Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Wciągający thriller autora bestsellerowego „Pomruku”! „Szlakiem beskidzkich duchów i upiorów” to wycieczka, która kusi oryginalnością i zapowiedzią przeżycia wspaniałej przygody. Czterech przyjaciół decyduje się skorzystać z tej oferty i spędzić w górach trzy dni w ramach wieczoru kawalerskiego jednego z nich. Beskidzkie opowieści, legendy i podania wiodą ich malowniczymi szlakami, ale gdy zaczynają ożywać, strach zajmuje miejsce radości. Tajemnicze postacie pojawiające się nocą, bestie szczerzące kły w leśnej gęstwinie, szepty niosące się przez korony drzew, duchy i upiory zdają się istnieć naprawdę. Paranoja rozsiada się w umysłach przyjaciół podsuwając coraz to nowe wyjaśnienia dziwnych zdarzeń. Gdy wydaje się, że wszystko jest tylko ułudą, nad Beskidami zapada grobowa cisza, cichną nawet ptaki. Przychodzi Śmierć. Co tak naprawdę wydarzyło się podczas przyjacielskiego wypadu? Czy ocalały z wyprawy przeżył ją naprawdę? Michał Śmielak zabiera nas do świata obłędu, niedopowiedzeń i tajemnic skrywanych nie tylko w leśnej gęstwinie, ale przede wszystkim w ludzkim umyśle…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Prolog
Patrzę przez to pieprzone okno, ale śmierć nie przychodzi, chociaż powinna. W końcu obiecała.
Nie ma jej za zielonymi krzakami po lewej, nie wyłania się spośród drzew po prawej, jej kroki nie stukają po brukowanym chodniku. Wciąż mogę się cieszyć zielenią liści, wiatrem na policzku, śpiewem ptaków i z przerażeniem nasłuchiwać szeptów.
A ja czekam!
Z tymi szeptami to jest śmieszna sprawa, bo człowiek nie wie, czy je słyszy, czy też nie. Co innego krzyk zarzynanego człowieka – tego nie da się pomylić z niczym innym. Gdy ktoś w twoim towarzystwie wypruwa flaki przyjacielowi, to wiesz, co się dzieje, nie nadstawiasz ucha, żeby coś tam pochwycić, na granicy słyszalności, ledwo uchwytnego, sprawa jest jasna i wiadomo, co się święci. Otóż nic ciekawego, moi drodzy, gdyby ktoś chciał wiedzieć.
Ktoś powie, że to całkiem fajnie w takiej sytuacji jednak przeżyć i siedzieć sobie na słoneczku, co najważniejsze – nad ziemią, a nie kilka metrów pod jej powierzchnią – mając wszystkie członki w komplecie, ale ja jestem daleki od tego. Ostatnio w ogóle jestem daleki od wszelkich stwierdzeń dotyczących życia i tego, co jest na plus, a co ad minus.
Jestem w szpitalu, to wiem.
Jeszcze wczoraj, a może to było tydzień temu, nie pamiętam, byłem w lesie. No i od razu dodam, że nigdy więcej do lasu nie pójdę, o nie. Te wszystkie liście, krzaki, drzewa, te trupy, zwłoki, krew – to nie dla mnie.
Jakoś na dniach miałem się żenić. W sobotę? Wszystko mi się w tym szpitalu miesza. To głupi szpital. A właściwie taki dla głupich.
Czy nadal mam przyjaciół? Nie wiem.
Czy mam swoją pracę w banku? Nie wiem.
Czy mam jeszcze narzeczoną? Nie wiem.
To były pewniki, rzeczy nadające sens mojemu życiu, a teraz jest tylko szpital. I wspomnienia. Nie lubię jednego i drugiego.
Zatem nie wypowiem się na tematy dotyczące życia, bo – jak sami widzicie – jestem w dość nieciekawej sytuacji, i gdzie mi tam o życiu prawić.
Chętniej wypowiedziałbym się za to o śmierci i to nie w aspekcie metafizycznym, ale bardziej z pozycji praktyka. O tak, w tej kwestii mam cholernie duże doświadczenie, kilka stron w CV by się uzbierało.
Śmierć?
Wiem, jak pachnie.
Wiem też, jak śmierdzi.
Nie do końca wiem, jak wygląda, ale wiem, że przyjdzie.
A jak już się pojawi, to będzie się działo...
1. Dom
Różne głupoty ludzie pieprzą, ale już najgorsze są te o życiu i pokrętnym losie. Sami znawcy, psia jego mać, w dupie byli, gówno wiedzieli, ale doradzą we wszystkim. Ja takich doradców zawsze omijałem szerokim łukiem; owszem, wysłuchałem, pokiwałem głową, a potem usuwałem ich paplaninę z dysku.
Dziś jednak wam doradzę, bo już mam do tego prawo. Możecie też kiwać głową z politowaniem, machać ręką, jakbyście odpędzali natrętną muchę, ale dajcie mi chwilę – tyle, ile potrzeba, abyśmy dotrwali do końca tej opowieści – i dopiero wtedy oceńcie, czy to była dobra rada, czy też taka nie za bardzo. Umowa?
Może jednak zmienimy zasady gry i radę dam wam dopiero na końcu? Najpewniej wtedy nawet nie trzeba będzie już nic mówić, bo wszystko sami zrozumiecie, jesteście mądrymi ludźmi, wszak inni nie sięgają po książki. Znacie to powiedzenie: mądremu wystarczy jedno zdanie, głupiemu to i referatu mało.
Ciąg przyczynowo-skutkowy to jest coś, czym się ostatnio zajmuję, a to chyba dlatego, że on zajął się mną i obszedł się ze mną bardzo nieelegancko.
Wypadałoby zacząć od początku, czyż nie? Kiedy to się zaczęło? Chyba wówczas, gdy poznaliśmy się z Magdą, jednak w szczegóły tego wydarzenia nie chciałbym się zagłębiać, bo jest to nieistotne dla całej opowieści. Poznanie jak każde inne, zauroczenie jak wszystkie, związek jakich miliony.
Jeśli znajomość dobrze się rozwija, to wchodzi w etap związkowy, potem kobieta wyczekuje tego momentu, gdy oblubieniec padnie przed nią na kolana z pierścionkiem. Tak, wiem – mówią, że tradycyjne oświadczyny są po to, aby mężczyzna, klęcząc, stawał na wysokości zadania, mówił do rzeczy i czuł, czym to pachnie, ale sami rozumiecie: tak się robi. Wiecie, że rano będzie kac, ale i tak pijecie, co nie?
Potem planujecie ślub i weselicho, a z tym nieodzownie wiąże się wieczór kawalerski i właśnie znaleźliśmy się w „teraz i tutaj”, w miejscu oraz momencie, w których chciałbym was zaprosić do mojej opowieści.
Zatem wyliczamy.
Miejsce zbrodni: salon przestronnego mieszkania, urządzonego gustownie, bez przepychu, ale nie można powiedzieć, że skromnie.
Osoby dramatu: ja, moja narzeczona Magdalena oraz Artur, mój najlepszy przyjaciel, przyszły drużba.
Katalizator wydarzeń: czerwone wino, gruzińskie, półsłodkie.
Okoliczności: wieczór kawalerski.
Wygląda niewinnie? Otóż to, kochani, otóż to.
– Kumpela powiedziała mi o firmie, która organizuje niezwykłe wyprawy – zachwala Artur, żywo gestykulując ręką, w której trzyma kieliszek. – To nie taki typowy wypad w góry. Wycieczka jest zorganizowana i nazywa się „Szlakiem Beskidzkich Duchów i Upiorów”, wiedzie przez zaginione wioski, cmentarze i, co najważniejsze, zbacza z utartych szlaków.
– Można tak? – pyta moja Magda, donosząc drugą butelkę wina.
– Tak, dostaniemy na to specjalny papier – ekscytuje się Artur. – Całkowita izolacja od ludzi, nieuczęszczane szlaki, nocleg pod namiotem. Dzicz, kochani, przyroda, natura, samotność.
– Podoba mi się – mówi Magda.
Pewnie, że się jej podoba, bo będziemy pod namiotami, a nie w jakimś ekskluzywnym hotelu, wystawieni na pokusy nocnych szaleństw. W dodatku pod ręką, kilka godzin jazdy od Lublina.
– No nie wiem – protestuję, bo średnio mi się to podoba.
– Michaś, będzie zajebiście, zobaczysz – mówi Artur, wymachując kieliszkiem. – Wiesz, co jest najlepsze? Nie wolno nam mieć ze sobą telefonów, dostajemy tylko GPS z wytyczoną trasą. Trzy dni sami z naturą.
– Wiesz, że nie przepadam za górami. Z chłopaków też nie są jacyś taternicy. Cywilizacja, to jest nasz żywioł.
– Odmiana dobrze nam zrobi – naciska Artur.
– Fajnie to wymyśliłeś, jak dla mnie bomba – podsumowuje Magda, uważając niechybnie dyskusję za zakończoną, ale ja nie składam broni.
– Ja to jeszcze przeżyję – mówię z mocno zarysowaną wątpliwością w głosie. – Ale reszta chłopaków? Wszyscy spodziewają się jakiegoś dobrego hotelu i mocnej imprezy.
– Reszta? Czyli kto? – pyta Magda, a ja już dobrze wiem, o co chodzi, a właściwie o kogo. O jej brata, który jest takim modelowym przykładem dupka i idioty, że nawet nie biorę go pod uwagę jako gościa na kawalerskim.
– Piter i Damian – wyjaśnia Artur, ratując mnie z opresji. – Wyprawa przewiduje udział tylko czterech osób. Odgórnie narzucony limit. – Podnosi dłonie, jasno dając do zrozumienia, że co złego, to nie on.
– Czyli nie wciśniecie Rafałka? – drąży Magda.
– W tym przypadku nie da rady. – Artur rozkłada ręce w geście całkowitej bezsilności.
Patrzę na niego, zadowolonego ze sprytnego planu, który właśnie udało mu się wdrożyć. Potem zerkam na Magdę, lekko zaniepokojoną, i wiem, o co gramy. Albo kawalerski z jej pierdzielniętym braciszkiem, który uznaje imprezę za udaną dopiero wtedy, gdy otrzymuje dożywotni zakaz wstępu do odwiedzonej knajpy, albo wyprawa w góry, których serdecznie nie znoszę.
– Będzie mu przykro – mówi Magda i w tym momencie wyprawa zaczyna mi się naprawdę podobać.
Dobrze, że jej braciszek, a mój przyszły szwagier, w naszej ekipie nazywany pieszczotliwie Zjebem, mieszka w Szczecinie, a my w Lublinie. Jest to idealna odległość, która pozwala spotykać się tylko w święta.
– Niech będą góry – decyduję, nalewając wina do swojego kieliszka.
Można zatem powiedzieć, że to była nasza wspólna decyzja. Czyż nie?
2. Góry
Poniedziałek, 22 sierpnia 2022 roku
Godzina 10.00
Parking na Przełęczy Małastowskiej
Góry łapią cię za kark jak małego kociaka i wrzucają do jednego z dwóch koszyków: „kocham” lub „nienawidzę”. Jeśli chociaż raz ktoś przeciągnął cię przez górski szlak, to nie pozostaniesz obojętny, od tego czasu będziesz czekał na kolejną wyprawę z utęsknieniem albo odpowiadał wszystkim, że nie masz pojęcia, co w tych górach ciekawego, co oni widzą, wszędzie albo daleko, albo zimno, albo gorąco, wieje, czasem pada, no i – uwaga, najgorsze – nikt nie uprzedzał: zawsze pod górę.
Należę do frakcji „wolę morze”, dorsz lepszy od oscypka, jak marznąć to nad Bałtykiem w tłumie podobnych idiotów, można za rozstawionym parawanem, czemu nie. Jestem zatem z koszyka „nienawidzę”, byłem także przed tą wyprawą, ogólnie nic się nie zmieniło. Mało tego, uroczyście oświadczam, że jeśli mnie jeszcze kiedyś zobaczycie w górach, to zjem własną rękę.
Zerkam z niepokojem na kartkę zadrukowaną listą rzeczy niezbędnych do przeżycia przez najbliższy weekend, z tą durną pewnością, że jednak czegoś zapomniałem. Nie jestem człowiekiem gór, nie przecieram szlaków, nie dla mnie łazęgi po kamienistych ścieżkach, łapanie oddechu na szczycie. Lubię tylko jeden rodzaj szczytowania, i dobrze wiecie, który mam na myśli, a jestem takim szczęściarzem, że moja narzeczona ma podobne spojrzenie na świat i las najlepiej odbiera w rozdzielczości 4K.
Magdalena, bo tak ma na imię moje największe szczęście, już za tydzień złączy swój los z moim, wypowiadając uroczyste „tak” przed urzędnikiem stanu cywilnego, na co obydwoje przebieramy nogami z niecierpliwością. Będzie potężne weselicho, oczywiście o ile przeżyję ten trzydniowy wypad w dzicz, zafundowany naszej czwórce przez Artura, mojego drużbę. Właśnie zyskuję pewność, że jeśli jednak nie przeżyję, to stanie się tak przez tę jedną rzecz, której zapomniałem zapakować.
– Na pewno masz wszystko? – Piotr zaciera ręce i uśmiecha się, jakby co najmniej czekał nas weekend w Las Vegas, a nie w Beskidzie Niskim.
– No raczej – odpowiadam. – Chociaż na liście nie było alkoholu.
– To tak, jakbym musiał na niej zapisać „oddychaj”. Człowieku, opanuj się – mówi, śmiejąc się głośno. – Zadbaliśmy z wujkiem Arturem o odpowiednie nawodnienie na szlaku, możesz być spokojny.
Piotr to człowiek bywający w górach raz do roku, ale mający się za kogoś, kto niemal został urodzony na czerwonym szlaku, wychowany w tatrzańskiej jaskini przez bezwzględnych górali, za jedyną zabawkę mając ciupagę, i był karmiony od pierwszych dni oscypkiem i okowitą oraz kąpany w zimnym potoku – obowiązkowo trzymany przez gaździnę za piętę. Matka rodząc, zapewne krzyczała: „dajcie mi coś na wstrzymanie, urodzę go tylko na Giewoncie, bo niżej to wstyd!”, tak można wnioskować z jego opowieści. To on przygotował listę rzeczy dla naszej czwórki, ponieważ jako jedyny członek wyprawy miał choć teoretyczny kontakt z górami. Otrzymany od organizatora spis zbył lekceważącym prychnięciem i wziął się do roboty.
– Na szczęście ma być ładna pogoda – mówi Damian, czwarty z ekipy.
Rozglądam się dookoła i chciałbym się zachwycić, ale jakoś nie mogę. Drzewa wspinają się niczym grupa zielonych wędrowców w drodze do samego nieba, cichych i podążających w ustalonym od wieków porządku, mgła snuje się pomiędzy pagórkami jak chmura, która zerwała się ze smyczy i postanowiła podokazywać, zanim ją złapią i zagonią znów do pracy, słońce przebija się jeszcze nieśmiało, ale już nam pokazuje, że ten dzień będzie należał do niego. Ładnie, fotkę można cyknąć, ale żeby od razu wzdychać z zachwytu, leźć tam? Po cholerę?
– Tak, pogoda w górach podobno jest ważna – stwierdzam fachowym tonem. To w końcu mój wieczór kawalerski, nie wypada grać defetysty.
– Podchodzę pozytywnie do tej wyprawy – mówi z uśmiechem Damian. – Jednak mogliśmy przesiedzieć te trzy dni w jakimś ekskluzywnym górskim domku, z jaccuzi, sauną i dobrze zaopatrzonym barkiem.
– Michał nie chciał takich atrakcji – odpowiada mu Piotr. – Sam mówił: żadnych gołych dup, chlania na umór i takich żenujących i poniżających wyczynów jak na każdym wieczorze kawalerskim. Dlatego Artur ogarnął ten wypad w góry.
Fakt, nie chciałem.
– Przy Magdzie tak mówił – odpiera Damian. – Wiadomo, grał grzecznego.
– Jest grzeczny.
– Luzujcie – wtrącam się. – Takie wypady do domku możemy sobie robić, kiedy chcemy. A to może być ciekawa przygoda.
– Co to za przygoda, gdy nikt nie zrobi loda?! – słyszymy od strony parkingu, na którym pojawia się Artur. – To będzie wyprawa życia, zobaczycie!
Jesteśmy już zatem w komplecie.
Artur to mój najlepszy przyjaciel; kontruje moje stonowanie rubasznością, zachowawczość szaleństwem, małomówność gadulstwem i tak dalej. Para idealnie się uzupełniająca, od ogólniaka przez studia, zawsze razem. Pierwszy papieros, alkohol, trawka i te wszystkie cudowności wiążące się z eksploracją dorosłego świata wpisywaliśmy na listę wspólnie. Zawodowo zajmuje się organizowaniem koncertów, eventów i wszelkiego rodzaju imprez.
O Piotrze już wspomniałem, mówimy na niego Piter, zgodnie z odwieczną osiedlową tradycją, według której Mateusz zostaje Matim, Sebastian Sebą, a Adam Adim. Nic szczególnego, a jednak z charakterem. Jest pracownikiem cywilnym w wojsku i odpowiada za jakieś procedury poufności. Robota nudna do wyrzygania. Dobrze zbudowany, przystojny, lep na laski, jednak szczęścia w miłości nie ma za grosz.
Damian jest drużynowym artystą malarzem, obecnie dobrze zarabiającym grafikiem w studiu produkującym gry komputerowe. Pierwsze szlify zdobywał, biegając z puszkami farby po mieście i tworząc wspaniałe graffiti. Przebył długą drogę od rysowania penisów na drzwiach szkoły do stanowiska jednego z głównych kreatorów wizerunków najbardziej rozpoznawalnych postaci popkultury. Zawsze myślami gdzieś wysoko, nawet słowa wypowiada z pewną dozą kolorów, dbałością o szczegóły i wartość artystyczną, takie mam wrażenie.
No i ja, nudny pracownik komercyjnego banku, na co dzień przyjmujący wpłaty od klientów, zakładający konta i wciskający kredyty, jednak zakochany, szczęśliwy, mimo niezbyt ciekawie zapowiadającego się wypadu. Każdy z nas zarabia na tyle dużo, że moglibyśmy pozwolić sobie na wieczór kawalerski nawet i w Bangkoku czy innym Porto Alegre, gdzie pilibyśmy Caipirinhę i moczylibyśmy nogi w ciepłym oceanie, ale Artur uparł się na tę właśnie wyprawę.
Przypomniałem sobie, jak kilka miesięcy temu siedzieliśmy we troje – ja, on i moja narzeczona – sączyliśmy czerwone wino i planowaliśmy wieczór kawalerski. Lekko rozluźniony półsłodkim trunkiem ze słonecznych rejonów Gruzji, nie przeczuwałem, że ta forma rozrywki jednak nie przypadnie mi do gustu, no a potem jakoś głupio było odmówić.
Więc tak, jesteśmy tu i teraz, w przepiękny sierpniowy dzień na parkingu na Przełęczy Małastowskiej, góry otaczają nas zwartym szykiem niczym policyjny kordon i już nie ma mowy o odwrocie.
Artur zbija z nami piątki, jest uśmiechnięty jak miś na widok miodu i wyciąga rękę w stronę czarnego Mercedesa Vito. Wysiada z niego urocza blondynka i odmachuje nam wesoło. Dziewczyna ma wszystko na swoim miejscu i mogłaby spokojnie zawrócić w głowie niejednemu mężczyźnie, ale oczywiście nie dla mnie takie rozrywki, spuszczam więc skromnie wzrok, by nie oślepiły mnie te blond splendory.
– Panowie. – Artur rusza w stronę samochodu. – Zapraszam na największą przygodę życia.
– Z tą blondi? – pyta Damian. – Przez chwilę wydawało mi się, że męski wypad bez ślinienia się do kobiet jest możliwy, ale jak widać, płonne to były nadzieje.
– Nie smuć! – zbywa go Artur.
– Pierwszy! – rzuca Damian, kompletnie ignorując przytyk.
– Przedskoczek! – dodaje Piter.
– Morda, frędzle! – ucisza ich Artur. – Pani jest od organizatora wypadu. Grzecznie mi tutaj!
I w tym miejscu muszę na chwilę się zatrzymać, żeby wyjaśnić jedną rzecz, czyli status cywilny członków wyprawy. Ja miałem pięć dni do ślubu i zamierzałem dotrwać do tego dnia, Artur właśnie przymierzał się do drugiego rozwodu, a Piter zmieniał dziewczyny jak rękawiczki, w każdej oczywiście zakochując się na zabój. No i Damian, który pozostawał jakby zagadką. Na studiach stwierdziliśmy, że jest gejem, nikt go nigdy nie widział z żadną dziewczyną, ale z drugiej strony z chłopakiem też nie. Na ślubach kolegów pojawiał się sam i gdy na weselu popił sobie troszkę, to nie zwierzał się nikomu ze swojego życia uczuciowego.
Dziewczyna otwiera klapę bagażnika, odsłaniając komfortowo wyposażone wnętrze busa, obite czerwoną skórą i oświetlone listwami LED. W środku stoi mały stoliczek, na nim sejf i plastikowa skrzynia.
– Cześć, Maja jestem – przedstawia się nam i uśmiecha uroczo, a jej włosy, upięte w dwa kucyki, radośnie podskakują. – Za chwilę wyruszycie na wyprawę organizowaną przez naszą firmę. Jestem waszą opiekunką.
– Idziesz z nami? – pyta zaskoczony Piter.
– To męska wyprawa – odpowiada Maja. – I limitowana do czterech osób, wybaczcie.
– Ja nie wybaczam – przekomarza się Piter.
– Przepraszamy za kolegę. Gdy widzi piękną kobietę, staje się nadpobudliwy seksualnie – mówi Artur. – Jednak jest całkowicie nieszkodliwy. Sto procent impotencji w brzydkim opakowaniu. Gdyby ci to jednak w nim nie przeszkadzało, to pije za dużo piwa, kiepsko trawi laktozę, głosował na Kukiza, słucha Zenka Martyniuka i lubi filmy z Karolakiem. Cud, że żyje z takim zestawem wad genetycznych. Żywy argument za słusznością aborcji w każdym stadium życia, od poczęcia do osiemnastego roku życia.
– A taki przystojniak, szkoda... – Maja uśmiecha się figlarnie. – Już miałam zaproponować spotkanie po waszym powrocie. Tak, no cóż, pozostaje mi wyjaśnić wam obowiązujące zasady i pożegnać machaniem ręki z tarasu widokowego. Słuchajcie, bo to nie są żarty.
– Zamieniamy się w słuch – oznajmiam mocnym głosem, żeby zagłuszyć śmieszkujących przyjaciół i wprowadzić trochę dyscypliny. Lubię Pitera, ale jego natarczywe podrywanie każdej napotkanej przedstawicielki płci pięknej niejednokrotnie mnie żenowało.
– Po pierwsze, musicie podpisać oświadczenie, że zrzekacie się jakichkolwiek roszczeń w stosunku do organizatora na wypadek odniesienia obrażeń lub śmierci – informuje nas z poważną miną Maja, po czym wyjmuje z tyłu samochodu tablet i podaje go nam wraz ze specjalnym rysikiem.
– Zabrzmiało, jakbyś zabierała nas do dżungli amazońskiej – komentuje Damian.
Rzucam okiem na dokument; jako bankowiec wiem najlepiej, że kto nie czyta każdego paragrafu przed podpisaniem, może potem mieć pretensje tylko do samego siebie. Treść jest krótka i ogranicza się właściwie tylko do tego, co powiedziała dziewczyna.
Podpisujemy grzecznie, jeden po drugim. Maja uśmiecha się, stuka palcem w ekran i ponownie podaje nam tablet.
– Kolejny dokument to NDA, czyli klauzula poufności – oznajmia. – Nie wolno wam po zakończeniu wyprawy zdradzić jakichkolwiek szczegółów z jej przebiegu.
Zaczyna ode mnie, widząc, że jako jedyny przeczytałem poprzedni dokument przed podpisaniem. Znowu krótki zapis jasno mówiący, że jeśli któryś z nas cokolwiek chlapnie, to zabuli dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych.
– Nie za ostra ta kara? – pytam.
– To zabawa dla dużych chłopców, a tacy ponoszą odpowiedzialność za swoje czyny – odpowiada blondynka. – Kto nie podpisze, ten nie idzie.
– I oto powód, dlaczego nic nie można było znaleźć o tej wyprawie – stwierdza Damian.
– To ekskluzywna rozrywka – rzuca dziewczyna, zabierając tablet. – Co dzieje się w górach, zostaje w górach.
– Zaczyna mi się to podobać – komentuje Piter, całkowicie niezrażony wcześniejszymi docinkami Artura.
– Trzecia sprawa. – Maja zamyka tablet w plastikowym pudle. – Zdajecie swoje telefony i deponujecie w sejfie. Po włożeniu do środka zamykacie, ustalacie szyfr, wciskając cztery cyfry, dwa razy gwiazdkę, ponawiacie szyfr. Będą na was czekać po powrocie.
Zostaliśmy o tym uprzedzeni, więc nikt nie protestuje. Żadnych smartfonów i innych narzędzi do komunikacji ze światem, tylko my i natura. Maja odwraca się na chwilę plecami do sejfu, po czym wykonujemy jej polecenia. Gdy sejf podwójnym piknięciem oznajmia, że wszystko poszło gładko, dziewczyna wyjmuje ze skrzyni mały zasobnik w barwach moro.
– W środku jest urządzenie GPS do śledzenia trasy. Bateria wytrzymuje siedem dni, ale macie dwie zapasowe. Jest też telefon z opcją wezwania pomocy. Ma zaprogramowane trzy numery: mój, GOPR i 112. Użycie któregokolwiek z nich przerywa zabawę i zostajecie w trybie natychmiastowym ewakuowani, więc radzę używać z rozsądkiem. Pozostałe połączenia są zablokowane. Jest tam też aparat cyfrowy, żebyście zrobili sobie kilka zdjęć po drodze. Po wyprawie zdecyduję, które możecie zabrać ze sobą, aby nie naruszały klauzuli poufności. Jakieś pytania?
– Żadnych! – zapewnia, jako pierwszy, Artur.
– Świetnie! – Maja uśmiecha się z zadowoleniem. – Spakowaliście się według listy?
– Tak jest – odpowiada Piter. – Trochę ją podrasowałem.
– Możecie zabrać więcej, byle nie mniej – mówi dziewczyna, po czym wyciąga ze skrzyni cztery kolejne zasobniki wielkości kosmetyczki. – Tutaj macie po awaryjnym pakiecie żywnościowym dla każdego, batony proteinowe, żywność liofilizowana. Na mapie GPS zostały zaznaczone punkty, w których czekają na was skrytki. W każdej z nich znajdziecie pięć litrów wody i mały zapas żywności. Kod do skrytki macie w pakietach. Jeśli zabraliście butelki z filtrem węglowym, to możecie do nich czerpać wodę z potoków. Jednak potraktujcie to jako ostateczność. Wasze miejskie żołądki mogą nie znieść tego dobrze.
– Tak jest – odpowiadam, salutując.
– Pokażcie mi swoje apteczki – nakazuje dziewczyna.
– Zrobione zgodnie z listą – zapewnia Piter.
– Proszę – nalega Maja i wyciąga do niego rękę.
Piotrek otwiera jedną z bocznych kieszeni w plecaku i podaje jej czerwony pakunek z niebieskim krzyżem. Dziewczyna sprawdza zawartość, po czym kiwa głową z zadowoleniem.
– Wszystko gra – ocenia.
– No to buzi na drogę i ruszamy. – Piter nie zrezygnował z umizgów.
– Na drogę to kop w dupę na szczęście – odpowiada Maja.
Zamyka klapę od samochodu, macha nam i wskakuje za kierownicę, po czym rusza na główną drogę. I tyle ją widzieliśmy.
– Panowie – odzywa się Piter. – Właśnie się zakochałem, więc powinniśmy to uczcić. Na tę okazję mam przygotowaną wiśniówkę.
Wyjmuje z plecaka butelkę wódki wiśniowej, metalowy kieliszek turystyczny i rozpoczyna kolejkę.
– Za nas – rzucam, po czym wypijam swoją porcję.
– Za Miśka i Madzię – dodaje Damian.
– Sztoby diengi były i chuj stajał! – wznosi toast Artur.
– Za góry! – Piter unosi swój kieliszek. – Jest pięknie, zielono i słonecznie, czego więcej nam trzeba?
Nikt nie wzniósł toastu za szczęśliwy powrót. A, kurwa mać, ktoś powinien.