Uderz w gong - He Joan - ebook

Uderz w gong ebook

He Joan

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Pełna zwrotów akcji, wciągająca opowieść o władzy, rywalizacji i tożsamości.

Zefir wzniosła się ponad swoje skromne pochodzenie, bezimienna sierota stała się strateżką, boginią w ciele wojowniczki. A mimo tego, co osiągnęła, nigdy nie czuła się bardziej... bezsilna.

Boleśnie się przekonuje, że taka jest cena wojny, magii i przeznaczenia.

Jednak Zefir nie ma zamiaru godzić się z losem. Zrobi wszystko, by jej wrogowie, zwłaszcza tajemniczy Wrona, ponieśli zasłużoną karę.

Co zrobi, gdy dowie się prawdy? Tego nie wiedzą nawet niebiosa.

Na stronie wydawnictwa "https://www.seeya.com.pl/" Książki – seeYA umieściliśmy epilog – alternatywne zakończenie losów Zefir.

***

Pisząc Królestwo Trojga Joan He inspirowała się Opowieściami o Trzech Królestwach, jedną z największych chińskich klasycznych powieści.

Uderz w gong to zapierająca dech w piersiach, pełna tajemnic druga i ostatnia część Królestwa Trojga.

Wydanie zawiera wspaniałe grafiki - czarno-białe portrety Tidy Kietsungden i mapę autorstwa Anny Frohmann.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 331

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł ory­gi­nalny: Strike the Gong

Copy­ri­ght © 2024 by Joan He Copy­ri­ght © 2025 for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Agnieszka Szma­toła Copy­ri­ght © 2024 for Jac­ket illu­stra­tion by Kuri Huang Copy­ri­ght © 2024 for Por­trait illu­stra­tions by Tida Kiet­sung­den Copy­ri­ght © 2022 for map by Anna Froh­mann Publi­shed by arran­ge­ment with Folio Lite­rary Mana­ge­ment, LLC and GRAAL Lite­rary Agency

All rights rese­rved

Redak­torka pro­wa­dząca: Agnieszka Radzi­kow­ska Redak­cja: Agnieszka Zyg­munt Korekta: Marta Tyczyń­ska-Lewicka, Anna Brze­ziń­ska Pro­jekt okładki i stron tytu­ło­wych: Aurora Par­la­greco Adap­ta­cja okładki: Nata­lia Twardy Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze War­szawa 2025 ISBN 9788382526431

Wil­lia­mowi, mojemu 知音1

Najważniejsze osoby

Pół­noc / Sto­lica Cesar­stwa Xin / Kró­le­stwo Cudów

Cesa­rzowa: Xin Bao2

Pre­mierka: Mia­zma

Stra­teg: Wrona (Crow)

Dorad­czyni: Śliwa (Plum)

Istotni gene­ra­ło­wie: Żmija (Viper), Szpon (Talon),

Lam­par­cica (Leopard)

Zie­mie Połu­dnia / Kró­le­stwo Wie­dzy

Wład­czyni: Cykada (Cicada)

Stra­teżka: Listo­pad (Novem­ber)

Zie­mie Zachodu

Guber­na­tor: Xin Ren

Zaprzy­się­żone sio­stry: Obłok (Cloud), Lotos (Lotus)

Istotni gene­ra­ło­wie: Tur­ma­lin (Tour­ma­line), Aster (Aster), Paproć (Brac­ken)

Doradca: Sikou Hai

Stra­teg: nie­ob­sa­dzone

Mia­zma (Meng Mimeng), pre­mierka cesar­stwa, regentka cesa­rzo­wej Xin Bao, dowód­czyni Pół­nocy

Cykada (Yue Chan), sio­stra Świersz­czyk, kró­lowa Połu­dnia

Tur­ma­lin (Ma Baishan), gene­rałka Xin Ren

Wrona (Zhou Senru), stra­teg Mia­zmy

Strofa trzecia

Na pół­nocy zatrzy­mała mia­zma

swą armię w Dasan.

Nie powtó­rzy się bitwa na Kli­fach.

Na połu­dniu cykada

z wro­giem sprzy­mie­rzona

gotuje się, by odzy­skać bagna.

Na zacho­dzie wład­czyni,

co twier­dzę wuja odzie­dzi­czyła,

nie pra­gnie tronu jego objąć.

A w nie­bio­sach nad nimi

wciąż jed­nego brak bóstwa.

Wilgoć w powie­trzu. Pach­nie zie­mią.

Sma­kuje krwią.

– Obłok, ta zasadzka… To nie cesar­stwo za nią stało.

– Ale oca­lali tak twier­dzą. – Obłok dołą­cza do mnie w drzwiach kapliczki. – Żoł­nie­rze w mun­du­rach cesar­stwa dzier­żyli cesar­ską broń.

Oczy­wi­ście, że tak. Gdy pod­nosi się śpiew cykad, zaci­skam palce na strzale.

– Połu­dnie chce, żebyś tak sądziła.

– Twier­dzisz, że Cykada zdra­dziła.

– I sprzy­mie­rzyła się z Mia­zmą.

– Skąd wiesz? – Obłok żąda odpo­wie­dzi, ale praw­dziwe pyta­nie brzmi: jak mogła­bym nie wie­dzieć. Nawet brak dowo­dów nie prze­słoni zmy­słów stra­teżki. Cykada nie zdra­dzi­łaby nas, gdyby Mia­zma nie przed­sta­wiła lep­szej oferty. Jak zwrot Bagien. Pro­mień strzały wbija mi się w dłoń. Jest coś jesz­cze. Coś innego. Coś, co mi się wymyka. Ści­gam myśli, a cykady skrze­czą jak wrony. Czemu czuję się tak powolna?

Czy to wina tego ciała?

– Musimy powie­dzieć Ren. – Słowa Obłok spro­wa­dzają mnie na zie­mię.

– Nie. Wyklu­czone. – Chwy­tam ją za ramię. – Jeśli powiesz Ren, że Połu­dnie nas zdra­dziło, już ni­gdy nie pozwoli nam wal­czyć z nimi ramię w ramię.

– Na­dal chcesz się z nimi sprzy­mie­rzać? – Obłok pró­buje mnie ode­pchnąć, ale nie pusz­czam. – Z ludźmi, któ­rzy cię postrze­lili?

– Nie obcho­dzi­łoby mnie nawet, gdyby mnie obdarli ze skóry. Chcesz, żeby Ren poko­nała Mia­zmę? Chcesz, żeby zjed­no­czyła trzy kró­le­stwa?

– Czy chcę? Bez wąt­pie­nia – Obłok cedzi słowa. – Wystar­cza­jąco mocno – wyrywa ramię z mojego uści­sku – żeby zostać wygnaną za twój prze­wrót, Zefir. I żebyś ty mogła zostać i jej pomóc.

– Nie zapo­mnij więc ni­gdy. – Znów łapię jej ramię. – Żeby wygrać, musimy grać zgod­nie z Poucze­niem Wzla­tu­ją­cej Zefir. I zanim ruszymy na cesar­stwo, musimy mieć Połu­dnie po naszej stro­nie. Nie pozwolę Ren ganiać za zemstą.

Obser­wuję twarz Obłok, cze­ka­jąc, aż pojawi się na niej zro­zu­mie­nie, że to nie pod­lega nego­cja­cjom. Nie każ mi żało­wać, że ci zaufa­łam.

I nie każe. Kilka dni póź­niej, nie mówiąc Ren ani słowa o zdra­dzie Cykady, Obłok wyru­szy na Bagna, by z jego wła­snej sto­licy obser­wo­wać dla mnie Połu­dnie. Te wyda­rze­nia są tak pewne, jak­bym już je prze­żyła. Roz­luź­niam palce, by uwol­nić Obłok. Nic nie powie Ren…

Ale Obłok mi się wyrywa.

– Obłok!

Nie. To nie powinno się zda­rzyć. Bie­gnę za nią, wpa­dam mię­dzy figowce. Mogła­bym przy­siąc, że już pro­wa­dzi­łam z nią tę roz­mowę. Ni­gdy niczego nie mówiła Ren. A to zna­czy, że…

Śnię. Zie­mia pod moimi sto­pami wibruje i tonę. Nie walcz. Ruchome pia­ski zamy­kają mi się ponad głową. Jeśli umrę…

Obu­dzę się.

Wynu­rzam się i łap­czy­wie łapię powie­trze. Łóżko pode mną jest mięk­kie i wil­gotne – i nie jest łóż­kiem.

Jest bagnem tru­pów.

Mija mnie masze­ru­jące woj­sko. Pod sztan­da­rami Ren.

– Za Zefir!

Nie. Prze­cież tu jestem.

– Prze­stań­cie! – krzy­czę. – Przes…

Krztu­szę się, gdy strzała prze­bija mi gar­dło.

Moja bez­radna dusza się odrywa i mogę jedy­nie patrzeć, jak horda wro­gów, dźga­jąc włócz­niami, przy­tła­cza Obłok.

Patrzeć, jak Ren ginie, pró­bu­jąc pomścić zaprzy­się­żoną sio­strę.

Nie. Nie, nie, nie. Uno­szę się nad polem bitwy. Biję się w głowę pię­ściami. To musi być sen. To jedyne wyja­śnie­nie. Obudź się. Obudź się.

Obudź. Się.

* * *

Otwie­ram oczy. Nade mną belki stro­powe bara­ków.

二十五

Odpowiednie dać rzeczy imię

Niek­tó­rzy wie­rzą, że bóstwa cho­dzą po tej ziemi.

I choć raz się nie mylą.

Bóstwa ist­nieją i przyj­mują różne kształty, od dzieci po psz­czoły. Wiele dyna­stii temu i ja wola­łam szy­bo­wać pośród nie­bios jako jedna z chmur. Te dni wydają się teraz snem tak odle­głym, teraz, gdy z jękiem gryzę piach.

– Aj, Lotos! Nie mów, że już się zmę­czy­łaś!

Twarz nade mną to Xin Ren. Moja wład­czyni, zaprzy­się­żona sio­stra i part­nerka spa­rin­gowa, która posłała mnie wła­śnie na zie­mię.

Podaje mi rękę. Chwy­tam ją i chrzą­ka­jąc, wstaję. Na pobli­skich polach tre­nin­go­wych żoł­nie­rze powinni ćwi­czyć, z naci­skiem na powinni. Ale trudno ode­rwać oczy, gdy twoja wład­czyni i jej zastęp­czyni wal­czą na ringu, zwłasz­cza gdy rze­czona zastęp­czyni prze­grywa tak wido­wi­skowo jak ja.

– Oko ci doku­cza? – Ren podaje mi mój kij.

Chcia­ła­bym. Ale dwoje dzia­ła­ją­cych oczu nie roz­wiąże naj­więk­szego z moich pro­ble­mów: nie jestem Lotos, pogrom­czy­nią tygry­sów, zmorą mężów. Jestem Zefir, bóstwem pogody, i ze wsty­dem przy­znaję, że pod­czas moich czter­dzie­stu tysięcy lat ist­nie­nia ni­gdy nie opa­no­wa­łam sztuki walki kijem.

– To tylko zmę­cze­nie – odpo­wia­dam, mając nadzieję, że dopa­dło i Ren. Poje­dyn­ko­wała się już z trzema innymi żoł­nie­rzami, przy­po­mi­na­jąc w ten spo­sób całemu obo­zowi, że jeste­śmy tu równi, zjed­no­czeni w misji uwol­nie­nia cesa­rzo­wej Xin Bao ze szpo­nów Mia­zmy.

I ja, pod­szy­wa­jąca się pod wojow­niczkę oszustka, nie jestem wyjąt­kiem.

– Jesz­cze raz. – Ren cofa się o krok, odbie­ra­jąc mi wszelką nadzieję.

Jesz­cze raz się ście­ramy.

Jesz­cze raz prze­gry­wam.

– Jesz­cze raz – mówi Ren i na mgnie­nie oka wra­cam na ganek mistrza Yao, który, gdy trą­cam struny qina, ude­rza mnie w ramię wachla­rzem.

Jesz­cze raz! Zagraj jesz­cze raz!

Ale Ren w niczym nie przy­po­mina mojego byłego men­tora. Nawet gdy nie potra­fię spa­ro­wać jej, pro­stych prze­cież, ude­rzeń, nie upo­mina mnie, ale radzi: Wymach. Dło­nie sze­rzej. Dźgnij! Ale cza­sem prze­grywa się już na star­cie i gdzieś przy ósmej run­dzie jestem zbyt wolna. Kij Ren wali w mój bok – lewy, prawy, lewy. Cofam się. Nie mogę tego zablo­ko­wać.

Nie blo­kuj więc. Znajdź wzór. Wzór, który Ren stwo­rzyła celowo. Wzór dla widzów nie­oczy­wi­sty.

Ale oczy­wi­sty dla Lotos. Bez sztu­czek, Pawico! Nie­mal sły­szę jej krzyk, krewką odpo­wiedź na obe­lgę. Bez sztu­czek…

Gdy Ren wypro­wa­dza atak na prawą stronę, robię unik w lewo, zmu­sza­jąc ją do obni­że­nia kija. A teraz to zakoń­czę. Ruszam na nią i poty­kam się. Uch!

Zrzą­dze­niem losu lub kapry­sem szczę­ścia znosi mnie na Ren.

I wbi­jam moją wład­czy­nię w piach.

Świat wiruje. Wiwaty. Imię Lotos. Moje łok­cie miaż­dżą żebra Ren. Nie­po­rad­nie pró­buję się wyco­fać.

– Jesteś cała? – Nie odpo­wiada. – Ren. – Otwiera oczy i robi zeza. – Prze­ko­miczne.

– Wiem, wiem. – Siada. – Wybacz. Choć życie mi prze­le­ciało przed oczami. Ale nic mi nie jest! – Jej oczy iskrzą rado­ścią. Po chwili poważ­nieje. – Lotos, a ty? – Zaczy­nam się pocić, gdy dodaje: – Wyda­jesz się bar­dziej niż zmę­czona. – Doprawdy? Czy Ren w końcu dostrze­gła, kim naprawdę jestem? – Wysy­piasz się?

Zde­ma­sko­wa­nie mnie jako Zefir zde­cy­do­wa­nie uła­twi­łoby mi życie.

Ale nie jest warte tego, żeby Ren stra­ciła zaprzy­się­żoną sio­strę.

– Sześć godzin dzien­nie – kła­mię.

Dla żoł­nie­rza to cał­kiem roz­sądna liczba, ale Ren jest zszo­ko­wana.

– To wiele wyja­śnia. Pamię­tasz, co się stało, kiedy ostat­nio obu­dzi­łam cię przed świ­tem?

Jak zga­duję, coś okrop­nego.

– Lotos będzie spać wię­cej.

– Dobrze. To roz­kaz two­jej wład­czyni.

Poma­gam Ren wstać, z gry­ma­sem obser­wuję, jak dotyka swo­jej piersi. Nawet zra­niona nic nie powie, zbyje mnie, jeśli będę nale­gać. Pod­dała walkę, bo wie, jak ważne są pozory.

– Za to też prze­pra­szam. – Wska­zuje na swój kij, ale prze­pro­siny nie są potrzebne. Rozu­miem. Nie jeste­śmy sobie równe. Jeśli prze­gram zbyt wiele walk z Ren, żoł­nie­rze nie będą chętni do słu­cha­nia moich roz­ka­zów.

To tyczy się też Ren. Jej przy­wódz­two nad Zacho­dem powinno być bez­sporne, tak jak jej ranga.

Tę bitwę muszę wygrać naj­pierw.

Gdy opusz­czamy pole tre­nin­gowe, łapię spoj­rze­nie Tur­ma­lin. Szybko koń­czy walkę i do nas pod­cho­dzi.

– Pani – mówi, zatrzy­mu­jąc się o krok przed Ren.

– Tur­ma­lin. Jakieś postępy z for­ma­cją oskrzy­dla­jącą?

– Wyuczona per­fek­cyj­nie.

– Świet­nie. A Lot gęsi?

Obser­wuję Ren, gdy Tur­ma­lin zdaje raport z postępu tre­nin­gów bojo­wych. Prawdą jest, że nie sypiam zbyt wiele. Kosz­mary nie pozwa­lają mi zasnąć – śmierć Ren, cza­sem z rąk Mia­zmy, cza­sem Cykady. Ale to się nie zda­rzy. Wciąż jestem jej stra­teżką, nawet jeśli nie mogę jej otwar­cie słu­żyć radą. Zer­kam na Tur­ma­lin nad ramie­niem Ren i pochy­lam głowę.

Teraz.

– Pani – mówi do zapa­trzo­nej w żoł­nie­rzy wal­czą­cych na are­nie dru­giej. – Odno­śnie do koro­na­cji…

Zapada cisza cięż­sza niż połu­dniowy żar.

– Moja odpo­wiedź się nie zmie­niła – odpo­wiada w końcu Ren. – Nie zasiądę na tro­nie wuja. Będę rzą­dzić w imię ludu, jak czy­ni­łam to przez ostat­nie dwa mie­siące, by nie zakłó­cać mu życia. To nie wystar­cza?

Powinno. Tytuł guber­na­torki to led­wie for­mal­ność. Koro­na­cja? Moim zda­niem, zbędne cere­giele. Ale czy mistrz Sen­cjusz je podzie­lał? Nie. Jak pisał: Nie będzie na świe­cie porządku, póki tytuł odzwier­cie­dlać nie będzie pozy­cji. Trzy stu­le­cia póź­niej ludzie wciąż się z nim zga­dzają. Dla­tego też Ren ma aż takie popar­cie: nazwi­sko, które nosi, to Xin.

I pew­nie też dla­tego ta tra­dy­cjo­na­listka do szpiku kości nie potrafi doj­rzeć mojej duszy pod mia­nem „Lotos”.

Tur­ma­lin mil­czy, a Ren odwraca się od pól tre­nin­go­wych i odcho­dzi.

Spie­szymy za nią.

– Ludzie się nie­po­koją – kon­ty­nu­uje Tur­ma­lin, tak, jak się uma­wia­ły­śmy. W odróż­nie­niu od Lotos ona znana jest ze swo­jej wraż­li­wo­ści. – Mia­zma się nie ruszyła, od kiedy dotarła do Dasan.

Sprytny plan, jeśli weź­mie się pod uwagę, że pre­mierka na­dal nie otrzą­snęła się po bitwie na Kli­fach. Zamiast więc zapu­ścić się w górzy­ste, nie­przy­ja­zne tereny Zachodu, osia­dła w Dasan, pró­bu­jąc nas wywa­bić…

– Ruszymy więc na Dasan – decy­duje Ren.

– Nie! – krzy­czę, choć krew Lotos się gotuje. Bitwa! Bitwa!

– Nie – powta­rza na szczę­ście spo­kojna Tur­ma­lin. – Jesz­cze nie. Tego wła­śnie chce Mia­zma. Koro­na­cja ugrun­to­wa­łaby twoją pozy­cję w oczach ludu i bitwa byłaby zbędna. Ofi­cjalne pozy­cje, twoja i Mia­zmy, muszą być porów­ny­walne.

Pro­szę – myślę, obser­wu­jąc Ren, która zatrzy­mała się przy pali­sa­dzie areny trze­ciej. – Przyj­mij wła­ściwy tytuł.

– Tur­ma­lin, zapo­mi­nasz o czymś. – Ren patrzy na nią, potem na mnie. – Nie chcia­łam tego. Ni­gdy niczego takiego nie chcia­łam.

Jej oczy wpi­jają się w moje. Prze­ły­kam ślinę. Pro­sząc Ren o uczcze­nie jej nowej pozy­cji, każemy jej świę­to­wać krwawy prze­wrót, śmierć Xin Gonga, prze­po­wied­nię, która od dzie­ciń­stwa ją prze­śla­do­wała:

Xin Ren – ta, która zdra­dzi swój ród.

Ale prze­po­wie­dziane już się stało i jeśli Ren może uspra­wie­dli­wiać peł­nie­nie funk­cji guber­na­torki dobrem ludu, może tym dobrem uspra­wie­dli­wić i koro­na­cję. Gdy samot­nie (Tur­ma­lin i ja nie dosta­ły­śmy znaku, że mamy za nią podą­żyć) wkra­cza na arenę trze­cią, otwie­ram usta. Prze­ko­naj ją. Nabie­ram powie­trza.

– Nawet kara­lu­chy zwą się kró­lami!

Ren przy­spie­sza.

Ruszam za nią, ale Tur­ma­lin mnie powstrzy­muje. Chwyta moją pięść, zanim dotrze do mnie, że zaci­snę­łam dłoń.

Może fak­tycz­nie powin­nam wię­cej spać. Mam­ro­czę jakąś wymówkę o braku snu i upale, a Tur­ma­lin pocie­sza­jąco ści­ska moje palce.

– Jesz­cze nic stra­co­nego. – Na are­nie żoł­nie­rze kła­niają się Ren. – Tre­nuje woj­sko – mówi Tur­ma­lin. – A mogłaby wciąż tkwić w two­jej kapliczce.

– Nie przy­po­mi­naj mi.

– Chce wal­czyć. A morale jest wyso­kie. – Tur­ma­lin odciąga mnie od areny i pro­wa­dzi w głąb obozu. – Na­dal możemy ruszyć na pół­noc. – Rzu­cam jej wście­kłe spoj­rze­nie. – Gdy nadej­dzie czas. I na­dal mamy sprzy­mie­rzeń­ców.

Ach tak, „sprzy­mie­rzeńcy”, któ­rzy za moją dyplo­ma­cję odpła­cili, posy­ła­jąc mi strzałę w plecy – nie żeby Tur­ma­lin albo Ren to wie­działy. Jak mówi­łam Obłok: zemsta jest dla plebsu. Stra­te­dzy nie pozwa­lają, by roz­lana wczo­raj krew zatruła jutro czer­paną wodę. Czemu mia­ła­bym ogło­sić roz­pad przy­mie­rza, skoro potra­fię je napra­wić?

Ale czy na pewno potra­fisz je napra­wić? – pyta głos w mojej gło­wie i chcia­ła­bym, by był to jedy­nie głos zwąt­pie­nia. – Nie potra­fisz nawet prze­ko­nać Ren, żeby nazwała się „guber­na­torką”, choć prak­tycz­nie nią jest. Jesteś w ogóle stra­też…

– Zamknij się!

– Zefir? – Tur­ma­lin mruży oczy, a ja chcia­ła­bym się kop­nąć za to, że wrzesz­czę na wła­sne myśli.

– Lotos – przy­po­mi­nam jej. – To nic takiego. – Nie wygląda, jakby mi uwie­rzyła. – To Obłok. Wyobra­zi­łam sobie, jak by teraz uja­dała. – Wybacz, Obłok. – Jak myślisz, co ona wła­ści­wie pora­bia na Bagnach? – pytam, gdy zmie­rzamy ku staj­niom.

Obo­zowa kako­fo­nia milk­nie, powie­trze jest ciche niczym głos Tur­ma­lin.

– Jeśli nie poje­dyn­kuje się z gene­ra­łami, to poko­nuje urzęd­ni­ków w sza­chach.

– Sza­chy.

– Mówiła kie­dyś, że w wio­sce, z któ­rej pocho­dzi, nikt z nią nie wygrał.

Ach tak? Uśmie­cham się. Obłok byłaby prze­szczę­śliwa, wie­dząc, że Tur­ma­lin chwali jej doko­na­nia, ale nie powinna być zbyt pewna sie­bie. Przy­naj­mniej dopóki nie pokona mnie.

– Masz szczę­ście, że cię dziś nie widziała – Tur­ma­lin mówi nie­prze­rwa­nie. – Twoje cztery prze­grane z rzędu poje­dynki źle o mnie świad­czą.

Mój uśmiech kur­czy się do gry­masu. Trzy, nie cztery. Ale Tur­ma­lin, moja zaku­li­sowa nauczy­cielka, oczy­wi­ście zauwa­żyła, że Ren się pod­ło­żyła.

– To Ren. Ona po pro­stu jest dobra.

– Ciężko tre­no­wała.

– Latami – pro­stuję. Walki wygrywa się doświad­cze­niem, nie siłą, a moje doświad­cze­nie liczy sobie zale­d­wie mie­siące. Nie tak dawno temu roz­ka­za­łam Tur­ma­lin otruć konie Ren. Dąsam się, gdy wcho­dzimy do stajni, i ogar­nia mnie poczu­cie winy, gdy konie rżą.

Tur­ma­lin je spraw­dza – „codzienne zadość­uczy­nie­nie” – a ja pod­cho­dzę do Ryżo­wego Cia­steczka. On, w odróż­nie­niu od więk­szo­ści ludzi, wie, że nie jestem Lotos.

I sza­nuję go za to.

– Mógł­byś cho­ciaż uda­wać szczę­śli­wego – mam­ro­czę i pstry­kam koń­skie chrapy. Wydmu­chuje bąbel. – Zano­to­wane. Tęsk­nisz za nią, nie za mną.

Jego odpo­wiedź jest rów­nie cicha, co nie­wy­po­wie­dziane słowa, które kryję w sercu.

Też mi jej bra­kuje. Brak mi jej żywio­ło­wo­ści, mimo ner­wów, które mnie kosz­to­wała. Nawet Obłok mi brak. Pusty boks obok boksu Cia­steczka, ten, w któ­rym powinna stać jej klacz, tylko una­ocz­nia jej nie­obec­ność.

Czy Obłok mia­łaby wię­cej szczę­ścia przy prze­ko­ny­wa­niu Ren? Nie wiem; nie wiem, co u niej. Pisze rzadko, śląc jedy­nie woj­skowe raporty. Powinno mnie to cie­szyć. Brak innych wia­do­mo­ści ozna­cza brak zmian na Połu­dniu.

A jed­nak, kiedy obok stajni prze­biega kurier krzy­czący „raport!”, nie­mal go zatrzy­muję. Powiedz mi, że to od Obłok.

A potem dociera do mnie, że to żoł­nierz, któ­remu powie­rzy­łam bacze­nie na izbę cho­rych.

Jeśli cokol­wiek się zmieni – powie­dzia­łam mu – mel­duj naj­pierw mnie.

W naiw­no­ści swo­jej powie­dzia­łam „jeśli” zamiast „kiedy”.

– Ock­nął się, gene­rałko Lotos.

* * *

– Mówi­łeś, że się ock­nął. – Odwra­cam się gwał­tow­nie do żoł­nie­rza. – Nie, że znik­nął.

Za nami łóżko w izbie cho­rych wyraź­nie pozba­wione jest zama­sko­wa­nego, pogrą­żo­nego w śpiączce Sikou Haia.

– B-był tutaj. – Żoł­nierz się wzdryga.

Co za… Ręka wędruje mi do topora i żoł­nierz pada na kolana bła­gać o litość. Repu­ta­cja Lotos trwa nawet, gdy jej już nie ma, ale teraz mi nie pomoże. Gdy patrzymy z Tur­ma­lin na sien­nik, obu nam przy­cho­dzi do głowy ta sama nie­we­soła myśl. Ren już gar­dzi prze­wro­tem. Co więc zrobi, kiedy oca­lały syn Xin Gonga uświa­domi jej, że nie był przy­pad­kową ofiarą? A co z Aster, Papro­cią i pozo­sta­łymi gene­ra­łami, któ­rych lojal­ność zawdzię­czamy Sikou Haiowi? Czy kto­kol­wiek waży się ich obwi­niać, jeśli zmie­nią strony, gdy dowie­dzą się, że ich suze­ren został bez­li­to­śnie wyko­rzy­stany, by pod­że­gał do prze­wrotu, a potem porzu­cony?

Nie ja, szara emi­nen­cja, która za tym stała.

– Zajmę się tym – rzu­cam do Tur­ma­lin i wycho­dzę z izby. Obra­cam się, prze­szu­ku­jąc wzro­kiem oko­licę.

– Gdzie on jest? – Zadaję to pyta­nie nie tylko sobie.

– A nie mówi­łaś mi przy­pad­kiem, że mam się zamknąć?

– Cofam to. I jestem dogłęb­nie i nie­za­prze­czal­nie skru­szona. Więc gdzie on jest?

– Nie mam poję­cia. – W mojej gło­wie ziew­nię­cie Kro­pli Rosy odbija się echem. A gdy ona sama sfruwa mi z koł­nie­rza i roz­pro­sto­wuje skrzy­dełka, krzy­wię się.

– To się dowiedz.

– Jakoś nie mam ochoty. – Udaje się jej umknąć przed trzep­nię­ciem. – Spró­buj jesz­cze raz, a cię użą­dlę.

– Musisz tak utrud­niać?

Pyta­nie reto­ryczne. Bo choć w odróż­nie­niu od mojej boskiej sio­stry nie umiem czy­tać w myślach, jej myśli mogę odgad­nąć. Mar­twi się. Matka za Maską, cesa­rzowa wszyst­kich bóstw, wie, że tu jestem i że mie­szam się w losy śmier­tel­nych. Nadej­dzie dzień, gdy mnie uka­rze, ale im mniej się wtrą­cam, tym mniej surowo. To logiczne.

Rozu­miem to. Sama wola­ła­bym ścier­pieć pięć­dzie­siąt ude­rzeń pio­runa, a nie sto. Skoro jed­nak i tak mam cier­pieć, niech mój czas tutaj ma zna­cze­nie. Niech wygram, a jeśli, broń­cie bogi, muszę prze­grać, niech wygra ta jedna osoba.

Mój jedyny rywal.

I nie zamie­rzam tu obra­żać Sikou Haia, ale to nie jego tytuł. Ale, ale gdzież może być? Dokąd w ogóle mógłby dotrzeć? Jego gabi­net, daleko w Xin City, nie wcho­dzi w rachubę. W obo­zie zaś, w ofi­cy­nie, w bara­kach, w zbro­jowni ani śladu. Została tylko droga wśród figow­ców.

Wkra­czam mię­dzy drzewa z dło­nią kur­czowo zaci­śniętą na topo­rze.

– Mówi­łaś, że nie zosta­niemy tu długo – brzę­czy Kro­pla Rosy. – Zanim wzię­łaś sobie to ciało, mówi­łaś, że jesteś o krok lub dwa od osią­gnię­cia tych swo­ich Pouczeń Wzla­tu­ją­cej Zefir. Ale wygląda na to, że wię­cej ci tych kro­ków trzeba. Nie napra­wi­łaś przy­mie­rza z Połu­dniem. Tu, na Zacho­dzie, twoja wład­czyni sama sobie odma­wia legi­ty­mi­za­cji. A jeśli cho­dzi o Pół­noc…

– Jeśli ruszymy na nich teraz, zro­bimy to, czego chce Mia­zma.

– No i?

– Prze­gramy!

Kro­pla pod­ska­kuje w psz­cze­lim odpo­wied­niku wzru­sze­nia ramio­nami.

– Już dawno nie inte­re­so­wały cię wygrane.

– Zawsze mnie inte­re­so­wały.

– Nie w nie­bio­sach.

– Tam nie było czego wygry­wać. Ani dla kogo.

– Czyli Nadir i ja to teraz „nikt”.

– Twoje słowa, nie moje. Sęk w tym, że mnie nie potrze­bu­je­cie.

– Ta twoja Ren też nie. Nie jest stwo­rzona, by zwy­cię­żać, nie bar­dziej niż ty stwo­rzona jesteś do walki na kije. – To zabo­lało, ale Kro­pla Rosy ma wię­cej do powie­dze­nia. – Możesz ją wcią­gnąć na szczyt, a ona i tak nie obej­mie cesar­skiego tronu.

– Ni­gdy nie chcia­łam jej na cesar­skim tro­nie.

– „Nawet kara­lu­chy…”

– Te słowa podyk­to­wał tem­pe­ra­ment Lotos. Moim celem jest spra­wić, żeby Ren wyzwo­liła Xin Bao, i było to moim celem, odkąd… – Odkąd w Thi­stle­gate wybła­gała moją pomoc. Ale dla­czego uspra­wie­dli­wiam się przed Kro­plą Rosy? – Nie przy­po­mi­nam sobie, żebym pro­siła cię o ocenę Xin Ren – myślę do mojej boskiej sio­stry. – Pro­si­łam za to, żebyś bio­rąc pod uwagę ich zdradę, dowie­działa się wię­cej o Połu­dniu.

– To byłoby igra­nie z prze­zna­cze­niem.

Prze­zna­cze­nie. Prze­zna­cze­nie. Prze­zna­cze­nie. Nuży mnie słu­cha­nie o nim, nuży słońce, ośle­pia­jące mnie, gdy wynu­rzam się spod figow­ców. Tuż przy mojej kapliczce. Wcho­dzę i wycho­dzę.

Sikou Haia tu nie ma.

War­czę i ptaki zry­wają się z pobli­skiego drzewa. Tchó­rze, co do jed­nego.

Poza jed­nym. Ptak, który nie jest pta­kiem, ale, jak dostrze­gam, gdy oczy zła­pią ostrość, kawał­kiem bia­łego mate­riału zaplą­ta­nego w gałę­zie.

Szata pacjenta.

Zanu­rzam się w las, podą­ża­jąc szla­kiem zwi­sa­ją­cych z gałęzi strzę­pów mate­riału i prze­kli­na­jąc straż­nika. Ock­nął się. Jak widać, już jakiś czas temu. Prze­pa­truję teren, nie­pewna, czy nie szu­kam zwłok.

– Mogła­byś cho­ciaż zdra­dzić, czy żyje? – pytam Kro­plę Rosy. Brzę­czy. – Jak sobie chcesz.

Prze­dzie­ram się przez krzaki, roz­ry­wam ich splą­tane gałę­zie gołymi rękami, by po chwili ciąć je topo­rem. To sie­ka­nie cze­goś na kawałki to nad­zwy­czaj miłe uczu­cie, ale nie­stety, zbyt szybko krzewy się prze­rze­dzają. Czy­ste, błę­kitne niebo nad kli­fem.

Na kra­wę­dzi zaś postać w szpi­tal­nej bieli.

Pod­cho­dzę. Pro­mie­nie słońca migo­czą na prze­pły­wa­ją­cej poni­żej rzece. Tu, wysoko w górach, powie­trze jest spo­kojne. Jesz­cze wyżej ptaki i ich nie­sły­szalne dla nas roz­mowy. To cisza poci­sku w napię­tej procy, poci­sku, który mogę zwol­nić i kon­tro­lo­wać…

Potrą­cam stopą kamyk, który odta­cza się ze stu­ko­tem.

– Chwilę ci zajęło.

Po tych dwóch mie­sią­cach jego głos jest chro­pawy.

– Mia­łam nadzieję, że będziesz ostroż­niej­szy – odpo­wia­dam, pod­cho­dząc do niego.

– Żeby znów ponieść śmierć z two­jej ręki, gene­rałko Lotos? – Sikou Hai nie odrywa wzroku od roz­cią­ga­ją­cych się za rzeką Bagien.

Ja nie mogę ode­rwać wzroku od jego głowy.

Nie z mojej – powin­nam spro­sto­wać. Two­jego brata. To Sikou Dun na weselu dźgnął Sikou Haia. Wszy­scy to widzieli. Czego nie widzieli, to tego, że tań­czył do melo­dii, którą ja gra­łam. Dowie­dział się o prze­wro­cie, wściekł i zato­pił ostrze w piersi brata, bo ja to zaaran­żo­wa­łam – i nie zosta­wi­łam po sobie śladu. Powin­nam powie­dzieć Sikou Haiowi, że poczy­nił błędne zało­że­nia.

Ale mąż pisma, jakim jest Sikou Hai, ufa pod­szep­tom swo­jego umy­słu. Podej­rzewa mnie i będzie podej­rze­wać już zawsze.

Zostać doce­nioną za moje machi­na­cje? Satys­fak­cjo­nu­jące.

– Ustalmy coś, gene­rałko – mówi wpa­trzony w rzekę. – Czy żywy jakoś ci się przy­dam?

– Nie wiem. – Sikou Hai to nie­za­koń­czona sprawa. A ja zwy­kle nie zosta­wiam spraw nie­za­koń­czo­nych. – Zamie­rzasz powie­dzieć Ren?

– O tym, jaką rolę ode­gra­łaś w przy­go­to­wa­niu prze­wrotu? Zabi­jesz mnie, jeśli jej powiem?

– Zależy. – Obłok wzięła na sie­bie odpo­wie­dzial­ność za prze­wrót, żeby to ją, nie mnie, Ren zesłała na Bagna. Nie zaprze­pasz­czę jej poświę­ce­nia. – Może.

– Bar­dziej bym cię sza­no­wał, gdy­byś powie­działa, że tak.

Te słowa mnie zaska­kują, a po chwili roz­draż­niają.

– Czemu? – Zacho­wuje się, jakby dla niego to była tylko gra, jak­bym była zwie­rzyną zwa­bioną tu strzę­pami bieli. – Potra­fił­byś kogoś zabić? – Nie krzycz. Ale nie mogę mówić ciszej. – Nie sądzę. Czemu więc mnie miano by sza­no­wać za roz­lew krwi? Bo wyglą­dam, jak wyglą­dam? Pozwól, że coś ci powiem, Sikou Hai: jeste­śmy tacy sami. Jestem tobą. Jestem…

Stra­teżką.

Prze­ry­wam. Roz­są­dek w końcu zata­mo­wał rzekę.

– Wiem. – Odwraca głowę. Od rzeki. Do mnie. Nie nosi maski i w słońcu bli­zny na jego twa­rzy są wyraź­nie widoczne. – Wie­dzia­łem – mówi z emfazą – w chwili, gdy ode­zwa­łaś się na spo­tka­niu, kiedy pla­no­wa­łaś oba­lić mojego wuja. Nie. Wcze­śniej. Gdy zagra­łaś na guqi­nie. To wystar­czyło, żebym wie­dział, że jesteś kimś wię­cej niż wojow­niczką. Ale wie­dzieć to jedno. Przy­znać to coś zupeł­nie odmien­nego. Wie­dzia­łem, że jesteś kimś wię­cej, ale nie chcia­łem przy­znać, kim wię­cej. Nie dostrze­ga­łem w two­ich pla­nach tak­tyki, póki nie porzu­ci­łaś mnie w lesie. – W jego gło­sie roz­brzmiewa pogarda. – Mia­łem wtedy aż nazbyt dużo czasu, by zaak­cep­to­wać to, kim jesteś.

Potwo­rem czy mor­der­czy­nią?

– Jesteś stra­teżką Xin Ren. – Wzrok Sikou Haia przy­kuwa mnie i nie pozwala drgnąć. Sie­dzi tu, blady i kru­chy, góruję nad nim niczym głaz, ale prze­cież nawet głazy spa­dają z kli­fów. Serce mi się ści­ska, gdy mówi: – Teraz to widzę. Ale ni­gdy o tobie nie sły­sza­łem. – Bie­rze wdech i się krzywi. – Twój przy­do­mek?

Przy­do­mek. Nie mam poję­cia, który wybrać. Słowa. Mam wra­że­nie, że zapo­mnia­łam, jak ich uży­wać.

A wtedy odzywa się tem­pe­ra­ment Lotos.

– Zefir.

Noszę imię Zefir.

Widzia­łam, jak na moją praw­dziwą toż­sa­mość reagują dwie osoby. Tur­ma­lin, mimo wiary w rein­kar­na­cję, nie wie­działa, co myśleć. Obłok chciała mnie udu­sić, bo waży­łam się posiąść ciało Lotos.

Sikou Hai… Sikou Hai wstaje.

– Zefir – powta­rza. – Uczen­nica Yao Men­gqi. Ta, która prze­po­wiada pogodę. Naj­mą­drzej­sza z nas. – Jego szorstki głos pełen jest bólu, czci, podziwu. – Dla stra­te­gów jesteś bóstwem.

Przez chwilę sły­szę jedy­nie słowo „bóstwo”. Gdy nagle do mnie dociera.

Roz­po­znał we mnie Zefir.

Sikou Hai klęka.

– Wzla­tu­jąca Zefir. – Patrzy na mnie zapad­nię­tymi, lecz skrzą­cymi się oczami. – Od tak dawna podą­żam twoim śla­dem. Przyj­mij mnie, pro­szę, na swo­jego ucznia.

Wiatr dmie. Ptaki latają. I ja bym mogła – jestem teraz tak lekka.

Ujrzano mnie.

To naj­wspa­nial­sze z uczuć.

Ale rze­czy­wi­stość nie ode­szła zbyt daleko.

– Chwila. Nie zapy­tasz nawet, jak – prze­ży­łam – ani czemu – tak wyglą­dam? Czy on wie­rzy w rein­kar­na­cję? W bóstwa?

– Z tobą nie­moż­liwe jest moż­liwe – odpo­wiada sta­now­czo, nie ofe­ru­jąc żad­nego wyja­śnie­nia.

Cóż.

Nie odmó­wię odda­wa­nia mi czci.

Powoli opusz­czam topór. Uczeń. Ni­gdy żad­nego nie mia­łam. Moi nauczy­ciele – mistrz Yao, poeta, sza­chistka, były cesar­ski kosmo­log – tak dobrze mnie wyszko­lili, że ich prze­ro­słam. Prę­dzej wyta­rzam się w gów­nie, niż pozwolę Sikou Haiowi prze­ro­snąć mnie.

Ale.

Ze wszyst­kich adop­to­wa­nych synów Xin Gonga prze­żył jedy­nie on. Ren go wysłu­cha, choćby jedy­nie z poczu­cia winy. Wresz­cie będę mieć przez kogo przed­sta­wiać moje plany.

– Wstań – mówię do niego.

– Przyj­mij mnie wpierw.

– Przyj­muję. Wstań teraz.

Kła­nia się, trzy­krot­nie doty­ka­jąc czo­łem ziemi, zanim wsta­nie. I się zachwieje. Pod­trzy­muję go.

– Wra­camy. – Jakim cudem wciąż jest przy­tomny? – I żad­nego opusz­cza­nia izby cho­rych bez mojego pozwo­le­nia.

Uwal­nia ramię.

– Powiedz, co mnie omi­nęło.

– Póź­niej.

– Nie. Teraz – nalega, a mnie zaczyna drżeć powieka. – Zbyt długo byłem nie­dy­spo­no­wany.

– Opo­wiem ci w… – dro­dze.

Mijam Sikou Haia. Moje spoj­rze­nie przy­kuła rzeka, która nie­sie coś, z miej­sca, w któ­rym jeste­śmy, lek­kiego i nie­wiel­kiego jak liść.

Łódka.

A w niej osoba w czerni.

Wrona. Przez myśl prze­myka mi jego uśmiech. Zaban­da­żo­wana dłoń spo­czy­wa­jąca na mojej. Mru­gam i wspo­mnie­nia zni­kają, zosta­wia­jąc za sobą jedy­nie postać w dobi­ja­ją­cej do brzegu łódce. Nasze woj­ska ota­czają wysia­da­ją­cego pasa­żera.

W jego rękach lśni coś zło­tego.

Posła­niec.

– Chodź – rzu­cam Sikou Haiowi, a on podąża za mną bez słowa. Układ na sza­chow­nicy się zmie­nił. Nie muszę nic mówić, gdy zarzu­cam go sobie na plecy jak worek ryżu. Jeśli mamy dora­dzać Ren, musimy trzy­mać rękę na pul­sie.

Naj­waż­niej­sze teraz jest, by jak naj­szyb­ciej wró­cić do obozu.

Docie­ramy tam w chwili, gdy żoł­nie­rze wpro­wa­dzają posłańca. Popy­chają go w stronę Ren, a gene­ra­ło­wie i urzęd­nicy gro­ma­dzą się wokół.

– Pre­zent z Pół­nocy – mówi posła­niec, uno­sząc zło­coną szka­tułkę.

Ren ją przyj­muje.

Otwiera.

Obóz milk­nie.

二十六

Zabić posłańca

Pre­zent z Pół­nocy.

Po otwar­ciu szka­tułki Ren przez dłuż­szą chwilę się w nią wpa­truje. Nie drgnie nawet, ale gniew jej qì nara­sta. Ciem­ność zbiera się w jej ustach, by po chwili popły­nąć stru­my­kiem z kącika warg.

Krew.

– Pani! – Aster i Tur­ma­lin pod­trzy­mują ją, a ja biorę szka­tułkę – i upusz­czam po ujrze­niu, co skrywa.

Na bogów. Się­gam po nią, ale za późno. Szka­tułka ude­rza o zie­mię i wyta­cza się z niej głowa. Turla się, a wszy­scy, nawet ja, się cofają. Na dzie­sięć pie­kieł. Zgniła. Wystar­czy spoj­rzeć na pomarsz­czoną skórę tego cze­goś, na zma­to­wiałe włosy spięte… moją spinką. Roz­po­znaję ją szyb­ciej niż wła­sną głowę, szcze­gól­nie w tak opła­ka­nym sta­nie. Marsz­czę nos.

I pomy­śleć, że byłam z niej tak zado­wo­lona.

Jęk Ren wyrywa mnie z zamy­śle­nia.

– Wezwij medyka – roz­ka­zuję komuś. Odwra­cam się do innego żoł­nie­rza, mniej for­tun­nego. – Ty zabierz głowę.

Reszta gro­ma­dzi się koło Ren. Urzęd­nicy i gene­ra­ło­wie, nasi i ci z Zachodu, ota­czają ją i pro­wa­dzą w stronę namiotu dowódz­twa.

Prze­my­kam na tyły świty, do Tur­ma­lin.

– Myśla­łam, że odzy­ska­li­śmy ciało – szep­czę. Żeby być dokładną, ciało Qilin, zabi­tej strzałą, którą zde­cy­do­wa­nie odzy­ska­li­śmy i która teraz spo­czywa w mojej kapliczce.

– Bo odzy­ska­li­śmy – odszep­tuje Tur­ma­lin.

– Ale nie głowę. Mogłaś wspo­mnieć.

– Nie wyda­wało mi się to istotne.

Aż do teraz. Kto ją wysłał? Czy na pewno Mia­zma? Czy może posłańca przy­syła Cykada, a Połu­dnie chce, aby­śmy winiły cesar­stwo i za głowę?

– To Mia­zma – myśli Kro­pla Rosy.

– O! Teraz poma­gasz.

– Jeśli odpo­wiedź jest bez zna­cze­nia, to nie pomoc. Tylko udo­wod­nie­nie, że mia­łam rację. Ota­czają cię wro­go­wie…

Więc jed­nak Mia­zma – myślę do sie­bie, a Kro­pla Rosy kon­ty­nu­uje nie­zra­żona. To tak bar­dzo w jej stylu.

Tyle dobrego, że to moja głowa, a nie naszej cesa­rzo­wej.

Już w namio­cie dowo­dze­nia poma­gamy Ren usiąść.

– Zakłó­ce­nie qì – mówi medyk, bada­jąc jej puls – pogor­szyło nie­za­go­joną ranę…

– Ranę? – wtrąca któ­ryś z ofi­cjeli.

– Stłu­cze­nie na klatce pier­sio­wej spo­wo­do­wane ude­rze­niem tępym narzę­dziem – wyja­śnia medyk i to ja czuję ból w klatce pier­sio­wej. To moje dzieło. – Z cza­sem się zagoi, ale wypi­szę receptę.

Służba podaje her­batę. Ren nawet po nią nie sięga. Jej oczy błysz­czą, a ja znów czuję ukłu­cie w piersi. Chcia­ła­bym jej powie­dzieć: Jestem tutaj. Ta głowa? Gni­jące mięso, nic wię­cej.

Ale śmier­telni tak tego nie widzą. Wojow­nicy pozba­wiają wro­gów głów, by pozba­wić ich szansy na pokój w następ­nym życiu. Nawet cio­teczki w sie­ro­cińcu uni­kały pale­nia zwłok, sta­ra­jąc się zacho­wać je w sta­nie jak naj­bar­dziej nie­na­ru­szo­nym.

A Ren jest śmier­telna do szpiku kości.

– Zabiję ją. – Pod­nosi na nas wzrok, a jej słowa przy­wo­łują kosz­mar, który śni­łam. – Z koń­cem tygo­dnia ruszamy na Pół­noc.

Nikt się nie sprze­ci­wia. Zasnęli? Pra­gnę wrza­snąć: już bar­dziej oczy­wi­stej pro­wo­ka­cji Mia­zma nie mogłaby zro­bić!

Ale jestem Lotos. Lotos ni­gdy nie kwe­stio­no­wa­łaby roz­ka­zów swo­jej pani i dla­tego to Sikou Hai mówi:

– Nie możesz. – Wszyst­kie oczy zwra­cają się na niego. Przez tłum prze­pływa fala nie­do­wie­rza­nia.

– Panicz Sikou!

– Pani­czu Sikou! Ock­ną­łeś się!

Zdą­żył już zało­żyć maskę, choć kroki wciąż sta­wia nie­pew­nie. Aster śpie­szy w jego stronę, a on ją odsuwa, samot­nie idąc w stronę roz­stę­pu­ją­cego się tłumu.

Zatrzy­muje się przed Ren i zgina w ukło­nie.

– Pani.

– Bez for­mal­no­ści, pro­szę. – Gdy Sikou Hai się pro­stuje, Ren wstaje. – Sikou Hai. – Chwila brze­mien­nej ciszy. – Wybacz mi. – Kła­nia mu się. Nikt nie odważa się ode­tchnąć. – Twój ojciec i brat… – Głos Ren pobrzmiewa bólem. – Nie zdo­ła­łam ich oca­lić.

– Pani, pro­szę – szep­cze Tur­ma­lin, a za nią pozo­stali obecni. Przy­wód­czyni kła­nia­jąca się pod­ko­mend­nemu? To nie­sto­sowne i mil­cze­nie Sikou Haia jest odpo­wied­nio doj­mu­jące, jego zama­sko­wana twarz bled­sza niż przy naszym spo­tka­niu na kli­fie.

– Jeśli naprawdę czu­jesz, że jesteś mi coś winna – mówi w końcu – posłu­chaj. Nie możesz ruszyć na Pół­noc. – No, wresz­cie głos roz­sądku! – Gór­skie drogi, te same, które utrud­niają atak na Zachód, utrud­niają też wywie­zie­nie z nich zaopa­trze­nia. Jeśli wyru­szymy na Mia­zmę, pokona nas, odwle­ka­jąc kon­fron­ta­cję i gło­dząc naszych żoł­nie­rzy.

Tak! Powie­dzia­ła­bym to samo!

– Jestem tego świa­doma – ripo­stuje Ren. – Ale wia­do­mość Mia­zmy to obe­lga. Wyzwa­nie. Świat wkrótce się dowie, czy je pod­ję­łam, czy pod­da­łam.

– Nie pod­damy go. – Sikou Hai pod­cho­dzi do zawie­szo­nej na tyłach namiotu mapy. – Podej­miemy je, zaj­mu­jąc Bikong. – Że co? Nie! – Stuka pal­cem w zarys fortu, a potem prze­suwa dwa palce na połu­dnie. – Druga z two­ich zaprzy­się­żo­nych sióstr, Obłok. Aktu­al­nie sta­cjo­nuje w sto­licy Bagien. Bez trudu prze­mie­ści swoje woj­ska w górę Miki. – Prze­suwa dłoń na pół­noc, podą­ża­jąc za wschod­nią odnogą Miki do miej­sca, gdzie łączy się ona z Gip­sówką. Bikong znaj­duje się u ich styku. Ofi­cjal­nie fort Bagien, w rze­czy­wi­sto­ści pla­cówka Mia­zmy. To powszechna wie­dza. – Odbie­rzemy Mia­zmie Bikong bez porzu­ce­nia naszych pozy­cji – obwiesz­cza pewny sie­bie, póki nie dostrzeże wyrazu mojej twa­rzy.

Głu­piec! Bikong to cenna zdo­bycz, ale i wiel­kie ryzyko. Poza Mia­zmą mamy i innych wro­gów. Cykada jest zde­cy­do­wana odzy­skać Bagna i gdy Obłok ruszy na Bikong, opu­ści sto­licę. Sikou Hai nie wie, czym to grozi, ale powi­nien wie­dzieć, żeby nie ukła­dać stra­te­gii beze mnie. Pio­ru­nuję go wzro­kiem i widzę, że się waha, ale zdą­żył podzie­lić się pla­nem, który wyraź­nie podoba się Ren.

– Zatem zde­cy­do­wane. – Zatrzy­muje się w dro­dze do wyj­ścia, ale nie odwraca się. – Postą­pimy zgod­nie z pla­nem pani­cza Sikou. Poin­for­muj­cie Obłok.

– Tak, pani. – Urzęd­nik już przy­go­to­wał księgę.

– Wyślij Lotos. – Wszy­scy, poza Ren, patrzą na mnie. Ona patrzy przed sie­bie. – Zaniosę jej wie­ści.

– Nie.

– Ale…

– Odma­wiasz wyko­na­nia roz­kazu swo­jej kró­lo­wej?

Cisza.

Wszy­scy padamy na kolana.

Kró­lowa. Tytuł dorów­nu­jący tytu­łowi Mia­zmy, tytuł, któ­rego zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej by nie przy­jęła. Może powin­nam podzię­ko­wać mojej gło­wie, że się zja­wiła, bo coś się zmie­niło. Powie­trze jest bar­dziej rześ­kie, chłodne, dzień za roz­su­nię­tymi przez Ren kla­pami namiotu prze­szedł w zmierzch.

– Wyślij­cie wia­do­mość Mia­zmie.

Urzęd­nik spo­gląda na nią, pędze­lek trzyma w goto­wo­ści, ale Ren wycho­dzi na zewnątrz i roz­ka­zuje cze­ka­ją­cym tam żoł­nie­rzom:

– Zabić posłańca.

* * *

Gdy Wrona sie­dział obok mnie, pusz­cza­jąc kaczki na jezio­rze, powie­dział mi: Ludzie się zmie­niają.

Ludzie się zmie­niają.

Myśla­łam, że po poja­wie­niu się mojej głowy nic mnie już dziś nie zasko­czy, ale Ren, wład­czyni zwy­kłych ludzi, naka­zu­jąca śmierć nie­win­nego posłańca? O takiej zmia­nie myślał Wrona? Nie. Jest wstrzą­śnięta. Jak z krwią – jed­no­ra­zowy wybuch. Nikomu nie stała się krzywda.

I nie sta­nie. Wbie­gam na pole tre­nin­gowe w chwili, gdy żoł­nie­rze wno­szą katow­ski pie­niek. Ci, któ­rych zada­niem jest przy­go­to­wać posłańca na śmierć, jesz­cze nie przy­byli. Dzięki nie­bio­som. Nie byłam pewna, czy zdążę przed nimi.

Nie potrze­buję teraz świad­ków.

– Nowy roz­kaz – war­czę na żoł­nie­rzy. – Gdy się pojawi, zapro­wadź­cie posłańca do bara­ków wię­zien­nych.

Żoł­nie­rze mil­czą.

– Wyko­nać! – ryczę.

– Tak jest, gene­rałko Lotos!

Opusz­czam arenę, zanim pod­ko­mendny Mia­zmy mnie dostrzeże. Niech myśli, że roz­kaz wydała Ren. Niech myśli…

– Co ty wypra­wiasz? – pyta Sikou Hai, sta­jąc za mną. – Sły­sza­łem, co powie­dzia­łaś. – Pod­cho­dzi bli­żej, a mnie oczy prze­sła­nia czer­wień. – Nie możemy pod­wa­żać roz­ka­zów kró­lo­wej Xin…

Chwy­tam go za szyję i uno­szę.

– Wszystko znisz­czy­łeś!

Dławi się.

I dobrze, niech się dławi! Daj mu nauczkę, Pawico!

– Zefir!

Pawico!

– Zefir, nie! – Krzyk Tur­ma­lin przy­wo­łuje mnie do przy­tom­no­ści. Czer­wień top­nieje. Sikou Hai osuwa się na zie­mię.

– Ja… prze­pra­szam. – Ręce mi drżą. – Nie… nie wiem…

…co mnie napa­dło. Zawsty­dzona zer­kam na Tur­ma­lin, ale w jej oczach nie znaj­duję potę­pie­nia. Wręcz prze­ciw­nie, jest w nich skru­cha. Kuca przy krztu­szą­cym się Sikou Haiu i mówi:

– Imię, które teraz usły­sza­łeś, to pomyłka. Byłam zasko­czona…

– Wie – prze­ry­wam jej. – Wie, że jestem Zefir.

– Tak, i jestem jej uczniem – udaje mu się wydu­sić.

Tur­ma­lin spo­gląda na mnie, mil­cze­niem potwier­dzam jego słowa. Bar­dzo zauwa­żal­nie nam nie gra­tu­luje.

– Powstrzy­ma­łaś egze­ku­cję? – pyta i kiwa głową, gdy potwier­dzam. – Ren nie jest sobą.

– Nie możesz jej wiecz­nie chro­nić – Sikou Haiowi udaje się wydu­sić pomię­dzy hau­stami powie­trza. – Kie­dyś będziesz musiała jej zaufać.

– Kie­dyś – war­czę. – Kiedy będę mogła zaufać i jej dorad­com. Rada odno­śnie do Bagien…

– Jest lep­sza niż atak na Pół­noc.

Czy na pewno? Kiedy ruszymy na Pół­noc, musimy mieć pew­ność, że zwy­cię­żymy. Porażka nie wcho­dzi w grę. Z jego punktu widze­nia wysła­nie Obłok na Bikong jest mniej­szym złem.

I może pogrą­żyć naszą misję.

– Bagna są dla nas ważne – mówię. Wydaje się, że przez prze­wrót i obję­cie guber­na­tury Ren zapo­mniała, że Cykada żądała zwrotu Bagien, a ja nie zamie­rzam jej o tym przy­po­mi­nać. Póki nie będziemy mogli znów zaufać Połu­dniu. – Potrze­bu­jemy ich jako strefy bufo­ro­wej mie­dzy nami i Połu­dniem i jako bazy wypa­do­wej, kiedy ruszy pół­nocna kam­pa­nia.

– Wiem – odpo­wiada Sikou Hai.

– Utrata Bagien to jak strata koń­czyny.

– Czemu – kaszle. – Czemu mie­li­by­śmy stra­cić…

Bagna.

Widzę, że zaczyna rozu­mieć.

– Cykada pra­gnie Bagien – mówi. – Ale to nasz sprzy­mie­rze­niec. Nie ode­bra­łaby ich siłą. Chyba że… – Łapie moje spoj­rze­nie. – Chyba że przy­mie­rze zostało zerwane.

Pyta­nie „Zefir, czy to prawda?” maluje się w oczach Tur­ma­lin.

Sikou Hai, ty naprawdę wszystko znisz­czy­łeś. Nie tak chcia­łam to obwie­ścić, ale mój uczeń nie zosta­wił mi wyj­ścia.

– Tur­ma­lin. Poproś Ren, żeby dała ci legion i odde­le­go­wała do sto­licy. Powiedz tylko, że chcesz zmie­nić woj­ska Obłok. – Manewr dwu­dzie­sty drugi: otwórz drzwi, by zwa­bić zło­dzieja. – Pozwólmy Połu­dniow­com myśleć, że Bagna nie są chro­nione, by po nie się­gnęli, i zatrza­śnijmy pułapkę. – Lotos powie­dzia­łaby: Zmiażdżmy ich!, ale ja roz­luź­niam zaci­śnięte pię­ści. – Uni­kaj nie­po­trzeb­nego roz­lewu krwi.

Zoba­czymy, z kim Cykada będzie chciała się sprzy­mie­rzyć, kiedy to my będziemy mieć jej woj­sko w gar­ści.

– Jeden legion nie wystar­czy, żeby zmu­sić ich do posłu­szeń­stwa. – Sikou Hai jest raczej scep­tycz­nie nasta­wiony.

– I dla­tego Obłok prze­rwie atak na Bikong i wes­prze Tur­ma­lin.

– Nie wróci, póki nie zwy­cięży. – Scep­ty­cyzm Tur­ma­lin pie­cze jak zdrada.

– Oblę­że­nia trwają – dodaje Sikou Hai. – Czemu nie powie­dzieć Ren, że Połu­dnie zdra­dziło, i nie wysłać na Bagna więk­szych sił…

– Zażąda dowo­dów! – Pusz­czają mi nerwy. – Będzie ufać sprzy­mie­rzeń­cowi, dopóki nie skru­szymy tego zaufa­nia twar­dymi dowo­dami.

– Prze­cież masz dowody – wtrąca Sikou Hai, a ja przy­my­kam moje zmę­czone, pie­kące oczy, nie­na­wi­dząc tego, że może być tak pra­wo­rządny i tak ślepy jed­no­cze­śnie. Wrona nie potrze­bo­wałby szcze­gó­ło­wych wyja­śnień.

Wystar­czy­łoby jedno spoj­rze­nie, by wie­dział, czego się lękam.

– Jeśli chcesz powie­dzieć Ren o Połu­dniu, powiedz – odpo­wia­dam Sikou Haiowi. – Wymuś zezna­nia na posłańcu. Niech powie, że to Cykada wysłała głowę. Zoba­czysz, jak zare­aguje.

To wytrą­ciło im z rąk wszel­kie argu­menty.

* * *

Kolejny tydzień przy­niósł falę rapor­tów.

Woj­ska Obłok ruszyły wzdłuż Miki.

Woj­ska Obłok ruszyły na Bikong.

Woj­ska Obłok oble­gają fort.

Morale wzro­sło, a Ren przy­chy­liła się do prośby Tur­ma­lin, pozwa­la­jąc jej na podróż do sto­licy Bagien. Tylko ja nie mogłam się odprę­żyć. Żeby wie­ści od Obłok do nas dotarły, trzeba sze­ściu dni. I gdy my się radu­jemy, ona może prze­pro­wa­dzać atak. Może prze­gry­wać. Może umie­rać.

– Czy to nie męczące? – pyta Kro­pla Rosy, gdy po raz kolejny naga­buję ją o wie­ści o Obłok. – Mar­twić się o tak wiele kru­chych ludz­kich ist­nień?

– Jak sytu­acja?

– Wciąż żyje – wzdy­cha Kro­pla Rosy.

– Posiłki Mia­zmy? – Mogła je wysłać z Dasan, ze sto­licy cesar­stwa, z obu naraz. A to dla Obłok ozna­czało kata­strofę. – Jak wiele jest w dro­dze do Bikong?

– Wiesz, że ty też jesteś bóstwem?

To prawda. Jestem. Przy­staję nie­da­leko bara­ków.

Czemu pole­gam na Kro­pli Rosy, skoro mogła­bym na sobie?

– Nie o to mi cho­dziło. – Kro­pla Rosy leci za mną na klif, na któ­rym roz­ma­wia­łam z Sikou Haiem. – Co ty wypra­wiasz?

Sado­wię się na skale.

– Mówi­łaś, że możemy cza­sem nagi­nać zasady.

– Matka za Maską…

– Od czasu prze­wrotu wie, że tu jestem. Jesz­cze mnie nie wezwała.

– Ale gdy wezwie…

– Grzmoty i bły­ska­wice. Sto. Tysiąc.

– Nie, Zefir. Może cię wygnać. Tym razem na zawsze. – To mnie uci­sza. To prawda. O nie­któ­rych z wygna­nych bóstw ni­gdy już nie sły­szano.

Nikt nie wie, co się z nimi stało.

Jeśli w zamian za bicie jed­nego wię­cej ludz­kiego serca na zawsze stracę Kro­plę Rosy i Nadir…

Prze­biega mnie zimny dreszcz.

Ale czy to na zawsze, jeśli ni­gdy nie umrę? Bóstwa nie mogą umrzeć, a Obłok może. I Ren.

W moich kosz­ma­rach zawsze umie­rają.

Nie mogę na to pozwo­lić.

Uno­szę dłoń. Kro­pla Rosy mówiła, że jako Qilin wezwa­łam mgłę. Przy­wo­ła­łam deszcz. Two­rzy­łam wiatr. Tak mocno sku­pi­łam się na opa­no­wa­niu siły Lotos, że zanie­dba­łam wła­sną.

Zamy­kam oczy, zanu­rzam się w sobie, umy­słem się­ga­jąc źró­dła mocy wewnątrz sie­bie. Gdy go nie znaj­duję, się­gam głę­biej, poza wspo­mnie­nia…

…jestem lekka jak piórko…

…pod pal­cami mam wszystko i wciąż jesz­cze mogę się tego uczyć…

…w rze­czach Nadir znaj­duję plan­szę do gry, kopię gry śmier­tel­nych. Nie dbam o nich, ale podoba mi się ta gra, smak zwy­cię­stwa – o pięć punk­tów, jede­na­ście, dzie­więt­na­ście. Inne bóstwa przy­by­wają do Gniazda Jutrzenki tylko po to, by ze mną zagrać, a ja poko­nuję wszyst­kich…

…bóstwo za bóstwem…

…póki mnie nie poko­nują, gdy po stu­le­ciach porażki prze­ku­wają w zwy­cię­stwa. Każdy ma wiecz­ność, by prze­ści­gnąć, by być prze­ści­gnię­tym. Nie zosta­wię po sobie trwa­łego śladu…

…„Czemu tak się sta­rasz?”, pyta jeden z bogów, gdy pijemy, sie­dząc na tara­sie ponad chmu­rami, i sama zaczy­nam się zasta­na­wiać…

…bo wła­ści­wie czemu…

…jeśli wszystko, co czy­nię, może być odczy­nione, uczy­nione, poczy­nione…

…czemu by nie odpo­cząć…

Nie. Nie spo­cznę. Się­gam jesz­cze dalej i w końcu docie­ram do źró­dła mojej mocy. Zamy­kam ją w dło­niach. Qì przy­biera kształt kuli. Otwie­ram dło­nie i posy­łam rosnącą kulę qì poza mnie. Prze­pływa ponad Bagnami i przez chwilę widzę rów­niny, rzeki, wio­ski, jak­bym to ja ponad nimi fru­nęła, jak­bym mogła poszy­bo­wać wprost do Wrony…

Wizja znika. Kula wciąż wędruje, to ja nie mogę się­gnąć wzro­kiem dalej niż na dzie­sięć lıˇ. Iry­tu­jące ogra­ni­cze­nie, ale nie potrze­buję oczu, żeby wywo­łać burzę.

Posy­łam kulę w chmury nad Dasan, tysiąc pięć­set lıˇ stąd.

Chwilę póź­niej qıˇ zaczyna dzia­łać – i tam, i w głębi mnie. Pochy­lam się do przodu, roz­po­ście­ram palce na kamie­niu. Z czoła ście­kają mi kro­ple potu i padają mię­dzy moje roz­po­starte palce, jak kro­ple desz­czu padają na wody Miki. Dyszę. Czy to zawsze było takie trudne?

Nie­ważne, stało się. Deszcz będzie padać. Do jutra Mika wzbie­rze, zatrzy­mu­jąc w Dasan posiłki, które Mia­zma chcia­łaby posłać.

Deszcz ma jesz­cze jedno zada­nie, o ile Obłok potrafi je wyko­rzy­stać. Jeśli jest dobra w sza­chach, wie, jak ważne jest ukształ­to­wa­nie terenu. Rzeki dają życie.

Mogą je też odbie­rać.

Zakończ to jak naj­szyb­ciej – myślę do Obłok, marząc o tym, bym, jak Kro­pla Rosy, mogła prze­ma­wiać w jej gło­wie. – Nie pozwól, żeby ta wojna stała się wojną na prze­trzy­ma­nie.

Gdy się taką sta­nie, Cykada ruszy na bagna.

* * *

Po sze­ściu dniach docie­rają wie­ści od Obłok: cesar­skie posiłki z Dasan oraz wozy z zaopa­trze­niem zatrzy­mało błoto. Tym­cza­sem siły pod dowódz­twem Szpona, które wyru­szyły ze sto­licy i dotarły pod Bikong, gdzie roz­biły obóz na dru­gim brzegu rzeki, na wprost namiotu Obłok, jesz­cze przed świ­tem porwała rzeka. Jak i obóz Obłok. Który był jedy­nie przy­nętą, bo Obłok oso­bi­ście znisz­czyła tamy na Mice, uwal­nia­jąc powódź. Pod­czas gdy jego armia została roz­bita, sam Szpon zbiegł do fortu i dołą­czył do oblę­żo­nych sił Mia­zmy.

Z tej oka­zji wypra­wi­li­śmy ucztę, która się roz­kręca, a ja zaci­skam palce na kie­li­chu. Bikong wciąż jesz­cze się nie pod­dał. A to ozna­cza, że może dostać posiłki. Gdy­bym tylko wie­działa, co się tam dzieje…

– Lotos chce dołą­czyć do Obłok w Bikong.

– Żeby ukraść jej chwałę? – dro­czy się Ren.

Chwałę. Ledwo pamię­tam co to.

– Mia­zma jest sprytna – nale­gam. – Obłok nie ma stra­tega.

– To prawda. Sikou Hai pytał, czy…

– Nie!

Mój wybuch wywo­łuje uśmiech Ren.

– Powie­dzia­łam mu, że nie jest gotów na podróż.

Muszę zamie­nić z nim parę słów na temat jego pozy­cji. Od kiedy to uczeń pró­buje zastę­po­wać mistrza? – myślę ponuro, gdy Ren daje się porwać jakie­muś ofi­cje­lowi. Wyma­wiam się szybko z kon­kursu jedze­nia udek z kur­czaka i sta­ran­nie uni­ka­jąc pija­nych żoł­nie­rzy, idę w stronę bara­ków, aby w końcu zatrzy­mać się przy jed­nej z żoł­nie­rek, bez­wład­nie opar­tej o drzewo.

Pośród gałęzi nad nią unosi się jej duch.

Niech to. Kucam obok, gotowa klep­nąć ją w poli­czek, gdy przy­po­mi­nam sobie, jak dotknię­cie Lotos i Sikou Haia nie­mal pochło­nęło mojego ducha. Wstaję, cofam się i kopię nogę żoł­nierki. Chra­pie.

Gdy zer­kam w górę, drzewo jest pozba­wione ducha.

Żoł­nie­rze! Potrzą­sam głową i odcho­dzę. Piją aż do ode­rwa­nia od rze­czy­wi­sto­ści.

Ode­rwa­nie.

To jest to.

– Zefir… – ostrzega Kro­pla Rosy, poj­mu­jąc moje zamiary, gdy spie­szę w stronę mojej kapliczki, klę­kam przed ołta­rzem i się­gam pod niego, ponad pudeł­kiem z rze­czami Zefir, po zawi­niątko.

Roz­wi­jam je, odkry­wa­jąc wszystko, co udało mi się zdo­być, od kiedy sta­łam się Lotos. Przede wszyst­kim płaszcz Wrony. Rumie­nię się na wspo­mnie­nie tam­tego prze­bu­dze­nia i cię­żaru płasz­cza na moich ramio­nach. Skup się. Odkła­dam płaszcz na bok, dołą­czają do niego kartki z wyka­li­gra­fo­wa­nym zda­niem, na wszyst­kich tym samym, ostat­nie próby nie­mal nie do odróż­nie­nia od sta­rego pisma, aż w końcu tra­fiam na dzban wina. Dosta­łam je od Obłok, zanim wyru­szyła na Bagna.

– Z jakiej to oka­zji? – zapy­ta­łam, uno­sząc brew.

– Uro­dziny Lotos. Za dwa mie­siące.

Teraz za dwa tygo­dnie. I co ja niby w tym cza­sie osią­gnę­łam? Nie­wy­star­cza­jąco wiele.

Wycią­gam korek, uwal­nia­jąc zapach brzo­skwiń. Gdyby Lotos go poczuła, przy­po­mnia­łaby sobie dzień, gdy pod brzo­skwi­niami zaprzy­się­gła sio­strzeń­stwo Ren i Obłok. Zapach zawiódłby tam jej umysł.

Mój nie rusza się z kapliczki. Nie dzielę wspo­mnień z Lotos. Nie mam nic, nie jestem waleczna, nie jestem wpły­wowa. Myśla­łam, że potrze­buję tego ciała, by pomóc Ren, a stało się ono moim wię­zie­niem. Biorę łyk, krzy­wię się, a potem opróż­niam dzban.

Jeden pusty.

Się­gam po drugi.

Nie­długo potem jestem ocię­żała, roz­grzana, odrę­twiała. To otę­pie­nie doznań i myśli… w nie­bio­sach tak na nich pole­ga­łam. Brzdęk. Ostatni dzban wysuwa mi się z rąk. Osu­wam się. Sufit kapliczki wiruje i kur­czy się do odpry­sku pomię­dzy moimi zamy­ka­ją­cymi się powie­kami.

Gdy je roz­chy­lam, patrzę na sie­bie z góry.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

zhīyīn, soul­mate, brat­nia dusza [wróć]

Nazwi­ska zapi­sy­wane zgod­nie z tra­dy­cyj­nym zapi­sem: nazwi­sko imię. I tak Xin Bao i Xin Ren noszą to samo nazwi­sko: Xin (przyp. aut.). [wróć]