Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uderz w strunyto pełna zwrotów akcji, wciągająca opowieść o władzy, rywalizacji i tożsamości.
W 414 roku panowania dynastii Xin w Chinach panuje chaos. Zasiadająca na tronie marionetkowa cesarzowa traci wpływy, imperium rozpada się na trzy części, a możnowładcy zażarcie walczą między sobą o władzę, ziemię i majątki.
Osierocona w młodości Zefir nauczyła się trudnej sztuki przetrwania. Pomogły jej w tym inteligencja i przenikliwość. Obdarzona talentem strategicznym zawsze jest kilka kroków przed innymi. Zefir służy pod dowództwem Xin Ren, która pozostaje lojalna wobec cesarzowej. Choć podziwia postawę Xin Ren, doskonale wie, że wierność wobec władczyni może oznaczać śmierć.
Kiedy Zefir decyduje się na przeniknięcie do obozu wroga, spotyka tajemniczego Wronę. To dorównujący jej przenikliwością strateg wojenny przeciwników. Jednak niebezpiecznych wrogów jest dużo więcej — i nie wszyscy z nich są ludźmi.
Joan He pisząc Uderz w struny inspirowała się Opowieściami o Trzech Królestwach, jedną z największych chińskich klasycznych powieści.
Wydanie zawiera wspaniałe grafiki - czarno-białe portrety Tidy Kietsungden i mapę autorstwa Anny Frohmann.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Północ / Stolica Cesarstwa Xin / Królestwo Cudów
Cesarzowa: Xin Bao2 Premierka: Miazma Strateg: Wrona (Crow) Doradczyni: Śliwa (Plum) Istotni generałowie: Żmija (Viper), Szpon (Talon), Lamparcica (Leopard)
Ziemie Południa / Królestwo Wiedzy
Władczyni: Cykada (Cicada) Strateżka: Listopad (November)
Ziemie Zachodu
Gubernator: Xin Gong Doradca: Sikou Hai Istotni generałowie: Sikou Dun, Aster (Aster), Paproć (Bracken)
Bez Ziemi
Władczyni: Xin Ren Zaprzysiężone siostry: Obłok (Cloud), Lotos (Lotus) Strateżka: Zefir (Zephyr) Istotna generałka: Turmalin (Tourmaline)
Na północy miazma
owiała stolicę,
więżąc w swych objęciach młodą cesarzową.
Na południu cykada
snuła pieśń zemsty,
gdy lud pogrążył się w żałobie po swej królowej.
Pomiędzy ziemiami władczyni
władająca niczym
łaknęła zmiany swego przeznaczenia.
A z niebios ponad nimi
zniknęło jedno z bóstw.
1
Są tacy, którzy mówią, że to niebiosa decydują o rozkwicie i upadku imperiów.
Najwyraźniej nigdy nie słyszeli o mnie.
Biegłość w kwestii strategii przyniosła mi wiele przydomków, od Smoczego Cienia po Taktyczkę z Thistlegate. „Wzlatująca Zefir” jest jednak moim ulubionym. Samo „Zefir” wystarczy.
– Pawico!
No, chyba że mówimy o Lotos. Wtedy to zbyt wygórowane oczekiwania.
Z trudem przekonuję moją klacz do zawrócenia; konie nie mają zrozumienia dla geniuszu.
Zupełnie jak Lotos.
– Hej, Pawico! – krzyczy ponad trzaskiem zaprzęgów, płaczem dzieci, strzelaniem batów. Pogania ogiera i po chwili równamy się ze sobą, a głowy ludzi i wołów przesuwają się między nami. – Doganiają nas!
Trudno powiedzieć, żeby mnie to zaskoczyło. Nie było ucieczki przed Miazmą, premierką Cesarstwa Xin jedynie z nazwy, de facto rządzącą zamiast cesarzowej. A teraz nasi żołnierze i uchodźcy – dzięki niewyparzonej gębie Lotos – wiedzą już, że nie wymkną się śmierci. Jakieś dziecko płacze głośno, jedna z kobiet się potyka, para młodych ludzi ponagla muła, na którym jadą. Pech. Stroma leśna ścieżka jest błotnista po zeszłorocznych deszczach i rozdeptana stopami setek ludzi, których udało nam się ewakuować.
A kolejne setki czekają na ratunek.
– Zrób coś! – krzyczy Lotos. – Użyj mózgu!
Jej włosy napuszyły się od wilgoci i okalają jej twarz nieokiełznaną grzywą. Potrząsa toporem, jakby nie mogła się doczekać, by go użyć.
I tak nam to nie pomoże. Nie tylko z Miazmą walczymy; spowalnia nas nasza liczebność. „Musimy ewakuować wszystkich” – surowo zapowiedziała Ren, gdy zasugerowałam, byśmy opuściły miasto i uciekły dalej, do następnego. – „Miazma wyrżnie ich wszystkich tylko dlatego, że się tu zatrzymałyśmy”.
Przy tym tempie ucieczki to nadal możliwe, ale nikt nie dyskutuje z dobrocią naszej przywódczyni, Xin Ren. Większość strategów nie potrafiłaby pracować w takich warunkach.
Ja potrafię.
– Może jakiś plan! – wrzeszczy Lotos.
Dzięki za zaufanie, Lotos. Właściwie to mam jakiś – trzy nawet, żeby być szczerą. O pierwszym (porzucić uchodźców) mogę od razu zapomnieć, ale mam też drugi (ściąć drzewa i modlić się o deszcz) i trzeci (wysłać jedną z zaufanych generałek do mostu, by zatrzymała tam Miazmę).
Plan drugi ma szansę na powodzenie, jeśli za wskazówkę uznać coraz większą wilgotność powietrza. Odesłałam już oddział Turmalin na tyły, do ścinania drzew. Nadchodząca ulewa zmyje pnie i ta blokada powinna powstrzymać konnicę Miazmy przynajmniej na jakiś czas.
Jeśli zaś mówimy o wysłaniu zaufanej generałki do mostu…
Odrywam wzrok od Lotos i patrzę na Obłok, drugą z zaprzysiężonych sióstr Ren. W górze ścieżki pomaga naszym ewakuowanym przebrnąć przez błoto, a płaszcz w kolorze ultramaryny intensywnieje na tle zgaszonej zieleni jodeł.
Pod presją Obłok jest lepsza od Lotos. Szkoda, bo nie wiem, czy potrafię nad nią zapanować. Ledwie w zeszłym miesiącu uwolniła Miazmę z jednej z moich pułapek, gdyż „mędrzec Sencjusz zabrania podstępu”. To urocze, Obłok, ale czy mędrzec Sencjusz uciekał kiedyś przed armią cesarstwa? Jakoś nie sądzę.
– Ty. – Wskazuję wachlarzem Lotos. – Weź setkę swoich najlepszych ludzi, jedź do mostu i wdrażaj zrobić coś z niczego.
Patrzy na mnie z niedowierzaniem.
– Po prostu… zrób coś, żeby wyglądało, że wzdłuż rzeki jest więcej naszego wojska, niż mamy naprawdę. Tumany kurzu. Możesz zaryczeć. Zastrasz ich.
To nie powinno być dla Lotos zbyt trudne, nie nazwano jej tak, bo przypominała delikatne płatki różowych kwiatów, lecz raczej uparty korzeń znajdujący oparcie w najbardziej mulistym dnie. Jej okrzyk bojowy płoszył ptaki z drzew w promieniu lı 3. Własnoręcznie wykuła swój topór, a jako zewnętrzną spódnicę nosi skórę samodzielnie upolowanego tygrysa. Jest wojowniczką w każdym znaczeniu tego słowa, przeciwieństwem wszystkiego, co reprezentuję ja. Obłok przynajmniej cytuje poezję.
Ale Lotos potrafi coś, co Obłok przychodzi z trudnością: umie wykonywać rozkazy.
– Zastraszyć – powtarza cicho. – Robi się. – I galopuje na tym swoim monstrualnym ogierze w dół góry, mówiąc o sobie w ten prostacki sposób, jaki słyszy się pośród żołnierzy idących w bój. – Lotos nie zawiedzie!
Grzmot pochłania echo jej odjazdu. Na niebie kłębią się chmury, a wokół mnie, w bryzie cuchnącej bardziej niż powietrze unoszą się liście. Czuję w piersi ucisk, ale oddycham głęboko i mija, a ja skupiam uwagę na włosach, wciąż spiętych w staranny kucyk. I na wachlarzu w dłoni.
Nie pierwszy raz mam dla Ren dokonać niemożliwego.
I dokonam. Miazma nie jest lekkomyślna; nadciągające ulewy i zastraszające działania Lotos sprawią, że ostrożniej podejdzie do podążenia za nami w góry. Mogę ją spowolnić.
Ale też muszę nas przyspieszyć.
Ściągam wodze, a klacz pode mną się wyłamuje. Jakież nieposłuszeństwo!
– Rzepa i figi potem! – syczę.
Ściągam wodze silniej i prowadzę nas w dół ścieżki.
– Zostawcie zwierzęta! – wyszczekuję rozkazy w stronę powolnej ludzkiej masy. – Zostawcie wozy! To rozkaz strateżki władczyni Xin Ren!
Niechętnie robią, co im każę. Kochają Ren za jej honor, Obłok za prawość, Lotos za hart ducha. Mnie kochać nie muszą. Moim zadaniem jest przeprowadzić każdego z nich przez góry i doprowadzić do miasta, gdzie Ren już czeka z pierwszą falą uchodźców, połową wojska oraz – miejmy nadzieję – zapewnioną przeprawą na Południe, żebym mogła zdobyć tak potrzebnych nam sojuszników.
– Szybciej! – warczę. Ludzka masa nieznacznie przyśpiesza. Każę komuś pomóc mężczyźnie ze złamaną nogą, ale jest też ciężarna, która wygląda, jakby dziecko miało urodzić się już teraz, są dzieciaki bez butów, maluchy bez rodziców. Wilgoć zagęściła powietrze, a ucisk w piersi sięgnął gardła. To pewny znak zbliżających się problemów z oddychaniem.
Ani się waż – przestrzegam w myślach ciało, jadąc wzdłuż pochodu i krzycząc do zachrypnięcia. Mijam jakąś dziewczynę nawołującą siostrę.
Kilka kroków dalej pośród uchodźców dostrzegam inną dziewczynkę, w bliźniaczej kamizeli, która również szuka siostry.
– Za mną – charczę w jej stronę. Niemal nie zauważam ich spotkania, gdy światło błyskawicy ukazuje pnie drzew. Podnosi się chór zwierzęcych jęków, pośród nich głos i mojej klaczy.
– Rzepa…
Uderza piorun, klacz pode mną się narowi, a wodze…
Wyślizgują mi się z rąk.
Już spotykałam śmierć. Nie różnię się w tym od setek, a może tysięcy, innych sierot. Rodziców odebrał nam głód, zaraza, jakiś nagle odważny watażka, jakich wielu w cieniu słabnącego cesarstwa. Wtedy śmierć mnie oszczędziła, ale wiem, że zawsze jest blisko, jak cień. Istnieją ludzie, którzy potrafią ją prześcignąć. Ja nie próbuję. Mój umysł jest świecą, światłem. Cienie uciekają przede mną, nie ja przed nimi.
Nie boję się więc, gdy śnię o niebiosach. To znajomy sen. Biała, wiklinowa altana. Wapienne tarasy. Niebo w kolorze płatków magnolii. Wietrzne dzwonki, ptasi trel i ta melodia. Zawsze ta melodia.
Ta melodia grana na guqinie.
Podążam za nią ponad jeziorami różowych chmur. Ale kolor blaknie, a sen staje się koszmarem wspomnienia.
Stal uderza o stal. Grzmot kopyt na kamieniach ulicy. Grot włóczni wynurza się z torsu. Czerwień. Chwytam twoją dłoń i biegniemy. Nie wiem, czy ci żołnierze to wrogowie czy sojusznicy, ani który z watażków sprzeniewierzył się cesarstwu i obwołał królem, czy może to cesarstwo upomniało się o swoje, nie bacząc na to, czy dostanie to żywe czy martwe. Jesteśmy jedynie sierotami. Dla nich, dla tych żołnierzy, nie jesteśmy nawet ludźmi. Możemy tylko przed nimi uciekać. Uciekać. Twoja dłoń wymyka się z mojej; krzyczę twoje imię.
Ku!
Zalewa mnie fala uciekających. Nie mogę cię odnaleźć. W końcu kurz opada. Żołnierze odchodzą.
I ty odeszłaś ode mnie.
Zrywam się, ciężko dysząc.
– Spokojnie.
Ręce na moich ramionach. Twarz: ostre brwi, blizny na grzbiecie nosa. Turmalin. Trzecia generałka Xin Ren – jedyna z pasującym przydomkiem, bo jej usposobienie jest solidne niczym kryształ. Tolerujemy się, jak na wojowniczkę i strateżkę przystało. Ale teraz nie ją chciałam zobaczyć.
Nie jest siostrą z mojego snu.
– Spokojnie, Zefir – instruuje, gdy próbuję uwolnić się z uścisku jej rąk.
Powoli, wydech po wydechu, uwalniam moje rozczarowanie. Jakby w odpowiedzi, Turmalin mnie puszcza. Podaje mi bukłak. Z wahaniem trzymam go w dłoniach. Woda zmyje mi z języka imię, to, którego nie wymówiłam od sześciu lat.
Ku.
Ale sen nie jest prawdą, więc gdy Turmalin mówi: „Pij”, posłusznie przełykam wodę.
Turmalin ponownie siada. Zaschnięte błoto bruka jej zbroję.
– Ciebie, Zefir, ciebie pobłogosławili bogowie – mówi, a ja krztuszę się wodą. – Albo w poprzednim życiu zrobiłaś coś wyjątkowo dobrego.
Reinkarnacja, bogowie, wszystko to bajki dla zwykłych ludzi.
– Dotarłam do ciebie sekundy przed tym, zanim dosięgły cię koła wozu. – Turmalin kontynuuje jak gdyby nigdy nic. Mogła sobie darować opisy, ale z dwojga złego, lepiej, że znalazła mnie ona, a nie Lotos albo Obłok. Te dwie piszczałyby nieustannie, opowiadając wszystkim dookoła o tym wydarzeniu. A mówiąc o wszystkich…
Rozglądam się. Jesteśmy w namiocie, jest noc, na zewnątrz jakaś dziczyzna skwierczy na ogniu. Same piękne oznaki tego, że Miazma nas nie dopadła.
Muszę się upewnić.
– Dotarłyśmy do Hewanu?
Potakuje.
– Nas i siły Miazmy dzieli dokładnie dziesięć lı , jedna góra i jedna rzeka. Jak przewidywałaś, lunął deszcz. Co najmniej dzień im zejdzie na oczyszczenie drogi. Cztery, jeśli pójdą naokoło.
– Lotos?
– Całe cesarstwo będzie o niej mówić. Wiesz, bicie w bębny i wściekły ryk. Generałowie Miazmy wiali, jakby odkryli, że jest nas tu z dziesięć tysięcy.
Wypijam kolejny łyk wody. Dobrze. Miazma to paranoiczka. Usłyszała odgłosy wojska, ujrzała trudny teren i pomyślała: pułapka. Taki manewr wymagałby o wiele większych sił niż te, którymi dysponujemy, ale póki Miazma wierzy w iluzję stworzoną przez Lotos, kupiłyśmy sobie czas, tyle, ile zajmie jej oczekiwanie na posiłki – jeśli dobrze liczę, najwyżej dzień.
A potem przypominam sobie mężczyznę o kulach, ciężarną o krok od porodu, rozdzielone siostry. Jeśli żyją…
– Żyją – mówi Turmalin.
…zawdzięczają to ideałom jednej osoby.
– A Ren?
– Wybierała się na spotkanie z rządcą Hewanu, kiedy się z nią widziałam – odpowiada Turmalin.
Podtrzymuje mnie, gdy wstaję. Ręce wspierają dolną część pleców, gdy mierzę spojrzeniem rzeczy uratowane wraz ze mną. Białe szaty są nie do uratowania i krzywię się na myśl o zapasowych. Beż. Ble.
– Nie powinnaś tak odjeżdżać samowolnie. Widzisz, jak to się kończy. – Turmalin przerywa ciszę.
– Potrafię jeździć. Ta kobyła… Twoja sztuczka z rzepą i figami nie zadziałała. – Albo sama sobie jestem winna, bo posłuchałam rady żołnierki.
Turmalin patrzy na mnie długo i mruga bardzo powoli.
– Nie znalazłam przy tobie żadnych fig ani rzepy.
– Obiecałam jej później, w nagrodę. – Na którą, jak widać, klacz nie zasłużyła.
Kolejne powolne mrugnięcie.
– Pozwolę ci się ubrać – mówi w końcu Turmalin.
Opuszcza namiot. Kiedy zostaję sama, z niechęcią zakładam beżowe szaty. Dopinam szeroki pas, sięgam w dół – po drodze muskając zawiniątko, w którym spoczywa mój guqin – po wachlarz. Wygładzam żurawie pióra, przesuwam palcami wolniej po pojedynczym piórze zimorodka. To prezent od mojego ostatniego mentora, tego, który żył dłużej niż inni. Jedna gwiazda nie rozjaśni galaktyki – mówił, wszywając je pomiędzy żurawie pióra.
„Nie jestem gwiazdą” – zaprzeczałam. – „Jestem wszechświatem”.
Ale nawet wszechświat podlega zewnętrznym siłom. Następnej nocy uderzył meteor, wbijając w ziemię i mentora, i wygódkę, w której siedział.
Dziś umiem przewidzieć meteory. Umiem śledzić ścieżki gwiazd, przepowiedzieć trafnie pogodę w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Otoczenie, jak się okazuje, jest naszym jedynym sprzymierzeńcem. Wykorzystywanie go, by zapewnić nam przewagę, przyniosło mi przydomek Odwracającej Los. Ale to, co robię, nie jest magią. To zapamiętywanie, analiza i wdrażanie. To ograniczanie czynników, na które nie mam wpływu, i sytuacji, w których czekamy na cud.
Dziś bez wątpienia doczekałyśmy cudu. Niełatwo mi to przyznać, ale o ile jakiś meteor nie załatwi Miazmy, następnym razem nawet ja nie zdołam nas ocalić. Nie, jeśli nadal będziemy podróżować z pospólstwem.
Czas najwyższy porozmawiać z Ren.
Wsuwam bambusową rączkę wachlarza pomiędzy pas a talię, związuję włosy w kucyk i wychodzę z namiotu wprost w noc.
Umieszczone na krzyżakach paleniska wyznaczają drogę do hewańskiego rynku. Nad ogniem pieką się świniaki. Pod zadaszonym pawilonem, na którego dachu suszy się pranie i konopna pościel, mieszkańcy miasteczka i żołnierze wznoszą kielichy za zdrowie Ren. Popularność nigdy nie była problemem. Miasta nas witają. Rządcy sprzeciwiający się Miazmie udzielają nam schronienia. Pospólstwo gromadzi się tłumnie, by podążać za nami przez góry, by przekraczać z nami rzeki.
Musimy to zakończyć. Tutaj.
Przyuważam Ren pod zadaszeniem pawilonu, przy stole z rządcą i mieszkańcami Hewanu. W spranych szarych szatach, łatanym pasie, z włosami spiętymi w skromny węzeł, niemal wtapia się w tłum. Niemal. Jej głos rozbrzmiewa mocą. Smutkiem, który, jak często myślę, nie pasuje do jej uśmiechu, szybkiego i beztroskiego. Śmieje się teraz ze słów jednego z żołnierzy.
Kieruję się w jej stronę.
– Hej, Pawico!
Na niebiosa, tylko tego mi brakowało.
– Pawico!
Nie zwracaj na nią uwagi.
Ale wtedy słyszę głos trzeciej z moich mentorów, szachistki: „Nie możesz traktować ludzi jak pionki. Musisz zdobyć ich zaufanie”.
Zdobądźmy więc zaufanie.
– I po co ją wołasz? – Obłok pyta Lotos, kiedy się ku nim odwracam. Jej niebieski płaszcz opina się na szerokich, zamkniętych w zbroi ramionach, wzdłuż pleców spływa ciężki, gruby warkocz. – Nie masz jej dość po całym dniu bycia pomiataną?
– Chciałam się jej przyjrzeć – wyjaśnia Lotos, a gdy się zbliżam, jej twarz się rozjaśnia. – Naprawdę zmieniłaś kolory.
Pawica czy kameleon, Lotos. Mogłabyś się zdecydować.
– Ha! – mruczy Obłok, przyglądając mi się. – Co się stało z bielą? Niech zgadnę: zmęczyło cię spieranie gówna.
Żołnierze wokół niej nawet nie próbują tłumić śmiechu. Wzdycham. Nie zrozumieliby. Nie rozumieją znaczenia. Biel to kolor mędrców, czystości i wiedzy, kolor…
– Plotka głosi, że się dziś posypałaś. – Obłok nie odpuszcza. – Ren kazała mi znaleźć cieślę. Pech, że nie ma tu żadnego, który potrafiłby naprawić twoją kolaskę.
Rydwan. Tak nazywa się ustrojstwo, dzięki któremu poruszałam się, zanim padłam ofiarą błota. Patrzę Obłok w oczy, a ona nie spuszcza wzroku. Nie lubi mnie, bo mimo że nie jestem jedną z jej zaprzysiężonych sióstr, Ren mnie słucha. Jakże mi przykro. Nie zamierzam bratać się z Lotos ani Obłok, dziewiętnasto- i dwudziestoparolatką, które zachowują się, jakby miały po dziesięć lat. Zbieram się do odejścia, kiedy Lotos chwyta mnie za ramię.
– Czekaj! Najpierw toast dla pawicy. – Wznosi wysoko naczynie, rozlewając wino. – Uratowała dziś wszystkich!
Wyrywam się jej.
– Kontynuujcie beze mnie.
Lotos rzednie mina.
– Ej, bez smutków – karci ją Obłok. Jej głos niesie się ponad hałasem, gdy uciekam. – Wiesz, co mówią o strateżkach.
Odejdź.
– Mają słabe głowy.
Odejdź.
– Jedna kolejka i rzygają…
Odwracam się, maszeruję w ich stronę, odbieram Lotos czarkę z winem i wypijam jednym łykiem.
Lotos uderza w stół.
– I jeszcze raz!
Nagle otaczają mnie żołnierze przepychający się po następną kolejkę. Piją do dna. Lotos znowu nalewa.
– Kto uważa, że Trupia Gęba jest bóstwem? – Trupia Gęba w języku Lotos pewnie oznacza Miazmę. Podnoszą się ręce, a ona ryczy: – Tchórze! To Ren jest bóstwem!
– Cichaj! – wtrąca się Obłok. – Ren nie chce plotek. – Uderza pięścią w pierś i ogłasza zebranym przy stole: – To ja jestem bóstwem!
– Nie, to ja jestem bóstwem!
– Ja jestem bóstwem!
– Ja jestem bóstwem!
Jesteście plebsem, każde jedno z was – myślę z niechęcią, gdy więcej wina trafia na moje szaty niż do ich ust. Ktoś beka. Lotos pierdzi. Ja zaś, gdy tylko widzę taką możliwość, wymykam się.
Gdy tylko dopadam jakichś krzaków, wymiotuję.
Dopiero po trzeciej, Obłok. Krzywię się, gdy widzę, jakiego bałaganu narobiłam pod krzewem – pod cisem, żeby być dokładną. Łuskowata brązowa kora. Igły spiralą okrążające łodygę. Jagody okrągłe i czerwone. Trujące dla ludzi, którzy, mam nadzieję, są wystarczająco mądrzy, żeby nie zjadać owoców z przypadkowych krzewów, i dla koni, które aż tak mądre nie są. Powinnam ostrzec konnych…
Kolejne torsje.
– Aj, moje zaprzysiężone siostry cię dopadły, co?
Ren.
Wycieram usta i pośpiesznie się odwracam, by skłonić się jej nisko.
– Spocznij, spocznij. – Ren czeka, aż się wyprostuję. – Porozmawiam z nimi.
I sprawisz, że się bardziej uprą?
– To nie było…
– Która teraz ogłosiła się bóstwem?
– Obłok. – Uch. – Wszystkie tak naprawdę.
– Niebiosa wybaczą im to podburzanie – mówi Ren, ale się uśmiecha. – Może spróbujmy im na chwilę uciec. Pozwiedzać miasto. – Odwraca się, patrzy na mnie przez ramię, a troska łagodzi jej rysy. – Jeśli masz siłę.
Jakbym miała pozwolić żołnierkom mnie pokonać.
Ponownie wycieram usta i towarzyszę Ren w podróży przez nasz tymczasowy obóz. Robi przegląd wojska, pomaga jakiemuś żołnierzowi naprawić but, pyta kobietę w widocznej ciąży, kiedy rozwiązanie. Trzymam się z boku – nie takie „zwiedzanie” miałam na myśli – ale w końcu docieramy do zachodniej strażnicy Hewanu. Ren rusza pierwsza po bambusowych schodach. Wspinam się za nią. Płuca bolą. Ze szczytu wieży patrzymy na miasto. Noc jest jasna, a niebo usiane gwiazdami.
– Powiedz mi, Qilin. – Tylko Ren używa jeszcze mojego imienia. Za późno, żeby powiedzieć jej, że go nienawidzę. – W skali od jeden do dziesięciu, jak blisko jesteś decyzji o odejściu?
Mój ukłon jest pośpieszny, ale głęboki.
– Jeśli cię rozczarowałam, pani…
– Uratowałaś nas dzisiaj. – Ren stanowczo mi przerywa. – Ale przecież nie na to się pisałaś.
Nie może się dowiedzieć. Nie o tych momentach, kiedy spierałam brud i błoto z białych szat, kiedy leżałam, nie mogąc zasnąć, wpatrując się w noc, kiedy czułam się bardziej pasterką pospólstwa niż strateżką.
W gruncie rzeczy to zaledwie niedogodności. Nawet pospólstwo. To brak przeprawy na zachód jest palącym problemem. Powiedz jej o tym…
– Nie zawiodę cię – rzucam zamiast tego.
– Wiem – mówi Ren. – Boję się, że to ja zawiodę ciebie. I może… – Podnosi wzrok na niebo. – Że zawiodę ją.
Na niebie są setki gwiazd, jednak wiem, bez wahania, bez zastanowienia, na którą z nich patrzy. Na małą i przygaszoną gwiazdę naszej cesarzowej Xin Bao.
Ren patrzy na nią jak na słońce.
Z tego, co wiem, spotkała naszą nieletnią cesarzową tylko raz – co i tak jest jedną szansą więcej, niż dostała większość z nas. Od starożytności cesarzowe żyły ukryte w pałacu, ich władza wiąże się nie z tym, kim są, ale z odwieczną tradycją, którą uosabiają one i ich dwory. Dworzanki Xin Bao wywodzą się z długiej linii regentek.
Miazma to po prostu najnowsza z nich.
Kiedy Xin Bao poprosiła Ren, by ta uwolniła ją ze szponów Miazmy, to, co Ren usłyszała, było prośbą dziecka. Porzuciła swoją pozycję w armii cesarstwa, zwróciła się przeciw tym, z którymi łączyły ją więzi koleżeństwa i obowiązku. Determinacja Miazmy, by zniszczyć Ren, pochodzi z tego samego źródła co miłość pospólstwa: ze wszystkich watażków, którzy przez ostatnią dekadę rzucali wyzwanie cesarstwu, Ren ma najlepszy powód. Najlepiej uzasadnione żądanie, jeśli kiedykolwiek zdecydowałaby się sięgnąć po tron. Ją i Xin Bao, przedstawicielki rodu Xin, łączą więzy krwi. I choć to Miazma się zaklina, że zesłały ją niebiosa, wiem, że wielu tak właśnie myśli o Ren. Bo obok gwiazdy cesarzowej Xin Bao lśni inna. Pojawiła się osiem lat temu. I Miazma może mieć w kieszeni cesarskich kosmologów, ale nawet ona nie może uciszyć plotek. Nowa gwiazda zwiastuje pojawienie się nowego bóstwa.
Ta zbłąkana gwiazda może oznaczać kogokolwiek.
Znam swoje gwiazdy, ale nie wierzę w bogów. Nawet gdybym wierzyła, nie wierzę, że się nami przejmują. Patrzymy w niebo, a dłoń Ren muska zawieszony na jej szyi wisior z wygrawerowanym nazwiskiem Xin. Zastanawiam się, który łańcuch jest większym ciężarem: ten łączący twój los z siłą wyższą czy ten, który przykuwa cię do rodziny.
Mam szczęście. Nie skuwa mnie żaden z nich.
Ren wyrywa się z zamyślenia.
– Idź spać, Qilin. – Sięga ręką ku moim plecom, ale ostatecznie kładzie mi dłoń na głowie. Mimo to siniaki bolą, jakby w odpowiedzi na dotyk. – Ruszamy jutro ze świtem. Zostawimy tutaj uchodźców…
To dobra wiadomość.
– …i część wojsk.
Niewielka strata. Wojska nie mają wielkiego znaczenia, gdy wciąż jest się w odwrocie.
– Pani… – odzywam się, zanim zdoła zejść na dół. – Moja przeprawa na zachód?
Odpowiada mi grymasem.
– Przykro mi, Qilin. Wszystkie rzeki w promieniu stu lı kontroluje cesarstwo.
– Znajdę sposób. – Zawsze znajduję.
Patrzę, jak Ren idzie przez obóz, jak ludzie się kłaniają, gdy przechodzi. Zamykam oczy, nagle zmęczona. A przecież wciąż nie straciłam najważniejszego: mojego miejsca w tym świecie.
Jestem strateżką. Jedyną, jaką ma Ren. Trzykrotnie odwiedzała mnie w Thistlegate, próbując skłonić, bym jej służyła. Słyszałam o takich jak ona. Wystarczy rzucić im ochłap wiedzy i mądrości, by nie niepokoili cię więcej. Wygłosiłam więc Pouczenie Wznoszącej się Zefir: „Sprzymierzeńców szukaj na południu. Na zachodzie utrzymaj twierdzę. Rusz na wschód zbyt wcześnie i przepadniesz. Lecz miej pierw w rękach wschód i zachód, a cesarstwo będzie twoje”.
Ren była niewzruszona. „Cesarstwo należy do Xin Bao. Ja jestem jedynie jej obrończynią”.
I choć premierka Miazma również mieniła się obrończynią, coś w słowach Ren mnie poruszyło. Przekonało, bym tego dnia wyruszyła z nią. Wtedy nie wiedziałam, co to było. Dziś, niemal po roku służby, wiem. Nazwiska czy plotki o boskości nie miały znaczenia – to jej szczerość. Charyzma. Cechy, których osobiście nie ceniłam zbytnio, ale skoro Ren przekonała mnie do opuszczenia mojej chatki, jaką władzę mogła mieć nad duszami zwykłych ludzi? Zobaczyłam wielu lojalistów Xin, którzy wybiorą podążanie za nią. Zobaczyłam swoją przyszłość. Gdy pomogę Ren przywrócić władzę Xin Bao, gdy zostanę największą strateżką tych ziem, wymażę istnienie dziewczynki, którą byłam, dziewczynki, którą widuję przed zaśnięciem.
Na drodze samotna postać w brudnych beżowych szatach.
Siostra porwana przez ludzką falę.
Krew i kurz. To wszystko, co zostawili po sobie żołnierze. Ich bojowe okrzyki gasną w dali. Zapach pożaru coraz bliższy…
Ogień…
Gwałtownie otwieram oczy.
Dym. Spływa ze stoków góry niczym pióropusz, gołębioszary w mroku nocy. Pośród lasu, który przemierzyłyśmy zaledwie chwilę temu, krwawe sieci szkarłatnych pajęczyn przeskakują pomiędzy drzewami. Nie grzmią bębny, nie rozlega się bojowy okrzyk, ale ciężki dym płonącego drewna – zbyt wilgotnego, by po prostu się palić – mówi mi wszystko.
Nadchodzi Miazma.
2
Nadchodzi Miazma.
Nie powinna. Powinnyśmy mieć czas, nim o świcie do nas dotrze, wzmocniona posiłkami, na które miała poczekać. A teraz mam zaledwie kilka minut, zanim strażnicy miejscy ogłoszą alarm i zapanują panika i chaos.
W pośpiechu potykam się na schodach strażnicy i biegnę w stronę pawilonu, gdzie chrapie Lotos, rozwalona na ławie, w dłoni wciąż ściskając pusty dzban. Trącam ją stopą, ale jedyne, co robi w odpowiedzi, to zasłania oczy ręką. Skopuję jej ramię i wtedy ona zrywa się na równe nogi, gotowa do ataku.
Wchodzę w jej pole widzenia, gdy widmo natychmiastowego wypatroszenia się oddala.
– Co zrobiłaś?
– Z czym? – Lotos mamrocze, przecierając oczy dłońmi.
– Przy moście. – Ściskam rączkę wachlarza tak mocno, że bieleją mi knykcie. Niewiele więcej mogę zrobić, by nie zacząć krzyczeć. – Mów. Ze szczegółami.
– Nastraszyłam Trupią Gębę i zniszczyłam most. Jak kazałaś.
– Co zrobiłaś?
– Nastraszyłam ich i zniszczyłam most.
– Śmiałaś. Zniszczyć. Most?
Lotos potakuje.
Nie. Nie, nie, nie. W tworzeniu czegoś z niczego chodzi o iluzję potęgi, a Lotos zniszczyła iluzję, niszcząc most. Dowódczyni z dziesiątkiem tysięcy wojska nie zniszczyłaby mostu. Dowódczyni z dziesiątkiem tysięcy wojska zostawiłaby most nietknięty, wiodąc wroga w zasadzkę.
Miazma, ta cholerna lisica, musiała zawrócić, przejść bokiem i gdy zobaczyła zniszczony most, wiedziała, że blefujemy. A mogłyśmy zyskać nawet i kilka dni przewagi, jeśli uwierzyłaby, że nasze siły są na tyle duże, że musi wezwać posiłki. Zamiast tego dostałyśmy marne kilka godzin, których najlepsi inżynierowie cesarstwa potrzebowali, by zbudować tymczasową przeprawę.
– Nie to miałam zrobić? – pyta Lotos, ale moje myśli krążą już wokół płonących drzew. Sprytne. Dym wykurzy przyczajonych w zasadzce żołnierzy, oczyści ścieżkę ze zwalonych pni i zapowie nie tylko przybycie Miazmy, ale i jej zamiary. Ona chce paniki i chaosu ucieczki. Hewan stoi na wzniesieniu. Na drodze w dół będziemy łatwym celem dla łuczników. Jak zwierzyna prowadzona przez nagonkę, nie mamy dokąd uciec. Nie możemy walczyć. Jesteśmy na przegranej pozycji – i jesteśmy martwe, jeśli będziemy udawać, że jest inaczej.
Kiedy ja chodzę tam i z powrotem, Lotos unosi głowę i wącha powietrze.
– Czy to… ogień?
– Brawo! Pierwsze podejście i od razu prawidłowa odpowiedź! A jak myślisz, kto go podłożył?
– Kto?
– Zgadnij.
Lotos myśli intensywnie. To nie powinno być zbyt trudne – w całym cesarstwie nie ma drugiej osoby, która aż tak bardzo chce nas dopaść, że jest gotowa spalić las – i w końcu jej oczy się rozszerzają.
Rusza ku stajni.
Świetnie. Tego nam właśnie potrzeba…
– Lotos! Stój! – Niezdarnie biegnę za nią. – Stój natychmiast! To rozkaz!
Docieram do stajni w chwili, gdy wypada z niej na tym swoim monstrualnym ogierze. Koń staje dęba, a ja próbuję utrzymać się na nogach.
– Zabierz Ren w bezpieczne miejsce! – rozkazuje, jakby to ona była strateżką. A potem galopuje przez obóz z bojowym okrzykiem na ustach. Jej podkomendni opuszczają namioty i wskakują na siodła. Znowu o włos unikam śmierci pod kopytami.
– Lotos! – Kurza dupa! Biegnę za nią, choć wiem, że to nie ma sensu. Kiedy mijam spichlerze, widzę, że ożywia się obsada strażnicy. Dźwięk brązowych dzwonów odbija się echem od uszczelnionych ziemią ścian i żołnierze Ren wysypują się z chat, chwytając broń i wystrzępione sztandary. Uchodźcy i mieszkańcy Hewan pojawiają się chwilę później, uzbrojeni w lemiesze i tłuczki do mięsa.
Przepycham się między nimi. Żołnierz, mieszczuch, obojętne, wszyscy oni to tylko pospólstwo, zbyt śpieszne umierać.
Lotos jest taka sama. Docieram do bramy za późno, nie jestem stworzona do ganiania za żołnierzami. Zgięta wpół, z trudem łapię oddech i wpatruję się w ogromne ślady kopyt jej cholernego ogiera, a jej podkomendni mijają mnie z prawa i lewa. Prostuję się. Poprawiam włosy.
Nie straciłam opanowania. Nadal mam swoje manewry.
Znajduję Ren przy stajniach. Siedzi już w siodle, przez plecy ma przewieszone bliźniacze miecze – o pasujących do niej imionach: Cnota i Prawość. Moja twarz układa się w wyraz dezaprobaty, w odpowiedzi rysy Ren twardnieją.
– To o mnie jej chodzi – mówi. Jakby to był powód, by szarżować na pięciotysięczną armię Miazmy.
– Więc po prostu jej się ofiarujesz.
– Lotos tam jest.
– Nie z twojego rozkazu. – I wbrew moim.
– Qilin…
– Pozwól mi. – Zaciskam dłoń w pięść, nakrywam ją drugą dłonią i pochylam się w niskim, pełnym szacunku ukłonie. – Pozwól mi wziąć dwudziestu żołnierzy i ruszyć przeciw niej.
– Po co? – Obłok podjeżdża do Ren i patrzy na mnie z grzbietu swojej wielkiej klaczy z pogardą. – By umrzeć?
Może taki plan ma Lotos, ale nie ja.
– By zatrzymać Miazmę – mówię. Wciąż uprzejmie. Nie mogę zniżyć się do ich poziomu.
– Z dwudziestoma żołnierzami. – Wzrok Obłok zatrzymuje się na moich kościstych nadgarstkach. Wiem, co myśli. Spotkałam wielu takich jak ona: te silniejsze dzieciaki w sierocińcu, żołnierze stacjonujący w miastach. Myśli, że moje strategie są dla słabych, dla tchórzy, którzy boją się stawić czoła wrogom. Że ten plan, by ruszyć przeciwko Miazmie z garstką żołnierzy, to blef, sztuczka, dym na wodzie, nieważne, że Lotos pognała tam z siłami o połowę mniejszymi niż te, o które proszę. Dla niej, dla wojowniczki, porażka nie wchodzi w rachubę. Umrze, zanim zaakceptuje jej nieuchronność.
Pokonywałam śmierć całe moje życie.
– Jeśli zawiodę, to za to, że okłamałam moją panią, oddam się pod sąd wojskowy.
– Jeśli zawiedziesz, nie tylko twoją głowę zatkną na cesarskiej pice. – Obłok pochyla się w siodle, górując nade mną. – I co zamierzasz zrobić? Zagadać ją na śmierć?
– Obłok. – W głosie Ren dźwięczy ostrzeżenie.
Szczerze? Tak, Obłok, ten manewr ma nawet nazwę: Skryj sztylet za uśmiechem. Ale nie będę uświadamiać żołnierki.
– Niezależnie od tego, co zaplanowałam, to nasze jedyne wyjście. – I dodaję, zanim zdołam się powstrzymać: – Wzięłabym cię ze sobą, Obłok, ale nie mogę zaryzykować, że znowu uwolnisz Miazmę.
– Ty!
– Wystarczy. – Ren wyciąga rękę przed siebie, Obłok niechętnie puszcza drzewce glewii o ostrzu w kształcie półksiężyca. Zwracając się do mnie, Ren mówi: – Dwudziestu żołnierzy. Przeciw Miazmie.
– Tak.
Cisza.
– Ufam ci, Qilin.
Zatem daj mi to, o co proszę.
– Możesz wziąć tę dwudziestkę.
– Dziękuję. – Znów zginam się w ukłonie. A gdy się prostuję, w oczach Ren widzę troskę. Martwi się o Lotos. Ale kiedy zapewniam, że sprowadzę jej zaprzysiężoną siostrę całą i zdrową, Ren marszczy brwi i przez głowę przemyka mi niewygodna myśl, że może martwi się o mnie.
Niby czemu nie? W końcu jestem jej jedyną strateżką. Nie może sobie pozwolić na tę stratę. Jednak nie ma się czym martwić. Nie zawiodłam dotąd i nie planuję zawieść teraz.
Szybko wybieram moją dwudziestkę. Ani najsilniejszych, ani najsprytniejszych. Bledną, gdy mówię im, czego oczekuję. Ale nie wahają się i w kilka minut jesteśmy gotowi.
Przed odjazdem chcę jeszcze porozmawiać z Turmalin.
– Przy pawilonie – mówię cicho i pośpiesznie – znajdziesz cis. Kiedy tylko będziesz mogła, zaprowadź tam konie i nakarm je jego igłami. Pilnuj, żeby nikt cię nie nakrył, i upewnij się, że wszyscy będą wiedzieć, że to moja wina.
Przez chwilę nie odpowiada. Może dlatego, że wie, co się stanie, gdy konie najedzą się cisu. Nawet jeśli tak jest, nie oskarża mnie o sabotaż. Zerka na ogiera, którego wodze trzymam.
– Gdzie jedziesz?
Teraz? Do Miazmy. Potem? Gdziekolwiek Miazma mnie zawlecze. Tak naprawdę?
– Na południe – odpowiadam z przekonaniem. Modlę się, żeby nie spytała, jak zamierzam tam dotrzeć. To jeszcze muszę rozpracować.
– Kiedy wrócisz?
– Tego nie wiem. – Jestem zbyt szczera. Wino, to musi być efekt wina, myślę, łapiąc ramię Turmalin. – Nieważne, co się stanie, pamiętaj, że jestem po waszej stronie. – Turmalin patrzy na moją rękę, jakby wyrosła z jej ramienia. Zaciskam palce. – Rozumiesz?
– Tak, rozumiem.
– Wrócę, gdy nadejdzie czas powrotu. Do tego czasu zapomnij o naszej rozmowie. Jeśli Ren cię spyta, nic nie mów. Zatrzymaj ją tutaj. W Hewanie jest najbezpieczniejsza. – Będzie, kiedy uda mi się zawrócić Miazmę.
– Rozumiem – powtarza Turmalin. – Jeszcze jedno. – Odchodzi na chwilę, a gdy wraca, prowadzi swojego wierzchowca, lśniąco białą klacz. – Perła potrafi się zachować. Będzie posłuszna, czy obiecasz jej rzepę i figi, czy nie.
Nie od razu pojmuję jej intencje. Robię się podejrzliwa. Plotka głosi, że się dziś posypałaś – śmiała się wcześniej Obłok. Turmalin jej powiedziała? Czy ta dobroć ma mnie obrazić? Kręci mi się w głowie, ale wszystko się uspokaja, gdy Turmalin oferuje pomoc przy wsiadaniu.
– Dam radę sama.
Trzy razy ześlizgnęłam się z grzbietu Perły, zanim udało mi się siąść w siodle. Sapiąc, patrzę w dół, na Turmalin.
Gdybym mogła się rozdwoić, zrobiłabym to, choćby po to, by dopilnować wykonania moich poleceń. Nie mogę, więc muszę zaufać Turmalin, że zrobi to lepiej niż Obłok czy Lotos. Podaje mi wodze i odsuwa się o krok.
– Bezpiecznej drogi.
Żegnam się z nią chłodno i ostatni raz patrzę na Ren.
Osierocona jako trzynastolatka. Pozbawiona wsparcia swojego rodu. Walcząca o cesarstwo Xin Bao, ale przeciw dowodzonym przez Miazmę siłom tegoż cesarstwa. Może dla innych to przegrana sprawa, dla mnie to narodziny legendy, która przetrwa wieki.
Nie powrócę z pustymi rękami. Gdy znów się zobaczymy, będę mieć dla nas sojusz z Południem.
Ponaglam konia. Brama otwiera się dla mnie i mojej dwudziestki, dzwony strażnicy są głośne, ale dźwięk łagodnieje, gdy zanurzamy się w ciemność. Kopyta depczą błotnistą drogę, wiodąc nas z powrotem tam, skąd nadeszłyśmy, góra ciemnieje na horyzoncie niczym głowa olbrzyma. Światło księżyca wypełnia ślady pozostawione przez Lotos i jej oddział, znacząc drogę srebrnymi półksiężycami. Docieramy do linii drzew – dziesięć lı w złym kierunku pokonujemy zbyt szybko – i trop się urywa. Ciemność zacieśnia się wokół nas, zamyka niczym pięść. Nie widzę sosen. Czuję, jak igły, niczym palce, muskają skórę, gdy z galopu przechodzimy w kłus.
Dym gęstnieje. Walczę z kaszlem i oczy mi łzawią. Widzę pierwsze pochodnie, drobne ogniki świetlików. Perła parska i muszę ponaglić ją, by ruszyła do przodu. Ktoś za mną jęknął nagle. Po mojej prawej ktoś nasadził strzałę.
– Odłóż – warczę na niego. Pozostałych instruuję: – Nie robicie nic bez mojego rozkazu.
Zapada cisza. Jedyne dźwięki to szelest kopyt na ściółce i kołatanie mojego serca. Wodze wilgotnieją mi w dłoniach i jestem wdzięczna, że żołnierze nie zauważyli, jak się wzdrygam, gdy dobiega nas odległa melodia stali uderzającej o stal.
W każdej chwili… Oczekiwanie szarpie moje myśli niczym wilk. Już. Już teraz…
– Stać!
Żołnierze Miazmy wysypują się spośród drzew. Ich twarze i ciała pokrywa sadza, ale spod całej tej czerni przebija blask ich zbroi. Dla sługusów cesarstwa tylko to, co najlepsze.
Jedna z nich podjeżdża bliżej. Płaszcz ze skóry lamparta wskazuje na wyższą rangę. Jest generałką.
Wojowniczką.
Serce mi przyśpiesza.
Zsiadam, dziękując niebiosom, kiedy nie zaplątuję się w strzemiona, nie płoszę Perły i nie robię z siebie pośmiewiska w żaden inny sposób. Moi żołnierze próbują do mnie dotrzeć, ale żołnierze Miazmy ich powstrzymują. Ostrze włóczni dotyka podbródka, zmuszając mnie, bym podniosła wzrok. Przed twarzą migocze mi pochodnia.
Lamparci Płaszcz wzywa któregoś ze sługusów. Mierzą spojrzeniem mnie i moją dwudziestkę.
– Ludzie Ren – potwierdza sługus.
Lamparcica kiwa głową, podnosi rękę. Ukryci na drzewach łucznicy naciągają cięciwy.
Gryzę się w policzek, ślina napływa mi do ust. Ale głos mam pewny, gdy mówię:
– Chcę rozmawiać z twoją dowódczynią. – Wstrzymane oddechy. Drżenie strun. – Oczekuje mnie. A wiesz – zawieszam głos – jaka jest, gdy coś nie idzie po jej myśli.
Lamparcica milczy.
– Zabijcie resztę – rozkazuje wreszcie.
– Idą ze mną – ogłaszam ponad jękiem cięciw. Każę mojej dwudziestce zsiąść z koni i złożyć broń.
Gdy to robią, bezmiar naszej bezbronności widać jak na dłoni. Dwudziestu przeciw dwóm setkom. Nieuzbrojeni przeciw mieczom i łukom z nasadzonymi strzałami. Nie jesteśmy bezbronni. Jesteśmy żałośni. Zmiażdżenie nas to jak zabicie mrówki młotem. Przesada.
Lamparcica opuszcza dłoń i żołnierze imperium wysypują się na polanę. Sznur krępuje mi nadgarstki, a coś podejrzanie przypominającego czubek ostrza włóczni trąca moje plecy, sugerując kierunek, w którym mam się udać.
Czuję, jak napinają mi się łydki, gdy ścieżka pnie się w górę. Mam wrażenie, że mijają godziny, zanim docieramy do zamglonej polany gdzieś u podnóża góry. Mam problemy z dostosowaniem wzroku do światła migoczących pochodni i srebrnych promieni księżyca, ale gdy w końcu się udaje, odnajduję Lotos i jej podkomendnych.
Związani jak bydło na rzeź, z posiniaczonymi twarzami, krwawiącymi wargami, z oczami zamkniętymi opuchlizną. Nie popełnię ich błędu, nie rzucę się bezmyślnie do działania. Nad nimi bowiem, z wygoloną połową głowy, z pojedynczym dzwoneczkiem z laki zwisającym z płatka ucha niczym kropla krwi, góruje Miazma.
Jeszcze nas nie widzi, zwrócona do nas plecami, ale na pewno słyszy, że się zbliżamy. I wie, kim jesteśmy, gdy słyszy skrzypiący głos Lotos:
– Pawica?
Na szczęście moje manewry nie wymagają zachowania anonimowości.
Lamparcica przybliża się do Miazmy i szepcze do ozdobionego kolczykiem ucha. W odpowiedzi na jej słowa premierka sięga po miecz. Spiralne ostrze wynurza się z pochwy, odbijając światło niczym zwierciadło.
– Powitam naszego gościa za chwilę.
Zamach.
Powinnam słyszeć muzykę dzwonków. Głuche uderzenie głów. Ale wszystko mi się miesza i to głowa dzwoni, wpadając między paprocie, a dzwonek Miazmy głucho dudni i dudni, kołysząc się przy jej uchu gwałtownie, gdy jej ręka wraca, kreśląc drugi łuk. Ciało znajduje straconą przy ciosie równowagę, a pozbawiony głowy podkomendny Lotos pochyla się w ukłonie.
Krzyk Lotos nie brzmi jak coś, co mogło wydać ludzkie gardło.
– I proszę. Teraz nic nas nie rozproszy. – Miazma przesuwa kciukiem po zakrwawionym ostrzu, a potem oblizuje opuszkę i wyciąga miecz w moją stronę jak dziwaczny poczęstunek. – Spróbujesz?
Powietrze ma ostry posmak żelaza. Moja szyja pulsuje.
– Obawiam się, że mam słabszy żołądek. – Inne części ciała pewnie też. Miazma jest wprawdzie dość niska – zaledwie pięć chı 4 – ale jej pozbawiona rękawów kamizela odsłania węzły mięśni. Jej twarz to wypolerowana stal, ostre rysy, gładka skóra opięta na kościach. Ma dwadzieścia pięć lat, zaledwie dwa lata więcej niż Ren, ale wydaje się starsza co najmniej o dekadę, a ilość krążących o niej plotek zdaje się to potwierdzać. Miazma zabija skrytobójców, nie przerywając snu. Miazma kolekcjonuje wątroby swoich wrogów. Miazma jest niczym robactwo; przetnij ją wpół, a powróci niewzruszona.
Ostatnia z plotek głosi, że Miazma jest bóstwem zesłanym przez niebiosa, by ocalić cesarstwo przed upadkiem. Ja wolę fakty, ale nie są nam przychylniejsze. Kiedy siedem lat temu grupa radykałów zwana Czerwonymi Feniksami maszerowała na stolicę, Miazma zmiażdżyła rebelię i została wyniesiona do rangi generałki kawalerii. Kiedy rok później Dziesięciu Eunuchów próbowało zamordować cesarzową Xin Bao, Miazma wyeliminowała nie tylko ich, ale i wszystkich ich żyjących krewnych, „ocaliła” cesarzową i umocniła swoją pozycję w wojsku i na dworze. Oczywistym więc było, że gdy skromna Xin Ren, współweteranka kampanii przeciw pochodzącej z jakiegoś zapomnianego miasteczka rebelii Czerwonych Feniksów, ogłosiła ją uzurpatorką, Miazma nie była zadowolona.
A teraz stoję z nią twarzą w twarz. Powiadają, że jest złem wcielonym. Ja raczej widzę karierowiczkę – a to, przynajmniej moim zdaniem, czyni ją dużo bardziej niebezpieczną.
Nie wzrusza jej moja odmowa, wyciera ostrze i chowa je do pochwy. Lotos szlocha. Ja biorę nerwy w karby i zbliżam się o krok.
– Na twoim miejscu nie robiłabym tego – ostrzega mnie Miazma. Płomień pochodni rozjaśnia się nagle, ujawniając setkę konnych otaczających polanę. – Chyba że chcesz zobaczyć, jak pozostali twoi przyjaciele tracą głowy.
Zbliżam się o kolejny krok.
– Nie są moimi przyjaciółmi. – Jeszcze jeden. – Długo czekałam na tę okazję. – Trudno jest uklęknąć ze związanymi rękami, ale udaje mi się to i pochylam się nad białymi kapeluszami grzybów. – Pani.
Cisza.
Śmiech Miazmy przypomina bardziej krzyk wrony, uwięziony w gardle, niesięgający ust.
– Nieźle. Jak na pierwszą zdradę. Nie zaszkodzi poćwiczyć.
– Moje czyny mówią więcej niż słowa. Pozwól mi okazać lojalność.
– Lojalność kogoś, kto zdradził swoją władczynię, jest tania.
– Nie przysięgałam Xin Ren. Dołączyłam do niej, bo błagała, gdy wreszcie mnie odnalazła.
Lotos przestaje szlochać.
– Zdrajczyni!
Miazma daje leniwie znak ręką i Lotos zostaje zakneblowana.
– Błagała – powtarza, rozkoszując się tym słowem.
– Tak. Błagała – kontynuuję. – Trzy razy padła przede mną na kolana.
– To do niej podobne, to prawda. – Miazma smakuje tę wizję. – Zawsze zdesperowana, Dobrotliwa Ren. A ty. – Jej głos nagle się podnosi. – Ty, Wzlatująca Zefir, ty zawsze masz sztuczkę w zanadrzu. – Gdy wymawia mój przydomek, czuję dreszcz wzdłuż kręgosłupa; wiem, że wspomina teraz, ile razy się jej wymknęłyśmy. – Czyny, nie słowa, powiadasz? – Kiwa głową w stronę Lotos. – Niech i tak będzie. Udowodnisz swoją lojalność, zabijając ją.
– I sprawiając, że przegrasz tę wojnę? Nie sądzę.
– Och? – Miazma unosi brew. – Wyjaśnij.
Powinnam być zbyt przerażona, by sklecić choćby zdanie. Wciąż jeszcze ryzykuję głową; mogę ją stracić, zanim skończy się noc. I jestem przerażona, póki nie dotknę wachlarza. W tym jestem przecież najlepsza: w przewidywaniu działań moich przeciwników, w planowaniu kontrataku, w grze znaczonymi kartami informacji, które zdobyłam wcześniej.
To ja panuję nad planszą.
– Znasz Ren równie dobrze jak ja – mówię. – Może nawet lepiej, łączy was wspólna przeszłość. – Miazma chichocze na wspomnienie starych dobrych czasów, kiedy dwie panny nikt, Miazma, przybrana córka eunucha, i Ren, bezsilna córka potężnego rodu, służyły dynastii ramię w ramię. – Ren jest władczynią bez ziemi, bez warowni, gdzie mogłaby trenować swoją armię, skąd mogłaby ściągnąć posiłki. Zostaw ją w spokoju, a sczeźnie samotnie. Ale zabij jej zaprzysiężoną siostrę i będzie cię ścigać jak wściekły pies.
– Po co więc czekać? – pyta Miazma. – Zmiażdżmy ją tu i teraz. Pozwolę ci nawet ściąć jej głowę.
– Po co się męczyć? Zanim tu przybyłam, zatrułam dwie trzecie jej wierzchowców cisem – mówię. Lotos krzyczy mimo knebla. Nie zwracam na nią uwagi, kontynuując: – Xin Ren i jej armia jeszcze długo nie opuszczą Hewanu.
To sprawia, że Miazma się waha. Nie sądziła, że jestem zdolna uziemić konnicę. Zapewne wyśle zwiadowców, żeby to potwierdzili. Podejrzliwość leży w jej naturze.
– Nie przybyłaś sama – zauważa.
– Ja, zdążająca samotnie na spotkanie z tobą? To wzbudziłoby podejrzenia, nawet osoby tak naiwnej jak Ren. Ci żołnierze to przykrywka dla mojej zdrady. A teraz są ofiarą dla godnej przywódczyni. Zabij ich. Przesłuchaj. Dwudziestu przeciw twoim pięciu tysiącom to śmieszne. Ale dwadzieścia gadających gąb? To informacje.
Ostry smród uderza w nozdrza. Smród moczu. Dochodzi ze strony mojej dwudziestki. W ich oczach jestem bezduszną, okrutną utylitarystką. Gdybym tylko mogła ich zapewnić, że jest spora szansa, że Miazma ich oszczędzi; ma słabość do utalentowanych ludzi niezależnie od ich korzeni.
– Obóz pełen zdrajców. – Miazma zaciera ręce. – Och, Ren. Gdyby tylko wiedziała, byłaby zdruzgotana. Mówiłaś, że konie…
– Zdechną do świtu – zapewniam.
– Doskonale. – Nie przekonałam jej jeszcze. Nie całkiem. Kiedy się nad tym zastanowić, martwe konie i poświęcenie kilku żołnierzy mogą być zaledwie strategią, której nie wypuszczam z rąk. Muszę jej pokazać, że ryzykuję, że mam do stracenia coś prawdziwego. Że w obozie Ren mam jedynie wrogów.
Wreszcie ziemia zaczyna drżeć.
Najwyższy czas.
No, rusz się. Zaciskam palce na rączce wachlarza. Zarzuciłam przynętę, zasiałam nieufność, na to, co teraz się stanie, nie mam wpływu. No, rusz się.
Wiem, że jesteś szybsza.
Niemal natychmiast u boku Miazmy pojawiają się jej najlepsi generałowie, Żmija i Szpon, z dłońmi na głowniach mieczy. Otaczają nas jej żołnierze. Gdzieś w ciemności rozbrzmiewa krzyk. Urywa się nagle. Mgła się rozlewa, znacząc bielą poszycie, i sięga ku nam. Miazma blednie. Ponoć premierka wierzy w duchy. Myślę, że ma to sens, duchy i bogowie to ta sama bajka.
Ale nie ma ducha, który potrafiłby się przedrzeć przez runo i żołnierzy z taką mocą, jak czyni to Obłok.
Jakimż jest obrazem, gdy zjawia się na tej swojej potwornej klaczy, kobalt płaszcza kontrastuje z brązem zbroi, ostrze glewii wznosi się wysoko i opada ciężkim ciosem. Zatapia je w piersi jednego z żołdaków Miazmy, nasadą drzewca miażdży głowę wraz z hełmem. Brąz i kość poddają się i przychodzi moja kolej, by zblednąć, gdy przypominam sobie żołnierzy z mojego koszmaru. Jednak to nadal część planu.
Jak i Obłok, nawet jeśli ona o tym nie wie.
Płowym spojrzeniem przeczesuje polanę, przesuwając się po mojej dwudziestce, żołnierzach Miazmy, samej Miazmie, zanim zatrzymuje się na mnie.
Widzę moment, w którym elementy układanki wskakują na miejsca i Obłok orientuje się, że zdradziłam.
Zanim Lotos zdoła wypluć knebel i krzyknąć „zdrada”, Obłok przebija się już przez pierwszą linię konnych Miazmy. Ich krew grubą warstwą pokrywa półksiężyc ostrza, gdy podążając za ciosem, Obłok przyklęka na jedno kolano. Na ten sygnał łucznicy zwalniają cięciwy i ślą strzały ponad jej głową. Jedna trafia w oko Lamparcicy. Inna muska moje ramię. Syczę, ściskając ranę, a wojsko Miazmy odpowiada własną salwą.
Łucznicy Obłok spadają z końskich grzbietów jak dojrzałe śliwki z drzew.
Nie Obłok. Ona unosi glewię, ostrze wiruje tak szybko, że jest rozmazaną plamą metalu, paszczą, która pożera wszystko na swej drodze – na drodze ku mnie. Ku mnie, ku oszustce. Zdrajczyni. Ku tej, która prowokowała Obłok jej własną historią z Miazmą, zanim pognała, by przyrzec lojalność wrogini.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zhuge Liang (Chu-ko Liang), tytuł honorowy: Koˇngmíng (K’ung-ming), strateg, mąż stanu, kanclerz i regent Shu Han w okresie Trzech Królestw. W Opowieściach o Trzech Królestwach opisywany jako zdolny do przywołania i okiełznania wiatru oraz jako twórca magicznych kamiennych labiryntów (przyp. tłum.). [wróć]
Nazwiska zapisywane zgodnie z tradycyjnym zapisem: nazwisko, imię. Zatem Xin Bao i Xin Ren noszą to samo nazwisko: Xin (przyp. aut.). [wróć]
Lıˇ to chińska miara odległości, zwana też chińską milą. Wynosi ok. 500 metrów (przyp. tłum.). [wróć]
To chińska jednostka miary, zwana chińską stopą, mierzona, wbrew tej nazwie, długością dłoni. Od 1984 r. unormowana do ⅓ metra, czyli 33⅓ cm. Miazma miałaby więc ok. 166,5 cm wzrostu (przyp. tłum.). [wróć]