, ale jego karabin jest zbyt lekki, by zatrzymać tygrysa. Strzelby pozostałych są teraz ukryte w lesie, przez co stali się nawet bardziej bezbronni niż pies Trusza.

Trusz też jest bez broni. Na drodze na polanie odbyła się krótka dyskusja, kto pójdzie makabrycznym śladem; padły uwagi sugerujące, że Truszowi i jego ludziom zabraknie odwagi. Strach to w tajdze nie grzech, ale tchórzostwo – owszem, więc Trusz odpowiedział wyzwaniem na wyzwanie, rzucając suche „paszli!”. Wtedy jeden z przyjaciół Markowa – o ile Trusz pamiętał, był to Sasza Dwornik – zaproponował, że patrol Trusza powinien sam załatwić sprawę. Poza tym, dodał Dwornik, jego koledzy nie mają broni. Trusz nie dał sobie wciskać głupot i kazał mu iść po ukryty nielegalny karabin.

– Nikt tu nikomu nie będzie konfiskował giwery – powiedział. – Teraz liczy się tylko to, żebyśmy mieli się czym bronić.

Mimo to Dwornik wciąż się wahał, i wtedy właśnie Trusz wręczył mu własny karabin. Był to gest śmiały, i to z kilku powodów. Nie tylko dowodził zaufania i chęci współpracy – samopowtarzalna broń Trusza była o wiele lepsza niż sfatygowana, gładkolufowa strzelba Dwornika. Trusz tym samym ucinał wszelką dyskusję, bo Dwornik nie miał już teraz żadnych wymówek i przy sześciu świadkach nie mógł się wykręcać. Ta sama kombinacja wstydu, strachu i lojalności zmuszała do pomocy również Zajcewa i Onofriejczuka. Poza tym wszyscy wiedzieli, że w kupie zawsze bezpieczniej.

Tylko że lata wojskowej służby Dwornik miał już dawno za sobą, więc broń Trusza jakoś dziwnie leżała mu w dłoniach, z kolei Truszowi brakowało jej uspokajającego ciężaru i też czuł się nieswojo. Miał jeszcze pistolet, ale w zapiętej kaburze – zresztą na tygrysa taka broń była właściwie bezużyteczna. Całą wiarę musiał pokładać w kolegach z patrolu, bo sam znalazł się w niezwykle niewygodnej sytuacji: choć to on przewodził innym, robił to za pośrednictwem elektroniki – brał udział w dramacie, ale nie był jego częścią, odkrywał tę przerażającą nadrzeczywistość wąskim, cyklopim okiem kamery. Ani Zajcewowi, ani Dwornikowi ufać nie mógł, posterunkowy Busz miał tylko pistolet, więc Trusz mógł liczyć tylko na swoje tygrysy. Ci też trzymali karabiny w pogotowiu, ale las był gęsty, widoczność słaba, w razie ataku tygrysa jeszcze gotowi postrzelić się nawzajem. Nic dziwnego, że na razie nikt się nie kwapił do otwarcia ognia i że wszystkie oczy co chwila wędrowały z powrotem ku tej pojedynczej nagiej gałęzi, nie wiedząc, z której strony pojawi się następny znak.

Ukryty za wizjerem kamery Trusz zachowywał zadziwiający spokój.

– Widać wyraźnie, że tropy tygrysa oddalają się od zwłok – ciągnął beznamiętnym, oficjalnym głosem, podczas gdy Gitta nie przestawała ujadać, prężyć ud i wpatrywać się w mrok. – Zachowanie psa wyraźnie wskazuje, że przechodził tędy tygrys.

Na zboczu jego tropy malowały się teraz bardzo dokładnie, gęstniejący w nich cień ostro odcinał się od bieli śniegu. Zwierzę wędrowało na północ – pod górę, zgodnie z upodobaniem wszystkich kotów.

– Wygląda na to, że tygrys jest niedaleko – ciągnął Trusz dla przyszłych widzów. – Jakieś czterdzieści metrów.

Śnieg nie był głęboki, a w takich warunkach tygrys potrafi przebyć czterdzieści metrów w mniej więcej cztery sekundy. Zapewne dlatego właśnie w tej chwili Trusz postanowił wyłączyć kamerę, odebrać swoją broń i wrócić w czas rzeczywisty. Tylko że w tej rzeczywistości czekała go trudna decyzja.

Do obowiązków służbowych Trusza w Inspekcji Tygrysiej należało pośredniczenie między prawem puszczy a prawem państwa. Pierwsze z nich działa instynktownie i najczęściej spontanicznie, drugie jest sztuczne i często niepraktyczne. Z natury wzajemnie się wykluczają. Będąc w terenie, Trusz zwykle nie miał możliwości kontaktu z przełożonymi – zresztą ani z przełożonymi, ani z nikim innym; krótkofalówki jego patrolu miały ograniczony zasięg (kiedy w ogóle działały), więc on i jego towarzysze byli zdani wyłącznie na siebie. Z tego powodu praca Trusza wymagała ciągłego podejmowania samodzielnych decyzji i właśnie teraz musiał podjąć jedną z nich. Tygrys to gatunek z Czerwonej księgi Federacji Rosyjskiej, toteż zezwolenie na zabicie choćby jednej sztuki musiało przyjść aż z Moskwy. Trusz nie miał jeszcze takiego. W dodatku była sobota po południu, więc mógłby po nie równie dobrze jeździć na Księżyc. A tymczasem nadarzała się okazja zakończenia wszystkiego tu i teraz.

Postanowił tropić zwierzę. Z początku plan tego nie obejmował – przyjechał prowadzić śledztwo w sprawie zabicia człowieka, a nie polować na tygrysa. Poza tym miał za mało własnych ludzi, zapadał zmrok, kumple Markowa raczej przeszkadzali, niż mogli się do czegoś przydać. Wciąż byli w szoku, zresztą podobnie jak sam Trusz. Ale w tej chwili znajdował się dokładnie pośrodku między tygrysem a przerażającymi dowodami jego działalności. Tak blisko tego tygrysa może już nigdy się nie znaleźć. Skinąwszy na Łazurienkę, by szedł za nim, Trusz podążył śladem, zdając sobie sprawę, że z każdym krokiem wkracza na terytorium, w którym tygrys ma nad nimi wszystkimi olbrzymią przewagę.

2

– Wy z Rosji?

– Z Rosji.

– A ja nigdy tam nie byłem1.

Anton Czechow, Iz Sibiri. Ostrow Sachalin [Z Syberii. Wyspa Sachalin]

Jeżeli Rosja rzeczywiście jest taka, jak zwykle się uważa, to dla tygrysów nie powinno być tam miejsca. Jak to w ogóle możliwe, by stworzenie, które kojarzy się przede wszystkim ze zwinnością, z wdziękiem i tropikami, mogło przeżyć w kraju tak grubo ciosanym, ułomnym i zimnym? Do najbliższej dżungli jest stąd ponad trzy tysiące kilometrów. Z tych i innych względów ani Rosja jako idea, ani Rosja jako kraina geograficzna nie nadaje się zbyt dobrze do opisu ojczyzny tygrysa syberyjskiego. Zresztą i ta nazwa jest myląca, bo ten podgatunek nazywany jest przez miejscowych – i przez naukę – tygrysem amurskim i zamieszkuje tereny poza Syberią. Słabo zaludnione, rzadko odwiedzane i mało rozumiane odległe kresy Rosji to nawet nie tyle kresy, ile margines błędu. Ludzie, którzy dzielą przestrzeń życiową z tygrysem amurskim – którzy boją się go, czczą, tolerują i czasem na niego polują – powiedzieliby, że ich tygrys zamieszkuje Daleki Wschód, że zamieszkuje tajgę[1], i będzie to prawda, ale wciąż niedająca pełnego obrazu sprawy. Przyrodnik powie, że zwierzę to zamieszkuje tereny ograniczone przez Chiny, Koreę Północną i Morze Japońskie. Niech i tak będzie. Tylko że cudzoziemiec i tak nie zrozumie, co to znaczy, nawet jeżeli spojrzy na mapę.

Sami Rosjanie też mają z tym kłopoty. Gdy latem roku 1859 na południowe wybrzeże Kraju Nadmorskiego przybył parowcem Amierika budowniczy kolei i telegrafów Dymitr Romanow, nie posiadał się ze zdumienia na widok tego, co zobaczył.

Wszędzie wokół tutejszych przystani teren porastają subtropikalne, splecione lianami puszcze – zachwycał się w pewnej petersburskiej gazecie – gdzie pnie dębów są grube na sążeń. Rosną tam i inne wspaniałe okazy gigantycznych roślin, podobne do tych, które widzieliśmy przedtem w tropikach Ameryki. Jakaż to wspaniała przyszłość maluje się przed krainą pradawnych borów i najwspanialszych portów na świecie. […] Jakie to słuszne, że najlepszy z nich nazywa się Władywostok [„Władza na Wschodzie”], bo stanie się kiedyś macierzystym portem naszej floty pacyficznej i początkiem rosyjskiego władztwa nad tym wielkim obszarem oceanu2.

Chińczycy nazywają tę samą krainę shuhai, czyli „morze drzew”. Przyjemnie było podziwiać ją z pokładu statku, ale na lądzie zbierała straszliwe żniwo wśród ludzi i wśród zwierząt. Kto nie zmagał się z arktycznym chłodem albo nie drżał przed tygrysami, tego dręczyły wprost niewyobrażalne chmary owadów. Dziwił się im nawet sir Henry Evan Murchison James, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego, któremu nieobce były wszelkie dżungle świata.

Jest ich tu wielka rozmaitość – pisał w roku 1887. – Jedne, w czarno-żółte pasy, wielkie niczym osy, potrafią z niewyobrażalną szybkością przebić nawet twardą skórę muła. Wystarczyła chwila, by biedne zwierzę spłynęło krwią, nim ktokolwiek mógł przyjść mu z pomocą. […] Gdy szliśmy do łóżka lub odbywaliśmy poranne marsze, spowijaliśmy się dymem. […] Jeżeli kiedykolwiek w życiu odechciewało mi się żyć, to było to właśnie owego lata w puszczach Mandżurii3.

Niejednego nieszczęśnika przywiązano tu do drzewa, skazując go w ten sposób na okrutną śmierć od owadzich ukąszeń. Metodą tą nie pogardzał nawet Jurij Trusz, gdy chciał złamać opór najbardziej zatwardziałych kłusowników.

Kraj Nadmorski, niegdyś uważany za część Mandżurii Zewnętrznej, stanowi najbardziej wysunięte na południowy wschód terytorium Rosji. Człowiek zawęził do niego niemal dokładnie obecny zakres występowania tygrysa amurskiego; mieszka tam też około czterech milionów ludzi. Stercząc z wielkiej masy Rosji, Kraj Nadmorski wcina się we wschodnią flankę Chin jak pazur lub kieł i do dziś wywołuje ostre spory. Terytorium to jest przedmiotem konfliktu między tym, kto je posiada, a tym, komu jest do niego bliżej. Jego stolica, Władywostok, licząca około pół miliona ludzi, leży w odległości zaledwie dwóch dni jazdy pociągiem od Pekinu, za to z Moskwy jest to ponad dziewięć tysięcy kilometrów, czyli tygodniowa epopeja Koleją Transsyberyjską. Żadne inne wielkie miasto nie leży tak daleko od stolicy swojego kraju. Bliżej jest stąd nawet do Australii.

Trudno wyrazić, jak daleko region ten leży za horyzontem politycznych, kulturalnych i ekonomicznych ośrodków Rosji, ale czasem istotę miejsca – zupełnie jak osoby – najlepiej potrafi wyrazić popularne przezwisko. Otóż dla wielu Sybiraków zachodnia Rosja to matierik, czyli „stały ląd”; podobnie mówi się na Alasce o reszcie Stanów Zjednoczonych, że to kraj „za czterdziestym ósmym równoleżnikiem”. Tylko że z Syberii jest do stolicy o wiele tysięcy kilometrów bliżej niż z rosyjskiego Dalekiego Wschodu. Z punktu widzenia czystej odległości, zarówno geograficznej, jak i kulturowej, Kraj Nadmorski przypomina raczej Hawaje. W efekcie każdy, kto się w nim pojawi, znajduje się w geograficznym wirze, w którym prawie nie czuć przyciągania Europy czy Ameryki Północnej i w którym właściwie brak znajomych elementów krajobrazu. Ale na tym surowym wschodnim skraju Eurazji gości nie ma zbyt wielu i o poczucie wspólnoty łatwiej z północnokoreańskim gastarbeiterem niż z przypadkowym turystą z Niemiec.

Władywostok, siedziba kwatery głównej Inspekcji Tygrysiej, leży na południe dalej niż Riwiera Francuska – tylko dość trudno pogodzić to z tym, że tutejsze zatoki są skute lodem aż do kwietnia. Wśród klinowatych wzgórz nad portem przechadzały się niegdyś tygrysy i jedno z nich wciąż nosi nazwę Góry Tygrysiej. W dole, już w mieście, leży ulica Tygrysia. Gdy zima sroga, przedstawiciele uczczonego w ten sposób gatunku wciąż pojawiają się na przedmieściach i polują na psy; w roku 1997 trzeba było odstrzelić jednego tygrysa, bo z uporem godnym lepszej sprawy atakował samochody przy lotnisku. I w ten, i na wiele innych sposobów Kraj Nadmorski stanowi granicę między cywilizacją i dziczą. Tereny te – jak cały Daleki Wschód – leżą we własnej, dziwnej sferze, gdzieś między Pierwszym a Trzecim Światem. Kraj Nadmorski szczyci się czystością i punktualnością swoich pociągów, ale te często zajeżdżają na stacje, na których nie ma peronów, a wysuwanych schodków nie da się wysunąć, bo są zamarznięte i trzeba najpierw wyrzucić w ciemność własny bagaż, a potem samemu dać susa w ślad za nim. A ponieważ znaczna część tutejszego życia rządzi się swego rodzaju kapryśną sztywnością – połączeniem przeżytków radzieckiej biurokracji z wolnorynkowym chaosem – nawet najprostsze kontakty z urzędnikami napawają przekonaniem, że przypadkiem trafiło się do domu wariatów.

Do dzisiaj rosyjski Daleki Wschód to kraina, do której nie trafiły jeszcze poprawność polityczna i język ekologii; za to patriotyzm jest żywotny i namiętny. Władywostok leży chyba najdalej z całej Rosji od dawnego frontu wschodniego, a przecież nad placami miasta górują potężne pomniki poległych bohaterów, przed którymi płonie – od czasu do czasu – wieczny ogień. By zrozumieć, jak mocno tkwi w tutejszej świadomości tradycja ofiarności i bohaterstwa, wystarczy znaleźć się na Swietłańskiej, jednej z dwóch głównych ulic handlowych ciągnących się wokół portu, w którym siedzibę ma Flota Oceanu Spokojnego. To właśnie tu co niedziela wciąż jeszcze – na początku XXI wieku, sześćdziesiąt lat po zdobyciu Berlina przez Armię Czerwoną – dwaj wnukowie tamtego pokolenia, młodzi ojcowie rodzin udający się do restauracji, każdy z żoną i z dziećmi, wspominają tamte czasy z zapałem niespotykanym u ich odpowiedników na Zachodzie. Uczciwszy ogromny wkład Rosji w zwycięstwo nad faszyzmem i umniejszywszy rolę aliantów, jeden z młodych ojców rodziny mówi: „Jeśli jesteś z nami, będziemy walczyć za ciebie całą mocą naszej rosyjskiej duszy. Ale jeśli staniesz przeciwko nam – i teraz palec dźga powietrze jak bagnet – całą mocą naszej rosyjskiej duszy będziemy z tobą walczyć. Aż do końca!”4.

Mówca patrzy na kolegę, ten solidarnie odwzajemnia spojrzenie. Potem wybuchają śmiechem, ściskają się i tak mocno stukają głowami, że słychać uderzenie kości o kość.

W Kraju Nadmorskim z taką samą siłą zderzają się ze sobą pory roku: w zimie zawieje i paraliżujący mróz, na co lato odpowiada tajfunami i deszczami monsunowymi; trzy czwarte opadów przypada właśnie na lato. Ekstremalne warunki sprawiają, że w przyrodzie występują obok siebie zjawiska, których gdzie indziej razem się nie spotyka, i zapewne dlatego trudno określić jednym słowem tutejszy ekosystem, który przypadkiem pokrywa się z północną granicą występowania tygrysa na Ziemi. Można powiedzieć, że ten region to nie tyle region, ile skrzyżowanie dróg: wiele wynalazków ludów pierwotnych, uważanych teraz za typowo północnoamerykańskie, najpierw stosowano właśnie tu: tipi, totemy, łuk i strzały, kanu z kory brzozowej, psie zaprzęgi i kajakowe wiosła.

Kraj Nadmorski jest też miejscem, w którym spotykają się trzy odrębne bioregiony. Zupełnie jak ich ludzkie odpowiedniki, pochodzące z czterech stron świata, spotykają się tu rośliny i zwierzęta z syberyjskiej tajgi, mongolskich stepów, subtropikalnej Korei czy Mandżurii i z borealnych lasów odległej północy, daleko przekraczając zwykłe zakresy występowania swoich gatunków czy to ku wybrzeżu, górom, nizinom zalewowym czy lasom. Nic dziwnego, że wszelkie próby klasyfikacji podejmowane przez botaników wypadają dość sztucznie: jedni mówią o „mandżurskich i sachalińsko-hokkaidzkich prowincjach regionu wschodnioazjatyckiego”5, inni o „zabajkalskiej prowincji regionu okołoborealnego”.

Może warto zaproponować jeszcze jeden termin: dżungla borealna.

Ten – na pierwszy rzut oka – oksymoron odzwierciedla mieszaną naturę tego odległego i wąskiego rejonu przejściowego, w którym od ostatniej epoki lodowcowej stworzenia zza kręgu polarnego spotykają się z mieszkańcami okolic podzwrotnikowych. Istnieje sporo dowodów na to, że tereny te stanowiły refugium, jedno z kilku wokół Pacyfiku, których nie skuł lód w czasie ostatniego glacjału, co może tłumaczyć powstanie niespotykanego gdzie indziej ekosystemu. Leśne wilki i renifery zamieszkują tu wraz z warzęchami i jadowitymi wężami, a piętnastokilogramowe sępy kasztanowate walczą o padlinę z wronami wielkodziobymi. Brzozy, świerki, dęby i jodły mogą tu rosnąć w tej samej dolinie co dzikie kiwi, olbrzymie lotosy i dwudziestometrowe bzy, a sosny rodzące jadalne ziarna bywają obrośnięte dzikim winem i pnączami cytryńca. Te z kolei służą za pokarm i schronienie stadom dzików i rodzinom piżmowców, których dziesięciocentymetrowe kły nadają im wygląd ewolucyjnych pomyłek. Nigdzie indziej rosomak, niedźwiedź brunatny czy łoś nie będą gasili pragnienia w tej samej rzece co lampart – rzece, nad którą rosną i korkowce amurskie, i bambusy, i samotne jesiony, starsze od Cerkwi prawosławnej. A jakby tego było mało, wśród dzikich czereśni, których drzewa wydają się na to zbyt wątłe, budują chwiejne platformy niedźwiedzie himalajskie; czerwone maki kołyszą się na słońcu, a obok w plamach cienia strzeże swych tajemnic żeń-szeń.

Cały rejon sprawia wrażenie wyspy i właściwie mógłby być za nią uważany, bo od reszty Azji dzielą go dwie wielkie rzeki, Ussuri i Amur, oraz jezioro Chanka, największe na Dalekim Wschodzie. Amur, od którego biorą swoją nazwę miejscowe tygrysy, to ojciec rzek północno-wschodniej Azji; Chińczycy zwą go Heilong Jiang – Rzeką Czarnego Smoka. Wziąwszy początek w dwóch różnych źródłach w Mongolii, płynie przez niemal pięć tysięcy kilometrów, nim wpadnie do Cieśniny Tatarskiej naprzeciw wyspy Sachalin. To trzecia pod względem długości rzeka Azji i najdłuższa nieuregulowana rzeka świata. I całkowicie odrębny ekosystem, zamieszkany przez dziesiątki gatunków ptaków i ponad sto trzydzieści gatunków ryb. Tu jesiotr – niektóre osobniki są rozmiarów aligatora – żeruje nad rzecznym dnem wśród rodzących perły słodkowodnych ostryg i tajmenów, olbrzymich ryb łososiowatych, na które niegdyś polowano harpunami miotanymi z pirog z kory brzozowej.

Przedziwne połączenia flory i fauny Kraju Nadmorskiego sprawiają wrażenie, jakby arka Noego dopiero niedawno dobiła tu do stałego lądu i jej pasażerowie – wśród nich byli i tacy, o których istnieniu nie wiemy – zamiast rozejść się do właściwych im siedzib na kuli ziemskiej, postanowili zostać na miejscu. Na tych zamkniętych nadrzecznych połaciach żyją dziwne gatunki zwierząt, takie jak cyjony. Watahy tych psowatych atakują nie tylko tradycyjną zdobycz, lecz również ludzi i tygrysy. Można tu znaleźć ibisy, muchodławki i przypominające papugi ogoniatki trzcinowe oraz pięć gatunków orła, dziewięć nietoperza i ponad czterdzieści różnych paproci. Wiosną pojawiają się niesamowite ćmy i motyle, takie jak Acherontia lachesis czy Catocala bella, by na poboczach dróg olśniewać blaskiem rozpostartych skrzydeł. W samym środku zimy po ścianach kuchni w wioskowych domach uwijają się niczym żywa tapeta olbrzymie biedronki o odwróconych kolorach. Ta – z braku lepszego określenia – dżungla borealna jest ewenementem na skalę światową i charakteryzuje ją największa różnorodność biologiczna w całej Rosji, największym państwie świata. I w tej to surrealistycznej menażerii niepodzielnie króluje tygrys amurski.

Z sześciu żyjących podgatunków tygrysa tylko amurski przystosował się do warunków arktycznych. Oprócz największej czaszki dźwiga też najwięcej tłuszczu i ma najgrubszą sierść, co sprawia, że wygląda znacznie solidniej i jakby bardziej prymitywnie niż jego szczuplejsi tropikalni kuzyni. Głowa o gęstej grzywie może dorównywać szerokością klatce piersiowej dorosłego mężczyzny, a w opisach tropów na śniegu mówi się o „kapeluszach” i „pokrywkach”. Encyklopedia Mammals of the Soviet Union [Ssaki Związku Radzieckiego]ujmuje to tak: „Tygrys [amurski] sprawia ogólne wrażenie zwierzęcia o ogromnej sile fizycznej i pewności siebie, połączonej z nieco przyciężkim wdziękiem”6. Równie dobrze można powiedzieć, że to efekt połączenia kociej zwinności i apetytu z masą przemysłowej zamrażarki.

By właściwie opisać takie zwierzę, najlepiej zacząć od początku: trzeba przywołać obraz groteskowo umięśnionej głowy pitbula, a potem wyobrazić sobie, że taki pitbul waży ćwierć tony. Dodać do tego kły długości palca i całe rzędy siekaczy zdolnych przegryźć nawet najgrubszą kość. Teraz pazury: połączenie haka na mięso i sztyletu, których zewnętrzna, zakrzywiona krawędź może być długa nawet na dziesięć centymetrów, a więc porównywalna ze szponami welociraptora. A teraz rządzący tym wszystkim korpus: nawet trzy metry od nozdrzy po czubek ogona, metr wysokości w kłębie. Na koniec obleczmy tę bestię w jej odwieczną kaligrafię: czarne maźnięcia pędzlem na rdzawo-kremowym podłożu, i już można się zachwycać naszym szczęściem, że jest nam dane żyć w jednym świecie z takim stworzeniem. (Tygrys jest dosłownie wytatuowany – gdyby ogolić go do skóry, pasy, jej integralna część, byłyby nadal widoczne). Potrafi przepływać kilometry i zabijać zwierzęta wielokrotnie większe od siebie, a potem ma dość zwierzęcej siły, by wlec ich niewygodne, choćby półtonowe zwłoki pięćdziesiąt czy nawet sto metrów przez las i dopiero tam je pożreć.

Tygrys, który nierzadko wita się z samicą lub tygrysiątkiem delikatnym muśnięciem pyska, ku swoim ofiarom zawsze najpierw kieruje łapy. Przednie różnią się od tylnych, bo są większe, a ich pazury potrafią rozcapierzać się niemal jak palce ludzkiej dłoni. Za to łapy tylne mają tylko cztery pazury. Przednie łapy, oprócz tego, że służą do chodzenia, biegu i wspinaczki, funkcjonują też jak para maczug, którymi tygrys może zatłuc ofiarę. Ale równocześnie są dość zwinne, by schwytać muchę w locie i wypuścić ją z powrotem bez szwanku. Tygrys atakuje zwykle z tyłu lub z flanki, wykorzystując element zaskoczenia, ale walczy twarzą w twarz i często staje przy tym na tylnych łapach. W tej pozycji – z uszami płasko przylegającymi do osadzonej na byczym karku głowy – walczący tygrys zdumiewająco przypomina walczącego człowieka, a konkretnie boksera wagi ciężkiej. Zadziwiająco delikatne tylne łapy przechodzą w szczupłe uda i pas, a ten potem nagle rozszerza się w potężną klatkę piersiową i wyrastające z niej „bary” o masywnych proporcjach, które potrafią zginać i rozprostowywać się jak nasze, ludzkie, gdy parują i zadają ciosy łapami przypominającymi zaopatrzone w ostrza kowadła.

W odróżnieniu od pazurów wilczych czy niedźwiedzich, przystosowanych głównie do chodu i grzebania w ziemi, kocie są na końcach ostre jak igła, zaostrzone są też w części wewnętrznej. Poza zębami węża trudno znaleźć w przyrodzie narzędzie, które bardziej przypomina skalpel. Po wysunięciu pazury przednich łap zamieniają się w straszliwe ostrza, które ofiarę nie tyle kroją, ile drą z niej pasy. To jednak tylko dodatek do najważniejszego przeznaczenia przednich łap, jakim jest zakotwiczenie się w ciele atakowanego zwierzęcia, z którego to uścisku już raczej wyrwać się nie może. Gdy tygrys dobrze chwyci zdobycz, może dosłownie wgnieść ją w ziemię.

W ostatnich nanosekundach ataku ogon tygrysa sztywnieje w powietrzu, równoważąc i stabilizując tylne łapy niemal jak statecznik samolotu. Tymczasem przednie tygrysie łapy w połączeniu z kłami stają się narzędziami potrójnego uchwytu, jak gdyby pazury na chwilę zamieniły się w przedłużenie szczęk. W ten sposób zasięg rażenia tygrysa może objąć ponad metr kwadratowy, zgarniając w jedno miejsce i chwytając tyle, ile potrafiłyby znacznie większe zwierzęta – powiedzmy krokodyl różańcowy albo allozaur. Współpraca łap i szczęk zmienia się w zależności od postawionego im zadania. Ich wszechstronną kooperację najlepiej wyobrazić sobie jako wymienność pozycji w drużynie koszykówki: szczęki to środkowy – wielki gwiazdor, wokół którego toczy się cała akcja; łapy przednie to oczywiście skrzydłowi, których zadaniem są zdobywanie punktów spod kosza i zbiórki w trumnie, podczas gdy łapy tylne – rozgrywający – inicjują atak, a następnie asystują w jego przeprowadzeniu. Łapy tylne dają siłę do skoku pod kosz lub w dwutakcie, ale potem służą już wyłącznie jako dźwignie i stabilizatory wspomagające większych „graczy”. Gdy ofiara jest już powalona, ta sama broń zaczepna zamienia się w system superprecyzyjnych skalpeli i zacisków, które potrafią dokonać istnej sekcji upolowanych zwłok.

Z tych powodów żaden mieszkaniec tajgi nie jest dla tygrysa zbyt grubą zwierzyną; z ich wszystkich tylko on jest panem życia i śmierci. Jak się okazuje, tygrysy amurskie zjadają wszystko: od łososia i kaczek po dorosłe niedźwiedzie brunatne. W Kraju Nadmorskim niewiele jest wilków, bo środowisko im nie odpowiada, ale tygrysy zjadają też wilki. Można powiedzieć, że tygrys amurski traktuje konkurencję jak Stalin. Jest też niezwykle wszechstronnym drapieżnikiem, bo potrafi przeżyć w temperaturach od minus pięćdziesięciu do plus czterdziestu stopni i czuje się świetnie w każdym otoczeniu. Choć jest typowym zwierzęciem leśnym, równie dobrze radzi sobie na wybrzeżu – wykorzystuje nadmorskie mgły, by skradać się do zdobyczy, albo wpędza ją w fale przyboju i tam obezwładnia. Zaobserwowano kiedyś młodego samca, który żywił się wyłącznie fokami – doszło nawet do tego, że upolowane sztuki gromadził na zapas niczym porąbane drewno.

W odróżnieniu od większości kotowatych tygrysy to zręczni, wręcz entuzjastyczni pływacy. Niejednemu myśliwemu i rybakowi na rzece Bikin gramolił się do łódki wielki tygrys. Wiele kontaktów między człowiekiem a tygrysem – a są wśród nich filmy zarejestrowane przez naukowców – jest niczym żywcem wyjętych z mitologii czy literatury. I same kontakty, i krążące od wielu tysiącleci opowieści o nich sprawiły, że tygrys odcisnął silne piętno na naszej świadomości. Tygrys od dawna towarzyszy nam w naszej ewolucyjnej podróży i choćby w tym sensie jest nam równy. Nie ma w Azji zasobów ludzkiej pamięci, w której gdzieś nie czai się tygrys. W efekcie zwierzę to rzuca potężny cień na kolektywną wyobraźnię i stałych mieszkańców, i przybyszów.

W każdym stworzonym przez siebie ekosystemie przyroda wykształca szczególnie potężnego drapieżnika, by panował nad innymi. W Kraju Nadmorskim szczytowym i najbardziej zabójczym przejawem tego twórczego impulsu jest tygrys amurski. Pierwotne ludy Kraju Nadmorskiego – Udehejczycy, Nanajowie i Orokowie – zawsze rozumiały i uznawały jego supremację. Niektóre te plemiona wywodzą od niego swoje pochodzenie – i po to, by go przebłagać, i po to, by użyczył im choć części swej mocy. Nie ma tu odrębnego rytuału zabijania tygrysa (jest za to rytualne zabijanie niedźwiedzia), ale krążą opowieści o tygrysach porywających mężom żony – i żonom mężów, i zabijających za najmniejszą próbę oporu. Pierwotne ludy dobrze wiedzą, że tygrys to doskonały myśliwy i niezaprzeczalny władca tajgi, że posiada zdolność zmiany swoich kształtów i rozpływania się w powietrzu. Kiedyś budowano kapliczki ku czci tygrysa. Niektóre z nich nadal stoją; myśliwi składają przed nimi broń i proszą o wybaczenie, jeżeli zdarzyło im się wejść w drogę tygrysowi. Miejscowa ludność jest teraz nieliczna i rozproszona w wyniku tych samych zawleczonych chorób i tych samych prześladowań, które zgubiły ich północnoamerykańskich odpowiedników. Mimo to wielu najbardziej doświadczonych rosyjskich myśliwych właśnie od Udehejczyków i Nanajów uczyło się wszystkiego, co wiedzą o tajdze Kraju Nadmorskiego – czego najlepszym przykładem jest sławny rosyjski odkrywca i pisarz Władimir Arsienjew, uczeń Dersu Uzały, nanajskiego myśliwego i trapera, którego pamięć trwa tutaj do dziś.

Władimir Arsienjew, choć był nieślubnym synem chłopa pańszczyźnianego, zrobił dla Kraju Nadmorskiego tyle, co dla amerykańskiego Dzikiego Zachodu Lewis, Clark i James Fenimore Cooper razem wzięci. Arsienjew urodził się w Petersburgu w 1872 roku, w wieku osiemnastu lat zgłosił się na ochotnika do carskiej armii, w której uzyskał stopień oficerski, zwalczał bandytów i zajmował się etnografią. Między rokiem 1900, kiedy z Polski przeniesiono go na Daleki Wschód, a rokiem 1930, kiedy zmarł, poprowadził dziewięć większych ekspedycji, podczas których spenetrował i nakreślił mapy Kraju Nadmorskiego, Wysp Komandorskich i Kamczatki. Podtekstem owych misji było zbadanie stopnia zagrożenia tych obszarów ewentualnym atakiem japońskim. W swoich podróżach Arsienjew żywo interesował się lokalną kulturą i sporządzał szczegółowe notatki na temat flory, fauny i napotykanych plemion. Udało mu się wypracować styl literacki łączący treść naukową z opowieścią przygodową, subtelną charakterystyką postaci i rozbrajającą szczerością[2].

W swoich podróżach, które ciągnęły się całymi miesiącami, Arsienjew napotykał dzikie zwierzęta, chińskich bandytów, tajfuny, zamiecie śnieżne, głód i roje gryzących owadów. Stawiał im czoło wraz z oddziałkiem kozackich żołnierzy i syberyjskich strzelców, a za przewodników służyli mu różni miejscowi myśliwi. On sam i jego ludzie przeżyli właśnie dzięki tym przewodnikom. Jednego z nich pokochał szczególnie – nie jak ojca, ale jak dobrego, mądrego obrońcę. „Teraz nie bałem się niczego – pisał. – Ani tygrysów, ani bandytów, ani głębokich śniegów, ani powodzi. Bo Dersu był ze mną…”7

Dersu Uzała był starym, samotnym myśliwym z plemienia Nanajów, którego rodzina wymarła na ospę i któremu cały świat zawalił się przed wciąż słabnącymi oczami. I Dersu, i Arsienjew zdawali sobie sprawę, że pierwotna puszcza, którą wędrowali, zaczynała się przeobrażać szybko i nieubłaganie. Właśnie wtedy powstawała ussuryjska odnoga Kolei Transsyberyjskiej, otwierając drogę osadnictwu i przemysłowi na skalę dotąd tu niespotykaną. Gdy Dersu coraz gorzej trafiał do celu, Arsienjew zabrał go do rodzinnego domu, do Chabarowska, stolicy sąsiedniej guberni. Ale takie życie Dersu nie odpowiadało: „Zakaz strzelania w mieście był dla niego nieprzyjemnym odkryciem”8 – pisał Arsienjew. Potem Dersu trafił do aresztu, bo ściął drzewo w podmiejskim lesie. „Zrozumiał, że w mieście trzeba żyć nie tak, jak on sam chce, lecz jak chcą inni. Ze wszystkich stron otaczali go obcy ludzie, którzy krępowali go na każdym kroku”. Wkrótce Dersu powrócił do lasu, uzbrojony tylko w swoją starą, coraz bardziej zawodną strzelbę. Arsienjewowi nie udało się go powstrzymać, choć spodziewał się najgorszego.

Po niespełna dwóch tygodniach dowiedział się, że Dersu został zamordowany, gdy zasnął w zaspie. Znaleziono go z opróżnionymi kieszeniami, skradziono też broń. Arsienjew udał się na miejsce tragedii i pochował Dersu na miejscu, w puszczy, nieopodal dwóch wysokich sosen koreańskich. Zapamiętał to miejsce, by móc tu kiedyś trafić z powrotem, lecz kiedy kilka lat później wrócił odwiedzić grób starego przyjaciela, nie znalazł ani śladu. „Nie poznałem okolicy. Wszystko się zmieniło: zjawiły się nowe drogi, nasypy, wykopy, pagórki, wyrwy i doły. Wszystko dokoła nosiło ślady cywilizacji”9.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy końcowe

1 W. K. Arsienjew, Dersu Uzała, przeł. A. Stawar, Warszawa: Spółdzielnia Wydawnicza „Książka”, 1948.

2 Anonim, Beowulf, oprac. J. Sarwa, Sandomierz: Armoryka, 2009.

Przypisy końcowe

Rozdział 2

1 A. Czechow, Iz Sibiri. Ostrow Sachalin [w:] tegoż, Połnoje sobranije soczynienij i pisiem w 30 t., t. 14–15, Moskwa: Nauka, 1976, cyt. za: chehov-lit.ru, bit.ly/3yPqyuZ, dostęp: 17.10.2022.

2 A. Khisamutdinov, Historical Essays on the Russian Far East, trans. P. Polansky,Honolulu: University Press of Hawaii, 1993, s. 133, 134.

3 H. E. M. James, Proceedings of the Royal Geographical Society and Monthly Record of Geography, „New Monthly Series”, September 1887, vol. 9, no. 9, s. 545.

4 Rozmowa prywatna, 3.03.2007.

5Problemy paleobotaniki, ried. A. L. Tachtadżian, Leningrad: Nauka, 1986.

6 V. G. Heptner i in., Mammals of the Soviet Union, vol. 2, part 2, Washington, DC: Smithsonian Institution Libraries and National Science Foundation, 1988, s. 98.

7 W. K. Arsienjew [nie udało się ustalić lokalizacji cytatu].

8 Tenże.

9 Tenże.

Przypisy

[1] Tajgą nazywa się najczęściej mieszane (liściasto-iglaste) lasy Syberii. Choć lasy Kraju Nadmorskiego różnią się od nich dość znacznie, też najczęściej określa się je w ten sposób. (O ile nie zaznaczono inaczej, przypisy pochodzą od autora).

[2] Arsienjewa opisy jego przygód z Dersu są odzwierciedleniem powszechnej wśród rosyjskich pisarzy tendencji do traktowania faktów nie jako stałych jednostek informacji, ale zmiennych elementów, które można łączyć, upiększać i tworzyć wedle widzimisię autora. Dowody na to łatwo znaleźć w rosyjskich reportażach i dziennikarstwie. W praktyce wygląda to tak, że weryfikacja i dokumentacja źródeł traktowane są w Rosji znacznie swobodniej niż w wielu krajach Zachodu. Ale problem jest w istocie poważniejszy: otóż w Rosji pojęcia „prawdy” i „faktu” podlegają już od czasów carskich takim manipulacjom, że nie pozostało to bez wpływu na kolektywną świadomość tego kraju – nie wyłączając pisarzy, którzy, jeżeli decydowali się pisać prawdę, podejmowali niemałe ryzyko. W efekcie wiele „bezstronnych” relacji rosyjskich należy zapewne traktować jak pamiętnikarstwo, czyli subiektywne interpretacje wydarzeń, które niekoniecznie zaszły dokładnie tak, jak by wynikało z relacji. I choć zjawisko to nie ogranicza się wyłącznie do Rosji, najlepsze przykłady tego swobodnego stosunku do prawdy można znaleźć w tym, w jaki sposób państwo to przedstawia samo siebie. Tendencja ta nie podlega większym zmianom, niezależnie od panującego systemu i reżimu.