Uderz w struny - Joan He - ebook + książka

Uderz w struny ebook

He Joan

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Uderz w strunyto pełna zwrotów akcji, wciągająca opowieść o władzy, rywalizacji i tożsamości.

W 414 roku panowania dynastii Xin w Chinach panuje chaos. Zasiadająca na tronie marionetkowa cesarzowa traci wpływy, imperium rozpada się na trzy części, a możnowładcy zażarcie walczą między sobą o władzę, ziemię i majątki.

Osierocona w młodości Zefir nauczyła się trudnej sztuki przetrwania. Pomogły jej w tym inteligencja i przenikliwość. Obdarzona talentem strategicznym zawsze jest kilka kroków przed innymi. Zefir służy pod dowództwem Xin Ren, która pozostaje lojalna wobec cesarzowej. Choć podziwia postawę Xin Ren, doskonale wie, że wierność wobec władczyni może oznaczać śmierć.

Kiedy Zefir decyduje się na przeniknięcie do obozu wroga, spotyka tajemniczego Wronę. To dorównujący jej przenikliwością strateg wojenny przeciwników. Jednak niebezpiecznych wrogów jest dużo więcej — i nie wszyscy z nich są ludźmi.

Joan He pisząc Uderz w struny inspirowała się Opowieściami o Trzech Królestwach, jedną z największych chińskich klasycznych powieści.

Wydanie zawiera wspaniałe grafiki - czarno-białe portrety Tidy Kietsungden i mapę autorstwa Anny Frohmann.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 334

Oceny
4,2 (5 ocen)
3
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Felicja

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna i wciągająca. Uwielbiam intrygi, politykę, a tu jest to świetnie napisane i naprawdę poruszające. Do tego nie ma zbędnego wątku romantycznego, co też mnie cieszy. Historia zaskakuje. Podobało mi się bardzo.
00

Popularność




NAJWAŻNIEJSZE OSOBY

Pół­noc / Sto­lica Cesar­stwa Xin / Kró­le­stwo Cudów

Cesa­rzowa: Xin Bao2 Pre­mierka: Mia­zma Stra­teg: Wrona (Crow) Dorad­czyni: Śliwa (Plum) Istotni gene­ra­ło­wie: Żmija (Viper), Szpon (Talon), Lam­par­cica (Leopard)

Zie­mie Połu­dnia / Kró­le­stwo Wie­dzy

Wład­czyni: Cykada (Cicada) Stra­teżka: Listo­pad (Novem­ber)

Zie­mie Zachodu

Guber­na­tor: Xin Gong Doradca: Sikou Hai Istotni gene­ra­ło­wie: Sikou Dun, Aster (Aster), Paproć (Brac­ken)

Bez Ziemi

Wład­czyni: Xin Ren Zaprzy­się­żone sio­stry: Obłok (Cloud), Lotos (Lotus) Stra­teżka: Zefir (Zephyr) Istotna gene­rałka: Tur­ma­lin (Tour­ma­line)

Xin Ren, człon­kini klanu Xin i pierw­sza z trzech zaprzy­się­żo­nych sióstr
Obłok (Gao Yun), druga z zaprzy­się­żo­nych sióstr
Lotos (Huang Lianzi), trze­cia z zaprzy­się­żo­nych sióstr
Zefir (Pan Qilin), stra­teżka Xin Ren

STROFA PIERWSZA

Na pół­nocy mia­zma

owiała sto­licę,

wię­żąc w swych obję­ciach młodą cesa­rzową.

Na połu­dniu cykada

snuła pieśń zemsty,

gdy lud pogrą­żył się w żało­bie po swej kró­lo­wej.

Pomię­dzy zie­miami wład­czyni

wła­da­jąca niczym

łak­nęła zmiany swego prze­zna­cze­nia.

A z nie­bios ponad nimi

znik­nęło jedno z bóstw.

1

COŚ Z NICZEGO

Są tacy, któ­rzy mówią, że to nie­biosa decy­dują o roz­kwi­cie i upadku impe­riów.

Naj­wy­raź­niej ni­gdy nie sły­szeli o mnie.

Bie­głość w kwe­stii stra­te­gii przy­nio­sła mi wiele przy­dom­ków, od Smo­czego Cie­nia po Tak­tyczkę z Thi­stle­gate. „Wzla­tu­jąca Zefir” jest jed­nak moim ulu­bio­nym. Samo „Zefir” wystar­czy.

– Pawico!

No, chyba że mówimy o Lotos. Wtedy to zbyt wygó­ro­wane ocze­ki­wa­nia.

Z tru­dem prze­ko­nuję moją klacz do zawró­ce­nia; konie nie mają zro­zu­mie­nia dla geniu­szu.

Zupeł­nie jak Lotos.

– Hej, Pawico! – krzy­czy ponad trza­skiem zaprzę­gów, pła­czem dzieci, strze­la­niem batów. Poga­nia ogiera i po chwili rów­namy się ze sobą, a głowy ludzi i wołów prze­su­wają się mię­dzy nami. – Doga­niają nas!

Trudno powie­dzieć, żeby mnie to zasko­czyło. Nie było ucieczki przed Mia­zmą, pre­mierką Cesar­stwa Xin jedy­nie z nazwy, de facto rzą­dzącą zamiast cesa­rzo­wej. A teraz nasi żoł­nie­rze i uchodźcy – dzięki nie­wy­pa­rzo­nej gębie Lotos – wie­dzą już, że nie wymkną się śmierci. Jakieś dziecko pła­cze gło­śno, jedna z kobiet się potyka, para mło­dych ludzi pona­gla muła, na któ­rym jadą. Pech. Stroma leśna ścieżka jest błot­ni­sta po zeszło­rocz­nych desz­czach i roz­dep­tana sto­pami setek ludzi, któ­rych udało nam się ewa­ku­ować.

A kolejne setki cze­kają na ratu­nek.

– Zrób coś! – krzy­czy Lotos. – Użyj mózgu!

Jej włosy napu­szyły się od wil­goci i oka­lają jej twarz nie­okieł­znaną grzywą. Potrząsa topo­rem, jakby nie mogła się docze­kać, by go użyć.

I tak nam to nie pomoże. Nie tylko z Mia­zmą wal­czymy; spo­wal­nia nas nasza liczeb­ność. „Musimy ewa­ku­ować wszyst­kich” – surowo zapo­wie­działa Ren, gdy zasu­ge­ro­wa­łam, byśmy opu­ściły mia­sto i ucie­kły dalej, do następ­nego. – „Mia­zma wyrżnie ich wszyst­kich tylko dla­tego, że się tu zatrzy­ma­ły­śmy”.

Przy tym tem­pie ucieczki to na­dal moż­liwe, ale nikt nie dys­ku­tuje z dobro­cią naszej przy­wód­czyni, Xin Ren. Więk­szość stra­te­gów nie potra­fi­łaby pra­co­wać w takich warun­kach.

Ja potra­fię.

– Może jakiś plan! – wrzesz­czy Lotos.

Dzięki za zaufa­nie, Lotos. Wła­ści­wie to mam jakiś – trzy nawet, żeby być szczerą. O pierw­szym (porzu­cić uchodź­ców) mogę od razu zapo­mnieć, ale mam też drugi (ściąć drzewa i modlić się o deszcz) i trzeci (wysłać jedną z zaufa­nych gene­ra­łek do mostu, by zatrzy­mała tam Mia­zmę).

Plan drugi ma szansę na powo­dze­nie, jeśli za wska­zówkę uznać coraz więk­szą wil­got­ność powie­trza. Ode­sła­łam już oddział Tur­ma­lin na tyły, do ści­na­nia drzew. Nad­cho­dząca ulewa zmyje pnie i ta blo­kada powinna powstrzy­mać kon­nicę Mia­zmy przy­naj­mniej na jakiś czas.

Jeśli zaś mówimy o wysła­niu zaufa­nej gene­rałki do mostu…

Odry­wam wzrok od Lotos i patrzę na Obłok, drugą z zaprzy­się­żo­nych sióstr Ren. W górze ścieżki pomaga naszym ewa­ku­owa­nym prze­brnąć przez błoto, a płaszcz w kolo­rze ultra­ma­ryny inten­syw­nieje na tle zga­szo­nej zie­leni jodeł.

Pod pre­sją Obłok jest lep­sza od Lotos. Szkoda, bo nie wiem, czy potra­fię nad nią zapa­no­wać. Led­wie w zeszłym mie­siącu uwol­niła Mia­zmę z jed­nej z moich puła­pek, gdyż „mędrzec Sen­cjusz zabra­nia pod­stępu”. To uro­cze, Obłok, ale czy mędrzec Sen­cjusz ucie­kał kie­dyś przed armią cesar­stwa? Jakoś nie sądzę.

– Ty. – Wska­zuję wachla­rzem Lotos. – Weź setkę swo­ich naj­lep­szych ludzi, jedź do mostu i wdra­żaj zro­bić coś z niczego.

Patrzy na mnie z nie­do­wie­rza­niem.

– Po pro­stu… zrób coś, żeby wyglą­dało, że wzdłuż rzeki jest wię­cej naszego woj­ska, niż mamy naprawdę. Tumany kurzu. Możesz zary­czeć. Zastrasz ich.

To nie powinno być dla Lotos zbyt trudne, nie nazwano jej tak, bo przy­po­mi­nała deli­katne płatki różo­wych kwia­tów, lecz raczej uparty korzeń znaj­du­jący opar­cie w naj­bar­dziej muli­stym dnie. Jej okrzyk bojowy pło­szył ptaki z drzew w pro­mie­niu lı 3. Wła­sno­ręcz­nie wykuła swój topór, a jako zewnętrzną spód­nicę nosi skórę samo­dziel­nie upo­lo­wa­nego tygrysa. Jest wojow­niczką w każ­dym zna­cze­niu tego słowa, prze­ci­wień­stwem wszyst­kiego, co repre­zen­tuję ja. Obłok przy­naj­mniej cytuje poezję.

Ale Lotos potrafi coś, co Obłok przy­cho­dzi z trud­no­ścią: umie wyko­ny­wać roz­kazy.

– Zastra­szyć – powta­rza cicho. – Robi się. – I galo­puje na tym swoim mon­stru­al­nym ogie­rze w dół góry, mówiąc o sobie w ten pro­stacki spo­sób, jaki sły­szy się pośród żoł­nie­rzy idą­cych w bój. – Lotos nie zawie­dzie!

Grzmot pochła­nia echo jej odjazdu. Na nie­bie kłę­bią się chmury, a wokół mnie, w bry­zie cuch­ną­cej bar­dziej niż powie­trze uno­szą się liście. Czuję w piersi ucisk, ale oddy­cham głę­boko i mija, a ja sku­piam uwagę na wło­sach, wciąż spię­tych w sta­ranny kucyk. I na wachla­rzu w dłoni.

Nie pierw­szy raz mam dla Ren doko­nać nie­moż­li­wego.

I doko­nam. Mia­zma nie jest lek­ko­myślna; nad­cią­ga­jące ulewy i zastra­sza­jące dzia­ła­nia Lotos spra­wią, że ostroż­niej podej­dzie do podą­że­nia za nami w góry. Mogę ją spo­wol­nić.

Ale też muszę nas przy­spie­szyć.

Ścią­gam wodze, a klacz pode mną się wyła­muje. Jakież nie­po­słu­szeń­stwo!

– Rzepa i figi potem! – syczę.

Ścią­gam wodze sil­niej i pro­wa­dzę nas w dół ścieżki.

– Zostaw­cie zwie­rzęta! – wyszcze­kuję roz­kazy w stronę powol­nej ludz­kiej masy. – Zostaw­cie wozy! To roz­kaz stra­teżki wład­czyni Xin Ren!

Nie­chęt­nie robią, co im każę. Kochają Ren za jej honor, Obłok za pra­wość, Lotos za hart ducha. Mnie kochać nie muszą. Moim zada­niem jest prze­pro­wa­dzić każ­dego z nich przez góry i dopro­wa­dzić do mia­sta, gdzie Ren już czeka z pierw­szą falą uchodź­ców, połową woj­ska oraz – miejmy nadzieję – zapew­nioną prze­prawą na Połu­dnie, żebym mogła zdo­być tak potrzeb­nych nam sojusz­ni­ków.

– Szyb­ciej! – war­czę. Ludzka masa nie­znacz­nie przy­śpie­sza. Każę komuś pomóc męż­czyź­nie ze zła­maną nogą, ale jest też cię­żarna, która wygląda, jakby dziecko miało uro­dzić się już teraz, są dzie­ciaki bez butów, malu­chy bez rodzi­ców. Wil­goć zagę­ściła powie­trze, a ucisk w piersi się­gnął gar­dła. To pewny znak zbli­ża­ją­cych się pro­ble­mów z oddy­cha­niem.

Ani się waż – prze­strze­gam w myślach ciało, jadąc wzdłuż pochodu i krzy­cząc do zachryp­nię­cia. Mijam jakąś dziew­czynę nawo­łu­jącą sio­strę.

Kilka kro­ków dalej pośród uchodź­ców dostrze­gam inną dziew­czynkę, w bliź­nia­czej kami­zeli, która rów­nież szuka sio­stry.

– Za mną – char­czę w jej stronę. Nie­mal nie zauwa­żam ich spo­tka­nia, gdy świa­tło bły­ska­wicy uka­zuje pnie drzew. Pod­nosi się chór zwie­rzę­cych jęków, pośród nich głos i mojej kla­czy.

– Rzepa…

Ude­rza pio­run, klacz pode mną się narowi, a wodze…

Wyśli­zgują mi się z rąk.

* * *

Już spo­ty­ka­łam śmierć. Nie róż­nię się w tym od setek, a może tysięcy, innych sie­rot. Rodzi­ców ode­brał nam głód, zaraza, jakiś nagle odważny watażka, jakich wielu w cie­niu słab­ną­cego cesar­stwa. Wtedy śmierć mnie oszczę­dziła, ale wiem, że zawsze jest bli­sko, jak cień. Ist­nieją ludzie, któ­rzy potra­fią ją prze­ści­gnąć. Ja nie pró­buję. Mój umysł jest świecą, świa­tłem. Cie­nie ucie­kają przede mną, nie ja przed nimi.

Nie boję się więc, gdy śnię o nie­bio­sach. To zna­jomy sen. Biała, wikli­nowa altana. Wapienne tarasy. Niebo w kolo­rze płat­ków magno­lii. Wietrzne dzwonki, ptasi trel i ta melo­dia. Zawsze ta melo­dia.

Ta melo­dia grana na guqi­nie.

Podą­żam za nią ponad jezio­rami różo­wych chmur. Ale kolor blak­nie, a sen staje się kosz­ma­rem wspo­mnie­nia.

Stal ude­rza o stal. Grzmot kopyt na kamie­niach ulicy. Grot włóczni wynu­rza się z torsu. Czer­wień. Chwy­tam twoją dłoń i bie­gniemy. Nie wiem, czy ci żoł­nie­rze to wro­go­wie czy sojusz­nicy, ani który z wataż­ków sprze­nie­wie­rzył się cesar­stwu i obwo­łał kró­lem, czy może to cesar­stwo upo­mniało się o swoje, nie bacząc na to, czy dosta­nie to żywe czy mar­twe. Jeste­śmy jedy­nie sie­ro­tami. Dla nich, dla tych żoł­nie­rzy, nie jeste­śmy nawet ludźmi. Możemy tylko przed nimi ucie­kać. Ucie­kać. Twoja dłoń wymyka się z mojej; krzy­czę twoje imię.

Ku!

Zalewa mnie fala ucie­ka­ją­cych. Nie mogę cię odna­leźć. W końcu kurz opada. Żoł­nie­rze odcho­dzą.

I ty ode­szłaś ode mnie.

Zry­wam się, ciężko dysząc.

– Spo­koj­nie.

Ręce na moich ramio­nach. Twarz: ostre brwi, bli­zny na grzbie­cie nosa. Tur­ma­lin. Trze­cia gene­rałka Xin Ren – jedyna z pasu­ją­cym przy­dom­kiem, bo jej uspo­so­bie­nie jest solidne niczym krysz­tał. Tole­ru­jemy się, jak na wojow­niczkę i stra­teżkę przy­stało. Ale teraz nie ją chcia­łam zoba­czyć.

Nie jest sio­strą z mojego snu.

– Spo­koj­nie, Zefir – instru­uje, gdy pró­buję uwol­nić się z uści­sku jej rąk.

Powoli, wydech po wyde­chu, uwal­niam moje roz­cza­ro­wa­nie. Jakby w odpo­wie­dzi, Tur­ma­lin mnie pusz­cza. Podaje mi bukłak. Z waha­niem trzy­mam go w dło­niach. Woda zmyje mi z języka imię, to, któ­rego nie wymó­wi­łam od sze­ściu lat.

Ku.

Ale sen nie jest prawdą, więc gdy Tur­ma­lin mówi: „Pij”, posłusz­nie prze­ły­kam wodę.

Tur­ma­lin ponow­nie siada. Zaschnięte błoto bruka jej zbroję.

– Cie­bie, Zefir, cie­bie pobło­go­sła­wili bogo­wie – mówi, a ja krztu­szę się wodą. – Albo w poprzed­nim życiu zro­bi­łaś coś wyjąt­kowo dobrego.

Rein­kar­na­cja, bogo­wie, wszystko to bajki dla zwy­kłych ludzi.

– Dotar­łam do cie­bie sekundy przed tym, zanim dosię­gły cię koła wozu. – Tur­ma­lin kon­ty­nu­uje jak gdyby ni­gdy nic. Mogła sobie daro­wać opisy, ale z dwojga złego, lepiej, że zna­la­zła mnie ona, a nie Lotos albo Obłok. Te dwie pisz­cza­łyby nie­ustan­nie, opo­wia­da­jąc wszyst­kim dookoła o tym wyda­rze­niu. A mówiąc o wszyst­kich…

Roz­glą­dam się. Jeste­śmy w namio­cie, jest noc, na zewnątrz jakaś dzi­czy­zna skwier­czy na ogniu. Same piękne oznaki tego, że Mia­zma nas nie dopa­dła.

Muszę się upew­nić.

– Dotar­ły­śmy do Hewanu?

Pota­kuje.

– Nas i siły Mia­zmy dzieli dokład­nie dzie­sięć lı , jedna góra i jedna rzeka. Jak prze­wi­dy­wa­łaś, lunął deszcz. Co naj­mniej dzień im zej­dzie na oczysz­cze­nie drogi. Cztery, jeśli pójdą naokoło.

– Lotos?

– Całe cesar­stwo będzie o niej mówić. Wiesz, bicie w bębny i wście­kły ryk. Gene­ra­ło­wie Mia­zmy wiali, jakby odkryli, że jest nas tu z dzie­sięć tysięcy.

Wypi­jam kolejny łyk wody. Dobrze. Mia­zma to para­no­iczka. Usły­szała odgłosy woj­ska, ujrzała trudny teren i pomy­ślała: pułapka. Taki manewr wyma­gałby o wiele więk­szych sił niż te, któ­rymi dys­po­nu­jemy, ale póki Mia­zma wie­rzy w ilu­zję stwo­rzoną przez Lotos, kupi­ły­śmy sobie czas, tyle, ile zaj­mie jej ocze­ki­wa­nie na posiłki – jeśli dobrze liczę, naj­wy­żej dzień.

A potem przy­po­mi­nam sobie męż­czy­znę o kulach, cię­żarną o krok od porodu, roz­dzie­lone sio­stry. Jeśli żyją…

– Żyją – mówi Tur­ma­lin.

…zawdzię­czają to ide­ałom jed­nej osoby.

– A Ren?

– Wybie­rała się na spo­tka­nie z rządcą Hewanu, kiedy się z nią widzia­łam – odpo­wiada Tur­ma­lin.

Pod­trzy­muje mnie, gdy wstaję. Ręce wspie­rają dolną część ple­ców, gdy mie­rzę spoj­rze­niem rze­czy ura­to­wane wraz ze mną. Białe szaty są nie do ura­to­wa­nia i krzy­wię się na myśl o zapa­so­wych. Beż. Ble.

– Nie powin­naś tak odjeż­dżać samo­wol­nie. Widzisz, jak to się koń­czy. – Tur­ma­lin prze­rywa ciszę.

– Potra­fię jeź­dzić. Ta kobyła… Twoja sztuczka z rzepą i figami nie zadzia­łała. – Albo sama sobie jestem winna, bo posłu­cha­łam rady żoł­nierki.

Tur­ma­lin patrzy na mnie długo i mruga bar­dzo powoli.

– Nie zna­la­złam przy tobie żad­nych fig ani rzepy.

– Obie­ca­łam jej póź­niej, w nagrodę. – Na którą, jak widać, klacz nie zasłu­żyła.

Kolejne powolne mru­gnię­cie.

– Pozwolę ci się ubrać – mówi w końcu Tur­ma­lin.

Opusz­cza namiot. Kiedy zostaję sama, z nie­chę­cią zakła­dam beżowe szaty. Dopi­nam sze­roki pas, się­gam w dół – po dro­dze muska­jąc zawi­niątko, w któ­rym spo­czywa mój guqin – po wachlarz. Wygła­dzam żura­wie pióra, prze­su­wam pal­cami wol­niej po poje­dyn­czym pió­rze zimo­rodka. To pre­zent od mojego ostat­niego men­tora, tego, który żył dłu­żej niż inni. Jedna gwiazda nie roz­ja­śni galak­tyki – mówił, wszy­wa­jąc je pomię­dzy żura­wie pióra.

„Nie jestem gwiazdą” – zaprze­cza­łam. – „Jestem wszech­świa­tem”.

Ale nawet wszech­świat pod­lega zewnętrz­nym siłom. Następ­nej nocy ude­rzył meteor, wbi­ja­jąc w zie­mię i men­tora, i wygódkę, w któ­rej sie­dział.

Dziś umiem prze­wi­dzieć mete­ory. Umiem śle­dzić ścieżki gwiazd, prze­po­wie­dzieć traf­nie pogodę w dzie­wię­ciu przy­pad­kach na dzie­sięć. Oto­cze­nie, jak się oka­zuje, jest naszym jedy­nym sprzy­mie­rzeń­cem. Wyko­rzy­sty­wa­nie go, by zapew­nić nam prze­wagę, przy­nio­sło mi przy­do­mek Odwra­ca­ją­cej Los. Ale to, co robię, nie jest magią. To zapa­mię­ty­wa­nie, ana­liza i wdra­ża­nie. To ogra­ni­cza­nie czyn­ni­ków, na które nie mam wpływu, i sytu­acji, w któ­rych cze­kamy na cud.

Dziś bez wąt­pie­nia docze­ka­ły­śmy cudu. Nie­ła­two mi to przy­znać, ale o ile jakiś meteor nie zała­twi Mia­zmy, następ­nym razem nawet ja nie zdo­łam nas oca­lić. Nie, jeśli na­dal będziemy podró­żo­wać z pospól­stwem.

Czas naj­wyż­szy poroz­ma­wiać z Ren.

Wsu­wam bam­bu­sową rączkę wachla­rza pomię­dzy pas a talię, zwią­zuję włosy w kucyk i wycho­dzę z namiotu wprost w noc.

Umiesz­czone na krzy­ża­kach pale­ni­ska wyzna­czają drogę do hewań­skiego rynku. Nad ogniem pieką się świ­niaki. Pod zada­szo­nym pawi­lo­nem, na któ­rego dachu suszy się pra­nie i konopna pościel, miesz­kańcy mia­steczka i żoł­nie­rze wzno­szą kie­li­chy za zdro­wie Ren. Popu­lar­ność ni­gdy nie była pro­ble­mem. Mia­sta nas witają. Rządcy sprze­ci­wia­jący się Mia­zmie udzie­lają nam schro­nie­nia. Pospól­stwo gro­ma­dzi się tłum­nie, by podą­żać za nami przez góry, by prze­kra­czać z nami rzeki.

Musimy to zakoń­czyć. Tutaj.

Przy­uwa­żam Ren pod zada­sze­niem pawi­lonu, przy stole z rządcą i miesz­kań­cami Hewanu. W spra­nych sza­rych sza­tach, łata­nym pasie, z wło­sami spię­tymi w skromny węzeł, nie­mal wta­pia się w tłum. Nie­mal. Jej głos roz­brzmiewa mocą. Smut­kiem, który, jak czę­sto myślę, nie pasuje do jej uśmie­chu, szyb­kiego i bez­tro­skiego. Śmieje się teraz ze słów jed­nego z żoł­nie­rzy.

Kie­ruję się w jej stronę.

– Hej, Pawico!

Na nie­biosa, tylko tego mi bra­ko­wało.

– Pawico!

Nie zwra­caj na nią uwagi.

Ale wtedy sły­szę głos trze­ciej z moich men­to­rów, sza­chistki: „Nie możesz trak­to­wać ludzi jak pionki. Musisz zdo­być ich zaufa­nie”.

Zdo­bądźmy więc zaufa­nie.

– I po co ją wołasz? – Obłok pyta Lotos, kiedy się ku nim odwra­cam. Jej nie­bie­ski płaszcz opina się na sze­ro­kich, zamknię­tych w zbroi ramio­nach, wzdłuż ple­ców spływa ciężki, gruby war­kocz. – Nie masz jej dość po całym dniu bycia pomia­taną?

– Chcia­łam się jej przyj­rzeć – wyja­śnia Lotos, a gdy się zbli­żam, jej twarz się roz­ja­śnia. – Naprawdę zmie­ni­łaś kolory.

Pawica czy kame­leon, Lotos. Mogła­byś się zde­cy­do­wać.

– Ha! – mru­czy Obłok, przy­glą­da­jąc mi się. – Co się stało z bielą? Niech zgadnę: zmę­czyło cię spie­ra­nie gówna.

Żoł­nie­rze wokół niej nawet nie pró­bują tłu­mić śmie­chu. Wzdy­cham. Nie zro­zu­mie­liby. Nie rozu­mieją zna­cze­nia. Biel to kolor mędr­ców, czy­sto­ści i wie­dzy, kolor…

– Plotka głosi, że się dziś posy­pa­łaś. – Obłok nie odpusz­cza. – Ren kazała mi zna­leźć cie­ślę. Pech, że nie ma tu żad­nego, który potra­fiłby napra­wić twoją kola­skę.

Rydwan. Tak nazywa się ustroj­stwo, dzięki któ­remu poru­sza­łam się, zanim padłam ofiarą błota. Patrzę Obłok w oczy, a ona nie spusz­cza wzroku. Nie lubi mnie, bo mimo że nie jestem jedną z jej zaprzy­się­żo­nych sióstr, Ren mnie słu­cha. Jakże mi przy­kro. Nie zamie­rzam bra­tać się z Lotos ani Obłok, dzie­więt­na­sto- i dwu­dzie­sto­pa­ro­latką, które zacho­wują się, jakby miały po dzie­sięć lat. Zbie­ram się do odej­ścia, kiedy Lotos chwyta mnie za ramię.

– Cze­kaj! Naj­pierw toast dla pawicy. – Wznosi wysoko naczy­nie, roz­le­wa­jąc wino. – Ura­to­wała dziś wszyst­kich!

Wyry­wam się jej.

– Kon­ty­nu­uj­cie beze mnie.

Lotos rzed­nie mina.

– Ej, bez smut­ków – karci ją Obłok. Jej głos nie­sie się ponad hała­sem, gdy ucie­kam. – Wiesz, co mówią o stra­też­kach.

Odejdź.

– Mają słabe głowy.

Odejdź.

– Jedna kolejka i rzy­gają…

Odwra­cam się, masze­ruję w ich stronę, odbie­ram Lotos czarkę z winem i wypi­jam jed­nym łykiem.

Lotos ude­rza w stół.

– I jesz­cze raz!

Nagle ota­czają mnie żoł­nie­rze prze­py­cha­jący się po następną kolejkę. Piją do dna. Lotos znowu nalewa.

– Kto uważa, że Tru­pia Gęba jest bóstwem? – Tru­pia Gęba w języku Lotos pew­nie ozna­cza Mia­zmę. Pod­no­szą się ręce, a ona ryczy: – Tchó­rze! To Ren jest bóstwem!

– Cichaj! – wtrąca się Obłok. – Ren nie chce plo­tek. – Ude­rza pię­ścią w pierś i ogła­sza zebra­nym przy stole: – To ja jestem bóstwem!

– Nie, to ja jestem bóstwem!

– Ja jestem bóstwem!

– Ja jestem bóstwem!

Jeste­ście pleb­sem, każde jedno z was – myślę z nie­chę­cią, gdy wię­cej wina tra­fia na moje szaty niż do ich ust. Ktoś beka. Lotos pier­dzi. Ja zaś, gdy tylko widzę taką moż­li­wość, wymy­kam się.

Gdy tylko dopa­dam jakichś krza­ków, wymio­tuję.

Dopiero po trze­ciej, Obłok. Krzy­wię się, gdy widzę, jakiego bała­ganu naro­bi­łam pod krze­wem – pod cisem, żeby być dokładną. Łusko­wata brą­zowa kora. Igły spi­ralą okrą­ża­jące łodygę. Jagody okrą­głe i czer­wone. Tru­jące dla ludzi, któ­rzy, mam nadzieję, są wystar­cza­jąco mądrzy, żeby nie zja­dać owo­ców z przy­pad­ko­wych krze­wów, i dla koni, które aż tak mądre nie są. Powin­nam ostrzec kon­nych…

Kolejne tor­sje.

– Aj, moje zaprzy­się­żone sio­stry cię dopa­dły, co?

Ren.

Wycie­ram usta i pośpiesz­nie się odwra­cam, by skło­nić się jej nisko.

– Spo­cznij, spo­cznij. – Ren czeka, aż się wypro­stuję. – Poroz­ma­wiam z nimi.

I spra­wisz, że się bar­dziej uprą?

– To nie było…

– Która teraz ogło­siła się bóstwem?

– Obłok. – Uch. – Wszyst­kie tak naprawdę.

– Nie­biosa wyba­czą im to pod­bu­rza­nie – mówi Ren, ale się uśmie­cha. – Może spró­bujmy im na chwilę uciec. Pozwie­dzać mia­sto. – Odwraca się, patrzy na mnie przez ramię, a tro­ska łago­dzi jej rysy. – Jeśli masz siłę.

Jak­bym miała pozwo­lić żoł­nier­kom mnie poko­nać.

Ponow­nie wycie­ram usta i towa­rzy­szę Ren w podróży przez nasz tym­cza­sowy obóz. Robi prze­gląd woj­ska, pomaga jakie­muś żoł­nie­rzowi napra­wić but, pyta kobietę w widocz­nej ciąży, kiedy roz­wią­za­nie. Trzy­mam się z boku – nie takie „zwie­dza­nie” mia­łam na myśli – ale w końcu docie­ramy do zachod­niej straż­nicy Hewanu. Ren rusza pierw­sza po bam­bu­so­wych scho­dach. Wspi­nam się za nią. Płuca bolą. Ze szczytu wieży patrzymy na mia­sto. Noc jest jasna, a niebo usiane gwiaz­dami.

– Powiedz mi, Qilin. – Tylko Ren używa jesz­cze mojego imie­nia. Za późno, żeby powie­dzieć jej, że go nie­na­wi­dzę. – W skali od jeden do dzie­się­ciu, jak bli­sko jesteś decy­zji o odej­ściu?

Mój ukłon jest pośpieszny, ale głę­boki.

– Jeśli cię roz­cza­ro­wa­łam, pani…

– Ura­to­wa­łaś nas dzi­siaj. – Ren sta­now­czo mi prze­rywa. – Ale prze­cież nie na to się pisa­łaś.

Nie może się dowie­dzieć. Nie o tych momen­tach, kiedy spie­ra­łam brud i błoto z bia­łych szat, kiedy leża­łam, nie mogąc zasnąć, wpa­tru­jąc się w noc, kiedy czu­łam się bar­dziej pasterką pospól­stwa niż stra­teżką.

W grun­cie rze­czy to zale­d­wie nie­do­god­no­ści. Nawet pospól­stwo. To brak prze­prawy na zachód jest palą­cym pro­ble­mem. Powiedz jej o tym…

– Nie zawiodę cię – rzu­cam zamiast tego.

– Wiem – mówi Ren. – Boję się, że to ja zawiodę cie­bie. I może… – Pod­nosi wzrok na niebo. – Że zawiodę ją.

Na nie­bie są setki gwiazd, jed­nak wiem, bez waha­nia, bez zasta­no­wie­nia, na którą z nich patrzy. Na małą i przy­ga­szoną gwiazdę naszej cesa­rzo­wej Xin Bao.

Ren patrzy na nią jak na słońce.

Z tego, co wiem, spo­tkała naszą nie­let­nią cesa­rzową tylko raz – co i tak jest jedną szansą wię­cej, niż dostała więk­szość z nas. Od sta­ro­żyt­no­ści cesa­rzowe żyły ukryte w pałacu, ich wła­dza wiąże się nie z tym, kim są, ale z odwieczną tra­dy­cją, którą uosa­biają one i ich dwory. Dwo­rzanki Xin Bao wywo­dzą się z dłu­giej linii regen­tek.

Mia­zma to po pro­stu naj­now­sza z nich.

Kiedy Xin Bao popro­siła Ren, by ta uwol­niła ją ze szpo­nów Mia­zmy, to, co Ren usły­szała, było prośbą dziecka. Porzu­ciła swoją pozy­cję w armii cesar­stwa, zwró­ciła się prze­ciw tym, z któ­rymi łączyły ją więzi kole­żeń­stwa i obo­wiązku. Deter­mi­na­cja Mia­zmy, by znisz­czyć Ren, pocho­dzi z tego samego źró­dła co miłość pospól­stwa: ze wszyst­kich wataż­ków, któ­rzy przez ostat­nią dekadę rzu­cali wyzwa­nie cesar­stwu, Ren ma naj­lep­szy powód. Naj­le­piej uza­sad­nione żąda­nie, jeśli kie­dy­kol­wiek zde­cy­do­wa­łaby się się­gnąć po tron. Ją i Xin Bao, przed­sta­wi­cielki rodu Xin, łączą więzy krwi. I choć to Mia­zma się zaklina, że zesłały ją nie­biosa, wiem, że wielu tak wła­śnie myśli o Ren. Bo obok gwiazdy cesa­rzo­wej Xin Bao lśni inna. Poja­wiła się osiem lat temu. I Mia­zma może mieć w kie­szeni cesar­skich kosmo­lo­gów, ale nawet ona nie może uci­szyć plo­tek. Nowa gwiazda zwia­stuje poja­wie­nie się nowego bóstwa.

Ta zbłą­kana gwiazda może ozna­czać kogo­kol­wiek.

Znam swoje gwiazdy, ale nie wie­rzę w bogów. Nawet gdy­bym wie­rzyła, nie wie­rzę, że się nami przej­mują. Patrzymy w niebo, a dłoń Ren muska zawie­szony na jej szyi wisior z wygra­we­ro­wa­nym nazwi­skiem Xin. Zasta­na­wiam się, który łań­cuch jest więk­szym cię­ża­rem: ten łączący twój los z siłą wyż­szą czy ten, który przy­kuwa cię do rodziny.

Mam szczę­ście. Nie skuwa mnie żaden z nich.

Ren wyrywa się z zamy­śle­nia.

– Idź spać, Qilin. – Sięga ręką ku moim ple­com, ale osta­tecz­nie kła­dzie mi dłoń na gło­wie. Mimo to siniaki bolą, jakby w odpo­wie­dzi na dotyk. – Ruszamy jutro ze świ­tem. Zosta­wimy tutaj uchodź­ców…

To dobra wia­do­mość.

– …i część wojsk.

Nie­wielka strata. Woj­ska nie mają wiel­kiego zna­cze­nia, gdy wciąż jest się w odwro­cie.

– Pani… – odzy­wam się, zanim zdoła zejść na dół. – Moja prze­prawa na zachód?

Odpo­wiada mi gry­ma­sem.

– Przy­kro mi, Qilin. Wszyst­kie rzeki w pro­mie­niu stu lı kon­tro­luje cesar­stwo.

– Znajdę spo­sób. – Zawsze znaj­duję.

Patrzę, jak Ren idzie przez obóz, jak ludzie się kła­niają, gdy prze­cho­dzi. Zamy­kam oczy, nagle zmę­czona. A prze­cież wciąż nie stra­ci­łam naj­waż­niej­szego: mojego miej­sca w tym świe­cie.

Jestem stra­teżką. Jedyną, jaką ma Ren. Trzy­krot­nie odwie­dzała mnie w Thi­stle­gate, pró­bu­jąc skło­nić, bym jej słu­żyła. Sły­sza­łam o takich jak ona. Wystar­czy rzu­cić im ochłap wie­dzy i mądro­ści, by nie nie­po­ko­ili cię wię­cej. Wygło­si­łam więc Poucze­nie Wzno­szą­cej się Zefir: „Sprzy­mie­rzeń­ców szu­kaj na połu­dniu. Na zacho­dzie utrzy­maj twier­dzę. Rusz na wschód zbyt wcze­śnie i prze­pad­niesz. Lecz miej pierw w rękach wschód i zachód, a cesar­stwo będzie twoje”.

Ren była nie­wzru­szona. „Cesar­stwo należy do Xin Bao. Ja jestem jedy­nie jej obroń­czy­nią”.

I choć pre­mierka Mia­zma rów­nież mie­niła się obroń­czy­nią, coś w sło­wach Ren mnie poru­szyło. Prze­ko­nało, bym tego dnia wyru­szyła z nią. Wtedy nie wie­dzia­łam, co to było. Dziś, nie­mal po roku służby, wiem. Nazwi­ska czy plotki o bosko­ści nie miały zna­cze­nia – to jej szcze­rość. Cha­ry­zma. Cechy, któ­rych oso­bi­ście nie ceni­łam zbyt­nio, ale skoro Ren prze­ko­nała mnie do opusz­cze­nia mojej chatki, jaką wła­dzę mogła mieć nad duszami zwy­kłych ludzi? Zoba­czy­łam wielu loja­li­stów Xin, któ­rzy wybiorą podą­ża­nie za nią. Zoba­czy­łam swoją przy­szłość. Gdy pomogę Ren przy­wró­cić wła­dzę Xin Bao, gdy zostanę naj­więk­szą stra­teżką tych ziem, wymażę ist­nie­nie dziew­czynki, którą byłam, dziew­czynki, którą widuję przed zaśnię­ciem.

Na dro­dze samotna postać w brud­nych beżo­wych sza­tach.

Sio­stra porwana przez ludzką falę.

Krew i kurz. To wszystko, co zosta­wili po sobie żoł­nie­rze. Ich bojowe okrzyki gasną w dali. Zapach pożaru coraz bliż­szy…

Ogień…

Gwał­tow­nie otwie­ram oczy.

Dym. Spływa ze sto­ków góry niczym pió­ro­pusz, gołę­bio­szary w mroku nocy. Pośród lasu, który prze­mie­rzy­ły­śmy zale­d­wie chwilę temu, krwawe sieci szkar­łat­nych paję­czyn prze­ska­kują pomię­dzy drze­wami. Nie grzmią bębny, nie roz­lega się bojowy okrzyk, ale ciężki dym pło­ną­cego drewna – zbyt wil­got­nego, by po pro­stu się palić – mówi mi wszystko.

Nad­cho­dzi Mia­zma.

2

UŚMIECHY SKRYWAJĄ NOŻE

Nadcho­dzi Mia­zma.

Nie powinna. Powin­ny­śmy mieć czas, nim o świ­cie do nas dotrze, wzmoc­niona posił­kami, na które miała pocze­kać. A teraz mam zale­d­wie kilka minut, zanim straż­nicy miej­scy ogło­szą alarm i zapa­nują panika i chaos.

W pośpie­chu poty­kam się na scho­dach straż­nicy i bie­gnę w stronę pawi­lonu, gdzie chra­pie Lotos, roz­wa­lona na ławie, w dłoni wciąż ści­ska­jąc pusty dzban. Trą­cam ją stopą, ale jedyne, co robi w odpo­wie­dzi, to zasła­nia oczy ręką. Sko­puję jej ramię i wtedy ona zrywa się na równe nogi, gotowa do ataku.

Wcho­dzę w jej pole widze­nia, gdy widmo natych­mia­sto­wego wypa­tro­sze­nia się oddala.

– Co zro­bi­łaś?

– Z czym? – Lotos mam­ro­cze, prze­cie­ra­jąc oczy dłońmi.

– Przy moście. – Ści­skam rączkę wachla­rza tak mocno, że bie­leją mi knyk­cie. Nie­wiele wię­cej mogę zro­bić, by nie zacząć krzy­czeć. – Mów. Ze szcze­gó­łami.

– Nastra­szy­łam Tru­pią Gębę i znisz­czy­łam most. Jak kaza­łaś.

– Co zro­bi­łaś?

– Nastra­szy­łam ich i znisz­czy­łam most.

– Śmia­łaś. Znisz­czyć. Most?

Lotos pota­kuje.

Nie. Nie, nie, nie. W two­rze­niu cze­goś z niczego cho­dzi o ilu­zję potęgi, a Lotos znisz­czyła ilu­zję, nisz­cząc most. Dowód­czyni z dzie­siąt­kiem tysięcy woj­ska nie znisz­czyłaby mostu. Dowód­czyni z dzie­siąt­kiem tysięcy woj­ska zosta­wi­łaby most nie­tknięty, wio­dąc wroga w zasadzkę.

Mia­zma, ta cho­lerna lisica, musiała zawró­cić, przejść bokiem i gdy zoba­czyła znisz­czony most, wie­działa, że ble­fu­jemy. A mogły­śmy zyskać nawet i kilka dni prze­wagi, jeśli uwie­rzy­łaby, że nasze siły są na tyle duże, że musi wezwać posiłki. Zamiast tego dosta­ły­śmy marne kilka godzin, któ­rych naj­lepsi inży­nie­ro­wie cesar­stwa potrze­bo­wali, by zbu­do­wać tym­cza­sową prze­prawę.

– Nie to mia­łam zro­bić? – pyta Lotos, ale moje myśli krążą już wokół pło­ną­cych drzew. Sprytne. Dym wyku­rzy przy­cza­jo­nych w zasadzce żoł­nie­rzy, oczy­ści ścieżkę ze zwa­lo­nych pni i zapo­wie nie tylko przy­by­cie Mia­zmy, ale i jej zamiary. Ona chce paniki i cha­osu ucieczki. Hewan stoi na wznie­sie­niu. Na dro­dze w dół będziemy łatwym celem dla łucz­ni­ków. Jak zwie­rzyna pro­wa­dzona przez nagonkę, nie mamy dokąd uciec. Nie możemy wal­czyć. Jeste­śmy na prze­gra­nej pozy­cji – i jeste­śmy mar­twe, jeśli będziemy uda­wać, że jest ina­czej.

Kiedy ja cho­dzę tam i z powro­tem, Lotos unosi głowę i wącha powie­trze.

– Czy to… ogień?

– Brawo! Pierw­sze podej­ście i od razu pra­wi­dłowa odpo­wiedź! A jak myślisz, kto go pod­ło­żył?

– Kto?

– Zgad­nij.

Lotos myśli inten­syw­nie. To nie powinno być zbyt trudne – w całym cesar­stwie nie ma dru­giej osoby, która aż tak bar­dzo chce nas dopaść, że jest gotowa spa­lić las – i w końcu jej oczy się roz­sze­rzają.

Rusza ku stajni.

Świet­nie. Tego nam wła­śnie potrzeba…

– Lotos! Stój! – Nie­zdar­nie bie­gnę za nią. – Stój natych­miast! To roz­kaz!

Docie­ram do stajni w chwili, gdy wypada z niej na tym swoim mon­stru­al­nym ogie­rze. Koń staje dęba, a ja pró­buję utrzy­mać się na nogach.

– Zabierz Ren w bez­pieczne miej­sce! – roz­ka­zuje, jakby to ona była stra­teżką. A potem galo­puje przez obóz z bojo­wym okrzy­kiem na ustach. Jej pod­ko­mendni opusz­czają namioty i wska­kują na sio­dła. Znowu o włos uni­kam śmierci pod kopy­tami.

– Lotos! – Kurza dupa! Bie­gnę za nią, choć wiem, że to nie ma sensu. Kiedy mijam spi­chle­rze, widzę, że oży­wia się obsada straż­nicy. Dźwięk brą­zo­wych dzwo­nów odbija się echem od uszczel­nio­nych zie­mią ścian i żoł­nie­rze Ren wysy­pują się z chat, chwy­ta­jąc broń i wystrzę­pione sztan­dary. Uchodźcy i miesz­kańcy Hewan poja­wiają się chwilę póź­niej, uzbro­jeni w lemie­sze i tłuczki do mięsa.

Prze­py­cham się mię­dzy nimi. Żoł­nierz, miesz­czuch, obo­jętne, wszy­scy oni to tylko pospól­stwo, zbyt śpieszne umie­rać.

Lotos jest taka sama. Docie­ram do bramy za późno, nie jestem stwo­rzona do gania­nia za żoł­nie­rzami. Zgięta wpół, z tru­dem łapię oddech i wpa­truję się w ogromne ślady kopyt jej cho­ler­nego ogiera, a jej pod­ko­mendni mijają mnie z prawa i lewa. Pro­stuję się. Popra­wiam włosy.

Nie stra­ci­łam opa­no­wa­nia. Na­dal mam swoje manewry.

Znaj­duję Ren przy staj­niach. Sie­dzi już w sio­dle, przez plecy ma prze­wie­szone bliź­nia­cze mie­cze – o pasu­ją­cych do niej imio­nach: Cnota i Pra­wość. Moja twarz układa się w wyraz dez­apro­baty, w odpo­wie­dzi rysy Ren tward­nieją.

– To o mnie jej cho­dzi – mówi. Jakby to był powód, by szar­żo­wać na pię­cio­ty­sięczną armię Mia­zmy.

– Więc po pro­stu jej się ofia­ru­jesz.

– Lotos tam jest.

– Nie z two­jego roz­kazu. – I wbrew moim.

– Qilin…

– Pozwól mi. – Zaci­skam dłoń w pięść, nakry­wam ją drugą dło­nią i pochy­lam się w niskim, peł­nym sza­cunku ukło­nie. – Pozwól mi wziąć dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy i ruszyć prze­ciw niej.

– Po co? – Obłok pod­jeż­dża do Ren i patrzy na mnie z grzbietu swo­jej wiel­kiej kla­czy z pogardą. – By umrzeć?

Może taki plan ma Lotos, ale nie ja.

– By zatrzy­mać Mia­zmę – mówię. Wciąż uprzej­mie. Nie mogę zni­żyć się do ich poziomu.

– Z dwu­dzie­stoma żoł­nie­rzami. – Wzrok Obłok zatrzy­muje się na moich kości­stych nad­garst­kach. Wiem, co myśli. Spo­tka­łam wielu takich jak ona: te sil­niej­sze dzie­ciaki w sie­ro­cińcu, żoł­nie­rze sta­cjo­nu­jący w mia­stach. Myśli, że moje stra­te­gie są dla sła­bych, dla tchó­rzy, któ­rzy boją się sta­wić czoła wro­gom. Że ten plan, by ruszyć prze­ciwko Mia­zmie z garstką żoł­nie­rzy, to blef, sztuczka, dym na wodzie, nie­ważne, że Lotos pognała tam z siłami o połowę mniej­szymi niż te, o które pro­szę. Dla niej, dla wojow­niczki, porażka nie wcho­dzi w rachubę. Umrze, zanim zaak­cep­tuje jej nie­uchron­ność.

Poko­ny­wa­łam śmierć całe moje życie.

– Jeśli zawiodę, to za to, że okła­ma­łam moją panią, oddam się pod sąd woj­skowy.

– Jeśli zawie­dziesz, nie tylko twoją głowę zatkną na cesar­skiej pice. – Obłok pochyla się w sio­dle, góru­jąc nade mną. – I co zamie­rzasz zro­bić? Zaga­dać ją na śmierć?

– Obłok. – W gło­sie Ren dźwię­czy ostrze­że­nie.

Szcze­rze? Tak, Obłok, ten manewr ma nawet nazwę: Skryj szty­let za uśmie­chem. Ale nie będę uświa­da­miać żoł­nierki.

– Nie­za­leż­nie od tego, co zapla­no­wa­łam, to nasze jedyne wyj­ście. – I dodaję, zanim zdo­łam się powstrzy­mać: – Wzię­ła­bym cię ze sobą, Obłok, ale nie mogę zary­zy­ko­wać, że znowu uwol­nisz Mia­zmę.

– Ty!

– Wystar­czy. – Ren wyciąga rękę przed sie­bie, Obłok nie­chęt­nie pusz­cza drzewce gle­wii o ostrzu w kształ­cie pół­księ­życa. Zwra­ca­jąc się do mnie, Ren mówi: – Dwu­dzie­stu żoł­nie­rzy. Prze­ciw Mia­zmie.

– Tak.

Cisza.

– Ufam ci, Qilin.

Zatem daj mi to, o co pro­szę.

– Możesz wziąć tę dwu­dziestkę.

– Dzię­kuję. – Znów zgi­nam się w ukło­nie. A gdy się pro­stuję, w oczach Ren widzę tro­skę. Mar­twi się o Lotos. Ale kiedy zapew­niam, że spro­wa­dzę jej zaprzy­się­żoną sio­strę całą i zdrową, Ren marsz­czy brwi i przez głowę prze­myka mi nie­wy­godna myśl, że może mar­twi się o mnie.

Niby czemu nie? W końcu jestem jej jedyną stra­teżką. Nie może sobie pozwo­lić na tę stratę. Jed­nak nie ma się czym mar­twić. Nie zawio­dłam dotąd i nie pla­nuję zawieść teraz.

Szybko wybie­ram moją dwu­dziestkę. Ani naj­sil­niej­szych, ani naj­spryt­niej­szych. Bledną, gdy mówię im, czego ocze­kuję. Ale nie wahają się i w kilka minut jeste­śmy gotowi.

Przed odjaz­dem chcę jesz­cze poroz­ma­wiać z Tur­ma­lin.

– Przy pawi­lo­nie – mówię cicho i pośpiesz­nie – znaj­dziesz cis. Kiedy tylko będziesz mogła, zapro­wadź tam konie i nakarm je jego igłami. Pil­nuj, żeby nikt cię nie nakrył, i upew­nij się, że wszy­scy będą wie­dzieć, że to moja wina.

Przez chwilę nie odpo­wiada. Może dla­tego, że wie, co się sta­nie, gdy konie naje­dzą się cisu. Nawet jeśli tak jest, nie oskarża mnie o sabo­taż. Zerka na ogiera, któ­rego wodze trzy­mam.

– Gdzie jedziesz?

Teraz? Do Mia­zmy. Potem? Gdzie­kol­wiek Mia­zma mnie zawle­cze. Tak naprawdę?

– Na połu­dnie – odpo­wia­dam z prze­ko­na­niem. Modlę się, żeby nie spy­tała, jak zamie­rzam tam dotrzeć. To jesz­cze muszę roz­pra­co­wać.

– Kiedy wró­cisz?

– Tego nie wiem. – Jestem zbyt szczera. Wino, to musi być efekt wina, myślę, łapiąc ramię Tur­ma­lin. – Nie­ważne, co się sta­nie, pamię­taj, że jestem po waszej stro­nie. – Tur­ma­lin patrzy na moją rękę, jakby wyro­sła z jej ramie­nia. Zaci­skam palce. – Rozu­miesz?

– Tak, rozu­miem.

– Wrócę, gdy nadej­dzie czas powrotu. Do tego czasu zapo­mnij o naszej roz­mo­wie. Jeśli Ren cię spyta, nic nie mów. Zatrzy­maj ją tutaj. W Hewa­nie jest naj­bez­piecz­niej­sza. – Będzie, kiedy uda mi się zawró­cić Mia­zmę.

– Rozu­miem – powta­rza Tur­ma­lin. – Jesz­cze jedno. – Odcho­dzi na chwilę, a gdy wraca, pro­wa­dzi swo­jego wierz­chowca, lśniąco białą klacz. – Perła potrafi się zacho­wać. Będzie posłuszna, czy obie­casz jej rzepę i figi, czy nie.

Nie od razu poj­muję jej inten­cje. Robię się podejrz­liwa. Plotka głosi, że się dziś posy­pa­łaś – śmiała się wcze­śniej Obłok. Tur­ma­lin jej powie­działa? Czy ta dobroć ma mnie obra­zić? Kręci mi się w gło­wie, ale wszystko się uspo­kaja, gdy Tur­ma­lin ofe­ruje pomoc przy wsia­da­niu.

– Dam radę sama.

Trzy razy ześli­zgnę­łam się z grzbietu Perły, zanim udało mi się siąść w sio­dle. Sapiąc, patrzę w dół, na Tur­ma­lin.

Gdy­bym mogła się roz­dwoić, zro­bi­ła­bym to, choćby po to, by dopil­no­wać wyko­na­nia moich pole­ceń. Nie mogę, więc muszę zaufać Tur­ma­lin, że zrobi to lepiej niż Obłok czy Lotos. Podaje mi wodze i odsuwa się o krok.

– Bez­piecz­nej drogi.

Żegnam się z nią chłodno i ostatni raz patrzę na Ren.

Osie­ro­cona jako trzy­na­sto­latka. Pozba­wiona wspar­cia swo­jego rodu. Wal­cząca o cesar­stwo Xin Bao, ale prze­ciw dowo­dzo­nym przez Mia­zmę siłom tegoż cesar­stwa. Może dla innych to prze­grana sprawa, dla mnie to naro­dziny legendy, która prze­trwa wieki.

Nie powrócę z pustymi rękami. Gdy znów się zoba­czymy, będę mieć dla nas sojusz z Połu­dniem.

Pona­glam konia. Brama otwiera się dla mnie i mojej dwu­dziestki, dzwony straż­nicy są gło­śne, ale dźwięk łagod­nieje, gdy zanu­rzamy się w ciem­ność. Kopyta dep­czą błot­ni­stą drogę, wio­dąc nas z powro­tem tam, skąd nade­szły­śmy, góra ciem­nieje na hory­zon­cie niczym głowa olbrzyma. Świa­tło księ­życa wypeł­nia ślady pozo­sta­wione przez Lotos i jej oddział, zna­cząc drogę srebr­nymi półksię­życami. Docie­ramy do linii drzew – dzie­sięć lı w złym kie­runku poko­nu­jemy zbyt szybko – i trop się urywa. Ciem­ność zacie­śnia się wokół nas, zamyka niczym pięść. Nie widzę sosen. Czuję, jak igły, niczym palce, muskają skórę, gdy z galopu prze­cho­dzimy w kłus.

Dym gęst­nieje. Wal­czę z kasz­lem i oczy mi łza­wią. Widzę pierw­sze pochod­nie, drobne ogniki świe­tli­ków. Perła par­ska i muszę pona­glić ją, by ruszyła do przodu. Ktoś za mną jęk­nął nagle. Po mojej pra­wej ktoś nasa­dził strzałę.

– Odłóż – war­czę na niego. Pozo­sta­łych instru­uję: – Nie robi­cie nic bez mojego roz­kazu.

Zapada cisza. Jedyne dźwięki to sze­lest kopyt na ściółce i koła­ta­nie mojego serca. Wodze wil­got­nieją mi w dło­niach i jestem wdzięczna, że żoł­nie­rze nie zauwa­żyli, jak się wzdry­gam, gdy dobiega nas odle­gła melo­dia stali ude­rza­ją­cej o stal.

W każ­dej chwili… Ocze­ki­wa­nie szar­pie moje myśli niczym wilk. Już. Już teraz…

– Stać!

Żoł­nie­rze Mia­zmy wysy­pują się spo­śród drzew. Ich twa­rze i ciała pokrywa sadza, ale spod całej tej czerni prze­bija blask ich zbroi. Dla słu­gu­sów cesar­stwa tylko to, co naj­lep­sze.

Jedna z nich pod­jeż­dża bli­żej. Płaszcz ze skóry lam­parta wska­zuje na wyż­szą rangę. Jest gene­rałką.

Wojow­niczką.

Serce mi przy­śpie­sza.

Zsia­dam, dzię­ku­jąc nie­bio­som, kiedy nie zaplą­tuję się w strze­miona, nie pło­szę Perły i nie robię z sie­bie pośmie­wi­ska w żaden inny spo­sób. Moi żoł­nie­rze pró­bują do mnie dotrzeć, ale żoł­nie­rze Mia­zmy ich powstrzy­mują. Ostrze włóczni dotyka pod­bródka, zmu­sza­jąc mnie, bym pod­nio­sła wzrok. Przed twa­rzą migo­cze mi pochod­nia.

Lam­parci Płaszcz wzywa któ­re­goś ze słu­gu­sów. Mie­rzą spoj­rze­niem mnie i moją dwu­dziestkę.

– Ludzie Ren – potwier­dza słu­gus.

Lam­par­cica kiwa głową, pod­nosi rękę. Ukryci na drze­wach łucz­nicy nacią­gają cię­ciwy.

Gryzę się w poli­czek, ślina napływa mi do ust. Ale głos mam pewny, gdy mówię:

– Chcę roz­ma­wiać z twoją dowód­czy­nią. – Wstrzy­mane odde­chy. Drże­nie strun. – Ocze­kuje mnie. A wiesz – zawie­szam głos – jaka jest, gdy coś nie idzie po jej myśli.

Lam­par­cica mil­czy.

– Zabij­cie resztę – roz­ka­zuje wresz­cie.

– Idą ze mną – ogła­szam ponad jękiem cię­ciw. Każę mojej dwu­dzie­stce zsiąść z koni i zło­żyć broń.

Gdy to robią, bez­miar naszej bez­bron­no­ści widać jak na dłoni. Dwu­dzie­stu prze­ciw dwóm set­kom. Nie­uzbro­jeni prze­ciw mie­czom i łukom z nasa­dzo­nymi strza­łami. Nie jeste­śmy bez­bronni. Jeste­śmy żało­śni. Zmiaż­dże­nie nas to jak zabi­cie mrówki mło­tem. Prze­sada.

Lam­par­cica opusz­cza dłoń i żoł­nie­rze impe­rium wysy­pują się na polanę. Sznur krę­puje mi nad­garstki, a coś podej­rza­nie przy­po­mi­na­ją­cego czu­bek ostrza włóczni trąca moje plecy, suge­ru­jąc kie­ru­nek, w któ­rym mam się udać.

Czuję, jak napi­nają mi się łydki, gdy ścieżka pnie się w górę. Mam wra­że­nie, że mijają godziny, zanim docie­ramy do zamglo­nej polany gdzieś u pod­nóża góry. Mam pro­blemy z dosto­so­wa­niem wzroku do świa­tła migo­czą­cych pochodni i srebr­nych pro­mieni księ­życa, ale gdy w końcu się udaje, odnaj­duję Lotos i jej pod­ko­mend­nych.

Zwią­zani jak bydło na rzeź, z posi­nia­czo­nymi twa­rzami, krwa­wią­cymi war­gami, z oczami zamknię­tymi opu­chli­zną. Nie popeł­nię ich błędu, nie rzucę się bez­myśl­nie do dzia­ła­nia. Nad nimi bowiem, z wygo­loną połową głowy, z poje­dyn­czym dzwo­necz­kiem z laki zwi­sa­ją­cym z płatka ucha niczym kro­pla krwi, góruje Mia­zma.

Jesz­cze nas nie widzi, zwró­cona do nas ple­cami, ale na pewno sły­szy, że się zbli­żamy. I wie, kim jeste­śmy, gdy sły­szy skrzy­piący głos Lotos:

– Pawica?

Na szczę­ście moje manewry nie wyma­gają zacho­wa­nia ano­ni­mo­wo­ści.

Lam­par­cica przy­bliża się do Mia­zmy i szep­cze do ozdo­bio­nego kol­czy­kiem ucha. W odpo­wie­dzi na jej słowa pre­mierka sięga po miecz. Spi­ralne ostrze wynu­rza się z pochwy, odbi­ja­jąc świa­tło niczym zwier­cia­dło.

– Powi­tam naszego gościa za chwilę.

Zamach.

Powin­nam sły­szeć muzykę dzwon­ków. Głu­che ude­rze­nie głów. Ale wszystko mi się mie­sza i to głowa dzwoni, wpa­da­jąc mię­dzy papro­cie, a dzwo­nek Mia­zmy głu­cho dudni i dudni, koły­sząc się przy jej uchu gwał­tow­nie, gdy jej ręka wraca, kre­śląc drugi łuk. Ciało znaj­duje stra­coną przy cio­sie rów­no­wagę, a pozba­wiony głowy pod­ko­mendny Lotos pochyla się w ukło­nie.

Krzyk Lotos nie brzmi jak coś, co mogło wydać ludz­kie gar­dło.

– I pro­szę. Teraz nic nas nie roz­pro­szy. – Mia­zma prze­suwa kciu­kiem po zakrwa­wio­nym ostrzu, a potem obli­zuje opuszkę i wyciąga miecz w moją stronę jak dzi­waczny poczę­stu­nek. – Spró­bu­jesz?

Powie­trze ma ostry posmak żelaza. Moja szyja pul­suje.

– Oba­wiam się, że mam słab­szy żołą­dek. – Inne czę­ści ciała pew­nie też. Mia­zma jest wpraw­dzie dość niska – zale­d­wie pięć chı 4 – ale jej pozba­wiona ręka­wów kami­zela odsła­nia węzły mię­śni. Jej twarz to wypo­le­ro­wana stal, ostre rysy, gładka skóra opięta na kościach. Ma dwa­dzie­ścia pięć lat, zale­d­wie dwa lata wię­cej niż Ren, ale wydaje się star­sza co naj­mniej o dekadę, a ilość krą­żą­cych o niej plo­tek zdaje się to potwier­dzać. Mia­zma zabija skry­to­bój­ców, nie prze­ry­wa­jąc snu. Mia­zma kolek­cjo­nuje wątroby swo­ich wro­gów. Mia­zma jest niczym robac­two; prze­tnij ją wpół, a powróci nie­wzru­szona.

Ostat­nia z plo­tek głosi, że Mia­zma jest bóstwem zesła­nym przez nie­biosa, by oca­lić cesar­stwo przed upad­kiem. Ja wolę fakty, ale nie są nam przy­chyl­niej­sze. Kiedy sie­dem lat temu grupa rady­ka­łów zwana Czer­wo­nymi Fenik­sami masze­ro­wała na sto­licę, Mia­zma zmiaż­dżyła rebe­lię i została wynie­siona do rangi gene­rałki kawa­le­rii. Kiedy rok póź­niej Dzie­się­ciu Eunu­chów pró­bo­wało zamor­do­wać cesa­rzową Xin Bao, Mia­zma wyeli­mi­no­wała nie tylko ich, ale i wszyst­kich ich żyją­cych krew­nych, „oca­liła” cesa­rzową i umoc­niła swoją pozy­cję w woj­sku i na dwo­rze. Oczy­wi­stym więc było, że gdy skromna Xin Ren, współ­we­te­ranka kam­pa­nii prze­ciw pocho­dzą­cej z jakie­goś zapo­mnia­nego mia­steczka rebe­lii Czer­wo­nych Fenik­sów, ogło­siła ją uzur­pa­torką, Mia­zma nie była zado­wo­lona.

A teraz stoję z nią twa­rzą w twarz. Powia­dają, że jest złem wcie­lo­nym. Ja raczej widzę karie­ro­wiczkę – a to, przy­naj­mniej moim zda­niem, czyni ją dużo bar­dziej nie­bez­pieczną.

Nie wzru­sza jej moja odmowa, wyciera ostrze i chowa je do pochwy. Lotos szlo­cha. Ja biorę nerwy w karby i zbli­żam się o krok.

– Na twoim miej­scu nie robi­ła­bym tego – ostrzega mnie Mia­zma. Pło­mień pochodni roz­ja­śnia się nagle, ujaw­nia­jąc setkę kon­nych ota­cza­ją­cych polanę. – Chyba że chcesz zoba­czyć, jak pozo­stali twoi przy­ja­ciele tracą głowy.

Zbli­żam się o kolejny krok.

– Nie są moimi przy­ja­ciółmi. – Jesz­cze jeden. – Długo cze­ka­łam na tę oka­zję. – Trudno jest uklęk­nąć ze zwią­za­nymi rękami, ale udaje mi się to i pochy­lam się nad bia­łymi kape­lu­szami grzy­bów. – Pani.

Cisza.

Śmiech Mia­zmy przy­po­mina bar­dziej krzyk wrony, uwię­ziony w gar­dle, nie­się­ga­jący ust.

– Nie­źle. Jak na pierw­szą zdradę. Nie zaszko­dzi poćwi­czyć.

– Moje czyny mówią wię­cej niż słowa. Pozwól mi oka­zać lojal­ność.

– Lojal­ność kogoś, kto zdra­dził swoją wład­czy­nię, jest tania.

– Nie przy­się­ga­łam Xin Ren. Dołą­czy­łam do niej, bo bła­gała, gdy wresz­cie mnie odna­la­zła.

Lotos prze­staje szlo­chać.

– Zdraj­czyni!

Mia­zma daje leni­wie znak ręką i Lotos zostaje zakne­blo­wana.

– Bła­gała – powta­rza, roz­ko­szu­jąc się tym sło­wem.

– Tak. Bła­gała – kon­ty­nu­uję. – Trzy razy padła przede mną na kolana.

– To do niej podobne, to prawda. – Mia­zma sma­kuje tę wizję. – Zawsze zde­spe­ro­wana, Dobro­tliwa Ren. A ty. – Jej głos nagle się pod­nosi. – Ty, Wzla­tu­jąca Zefir, ty zawsze masz sztuczkę w zana­drzu. – Gdy wyma­wia mój przy­do­mek, czuję dreszcz wzdłuż krę­go­słupa; wiem, że wspo­mina teraz, ile razy się jej wymknę­ły­śmy. – Czyny, nie słowa, powia­dasz? – Kiwa głową w stronę Lotos. – Niech i tak będzie. Udo­wod­nisz swoją lojal­ność, zabi­ja­jąc ją.

– I spra­wia­jąc, że prze­grasz tę wojnę? Nie sądzę.

– Och? – Mia­zma unosi brew. – Wyja­śnij.

Powin­nam być zbyt prze­ra­żona, by skle­cić choćby zda­nie. Wciąż jesz­cze ryzy­kuję głową; mogę ją stra­cić, zanim skoń­czy się noc. I jestem prze­ra­żona, póki nie dotknę wachla­rza. W tym jestem prze­cież naj­lep­sza: w prze­wi­dy­wa­niu dzia­łań moich prze­ciw­ni­ków, w pla­no­wa­niu kontr­ataku, w grze zna­czo­nymi kar­tami infor­ma­cji, które zdo­by­łam wcze­śniej.

To ja panuję nad plan­szą.

– Znasz Ren rów­nie dobrze jak ja – mówię. – Może nawet lepiej, łączy was wspólna prze­szłość. – Mia­zma chi­cho­cze na wspo­mnie­nie sta­rych dobrych cza­sów, kiedy dwie panny nikt, Mia­zma, przy­brana córka eunu­cha, i Ren, bez­silna córka potęż­nego rodu, słu­żyły dyna­stii ramię w ramię. – Ren jest wład­czy­nią bez ziemi, bez warowni, gdzie mogłaby tre­no­wać swoją armię, skąd mogłaby ścią­gnąć posiłki. Zostaw ją w spo­koju, a sczeź­nie samot­nie. Ale zabij jej zaprzy­się­żoną sio­strę i będzie cię ści­gać jak wście­kły pies.

– Po co więc cze­kać? – pyta Mia­zma. – Zmiażdżmy ją tu i teraz. Pozwolę ci nawet ściąć jej głowę.

– Po co się męczyć? Zanim tu przy­by­łam, zatru­łam dwie trze­cie jej wierz­chow­ców cisem – mówię. Lotos krzy­czy mimo kne­bla. Nie zwra­cam na nią uwagi, kon­ty­nu­ując: – Xin Ren i jej armia jesz­cze długo nie opusz­czą Hewanu.

To spra­wia, że Mia­zma się waha. Nie sądziła, że jestem zdolna uzie­mić kon­nicę. Zapewne wyśle zwia­dow­ców, żeby to potwier­dzili. Podejrz­li­wość leży w jej natu­rze.

– Nie przy­by­łaś sama – zauważa.

– Ja, zdą­ża­jąca samot­nie na spo­tka­nie z tobą? To wzbu­dzi­łoby podej­rze­nia, nawet osoby tak naiw­nej jak Ren. Ci żoł­nie­rze to przy­krywka dla mojej zdrady. A teraz są ofiarą dla god­nej przy­wód­czyni. Zabij ich. Prze­słu­chaj. Dwu­dzie­stu prze­ciw twoim pię­ciu tysiącom to śmieszne. Ale dwa­dzie­ścia gada­ją­cych gąb? To infor­ma­cje.

Ostry smród ude­rza w noz­drza. Smród moczu. Docho­dzi ze strony mojej dwu­dziestki. W ich oczach jestem bez­duszną, okrutną uty­li­ta­rystką. Gdy­bym tylko mogła ich zapew­nić, że jest spora szansa, że Mia­zma ich oszczę­dzi; ma sła­bość do uta­len­to­wa­nych ludzi nie­za­leż­nie od ich korzeni.

– Obóz pełen zdraj­ców. – Mia­zma zaciera ręce. – Och, Ren. Gdyby tylko wie­działa, byłaby zdru­zgo­tana. Mówi­łaś, że konie…

– Zdechną do świtu – zapew­niam.

– Dosko­nale. – Nie prze­ko­na­łam jej jesz­cze. Nie cał­kiem. Kiedy się nad tym zasta­no­wić, mar­twe konie i poświę­ce­nie kilku żoł­nie­rzy mogą być zale­d­wie stra­te­gią, któ­rej nie wypusz­czam z rąk. Muszę jej poka­zać, że ryzy­kuję, że mam do stra­ce­nia coś praw­dzi­wego. Że w obo­zie Ren mam jedy­nie wro­gów.

Wresz­cie zie­mia zaczyna drżeć.

Naj­wyż­szy czas.

No, rusz się. Zaci­skam palce na rączce wachla­rza. Zarzu­ci­łam przy­nętę, zasia­łam nie­uf­ność, na to, co teraz się sta­nie, nie mam wpływu. No, rusz się.

Wiem, że jesteś szyb­sza.

Nie­mal natych­miast u boku Mia­zmy poja­wiają się jej naj­lepsi gene­ra­ło­wie, Żmija i Szpon, z dłońmi na głow­niach mie­czy. Ota­czają nas jej żoł­nie­rze. Gdzieś w ciem­no­ści roz­brzmiewa krzyk. Urywa się nagle. Mgła się roz­lewa, zna­cząc bielą poszy­cie, i sięga ku nam. Mia­zma bled­nie. Ponoć pre­mierka wie­rzy w duchy. Myślę, że ma to sens, duchy i bogo­wie to ta sama bajka.

Ale nie ma ducha, który potra­fiłby się prze­drzeć przez runo i żoł­nie­rzy z taką mocą, jak czyni to Obłok.

Jakimż jest obra­zem, gdy zja­wia się na tej swo­jej potwor­nej kla­czy, kobalt płasz­cza kon­tra­stuje z brą­zem zbroi, ostrze gle­wii wznosi się wysoko i opada cięż­kim cio­sem. Zata­pia je w piersi jed­nego z żoł­da­ków Mia­zmy, nasadą drzewca miaż­dży głowę wraz z heł­mem. Brąz i kość pod­dają się i przy­cho­dzi moja kolej, by zbled­nąć, gdy przy­po­mi­nam sobie żoł­nie­rzy z mojego kosz­maru. Jed­nak to na­dal część planu.

Jak i Obłok, nawet jeśli ona o tym nie wie.

Pło­wym spoj­rze­niem prze­cze­suje polanę, prze­su­wa­jąc się po mojej dwu­dzie­stce, żoł­nier­zach Mia­zmy, samej Mia­zmie, zanim zatrzy­muje się na mnie.

Widzę moment, w któ­rym ele­menty ukła­danki wska­kują na miej­sca i Obłok orien­tuje się, że zdra­dzi­łam.

Zanim Lotos zdoła wypluć kne­bel i krzyk­nąć „zdrada”, Obłok prze­bija się już przez pierw­szą linię kon­nych Mia­zmy. Ich krew grubą war­stwą pokrywa pół­księ­życ ostrza, gdy podą­ża­jąc za cio­sem, Obłok przy­klęka na jedno kolano. Na ten sygnał łucz­nicy zwal­niają cię­ciwy i ślą strzały ponad jej głową. Jedna tra­fia w oko Lam­par­cicy. Inna muska moje ramię. Syczę, ści­ska­jąc ranę, a woj­sko Mia­zmy odpo­wiada wła­sną salwą.

Łucz­nicy Obłok spa­dają z koń­skich grzbie­tów jak doj­rzałe śliwki z drzew.

Nie Obłok. Ona unosi gle­wię, ostrze wiruje tak szybko, że jest roz­ma­zaną plamą metalu, pasz­czą, która pożera wszystko na swej dro­dze – na dro­dze ku mnie. Ku mnie, ku oszu­stce. Zdraj­czyni. Ku tej, która pro­wo­ko­wała Obłok jej wła­sną histo­rią z Mia­zmą, zanim pognała, by przy­rzec lojal­ność wro­gini.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zhuge Liang (Chu-ko Liang), tytuł hono­rowy: Koˇngmíng (K’ung-ming), stra­teg, mąż stanu, kanc­lerz i regent Shu Han w okre­sie Trzech Kró­lestw. W Opo­wie­ściach o Trzech Kró­lestwach opi­sy­wany jako zdolny do przy­wo­ła­nia i okieł­zna­nia wia­tru oraz jako twórca magicz­nych kamien­nych labi­ryn­tów (przyp. tłum.). [wróć]

Nazwi­ska zapi­sy­wane zgod­nie z tra­dy­cyj­nym zapi­sem: nazwi­sko, imię. Zatem Xin Bao i Xin Ren noszą to samo nazwi­sko: Xin (przyp. aut.). [wróć]

Lıˇ to chiń­ska miara odle­gło­ści, zwana też chiń­ską milą. Wynosi ok. 500 metrów (przyp. tłum.). [wróć]

To chiń­ska jed­nostka miary, zwana chiń­ską stopą, mie­rzona, wbrew tej nazwie, dłu­go­ścią dłoni. Od 1984 r. unor­mo­wana do ⅓ metra, czyli 33⅓ cm. Mia­zma mia­łaby więc ok. 166,5 cm wzro­stu (przyp. tłum.). [wróć]