Ukryci. Głosy z kryjówek przed Zagładą - Arkadiusz Lorenc - ebook

Ukryci. Głosy z kryjówek przed Zagładą ebook

Lorenc Arkadiusz

0,0
37,60 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Widzisz ten pociąg? On jedzie do Oświęcimia. Twoja mama jest w jednym z wagonów” – usłyszała Felicja Weiss od swojego ojca. Był 26 maja 1942 roku, a ona skończyła właśnie siedem lat. Wojnę przetrwała w ukryciu – w bunkrze, do którego wchodziło się przez kredens; później u zupełnie obcych ludzi. Każdy przeżyty dzień to dla Felicji było uratowane życie.

Nie kasłać i nie kichać. W żadnym wypadku nie podchodzić do okna, najlepiej w ogóle się nie ruszać, tylko siedzieć: za szafą, w piwnicy, w drewnianej skrzyni. Nie płakać, choć łzy cisną się do dziecięcych oczu. Nie dawać znaku życia – żeby to życie zachować.

Bohaterowie tej książki – siedmioro Ocalałych z Holokaustu – opowiadają autorowi, jak cudem udało im się przetrwać wojnę. Na wiele pytań nie znają jednak odpowiedzi – minęło zbyt wiele czasu. Nie pamiętają.

„Ukryci” to poruszające świadectwo zapominania i zapis być może jednego z ostatnich spotkań z Ocalałymi.

Arkadiusz Lorenc – reporter, absolwent Uniwersytetu Łódzkiego, gdzie studiował języki niemiecki i hiszpański, oraz Polskiej Szkoły Reportażu. Publikował między innymi w „Dużym Formacie – Magazynie Reporterów Gazety Wyborczej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”. W miesięczniku „National Geographic Traveler” pisał o podróżach. Autor pierwszego na polskim rynku multiformatu reporterskiego „Morderca z pikiety” i książki „Lękowi. Osobiste historie zaburzeń”. Finalista siódmej edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 154

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Arkadiusz Lorenc, 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Ilustracja na okładce

© JW Studio/Adobe Stock

© Rattanathip/Adobe Stock

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

Redakcja

Joanna Popiołek

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8391-633-0

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02–697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

[email protected]

Moim Babciom i Dziadkom.

Ich całemu pokoleniu

Wstęp

Jako reporter jestem spóźniony. Trudno powiedzieć dokładnie o ile. Myślę, że co najmniej o jedno pokolenie. A może mniej, może tylko o kilka lat. W każdym razie się spóźniłem.

Kiedy w 2021 roku zaczynałem zbierać materiał do tej książki, byłem przekonany, że napiszę opowieść o wojennych kryjówkach Żydów. Przeczytałem więc wszystko, co było do przeczytania na ten temat. A okazało się, że jest tego niewiele. To zaskakujące, bo przecież trudno było przeżyć wojnę, nie ukrywając się w ten czy inny sposób. Może dlatego, że historia ukrywania się w jakimś stopniu dotyczy niemal wszystkich Ocalałych z Holokaustu, niewielu autorów poświęciło uwagę tylko jej? Potraktowano ją jako oczywisty element życiorysu, warunek sine qua non, bez którego nie byłoby tych, którzy są, choć miało ich nie być.

Wkrótce powiemy: którzy byli.

Odchodzą ostatni świadkowie Holokaustu. Dlatego niemal natychmiast po rozpoczęciu pracy zrozumiałem, że wielu pytań nigdy nie uda mi się zadać. Na te, które zadałem, nie zawsze uzyskałem odpowiedź. Właściwie zamiast relacji, o które prosiłem, częściej słyszałem od moich rozmówców: „nie pamiętam”, „nie wiem”. Czasem milkli, zamyślali się. Gubili wątek.

Działo się tak, bo jak często sami mówili, są już bardzo starzy i ich pamięć znika razem z nimi. A ci nieco młodsi mieli w czasie okupacji ledwie kilka lat i opowieści, którymi się ze mną dzielili, były o nich – lecz nie były ich własnymi. Zostały przez nich zasłyszane i dziś przekazywali je dalej. Często mówili do mnie słowami swoich bliskich: rodziców, jeśli przeżyli, czasami rodzeństwa, kuzynów. Tych, którzy byli w tamtym czasie starsi, którzy mogli pamiętać coś więcej niż niewyraźny obraz i opowiedzieć o tym. O ile chcieli mówić.

Posługiwali się więc cudzą pamięcią, tyle że wszczepioną do ich własnej. Tej, która – jak to ludzka pamięć – płata figle, miesza fakty, niepewność wypełnia niekiedy zdarzeniami, które nie miały lub wręcz nie mogły mieć miejsca.

Dlatego właśnie Wawrzyniec Walczak przynosił jedną z moich rozmówczyń, Ewę Altszyler, do swojego domu w Siedlcach wiele razy – choć tak naprawdę przyniósł tylko raz. Ewa, dziś Chava Nissimov, zapamiętała to jednak niezbyt wyraźnie.

Za pierwszym razem przyniósł ją w lnianym worku. Niósł go na plecach. Worek nie był tak ciężki jak wtedy, gdy wypełniają go ziemniaki albo węgiel, bo Chava miała wtedy dopiero trzy lata i była bardzo drobną dziewczynką.

Innym razem przyniósł ją w dywanie. Dywan zawinął starannie wokół szczupłego ciałka i Chava prawie nic nie widziała. Zresztą była w zbyt dużym szoku, żeby zwracać uwagę na to, co dzieje się dookoła.

A pewnego razu to wcale nie Wawrzyniec ją przyniósł, tylko jego żona Bronisława. W worku, lecz czy worek przewiozła z Warszawy do Siedlec na wozie, czy pociągiem, tego Chava nie wie.

Spotkałem się więc z kilkoma wersjami jej opowieści, które są wprawdzie podobne, lecz różnią się w szczegółach. Nie umiem zweryfikować, która z nich jest prawdziwa. Chava też nie.

Posługują się pamięcią kolektywną. Taką, która jest syntezą wielu przeżyć, nie tylko ich własnych. Tą samą, którą my się posługujemy, choć na szczęście ta traumatyczna wojenna historia w większości przypadków nie była naszym udziałem.

Swoją opowieść o wojnie i o tym, jak ją przetrwali, snuli dziesiątki, setki razy. Opowiadali rodzinie (jeśli mieli rodzinę, która przeżyła), na spotkaniach w szkołach, na otwarciach wystaw. Dlatego niekiedy bardzo trudno mi ich wybić z rytmu, który z łatwością wyczuwam, gdy mówią. Wiem, że niezależnie od tego, o co ich zapytam, i tak to, co usłyszę za chwilę, słyszałem już wcześniej na nagraniu z jakiegoś spotkania albo w archiwum mówionym. A mimo to próbuję. Pytam ich wtedy o jakiś drobiazg. Czasem jest tak, że zapamiętujemy szczegóły, nawet pozornie nieistotne. Zupełnie nie wiemy, dlaczego zapisujemy je w pamięci. Ale gdy potem odkopiemy taki szczegół, zdarza się, że odkryje on kolejne obrazy, przyniesie z przeszłości to, co, wydawało się, od dawna już nie istnieje. Wypełni dziurę w pamięci.

Te dziury często bolą.

– Walczakowie się mną opiekowali. Chyba musieli mnie pokochać jak własną córeczkę. Chcieli mnie zresztą adoptować, ale po wojnie wróciła moja mama i mnie zabrała. Ale czy okazywali mi czułość? Czy oni mnie tulili? Czy Bronisława całowała mnie w czółko na dobranoc? Ja tego nie pamiętam, a bardzo bym chciała – mówiła Chava Nissimov z goryczą.

Stanowczo skarcił mnie Jakub Guterman, inny rozmówca.

– Pan pyta o zbyt wiele szczegółów – powiedział. – Ja byłem wtedy dzieckiem, nie pamiętam, jak to się stało, że przenosiliśmy się z mieszkania do mieszkania, kto te mieszkania znajdował i na jakiej zasadzie je wynajmowaliśmy. A potem, kiedy po wojnie wyjechałem z mamą do Izraela, czy sądzi pan, że mnie to interesowało? Nie interesowało. Mnie sport interesował, to, co tu i teraz, a nie przeszłość. Dziś bardzo żałuję.

Zdarza się, że spisują wspomnienia. Ich pamiętniki, czasem przyjmujące literacką formę, mieszające fakty z fikcją, okazały się dla mnie bezcennym źródłem. Często zresztą sami mnie do nich odsyłali, chcąc wesprzeć swoją pamięć. Czasami korzystam z nich lub wprost cytuję fragmenty, by uzupełnić to, co pamięć dziś już zupełnie wymazała.

Nabrałem przekonania, że to, co nie zostało opowiedziane wcześniej, prawdopodobnie nigdy już nie zostanie opowiedziane.

W tej książce przeplata się kilka losów, ale tworzą one jedną opowieść. Wszystkie wspomnienia moich rozmówców staram się nanizać na wspólną nić. Nie znaczy to w żadnym wypadku, że ich losy tworzą opowieść o uniwersalnym sposobie na przetrwanie wojny – bo taki sposób nie istniał. Sposobów było tyle, ilu Ocalałych. Znajduję jednak pewne elementy wspólne, czasem nawet bardzo podobne, bo przecież wszystkich dotyczy początek tej tragicznej historii (a właściwie trzy początki, o czym dalej), jej szczęśliwy dla nich koniec, a w międzyczasie także wcześniejsza lub późniejsza ucieczka z getta, jeśli do niego trafili. Jedni z nich mówią więcej, inni mniej. Wszyscy jednak mówią rzeczy ważne. Dlatego oddaję im głos.

Przeprowadziłem wiele rozmów, ale wybrałem historie tych, którzy mówili tylko o tym, co sami zapamiętali, a nie co zapamiętali inni – a przynajmniej tak im się wydaje, że to ich pamięć, nie cudza. Te opowieści układam mniej więcej chronologicznie, choć większości wydarzeń, o których mówią, można przypisać na ogół tylko rok, czasem porę roku, o wiele rzadziej konkretną datę. Zdarza się, że splatam ze sobą opowieści dotyczące podobnych doświadczeń: tak jest choćby w przypadku ich bardzo ryzykownych spotkań z Niemcami albo szmalcownikami.

Niekiedy, choć rzadko, wypowiedzi moich rozmówców uzupełniam źródłami. Robię tak nie po to, by wypełnić to, co zniknęło, rozmyte przez ich pamięć, ale raczej by opowiadanym przez nich zdarzeniom nadać szerszy kontekst.

Ostatecznie zrozumiałem, że to nie będzie opowieść o wojennych kryjówkach, gdy okazało się, że dziury w pamięci moich rozmówców niemal dokładnie pokrywają się z czasem, który spędzili w ukryciu. Zdarzało się, że trwało to długie miesiące, czasem ponad rok. A dziś najczęściej streszczają ten czas w jednym krótkim zdaniu. Może ono brzmieć jakoś tak: „Siedziałam tylko za szafą na pieńku, nic więcej”. A czasem też tak: „Ciągle leżałam, nie robiłam nic”.

Układam więc ich opowieści wokół tego tematu, ale patrzę zdecydowanie szerzej i piszę nie tylko o tym, o czym planowałem. W końcu reporter może, a w każdym razie powinien, pisać tylko to, co usłyszał. O tym, co przeczytali w źródłach, lepiej piszą historycy.

Spóźniłem się więc, by napisać reporterską książkę o tym, jak przeżyli w ukryciu. Ale nie spóźniłem się na spotkanie z nimi. Zdążyłem w ostatniej chwili.

Ci, którzy przyjdą później, już nie zdążą.

Jak mogę opowiedzieć?

Każdemu zadałem to samo pytanie.

Krystyna Budnicka przetrwała w bunkrze w warszawskim getcie.

– Co we mnie z tego ukrywania zostało? Że nie mam łez. Nie zapłakałam, nawet gdy się dowiedziałam, że moi rodzice nie żyją. To jest jakaś fizjologiczna anomalia, nie umiem powiedzieć. Są przecież różne sytuacje i czasami człowiek chce zapłakać: ze wzruszenia, z buntu, wściekłości.

Chavę Nissimov polska rodzina ukrywała za szafą w swoim domu.

– Kiedy idę na koncert do filharmonii i akurat zachciewa mi się kichnąć, pocieram czubek nosa od dołu palcami. Tak samo robiłam wtedy, w kryjówce. Tam nie można było kichać.

Felicja Weiss też przetrwała dzięki pomocy polskiej rodziny.

– Nie wierzę w Boga. Po tym, co się stało, nie można w nic wierzyć.

Marcel Goldman przeżył na aryjskich papierach dzięki niesemickiemu wyglądowi.

– Każda rozmowa kończy się na czasach wojny. Mam wielu polskich przyjaciół tu, w Izraelu. Niezależnie, o czym mówimy, i tak skończymy na Zagładzie.

Leę Balint ukrywały zakonnice.

– Zawsze mam pełną lodówkę. Przepełnioną. Mam zapasy tak duże, że gdyby jeszcze kiedyś był głód i wojna, to będę miała co jeść. Ale dzielę się tym jedzeniem z przyjaciółmi.

Jakub Guterman ukrywał się w wielu miejscach z rodzicami, tułając się po okupowanej Polsce.

– Jest wiele ładnych dni w Izraelu, słonecznych. O dziesiątej rano, po śniadaniu, dzieci z przedszkola: małe, czteroletnie, pięcioletnie dzieci idą ze swoimi wychowawczyniami na dwór. Nasz kibuc położony jest w pięknej okolicy, dookoła mnóstwo zielonych pól. Wyciągam wtedy aparat i pędzę.

Mam już tysiące takich zdjęć.

Gdy podnoszę obiektyw, czuję jakby cios z tyłu głowy. Widzę przez wizjer żydowskie dzieci wpychane do komór gazowych. Komory to był mój największy lęk z tamtych lat. Widzę takie same dzieci jak ja, kiedy udawałem polskiego chłopca i pasłem krowy. Te dzieci idą pod górkę, na jej szczycie czeka śmierć.

Czy to jest normalne? Wiem, że nie. To jest myślenie zwariowanego człowieka. A ja żyję z tym od lat. Kiedy przychodzą i pytają mnie, co we mnie zostało, jak mogę im to opowiedzieć?

Raj mojego dzieciństwa

Krystyna Budnicka: – Powiem wszystko jak na spowiedzi. Nie mam wyjścia. No dobrze, mam, ma pan rację. Ale nie, nie, ja chcę opowiedzieć.

Niech pan najpierw spojrzy przez okno. Widzi pan? Tam, daleko, czerwony budynek. To kościół Świętego Wojciecha na Woli. Pod jego murami pożegnałam się z panem Budnickim, który zapewnił mi jedną z kryjówek, ostatnią, w jakiej byłam. I którego nazwisko wpisałam później do dokumentów, bo urodziłam się jako Hena Kuczer.

Tam była selekcja podczas powstania warszawskiego. To dla mnie ważne, bo wtedy przestałam się ukrywać. To nie był jeszcze koniec wojny, ale dla mnie wszystko się zmieniło.

To pod tym kościołem decydowali: mężczyźni osobno, kobiety osobno. Niektórzy do Pruszkowa, do obozu przejściowego, inni do obozów zagłady. Ja do domu dziecka.

Byłam wtedy bardzo słaba, w ogóle byłam słaba jeszcze przez wiele lat po wojnie. Miałam trudności, szczególnie na wychowaniu fizycznym w szkole. Żadnej sprawności. Nie miałam mięśni, ale w końcu przeleżałam tyle miesięcy bez ruchu i głodna.

Po latach, była końcówka 1983 roku, znalazłam opis tego rozstania z panem Budnickim. Byłam akurat w Zakopanem. Pomyślałam, że może bym coś poczytała, więc poszłam do kiosku i kupiłam „Więź”. Pewna zakonnica, siostra Stanisława Misztal, opisywała wojnę i okupację. Ja znam ją, pomyślałam sobie wtedy, znam tę siostrę Misztal.

Mam ten numer „Więzi” na regale, chce pan zobaczyć? O, proszę. Niech pan czyta. No, niech pan czyta na głos.

„Tam właśnie podszedł do nas mężczyzna z dziewczynką, mogła mieć jakieś dziesięć lat. Poprosił, żebyśmy przyjęły to dziecko pod opiekę. Mówimy mu, że nie będziemy wiedziały, gdzie go szukać, ani on nas łatwo nie odnajdzie. Powiedział nam wówczas, że nie jest ojcem dziecka. Obawia się, że Niemcy i tak ich rozdzielą, więc lepiej będzie dla dziewczynki, jeśli znajdzie się w naszej gromadce. I tam właśnie, pod murem tego kościoła, przybyło nam jedno dziecko. Była to miła i inteligentna dziewczynka, i – powiedziała mi to w największej tajemnicy – Żydóweczka. Po wojnie nie była już pod naszą opieką, gdyż musiałyśmy sierociniec pozostawić poza Warszawą. Skończyła uniwersytet – podobno – z bardzo dobrym wynikiem”1.

Wie pan, dlaczego ja panu o tym wszystkim mówię? Bo to dla mnie był jeden z dowodów, że nie wyssałam sobie mojej historii z palca. To dokument. Ktoś to zapisał. A ja, zupełnie przypadkowo, na niego trafiłam.

Ale dobrze już, może lepiej, żebyśmy zaczęli od początku. Proszę, niech pan siada przy stole, pigwa zdążyła ostygnąć.

Pan chciał rozmawiać o ukryciu? To powiem panu, że wygląd mieliśmy typowo semicki, to ważne w tym kontekście. Cała rodzina Kuczerów: mama (Cyrla), tata (Józef), bracia (najstarszy Izaak, Boruch, Szaja, Ruben, Chaim i Jehuda), siostra Perla i ja, najmłodsza, mała Hena Kuczer, urodzona w 1932 roku. Od razu wiadomo, że Żydzi.

Mieszkaliśmy na parterze w kamienicy przy placu Muranowskim w Warszawie. Ojciec prowadził warsztat stolarski. Zajmował się przede wszystkim stolarką budowlaną, dlatego gdy wybuchła wojna i powstało getto, nie miał pracy.

Sprawność manualna i doświadczenie taty i braci przydały się nieco później do czego innego. Ale jeszcze nie wtedy, jeszcze było dzieciństwo. Dopiero jakiś czas później na strzępy rozerwały je pierwsze bomby, które spadły na miasto.

Rodzice mnie rozpieszczali, bracia łapali za nogi i kołysali. Albo sadzali na kolanie i w górę, i w dół. Byłam wtedy najszczęśliwszą dziewczynką w Warszawie.

Tata robił mi zabawki z drewna. Cały zestaw dziecięcych mebelków, nawet kołyskę. Moja siostra kupiła gdzieś główkę do lalki, a całą resztę jej ciała uszyła sama. I ja tę lalkę bujałam właśnie w kołysce. Robiłyśmy jej różne ubranka, zmieniałyśmy te lalki. Brzuszki wypychałyśmy trocinami, w domu stolarza było ich pod dostatkiem.

Kochałam te lalki. Ale marzyłam o takiej śpiącej, żeby móc ją w tej kołysce kłaść i żeby ona zamykała oczka. Nigdy takiej nie dostałam.

Pewnego dnia przechodziłam z koleżanką koło witryny sklepowej, na której wystawiono całą masę różnych zabawek, w tym te mrugające lalki. Mówiłam jej, że na mnie to nie robi wrażenia, mam tyle samo zabawek w domu. Kłamałam oczywiście. Ja bardzo chciałam je wszystkie mieć.

Nie mieliśmy żadnego majątku. Z zakładu stolarskiego trzeba było utrzymać całą rodzinę. Jedyną cenną i przy tym bardzo przydatną rzeczą, jaką mieliśmy, był telefon. Wydaje się, że nikt inny w kamienicy nie miał, a my tak. Bo gdyby były inne telefony, to czy mecenas schodziłby z góry do nas, żeby zadzwonić?

Jakub Guterman: – Mieliśmy olbrzymi sad. To był raj mojego dzieciństwa. Czarodziejski ogród: grusze, jabłonie, śliwy. I koza, i pies.

Bardzo dobrze pamiętam tatę, Symchę Gutermana. Był genialnym człowiekiem, zawsze myślę, że tylko przez głupi przypadek nie urodził się w renesansie. Bardzo uzdolniony technicznie. W międzywojniu założył własny zakład trykotarski, produkował tkaninę. To właściwie był biznes rodzinny, taki mały kibuc. Pomagały mu siostry, inni krewni, dzielili się zarobkami. Kasa była otwarta, kto potrzebował, ten brał. Wszyscy się wspierali.

Pisał też sztuki teatralne, wiersze, pięknie malował. W naszym domu wisiały jego obrazy. Mieszkanie było przestronne, jasne, duże. Ale kuchnia – malutka i ciemna, bez okna. Ojciec zmajstrował więc taki mechanizm, że jak mama otwierała drzwi do kuchni, to światło samo się zapalało.

Pewnej nocy ktoś chciał się włamać do naszego domu. Wtedy ojciec skonstruował alarm: kiedy tylko ktoś otwierał okno, zaczynała wyć syrena.

Zbudował też radio. A dla mnie duży statek ze sklejki. Chodziliśmy nad staw pod Płockiem, żeby go puszczać na wodzie. Ten statek do mnie wracał! Byłem dumny, że mam taką zabawkę, i byłem dumny, że mam takiego ojca.

Po wojnie, kiedy płocczanie w Izraelu spotykali się co roku, zawsze czułem się zawstydzony. Ludzie pytali się mnie jako młodego chłopaka: To ty jesteś synem Symchy Gutermana? Zdziwieni. Tak jakby chcieli powiedzieć: Ojciec był geniuszem, a syn niezupełnie. Tak się w każdym razie czułem.

Mama, z zawodu krawcowa, zajmowała się domem i pracowała. Byłem jej oczkiem w głowie.

W naszym domu było dużo zabawek. Pamiętam każdą z osobna: samochody z blachy, pięknie malowane, dużego, kolorowego bąka. Kiedy się go naciskało, tańczył po całym pokoju.

Chava Nissimov: – Nie mam wspomnień z dzieciństwa bez wojny. Ale mam takie, które są dobre. Pamiętam kalejdoskop. Czy pan wie, co to były kalejdoskopy? Teraz już takich nie ma.

Powiedzieli mi, że na kolorowych obrazkach, które widziałam w tym kalejdoskopie, jest Ameryka. Dobre, spokojne miejsce. Uwierzyłam im i chciałam się do tej Ameryki dostać. Rozmontowałam więc mój kalejdoskop. Ale wtedy kolorowe szkiełka rozsypały się na wszystkie strony i skaleczyły mi rączkę.

Z Ameryki została krew na dziecięcym paluszku. A dookoła co zostało? Wojna.

Jakub Guterman: – Oprócz zabawek miałem mnóstwo książek. Rodzice czytali mi Tuwima. „Stoi na stacji lokomotywa”. Byłem oczarowany pięknem języka, jego brzmienia, rytmu. Po latach zrozumiałem, że rodzice wtedy, jakby kroplówką, wlewali mi miłość do literatury. I nie wiedziałem jeszcze oczywiście, że będę uczyć literatury przez całe życie. Pozostała we mnie ta miłość do poezji, i to w różnych językach, we wszystkich, jakie znam.

Krystyna Budnicka: – Mówiliśmy jidysz. Ale ja po polsku też potrafiłam. Podobno bez akcentu, twierdzili ci, którzy mieli okazję posłuchać. Więc w czasie okupacji przynajmniej głos mnie nie zdradzał.

Znałam dobrze polski, bo oprócz zabawek w dzieciństwie ważne były dla mnie też książki. Właściwie bardzo wcześnie zaczęłam czytać, pierwszą książkę dostałam na piąte urodziny, wyjątkowe, obchodzone w łóżku ze złamaną nogą.

To było Serce Edmunda de Amicisa. Bardzo modna wtedy książka.

Aleksander Bober: – Urodziłem się w marcu 1933 roku na warszawskiej Pradze. Cała rodzina, z obu stron, ze strony ojca i matki, jest z Pragi. Byliśmy od zawsze bardzo zasymilowanymi Żydami, żadna część rodziny nigdy nie była religijna. Właściwie w ogóle nie miałem żadnego kontaktu z religią w dzieciństwie. Z żadną religią. U nas w domu nie było dewocjonaliów, nic z tych rzeczy. Nie obchodziliśmy też żadnych świąt.

Nawet imiona mieliśmy typowo polskie: mama była Basia, tata był Marek. Mój brat urodził się tuż przed wojną, nazywał się Józef Gabriel. Wołaliśmy na niego Józio.

Mieszkałem z rodzicami i bratem w kamienicy przy ulicy 11 Listopada 6. Niedaleko mieszkała babcia i dziadek ze strony ojca, na Wileńskiej. Babcia ze strony mamy – na Brzeskiej.

Moja mama pochodziła z dużej, ale niezbyt zamożnej rodziny. Dziadek zajmował się handlem końmi. W pewnym momencie porzucił babkę z ośmiorgiem dzieci i uciekł. Została bez niczego, a mimo to tak wychowała dzieci, że wszystkie skończyły szkołę. Bracia mojej mamy uczyli się praktycznych zawodów: ślusarz, dekarz. Siostry powychodziły za mąż, niektóre miały już dzieci.

Ojciec pochodził z bardziej zamożnej rodziny. Moja mama nie pracowała i myślę, że mogła sobie na to pozwolić ze względu na pieniądze dziadka ze strony ojca. Dziadek był kiedyś nauczycielem, ale potem odszedł na emeryturę i zajął się wynajmowaniem mieszkań. Miał w Warszawie sześć czteropiętrowych kamienic. Mieszkaliśmy w jednej z nich.

Budynek zaprojektował i wybudował mój ojciec. Projekt opracował sam, dał go tylko inżynierowi z uprawnieniami do weryfikacji i podpisu, bo nie miał uprawnień. Uczył się kiedyś architektury, ale nie skończył studiów. Został w każdym razie przedsiębiorcą budowlanym. W tym fachu było wtedy bardzo mało Żydów, w pracy miał kontakty właściwie wyłącznie z Polakami, z chrześcijanami, co było zresztą bardzo ważne, jak się okazało później, podczas wojny. Dzięki temu miał wielu znajomych po aryjskiej stronie.

Nasze mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze. Normalne mieszkanie, takie samo jak wszystkie inne w tej kamienicy, ale trzeba podkreślić, że to była nowa kamienica, więc i mieszkanie było nowe, ładne. Pamiętam, że miało dwa pokoje z kuchnią i łazienką. I pamiętam kolorowe kafle w łazience.

Byłem pierwszym dzieckiem moich rodziców, więc bardzo mnie rozpieszczali. Dużo chorowałem w dzieciństwie. Tak na mnie chuchali i dmuchali, że kiedyś lekarz powiedział, że potrzebuję mieć brata, żeby rodzice mniej się na mnie skupiali.

No i ten brat się pojawił, rok przed wojną. Nie, nie wiem, czy dziś żyje. Nie wiem, co się z nim stało po wojnie. Nigdy go nie odnalazłem.

Lea Balint: – Co pamiętam z dzieciństwa? Tylko czerwony tapczan i moje małe pantofelki, które przy nim stoją. Nic więcej. To było już w getcie.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

1 I. Stopierzyńska, Miłosierdzie zorganizowane. Wspomnienia siostry Stanisławy Misztal, „Więź”, 1983, nr 11–12, s. 133–134.