Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Rok 1962. Sowieci instalują na Kubie wyrzutnie nuklearnych pocisków balistycznych, Ameryka jest gotowa odpowiedzieć atakiem atomowym. Prezydent Kennedy potrzebuje tylko jednej informacji: głowice są już w wyrzutniach czy dopiero płyną? Jeżeli płyną, morska blokada Kuby powstrzyma Chruszczowa. Jeżeli już są – wybuchnie wojna. Kluczową informację ma przekazać ulokowany w centrum moskiewskim kret. Ale radzieckie tajne służby właśnie wpadły na jego trop. Ostatnią szansą na odbiór kluczowej wiadomości jest trwający w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki pojedynek szachowy pomiędzy mistrzami z ZSRR i USA – Władimirem Gawryłowem i Joshuą Manskym. Oba mocarstwa wysyłają do Polski agentów pod przykryciem...
Autorskie trio: Piotr Głuchowski, Łukasz Kośmicki i Marcel Sawicki, stworzyło trzymającą w napięciu powieść szpiegowską. Dzięki pokazaniu pełnego obrazu konfliktu nuklearnego stanowi ona doskonałe dopełnienie fabuły filmu o tym samym tytule. W „Ukrytej grze” główną rolę zagrał hollywoodzki aktor Bill Pullman, któremu na ekranie partneruje Robert Więckiewicz. Obraz ma już na koncie pierwsze sukcesy. Reżyser został uhonorowany nagrodą specjalną 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni za „propozycję doskonale zrealizowanego kina gatunkowego”. Film otrzymał również nagrodę za najlepszy montaż.
Utwór inspirowany scenariuszem filmu „Ukryta gra” autorstwa Łukasza Kośmickiego i Marcela Sawickiego.
„– Pamięta mnie pan, panie profesorze?
Mansky unosi głowę, lecz nie zmienia pozycji. Mruży oczy. Jeszcze czuć od niego strawiony alkohol, choć po zastrzyku spał prawie czterdzieści godzin. Jego głos jest chropowaty, a ton ironiczny, gdy mówi:
– Rzekoma Emma Postelnoor. Panna, która się słabo przygotowała do zagrania roli. W Princeton nigdy nie miałem słuchaczek.
– Przyjmuję krytykę. I aby pana nie trzymać dłużej w tej… kabinie, przejdę do rzeczy. Są dwie sprawy. Po pierwsze: to, co powiem, jest ściśle tajne. Prezydent i Departament Stanu…
– A więc taki jest wasz plan… mój Boże! Czy Sowieci wiedzą?
Brian White i Don Novak wymieniają niejednoznaczne spojrzenia. Eleonora usiłuje nie dać się zbić z tropu.
– Zaraz wyjaśnię…
– Ja pani wyjaśnię, panno Nieznajoma. Chcecie, bym zastąpił Konigsberga, ponieważ słusznie przypuszczacie, że zagram lepiej od niego, nie mówiąc już o szanownym naszym wicemistrzu kraju, Lewie Lesmahagowie. Cholernie wam zależy na wygranej w meczu. Trzeba naprężyć muskuły, odciągnąć uwagę opinii publicznej od Kuby. To chciała mi pani powiedzieć w imieniu prezydenta i departamentu?” – fragment książki
O AUTORACH:
PIOTR GŁUCHOWSKI – reporter, publicysta, redaktor „Gazety Wyborczej”. Autor i współautor książek, w tym kryminałów i bestsellerów: „Imperator. Ojciec Tadeusz Rydzyk”, „Karbala”, „Sługi boże”, „Nic co ludzkie” – powieści inspirowanej scenariuszem filmu „Kler”. Laureat nagród Grand Press i MediaTory za reportaże i książki. Dwie jego powieści kryminalne – „Umarli tańczą” i „Lód nad głową” – zostały nominowane do Nagrody Wielkiego Kalibru.
ŁUKASZ KOŚMICKI – reżyser oraz operator filmowy i telewizyjny. Znany jest przede wszystkim jako autor zdjęć do filmów takich jak „Gry uliczne” Krzysztofa Krauzego czy „Billboard” Łukasza Zadrzyńskiego. Laureat wielu nagród. Otrzymał m.in. tytuł Talent Roku (1996), nagrodę 21. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, nagrodę Festiwalu Filmów Słowiańskich w Moskwie (1997) za zdjęcia do filmu „Poznań 56” Filipa Bajona, nagrodę Ministra Kultury i Sztuki za najlepsze zdjęcia w Teatrze Telewizji do spektaklu Tomasza Wiszniewskiego „Drugie zabicie psa” oraz medal „Młodej Sztuki”.
MARCEL SAWICKI – amerykański reżyser, scenarzysta i producent polskiego pochodzenia. Jego wielokrotnie nagrodzony film „Samotność kucharza szybkich zamówień” gościł na festiwalach m.in. w Cannes, Mar del Plata, Austin oraz Mill Valley. Obraz zdobył także nagrodę publiczności podczas 33. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni oraz Grand Prix w Santiago, Chile. Pracuje w Los Angeles i w Polsce. Film „Ukryta gra” jest jego debiutem scenariuszowym.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 680
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Wojciech Górnaś
Konsultacja: Mirosław Balicki
Korekta: Monika Ochnik
Projekt graficzny okładki: Adaptacja plakatu do filmu „Ukryta gra” projektu Type2: Rafał Benedek, Filip Zagórski
Zdjęcie na okładce: Adam Pluciński
Opracowanie graficzne: Elżbieta Wastkowska
Redaktor prowadząca: Katarzyna Kubicka
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
© by Piotr Głuchowski, 2019
© for this edition by Agora SA, 2019
© by Watchout Studio, 2019
Utwór inspirowany scenariuszem filmu „Ukryta gra” autorstwa Łukasza Kośmickiego i Marcela Sawickiego.
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-268-3038-9 (epub), 978-83-268-3039-6 (mobi)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Podziękowania dla Jerzego Majewskiego za konsultacje varsavianistyczne, dla Mirosława Balickiego za wyjaśnienia morskie i dla Macieja Głuchowskiego za uwagi matematyczne. Zbieżność nazwisk z nazwiskami postaci występujących na kartach tak zwanej trylogii Smileya autorstwa Johna le Carré jest nieprzypadkowa. Podobnie celowe jest podobieństwo między listem sowieckiego oferenta a listem, który pułkownik Ryszard Kukliński wysłał do attaché wojskowego przy ambasadzie USA w Bonn w 1972 roku. Zamierzone są również zbieżności między posiedzeniem podkomisji śledczej KC KPZR w sprawie generała Krutowa i obradami tajnego trybunału Niemieckiej Socjalistycznej Partii Jedności opisanymi w arcydziele The Spy Who Came in from the Cold (Ze śmiertelnego zimna).
PIOTR GŁUCHOWSKI
Zaczęło się od tego, że jeden z cichobiegaczy moskiewskiej rezydentury na bulwarze Nowińskim przyniósł o piątej rano informację: miedziana pinezka została wbita w tablicę ogłoszeń przed lodowiskiem na Leningradzkim Prospekcie. Prawdopodobnie jeszcze wczoraj po zmroku. Maks wzywa swojego proboszcza. Listonosz mu nie wystarczy. Już sam ten fakt podniósł wszystkim ciśnienie na tyle, że zawiadomili pierwszego wicedyrektora Walsha na drugiej półkuli. Wezwanie proboszcza oznaczać mogło tylko dwie rzeczy: najlepszą i najgorszą. Nic pośredniego. Albo będzie Gwiazdka z Nieba, albo eksfiltracja.
Poszła ich dwójka: Brian White, trzydziestoletni, lecz już doświadczony frontowiec, proboszcz Maksa, a z nim starsza o pięć lat Eleonora Stone – jako niańka Briana. Artyści uliczni przyssali się do nich zaraz za ambasadą. Na prospekcie Kalinina, zgodnie z planem, White ruszył w stronę metra, Eleonora ku rzece. On, wciąż z ogonem, pojechał, a potem podszedł pod redakcję „Prawdy”, stanął przy grupce czytającej stronice w witrynach. Poniżej sążnistego artykułu o zwiększeniu pomocy ekonomicznej dla bratniej Kuby zauważył tekst mniejszy: odwołano turniej szachowy między mocarstwami.
Przyczyna odwołania – ostatnie prowokacje militarne USA. Rakiety Jupiter w tureckiej bazie lotniczej Çiğli i tak dalej.
Znak zrobiony żółtą kredą na przerdzewiałej krawędzi skrzynki elektrycznej – potwierdzenie spotkania zaanonsowanego pinezką – miał dwa cale i nie rzucał się w oczy. A zatem: park Izmaiłowski, aleja od strony szosy Entuzjastów, godzina osiemnasta zero zero. White’owi zostało sto osiemdziesiąt sześć minut, by śmiertelnie znudzić swoją bandycką obstawę, potem ją zgubić, zejść się z niańką i iść na spotkanie. Prawdopodobnie najważniejsze spotkanie w jego pełnym przygód życiu.
Umierał i rodził się co najmniej trzy razy. Był pod koreańskim Hŭngnam po tym, gdy masa Chińczyków okrążyła w trzaskającym mrozie całą dywizję piechoty morskiej. Ewakuację korpusu dwa lata po klęsce nazwano nową Dunkierką. Brian w tym czasie zaczynał już służbę w berlińskiej stacji Agencji. Dalej marzł – tyle że teraz nie w azjatyckim polu, tylko podczas nocnych czuwań na checkpointach. Stłumiona rewolta wschodnioniemieckich robotników, krew na potrzaskanych chodnikach, zwłoki na płotach. Czołgi zaparkowane w wylotach ulic, nagłe chóry syren, które wyły na zgubę uciekinierów z sowieckiej zony, komendy po niemiecku i nawracająca myśl: który z tych wartowników, celników, tajniaków nosił jeszcze niedawno blachę Gestapo albo Tajnej Policji Polowej?
Wykazywał się w Niemczech, jeszcze nim powstał mur. Po jednej z akcji wyjęli mu kulę z pleców, innym razem uratowała go kurtka z wkładem ze stalowych płytek. Stworzył dwie siatki, on sam i jego ludzie wynieśli mnóstwo materiałów. Szczerozłotych kwitów. Tych poświęconych geolokalizacji własnej na sowieckich łodziach i tych dotyczących dwustopniowych rakiet, które mają rozstrzygnąć losy wojny. To był wyśmienity materiał. W nagrodę dostał przydział do jaskini lwa. Odtąd szpiegował centrum moskiewskie i przygotowywał się, by zagrać o wszystko. Jak teraz.
Nazwali to Gwiazdką z Nieba, bo od czasu powołania Agencji nie mieli w polu widzenia większej zdobyczy. Nikita Siergiejewicz Chruszczow zwołał Radę Obrony w sprawie bratniej Kuby. Zaproponował postawienie u towarzysza Fidela – sto pięćdziesiąt mil od Miami – pocisków balistycznych z możliwością ataku nuklearnego na Nowy Jork i Waszyngton. Anastas Mikojan i kilku innych było przeciw – nie ufali Kubańczykom, bali się przechwycenia towaru przez amerykańską Flotę Atlantyku. Tyle dało się dowiedzieć dzięki siatce moskiewskiej. Lecz jaka była ostateczna decyzja posiedzenia? To miał im zdradzić operujący poza siatką Gift. Przekazać przez Maksa. Maks winien przynieść listonoszowi mikrofilm – jak zawsze – w korku od szampana. Tymczasem wezwał proboszcza. Czyli coś się stało.
Albo Gwiazdka z Nieba, albo ewakuacja.
Moskwa od rana była szaro-brunatna i smutna, jak pusta butelka po stolicznej. Z nieba sączyła się mżawka, na zniszczonych trotuarach zalegało błoto, na twarzach przechodniów White dostrzegał albo rezygnację, albo tłumioną złość. Pojechał na Łużniki, potem zaliczył jeszcze kilka stacji metra, zmienił kierunek, wsiadł do tramwaju. Gdy bandyci z ogona byli już przekonani, że wodzi ich bez celu – co robił przynajmniej raz dziennie, odwalając trasy sprawdzeniowe – wszedł do publicznej toalety opodal jednego z pomników Lenina. Artyści zostali na zewnątrz. Nawet KGB-iści nie wchodzą do takich miejsc bez wyraźnej potrzeby. Odór we wnętrzu od razu przyprawił Briana o torsje. Wziął kilka głębokich oddechów przez usta. Pomiędzy zasranymi lejami z betonu nie było przepierzeń. Zakutana w chustę babuszka, która kasowała dziesięć kopiejek za kupę i pięć za sikanie, od niechcenia obserwowała srających.
Dwóch biegaczy – jeden niski, drugi identyczny wzrostem i budową z White’em – weszło w ten smród punktualnie o siedemnastej dwanaście. Mniejszy wszczął awanturę z klozetową, domagając się za swoje kopiejki wydania bumagi do podtarcia dupy. Ten kaprys innostranca – i jego desperacja – przyciągnęły uwagę wszystkich defekujących na tyle, że większy biegacz zdążył włożyć prochowiec White’a i jego kapelusz panamę. Dał w zamian robociarską kurtkę plus bordowy beret. Za ciasny. Potem spokojnie się wysikał, zabrał należącą do Briana teczkę i parasol. Wyszedł. Artyści poleźli za nim. White, minutę później, ruszył w kierunku parku.
Gdy wysiadł z zatłoczonego metra – wciąż czując na sobie fetor z toalety – szarpnęło go ostro pod mostkiem. To był pierwszy niepokojący sygnał. Lecz Eleonora czekała u szczytu schodów, jak się umówili, i na jego widok wyjęła lusterko. Gdy ją mijał bez słowa, przyłożyła do nosa wacik z pudernicy. Czyli wszystko dobrze.
W drodze do bocznej furty parku dostrzegł dwie kobiety. Właściwie naliczył siedemnaście kobiet i dwudziestu dwóch mężczyzn, w tym paru pijanych, lecz te dwie miały podobne jesionki. Poszarzała na twarzy brunetka około czterdziestki i znacznie młodsza, niebrzydka, szatynka z wózkiem dziecięcym. Identyczne okrycia to nie jest w Moskwie coś niespotykanego, ale one nosiły również takie same filcowe botki, teraz przemoczone. A zatem: artystki. I jeszcze ten samochód na rozkopanym poboczu szosy Entuzjastów. Furgonetka rozwożąca chleb. Brudna, z wpół zatartym wizerunkiem owalnego bochna. Zbyt długa antena. Po co antena piekarzom? Kierowca właśnie wysiada i grzebie pod maską. Za dobrze ubrany jak na szofera spółdzielni spożywczej.
Od strony Bałaszychy, w kierunku Nowego Izmaiłowa, przejeżdża wolno szara wołga dwudziestka jedynka. Profil pasażera, widoczny tylko przez ułamek chwili, wywołuje nowy ucisk w piersi. Mężczyzna, około pięćdziesiątki, modnie ostrzyżony. Gdzieś, kiedyś widziany. Może na fotografii? Do diabła... za dużo naraz. Powinien zawrócić. Ale Gwiazdka z Nieba...
Kapuśniak lakieruje bruk, zabłocony asfalt, tory tramwajowe, nieliczne auta osobowe i zgniłozielone plandeki ciężarówek. Sporo amerykańskich, pamiętających wojnę. Brian idzie, nie odwraca się, czuje wzrok Eleonory i jeszcze kogoś. Wreszcie widzi Maksa.
Chłopak czeka we właściwej alejce parkowej, ale blisko wejścia, bliżej niż zwykle, bliżej, niż powinien. Jakby się nie mógł zdecydować – wchodzi między drzewa czy wraca na ulicę. Głębiej, w alei, tuli się do siebie zakochana para. Znów te filcowe botki z obłymi noskami i grubym obcasem. Bliżej, na chodniku, facet o wyglądzie doświadczonego opoja wyprowadza psa. Ponownie młoda szatynka z wiklinowym wózkiem – musiała zawrócić.
Maks trzyma w lewej dłoni zwinięty egzemplarz „Izwiestii”. Trzeci, ostatni – po pinezce i kredzie – sygnał dla proboszcza. Sytuacja nadzwyczajna. Podczas ostatniego spotkania ustalili proste hasło, na wypadek gdyby się nie udało przekazać mikrofilmu. Głowice dopiero płyną – „kocham Nadię”. Głowice są już na Kubie – „Nadieżda to bladź”. W najgorszym wypadku można wykrzyczeć jedno albo drugie przez telefon. Lub wypisać kredą na murze vis-à-vis ambasady. A jednak chłopakowi nie udało się ani zadzwonić, ani dotrzeć na bulwar Nowiński. Co oznacza tyle, że już na nim siedzą. Mimo to wpiął pinezkę, postawił znak, przyszedł tutaj. Pewnie go obserwowali w trakcie tych wszystkich czynności. Brian ma ochotę wyrzygać się i zasnąć. To strach przed zasadzką. Ale Gwiazdka z Nieba...
Do szóstej po południu brakuje dwóch minut. Maks przestępuje z nogi na nogę tuż przy krzywej ławce, na której śpi pijaczyna w dziurawych skarpetach. Buty ktoś mu już ściągnął. White przypomina sobie dowcip, który usłyszał od jednego z lokalnych. Jedzie Chruszczow limuzyną na Kreml, widzi na ulicy typa w jednym bucie. Druga noga bosa. Każe kierowcy przyhamować, uchyla okno i pyta: „Co się stało, towarzyszu? Ukradli wam trzewik?”. A robotnik odpowiada: „Nie. Ja go znalazłem”.
Cholera... Maks jest przerażony. Widać to w sylwetce. Jego tułów i nogi pracują osobno, zaraz się rozpadnie. Dlaczego nie spaceruje w głębi parku, zgodnie z zasadami? Brian się zatrzymuje. Instynkt krzyczący „Nie podchodź!” jest równie silny jak odruch, który każe hamować przed dzieckiem na przejściu dla pieszych. Adrenalina kipi, pod czaszką cichy, lecz słyszalny dzwonek alarmowy. Poprawia za ciasny beret, cofa się wolno w stronę przystanku tramwajowego, staje pomiędzy czekającymi, znajduje wzrokiem Stone. Eleonora idzie wolno, po drugiej stronie szosy, brudzi pantofle na prowizorycznym chodniku wzdłuż parkanu budowy. W tej chwili musi analizować, co oznacza fakt, że White jednak nie wszedł do parku. Trudno rozpisać przed akcją wszystkie możliwe warianty. Brian nawet z trzydziestu jardów dostrzega rozbiegane oczy swej niańki, oczy, które szukają tego, czego i on szuka. Po pierwsze – symptomów, po drugie – sygnałów, po trzecie – pewności.
Naprawiana furgonetka z anteną, wolno sunąca czarna tatra – jedzie partyjna szycha, buraczkowy nos faceta z psem, młoda matka z wiklinowym wózkiem, tramwaj od strony Bałaszychy. Godzina szósta.
Maks krąży między furtą i ławką. „Izwiestia” wciąż w dłoni. Jego zachowanie przeczy sygnałowi. Na miłość boską!
Eleonora kuca na chodniku, jak gdyby podnosiła kopiejkę. Potwierdza zagrożenie. A jednak nie odchodzi. To kwestia stawki. Oboje z White’em są teraz parą głupców, którzy z zadartymi głowami obserwują erupcję wulkanu z pozycji u podnóża. Już nie da się uciec, ale obraz katastrofy hipnotyzuje.
Kierowca furgonetki z chlebem siada za kółkiem. W perspektywie Szosy nowy tramwaj, teraz od strony centrum. Mężczyzna z kundlem i kobieta z wózkiem kroczą w przeciwnych kierunkach. Nie przyszli tu za White’em, przyszli więc za Maksem. Gwiazdki z Nieba nie będzie. W tej chwili Brian powinien odbić się od ziemi, jak Kapitan Ameryka, porwać ze sobą Eleonorę, odlecieć. Jednak stoi i patrzy na wybuch wulkanu. Ze względu na stawkę.
Minuta po szóstej. Maks kocha Nadieżdę? Nadieżda to bladź? Informacja – eksfiltracja.
Kobieta z wózkiem stoi w miejscu, poprawia maleństwu – lub lalce – poduszkę i kołdrę. Maks, chłopcze, ratuj się! Jeżeli jakimś cudem masz przy sobie korek, rozgryź go i połknij, jak cię uczyliśmy. Tramwaj od strony centrum już blisko, można rozpoznać numer i kobietę trzymającą chromowaną wajchę.
Dwie minuty po szóstej. Maks nie wytrzymuje. Upuszcza egzemplarz „Izwiestii”, biegnie przez mokry trotuar naprzeciw tramwaju. Facet o pijackiej mordzie porzuca psa, kobieta – wózek z lalką. Oboje zakochani to także artyści. Fałszywy kochaś jest szybki, wystartował za Maksem jak Ray Norton do biegu na setkę, zaraz go pochwyci. Ścigany przeskakuje tory tuż-tuż przed motorniczą, baba hamuje, krzesząc iskry spod stalowych osi. Zbir sprinter z trudem się zatrzymuje, wali otwartą dłonią w ścianę jeszcze sunącego tramwaju – aż go odrzuciło. Jego wrzask: Job twoju mat΄! – jest równie głośny co pisk i zgrzyt kół. Maks już za torami, furgonetka z chlebem ruszyła z kopyta, czarny kopeć z rury. Ludzie stojący razem z White’em na przystanku pokazują uciekiniera palcami. Po cichu go dopingują – nikt niczego nie mówi, ale to się czuje. Starsi z gapiów pamiętają wciąż lata trzydzieste i czornyje worony.
Maks gna. Wyrzuca ręce przed siebie, ślizga się w nieprzystosowanych do biegu pantoflach, upada, wstaje, walczy o życie. Jest teraz bliżej Eleonory niż White’a. Furgon chlebowy zajeżdża mu drogę, wyskakuje ich z paki aż trzech. Czarne gumowe kurtki. Już go mają...
Nie!
Szaleniec leci pod maski jadących aut. Klaksony ciężarówek, trzask trących o asfalt wielkich opon, olbrzymi ZIŁ, wielotonowe pudło z czołgowej blachy, staje bokiem – dęba – i wywraca się na ofiarę. Miażdży człowieka. Miażdży Maksa. Zabija go. Okropny dźwięk przypomina chrupnięcie ślimaka pod podeszwą buta. Tyle że głośniejsze. Nikt ze stojących na przystanku ludzi nigdy nie zdoła zapomnieć strasznego odgłosu. Nawet ci, co pamiętają wciąż lata trzydzieste i czornyje worony.
Szara wołga hamuje obok tramwajarki. Modnie ostrzyżony typ w środku. Zaraz, zaraz, to Krutow! Oczywiście! Oglądał jego zdjęcie w Langley. Generał major Giennadij Stiepanowicz Krutow, drugi zarząd główny, kontrwywiad krajowy. Zbir, któremu przysługuje czarna, a nie szara wołga, może nawet czajka. Typ jest jednak znany ze skromnego życia. Teczka w centrali Agencji informuje, że nie ma ani daczy, ani złotego zegarka z kamieniami. Bezdzietny kawaler całkowicie poświęcony pracy. Wielokrotny zdobywca złotych medali na igrzyskach Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego przy Radzie Ministrów. Najlepszy w biegach długodystansowych, strzelectwie i walkach wręcz.
Skurwysyn faktycznie ma figurę maratończyka. Wysiadł, oparł się o otwarte drzwi wozu, patrzy w stronę wywróconej ciężarówki, spod której wysącza się krew. Maks nie żyje. Faktycznie miał na imię Mikołaj, na nazwisko Szturin i nie skończył jeszcze dwudziestu pięciu lat. Był wyjątkowo uzdolniony z chemii i pięknie grał na pianinie. Pracował jako instruktor zajęć pozalekcyjnych w osiedlowym domu kultury w Woronowie. Mieszkał na szóstym piętrze bloku z wielkiej płyty. Był synem młodzieńczej miłości Gifta. I to Gift – podczas jedynej rozmowy twarzą w twarz z Brianem – wskazał go agentowi jako żywą skrzynkę. Jemu jednemu ufał w całym pieprzonym imperium. Jeżeli namierzyli Mikołaja Szturina, mogli namierzyć wszystkich.
– Pojedynek pomiędzy arcymistrzem Samuelem Konigsbergiem a pretendentem Władimirem Gawryłowem, odwołany z powodu napięcia w stosunkach na linii Związek Radziecki – Stany Zjednoczone, jednak dojdzie do skutku. – Telewizor trzeszczy i śnieży, co zmusza profesora Mansky’ego do pochylenia się nad odbiornikiem. Spiker mówi szybko, wyprostowany przed błyszczącym mikrofonem na stojaku. Gdzieś w sali, w której odbywa się konferencja prasowa, błyskają lampy aparatów fotograficznych.
– ...reprezentanci mocarstw nie spotkają się w Moskwie, jak wcześniej planowano. Oddaję głos prezesowi Amerykańskiego Związku Szachowego. Przed państwem Griswald Hieronimus Moran!
Do stoiska z japońskimi odbiornikami TV, które według dokumentacji przewozowej potłukły się w porcie Hudson, Joshua Mansky doszedł spacerowym krokiem wzdłuż słonecznej strony Hicks Street – jego ulubionej przecznicy wiodącej na północ między parkami Brooklyn Bridge a Miejskim. Im bliżej był mostu i estakady drogi 278, tym marniej wyglądały budynki. Półkolumny flankujące wejścia do apartamentów ustępowały miejsca dyndającym na elewacjach drabinom ewakuacyjnym, nieotynkowanym, okopconym murom, wiecznie wilgotnym śmieciom pod dziurawymi rynnami. W bramach stali sprzedawcy prochów i kombinatorzy. Okolica coraz bardziej pasowała do samego Mansky’ego – bezrobotnego sześćdziesięciopięcioletniego amatora napojów wyskokowych w wymiętej marynarce i z gęstą brodą rozwichrzoną nie mniej od długich włosów.
Za skrzyżowaniem z Middagh zaczął się zakątek, w którym po zmroku łatwo zainkasować kosę – o ile nie jest się zdolnym w ciągu sekundy wyjąć z kieszeni banknotu lub chociaż monety. Teraz, u schyłku jasnego popołudnia, narożnik wyglądał jeszcze sympatycznie. Po prawej Włosi oferowali nielicznym przechodniom zielone mandarynki, po lewej Żydzi sprzedawali alkohol i telewizory. Jedno, drugie i trzecie podawane prosto z chodnika, wszystko hurtowo kradzione.
Alan, blady i nadpobudliwy trzydziestolatek, który w ostatnim roku przegrał już do profesora równowartość czterech lewych telewizorów i nadal jest mu dłużny czterdzieści dolarów, wyciągnął z poplamionego czymś tłustym kartonu płaską flaszkę dość kiepskiej whisky Black&White. Pomocnik Alana, niedawno przybyły z Polski chudy chłopak o odstających uszach, uśmiechnął się głupkowato, nie przerywając regulacji podwójnej anteny na pokrywie obłego odbiornika TV. Trzydzieści dwa cale plus pilot umożliwiający wyciszanie reklam bez wstawania z fotela. Dobra japońska podróbka wynalazku firmy Zenith Corporation. Cena całego zestawu – jedyne czterdzieści pięć dolców.
Polak kręci anteną, obraz skacze. Doskonale znany Mansky’emu prezes związku szachowego Griswald Hieronimus Moran kontynuuje przemowę.
– W ostatnich tygodniach byliśmy świadkami próby wprowadzenia polityki w świat szachów. Zbliżający się pojedynek pomiędzy arcymistrzami Samuelem Konigsbergiem a Władimirem Gawryłowem dodatkowo zwiększył napięcie pomiędzy nami i Związkiem Radzieckim, co sprowokowało pewne negatywne gesty w świecie kultury i dyplomacji. Gesty na szczęście już przezwyciężone, do których bynajmniej wracać nie zamierzam. Efektem niezdrowej atmosfery było początkowe odrzucenie przez nas wniosku strony radzieckiej o rozegranie meczu w Moskwie, a co za tym idzie – byliśmy zmuszeni pogodzić się z odwołaniem turnieju. Dziś jednak zawiadamiam państwa z radością, że mecz na szczycie się odbędzie. Tyle tylko, że dojdzie do niego nie w Rosji, ale w Warszawie, w Polsce.
– Poland! – Uszaty reaguje na jedyne słowo, które coś mu mówi. Mansky kładzie palec na ustach. Chce wysłuchać Morana do końca.
– ...mam nadzieję, że ta wspaniała wiadomość uraduje wszystkich wielbicieli królewskiej gry. Tym bardziej, że nie będziemy musieli długo czekać na szachową ucztę. Turniej rozpocznie się dokładnie za trzy dni.
Profesor odkręca sprezentowaną piersiówkę, której cenę wspaniałomyślnie odliczy Alanowi od salda zadłużenia. Pociąga długi, dobry łyk. Dokładnie za trzy dni? Mój Boże... komuś cholernie się spieszy.
Griswald Hieronimus Moran zaczyna odpowiadać na pytania zadawane przez rządek dziennikarzy.
– Dlaczego w Polsce, a nie w którymś z państw neutralnych? Czemu nie w Finlandii, Szwajcarii...?
– Żebyśmy nie tracili czasu na narty.
Żurnaliści śmieją się, manifestując swój wystudiowany luz. Znów błyskają flesze.
– A mówiąc poważnie... – Prezes związku szachistów zawiesza głos, a pod straganem Alana gwałtownie hamuje turkusowy thunderbird coupé. Na widok wspaniałego auta Polak ze sterczącymi uszami opuszcza trzymaną antenę, obraz znika razem z dźwiękiem i Mansky już się nie dowie, co takiego poważnego miał do powiedzenia dwojga imion Moran.
Alan odpędza polskiego pomocnika i sam bierze się za regulowanie obrazu. Z forda wychodzi – nie bez trudu – tłusty czterdziestolatek w piaskowym garniturze za co najmniej pięćdziesiąt dolarów. Jeden z tutejszych gangsterów średnio niskiego szczebla. Od razu zaczyna się kłócić o cenę telewizora. Żąda osiemdziesięciu procent należnej bonifikaty.
Profesor Mansky odchodzi w stronę stacji metra. Zniżki na aparaty TV kompletnie go nie interesują. Jemu w zupełności wystarcza niemieckie radio firmy Grundig – solidne, a do tego złączone z gramofonem. Oraz lektura „New York Timesa”. I jeszcze alkohol, który doskonale się komponuje z lekturą i dźwiękiem muzyki. Woli burbona od whisky, Alan nie odda mu jednak długu w niczym innym niż w tej cholernej berbelusze marki Black&White, ewentualnie Dewar’s. Dlatego – ku oburzeniu mijanej pary starszych kobiet – Mansky wysusza butelkę na chodniku, nie gubiąc przy tym kroku.
Na rogu Middagh i Henry, pod kamienicą klockiem, siedzi w promieniach opadającego słońca weteran US Army Dobry Myśliwy Mike.
Były snajper pochodzi z zadupia zagubionego między polami kukurydzy gdzieś pod Fayetteville w stanie Arkansas. Nogi od kolan w dół zostawił w Korei. Dorobił się tam ponad dwudziestu karbów na springfieldzie – tylu powalił komuchów – oraz Purpurowego Serca, z racji którego Wuj Sam co miesiąc wypłaca mu nędzną i zupełnie niegodną – jak twierdzi Mike – jałmużnę. Mimo renty Dobry Myśliwy żebrze, choć sam uważa, że jego przesiadywanie na rogu nie jest żebraniną, tylko demonstracją. Po powrocie z Azji doznał (nie bez pomocy marihuany) przełomu świadomości. Wymyślił na tęgim haju hasło Make love, not war, wypisał je na kawałku sklejki i tak protestuje. Profesor przynosi mu raz w tygodniu przeczytane już przez siebie egzemplarze „NYT”. Ilekroć rozmawiają, Mike przekonuje go, że Wietnam będzie nową Koreą, a amerykańscy chłopcy zostawią tam jeszcze wiele rąk i nóg.
Joshua Mansky wyrzuca pustą butelkę do kosza i podchodzi do Mike’a. Zauważywszy w jego kapeluszu zaledwie cztery ćwierćdolarówki plus parę żałosnych miedziaków, wyciąga z kieszeni banknot z Hamiltonem. Dobry Myśliwy na widok dziesiątki odsłania zbrązowiałe zęby.
– Niech pana Bóg błogosławi, profesorze! Powodzenia w grze.
– Do swidanija, bierieg radnoooj, kak nam trudno priedstawit΄, czto eto nie son...
Słowa pieśni wystrzeliwuje w lodowate powietrze chór młodych męskich gardeł. Ich głosy odbijają się od lekko zmarszczonej podmuchem wody i od skał, które miejscami schodzą pionowo w toń. Wystarczy zamknąć oczy, żeby sobie wyobrazić tłum wypełniający cerkiew, jego śpiew. Brakuje tylko woni kadzidła i ciepła ludzkich ciał. Zamiast nich przenikliwy ziąb, zapach soli, wilgotnego kamienia i stali. Nikły ślad spalin. Surowy bukiet północnych rubieży: Zaoziorska, Siewieromorska oraz osad rybackich o lapońskich i saamskich nazwach: Ura-Guba, Czan-Ruczej, Mokket.
Krępi skośnoocy łowcy władali tą krainą z głazów, błota, powietrza i wody przed rewolucją, a nawet przed Romanowami – i do dzisiaj trwają w głębi lądu, na ziemi, która zawsze jest pod wodą albo lodem. Tylko wybrzeże należy do ludzi w mundurach. Na przemarzniętej betonowej platformie stoi ich grubo ponad dwustu. Śpiewają równo z orkiestrą, a marznąca para z ich ust tworzy im nad głowami poszarpane obłoki.
Moskiewski Komsomolec i Czelabińsk wyjdą zaraz w morze.
– W oktiabrie, w oktiabrie, raportujem my nasze pobiedy...
Kontradmirał Siergiej Filipowicz Szackoj, kapitan pierwszej rangi, salutuje przed zastępcą dowódcy Marynarki Wojennej towarzyszem Witalijem Fokinem, który ze względu na wagę misji przyleciał z Moskwy do Siewieromorska. Transportowy antonow 8 wypakował na tajnym lotnisku zamkniętego miasta również jego samochód – czarne dzieło robotników z Gorkiego: GAZ-12 ZIM. Adiutant, który czeka za kierownicą na Witalija Aleksiejewicza, nie zgasił silnika. Nie zdjął też furażerki podbitej futrem z nutrii. Siedzi wyprostowany, czeka i patrzy przez mokrą szybę, jak kontradmirał Szackoj po zabezpieczonym siatką trapie wchodzi na pokład Komsomolca. A potem wdrapuje się na pomost manewrowy siedmiometrowego kiosku z wymalowanym sierpem, młotem i numerem bocznym. Za kontradmirałem podąża drugi kapitan, znacznie mniej sławny od Szackoja, właściwie prawie nikomu nieznany Walerij Ostapowicz Lebionkow. I jeszcze oficer polityczny, Osip z-jakiegoś-tam-ojca Gryczko.
Do okrytego karakułowym futrem towarzysza Fokina podchodzi kapitan drugiego okrętu, Wiaczesław Aronowicz Korn. Zaraz i on wejdzie na swój pokład, ale nie przy dźwiękach hymnu Marynarki. Ten honor zarezerwowany jest dla admirałów, kontradmirałów i kapitanów pierwszej rangi. Dowódca Czelabińska zostanie odprowadzony hymnem Floty Północnej:
Sławitsia siewiernyj fłot s dawnych por, parni na fłotie u nas na podbor...
Ta melodia nie przypomina cerkiewnych chorałów, raczej czastuszkę, lecz gdy po pierwszych taktach, przy których chce się gwizdać, ćwierć tysiąca gardeł ryczy: Siewiernyj fłot nie podbiediot!!! – wszystkie serca na brzegu biją mocniej. Trwa wojna z imperializmem, a misja Komsomolca i Czelabińska jest dziś w tej wojnie najważniejsza. Przecież towarzysz admirał Fokin nie opuściłby z byle powodu posiedzenia Sztabu Głównego.
Kabestany wciągają cumy, Komsomolec odbija od brzegu jako pierwszy. Dwa tysiące czterysta siedemdziesiąt pięć ton w zanurzeniu, ponad dziewięćdziesiąt metrów długości, podwójne poszycie, trzy silniki dieslowskie i trzy elektryczne, olbrzymia bateria akumulatorów, każde ogniwo ponad metr wysokości, dwadzieścia dwie torpedy, w tym jedna z głowicą jądrową o mocy jedenastu kiloton. Siedemdziesięciu ludzi. Ideologicznie pewnych, sprawdzonych przez kontrwywiad, wielu członków partii. Dowodzi kapitan Szackoj, pięćdziesiąt osiem lat, bohater Wojny Ojczyźnianej, legenda socjalistycznej marynarki. Człowiek, który szkolił co czwartego radzieckiego dowódcę okrętu podwodnego i który rok temu uczestniczył w rejsie zakończonym sukcesem na miarę epoki – po raz pierwszy z powierzchni wody odpalono pocisk z głowicą termojądrową. Tego dnia świat wkroczył w nową erę – wiek rakiet balistycznych przenoszonych przez okręty. Z tej okazji Siergiej Filipowicz dostał Order Zwycięstwa i samochód z kierowcą.
Mimo padającego gęsto śniegu z nadbrzeża wciąż można dostrzec bohatera. Czapa ze złotą kotwicą i czerwoną gwiazdą, sięgająca skroni szrama na policzku – pamiątka z wojny – spiczasta bródka w stylu leninowskim, biały szal pod płaszczem munduru, na szyi lorneta. Fiord rozszerza się na kilometr, potem zwęża do dwustu metrów, a w końcu otwiera na zatokę Bolszaja Łopatka z dokiem serwisowym – widać błyski agregatów spawalniczych, słychać ryk ciętych blach. Jeszcze dwie skaliste wysepki, cypel Wołok i już widać morze. Wyjątkowo spokojne w zapadającym szaro-sinym zmierzchu, oleiście lśniące.
– Wrócimy jako bohaterowie.
Niższy od kapitana zamiestitiel po politiczeskim diełam Gryczko spogląda nań jak pionier, który przyszedł się upewnić, czy na pewno będzie mu wolno wnieść sztandar na akademię ku czci.
– To oczywiste. – Szackoj przykłada do oczu lornetę, ogląda przez chwilę oddalający się holownik. – Wrócimy jako bohaterowie albo nie wrócimy wcale.
Kontradmirał odwraca się od morza, od politruka, od azbestowego nieba. Schodzi do wnętrza okrętu. W operacyjnej natychmiast cichną rozmowy. Oficerowie stają w pozycji na baczność.
– Spocznij! – Szackoj zdejmuje czapę, rozpina złote guziki płaszcza, luzuje szal. – Kurs dwa siedem zero, mała naprzód.
Pierwszy oficer powtarza komendę. Mała naprzód. Diesle zwiększają obroty, kilka różnokolorowych ołówków toczy się po rozłożonych mapach. Gryczko też już zszedł z pokładu manewrowego kiosku, miczman ciągnie taśmę klapy i zakręca za nim właz. Kapitan z politycznym idą w stronę kwater bosmańskich, schyleni wchodzą do kajuty dowódcy. Matros ze służby zasadniczej właśnie umieścił w uchwycie srebrny samowar z emaliowanym godłem Floty Północnej. Są konfitury, cukier w kawałkach i szklanki w koszyczkach. Siergiej Filipowicz odprawia żołnierza, nalewa sobie i politrukowi. Siadają. Zampolit kątem oka taksuje przypiętą do drewnianego obicia pożółkłą fotografię. Czarnowłosa kobieta i chłopiec w śniegu po kolana. Ona z gołą głową, lecz w zapiętej pod samą szyję szubie, malec w czapce z puchatymi nausznikami i za dużym kożuchu, który sięga mu do walonek. Przed obojgiem stoją dziecięce sanki – zmniejszona kareta z wysoko wygiętymi płozami – takich już dawno nie robią. Gryczko wie, że to żona Szackoja, zmarła jeszcze przed Ojczyźnianą harfistka Filharmonii Leningradzkiej. I jego syn, w chwili robienia fotografii może dziesięcioletni, urodzony 23 lutego, w święto Armii Czerwonej. Ojciec przeżył Blokadę, ale jego potomek poległ gdzieś nad Odrą w czterdziestym piątym. Miał ledwo ukończone siedemnaście lat.
Mężczyzna nie powinien żyć dłużej niż jego syn.
– Zaczynajmy. – Starszy stopniem wyciąga klucze do kilku sejfów. Również do tego, który jest najdoskonalej zabezpieczony: z kodami torpedy i kasetami, dzięki którym zarejestrują pozwolenie Moskwy, gdyby przyszło tej torpedy użyć. Bez wstawania z siedziska otwiera ukryte nad stołem drzwiczki. Pod nimi kolejne. Wkłada jeden z kluczy, niebieski, z kwadratową główką. Gryczko podaje swój własny, w tym samym kolorze, tyle że z owalnym uchwytem. Koperta z rozkazem nosi pieczęć z herbem marynarki. Kapitan zna jej treść, Gryczko nie ma o niej pojęcia. Szackoj łamie lak, otwiera, politruk siorbie herbatę z kostką cukru w ustach. Szoty kajuty wibrują, bo Komsomolec nadal się rozpędza. Jeszcze bez zanurzenia.
– No tak... – Kapitan przekazuje rozkaz podwładnemu i cierpliwie czeka, aż ten doczyta do końca. Pulchna twarz Osipa purpurowieje w miarę studiowania treści. Przy ostatnim zdaniu zampolit wstaje gwałtownie, trąca przy tym stolik.
– Towarzyszu kapitanie, przejdziemy do historii Związku Radzieckiego.
Oczy Gryczki płoną, jeszcze chwila i pewnie zacznie śpiewać Sojuz nieruszymyj riespublik.
– Siadajcie. – Szackoj zdecydowanym gestem wskazuje mu miejsce. – Musimy dotrzeć do portu w Hawanie. I wrócić stamtąd żywi. Żywi. Rozumiecie?
Politruk nie siada, wciąż targają nim emocje. Kontradmirał otwiera barek, wyjmuje rżnięte kieliszki i niewielką schłodzoną butelkę stolicznej. Napełnia szkło, podaje Gryczce wódkę i jednocześnie delikatnie klepie go w przedramię.
– Wypijcie i siadajcie wreszcie. Musicie mieć chłodną głowę. Za chwilę poinformujemy załogę.
Oczywiście nie udzielą nikomu pełnej informacji. Ćwiczenia w trójkącie Nowa Fundlandia – Bahamy – Bermudy, u wrogich wybrzeży. Tyle im wystarczy.
– Jak rozumiecie, zadaniem jest dyskretne...
– ...niezauważalne...
– ...połączenie się z naszymi frachtowcami Metalurg Anosow i Plan Siedmioletni, a później wspólny rejs w kierunku południowo-zachodnim.
– Oczywiście.
Politruk przełyka alkohol i siada.
– Dopłyniemy na Kubę wspólnie z towarzyszącymi nam jednostkami. Ambicje są rzeczą godną żołnierza, lecz rewolucja kubańska musi otrzymać pomoc i to jest priorytet misji. Przechytrzyć przeciwnika i nie dać się zatopić.
Oficer polityczny obraca w palcach kieliszek, odstawia go, znowu unosi.
– A jeśli nas zauważą i zaatakują? Jak im odpowiemy?
– ...nikt zdrowy na umyśle nie spróbuje atakować okrętu z głowicą jądrową, towarzyszu Gryczko. Nie przejmujcie się. Pomyślcie lepiej o cygarach, o słodkim rumie i opalonych towarzyszkach. Za cztery minuty na mostku.
Flop, dwa razy pas i z szóstki grających w Texas Hold’em pozostała czwórka. Po lewej ręce Mansky’ego na dwóch połączonych krzesłach siedzi przeszło trzystufuntowy Murzyn, Cienki Fred, hurtownik w branży tytoniowej. Naprzeciw profesora były sprzedawca ubezpieczeń, wąsaty i napomadowany typ zwany Turkiem, choć Turcji – jako państwa – szczerze nienawidzi. Jego matka była Serbką, ojciec nieboszczyk przypłynął z Grecji. Facet przypala jednego camela od drugiego. Z nałogów ma jeszcze brzydki zwyczaj lizania żółtych paluchów, którymi podnosi karty.
Każdy gracz trzyma dwie i każdy trzyma je nisko. Najniżej – siedzący po prawej ręce Mansky’ego Alan. Zdążył już zamknąć swój alkoholowo-telewizyjny interes i teraz poci się w gęstym dymie. Choć przyniósł do stołu niemal cały dzisiejszy utarg, musi grać ostrożnie. Jak na to towarzystwo ma płytką kieszeń. Do tego nie umie blefować. Fakt, że pozostał w grze po odkryciu pierwszych trzech kart – szóstki kier, waleta kier i asa w tym kolorze – oznaczać może jedno: widzi co najmniej parę.
Cienki Fred zanęcił dziesiątakiem, Turek podbija za dwadzieścia. On też pewnie się spodziewa, że Alan trzyma w ręce coś do pary. Mimo to gra dalej. Przyglądając się temu, co leży na stole, profesor ocenia Turka na jedną blotkę.
Łyka burbona, patrzy, jak młody wyrównuje do stawki. Robi to samo. Cienki Fred podobnie. Ruch, którym opuścił na stół dwa pięciodolarowe banknoty, zdradza go w oczach Mansky’ego. Takim gestem płaci się podatki, kary i haracze. Brookliński król papierosów na sztuki nic ciekawego w tej chwili nie trzyma. Ma tylko nadzieję. Bardzo dobrze. Profesorowi, który jest w tym rozdaniu dilerem, pozostaje wyłożyć turn – czwartą kartę.
Dziesiątka pik zwęża oczy Turkowi. Nad brwiami Alana występują krople potu, chociaż w pozbawionej okien sali panuje chłód. Szemrzący klimatyzator z wolna zasysa dym.
A zatem... dziesiątka pik.
Ta karta pozwala Mansky’emu dokonać pierwszych, w miarę prawdopodobnych, ustaleń. Piętnaście procent szans na kolor u Turka i Freda. Pozostaje Alan. Jeżeli po odkryciu flopa zobaczył w sumie kart parę waletów, a teraz przypasowała mu dycha, to znaczy, że ma teraz dwie pary i może w ostatnim odkryciu zaliczyć fula. Jeśli wysokość figur i blotek u graczy jest zgodna ze statystycznym rozkładem, piąta karta na stole będzie w kolejności prawdopodobieństwa: damą, dziewiątką, siódemką lub piątką. Alan raczej polegnie.
Profesor wypija swojego burbona do dna i uzupełnia szkło. Niklowany barek na kółkach to obok klimatyzatora jedyny przejaw luksusu w jaskini gry U Spence’a.
Na stole leży na razie niecałe sto dolarów. Czas wyczarować więcej.
Kłopot w tym, że w Texas Hold’em matematyka to jeszcze nie wszystko. Ona jedynie daje przewagę. Zapewnia zwycięstwo przy wielkiej liczbie powtórzeń. A noc nie jest przecież z gumy. Stary Spence, zwany tak z powodu podobieństwa do Spencera Tracy, przedsiębiorca, który prowadzi ten złożony z pół tuzina podobnych pokojów przybytek, ma żelazne zasady. Piąta rano oznacza zamknięcie, o którym kwadrans wcześniej przypomina czarnoskóry pikolak. Otwarcie nazajutrz – jak zwykle o piątej po południu. I żadne błagania tego nie naruszą.
Fred czeka, Turek dokłada dziesięć dolarów. Skromność zdobi dżentelmena. Alan przesuwa do puli dwadzieścia. Ma tego waleta z dziesiątką, jak amen w pacierzu. Jeżeli piąta karta nie okaże się zaraz waletem ani dziesiątką... inaczej mówiąc: jeżeli Alan nie uzbiera fulla, Mansky przesunie na swą stronę stołu tyle pieniędzy, ile za chwilę wymusi na przeciwnikach.
– Dwadzieścia i jeszcze sześćdziesiąt... – Profesor mógłby podbijać za sto, lecz pięciokrotne przebicie wystraszy partnerów. A on chce tylko zarobić swoje i odciąć od stołu Alana. Młody wystarczająco dziś przegrał. Do zamknięcia szulerni zostało dwadzieścia minut, jemu zaś – pod chudym łokciem – ostatnie pięćdziesiąt dolarów. Niech chociaż tyle zachowa. Jest handlarzem kradzionym towarem, lecz to w gruncie rzeczy dobry dzieciak. Tylko nie ma farta.
– Wchodzę. – Baron tytoniowy wypuszcza ze świstem powietrze, bo inaczej nie zdołałby pochylić tłustego korpusu nad stołem, i kładzie wpierw dwadzieścia, potem sześćdziesiąt, a na to wszystko jeszcze sto dwadzieścia. Czyżby się jednak zaczaił z czymś mocniejszym od blotki?
Turek – widząc przypływ zieleni na suknie – zaczyna się ruszać sztywno jak Boris Karloff w roli Frankensteina. Odlicza trzy pięćdziesiątki i dwie zmiętolone dwudziestki. Obaj z Fredem przegrali już tej nocy do profesora łącznie pół tysiąca. Teraz się odegrają naraz lub stracą drugie tyle.
W skupieniu obserwują, co zrobi chudy Alan. Tak samo patrzą gracze, którzy spasowali po flopie i odeszli od stołu. Ponury czerwony kark zwany Rybą, strażnik więzienny z Sing Singu, bawi się grzebieniem. Patrzy raz na młodego, raz na środek tapetu. Leży tu prawie sześć setek.
Pasuj, dzieciaku... pasuj. Mansky przygniata wzrokiem sprzedawcę telewizorów. Młody może uratować ostatnie pieniądze, może je jednak położyć i poprosić o zgodę na va banque. Żałosne, lecz dopuszczalne w tym towarzystwie. Nie będzie miał rano za co zjeść śniadania.
– Szanowni panowie, jest godzina czwarta czterdzieści pięć. – Wchodzący pikolak w różowej koszuli z batystu ma sztucznie wyprostowane włosy. Równie dobrze może mieć czternaście, jak i dwadzieścia lat. – W imieniu pana Spence’a proszę o terminowe zakończenie gry.
Cienki Fred gwałtownie macha baleronem dłoni. Dzwonią półfuntowe bransolety na grubym nadgarstku.
– Spierdalaj!
Pikolak wychodzi. Turek obraca w oślinionych paluchach szklanicę z rozcieńczonym dżinem. Alan ociera czoło, wkłada do ust papierosa, wychyla się na oparciu i maca po kieszeniach, jakby szukał Ronsona, który leży przed nim. Może sądzi, że od samego macania narodzą się w spodniach pieniądze? Nie narodziły się, więc odrzuca karty i wstaje.
– Jestem. – Joshua Mansky szybko uzupełnia pulę i nie czekając na dalszy wzrost napięcia, wykłada piątą kartę. Siedem czerwonych serc. Siedemset dolarów na kupie. Ostatnia runda licytacji. Fred sapie, coś mu bulgoce w gardle. Turek przyciska karty do piersi. Alan i spasowani gracze – szczególnie Ryba – są jednym wielkim oczekiwaniem. Mansky dobrze się bawi.
– Pozwólmy przemówić pieniądzom.
Cienki Fred kładzie dwie pięćdziesiątki. Jego rozlana nad kołnierzykiem facjata przekarmionego buldoga mówi zebranym: wolę stracić ostatnie sto dolców niż szansę na połknięcie tysiąca.
W rzeczywistości będzie tego więcej niż tysiąc. Turek przesuwa wszystkie pieniądze, jakie mu zostały. Sto i dwieście pięćdziesiąt.
– Sprawdzam. – Mansky winien teraz działać szybko, jeżeli chce uniknąć emocjonalnych komplikacji. Nadszedł właściwy moment, by zakończyć wieczór na właściwej stawce. Odlicza, ile trzeba.
Fred musi pożyczyć kasę. Nie chce wchodzić va banque – to nie honor. Pikolak znowu przypomina o czasie. Wychodząc, nie zamyka za sobą drzwi. Z korytarza dochodzą głosy graczy opuszczających inne karciane pokoje. Minuta do piątej. Na zewnątrz już będzie jasno. Dining przy Columbia Heights – urokliwe miejsce z irlandzkim piwem i widokiem na most – otworzy się w ciągu trzech kwadransów. Mansky ma szansę być dziś pierwszym klientem. A piwo i kiełbaski dobrze mu zrobią po ćwierćgalonie burbona.
Cienki pożycza od Ryby. Każda pożyczka w szulerni winna przechodzić przez lepkie ręce Spence’a, Pana Dziesięć Procent, ale przy tym stoliku siedzą sami swoi, pikolaka nie ma, a czas nagli. Fred także sprawdza Turka. Oto wielka chwila. Ponad tysiąc siedemset dolarów na stole. Pula ma rozmiar świątecznego indyka. Najwyższe nominały na wierzchu. Sześciu zionących alkoholem, a jednak skoncentrowanych mężczyzn w obłoku dymu. Kilku gapiów staje w otwartych drzwiach – dwóch robi szybki zakład. Stawka sześć do jednego, że pulę zgarnie profesor.
Turek wykłada karty: kolor. Wraz z kartami leżącymi na stole ma układ: as, walet, dalej blotki od siódemki w dół. Cienki Fred nie czeka na profesora. Odkrywa swoją czerwoną ósemkę. Drugiej karty nie pokazuje. Nie musi. Jego kolor jest lepszy: as, walet, osiem...
Wszystkie spojrzenia wczepione w Mansky’ego. Z dwóch kierów w ręce profesor odsłania króla. Cienki momentalnie flaczeje. Jakby się zapadła kupa ciasta w dzieży. Mansky odkłada na bok zbędną w tej sytuacji piątkę. As, król, walet, siedem... Wystarczy. Zarobił swoje, starczy mu na miesiąc z okładem. Przy okazji uchronił Alana od większego zadłużenia.
– Rozgrywka z wami była dla mnie czystą przyjemnością.
Gabriel Beershevitz, zwykle świetnie poinformowany, akredytowany od lat przy Białym Domu waszyngtoński korespondent „New York Timesa”, donosi o zawiązaniu Ex-Comu. Executive Committee of the National Security Council. Według dziennikarza w skład tej grupy szybkiego reagowania weszli sekretarz stanu, sekretarz obrony, doradca prezydenta do spraw bezpieczeństwa, dyrektor CIA, ambasador USA przy ONZ i przewodniczący kolegium szefów połączonych sztabów. Nikt Beershevitzowi nie zdradził, jaki jest cel zawiązania gremium, lecz wydaje się jasne, że chodzi o Kubę.
Joshua Mansky macza kiełbaskę w keczupie Heinza i odgryza kęs, a potem zapija kukurydzianym piwem bez przerywania lektury. Od strony prawnej rzecz biorąc, cholerni Sowieci nie robią niczego, czego nie zrobiłby wcześniej Wuj Sam. Chcą zainstalować u Castro rakiety? Myśmy dawno zainstalowali swoje w Niemczech i w Turcji. Będą mieli w zasięgu nuklearnym Miami, Nowy Orlean, Dallas, a może i Nowy Jork? Cóż... my mamy na talerzu Warszawę, Budapeszt, Kijów, Mińsk i samą Moskwę. Profesor dopija piwo i prosi o następne. Żując ostatni kęs opiekanego chleba, odkleja wzrok od gazety. Patrzy w ścianę – na portrety O’Hary, Wayne’a i innych słynnych Irlandczyków – ale ich nie widzi. Myśli o siłach morskich US Navy, które płyną na Kubę. Szykuje się blokada podobna do tej, którą komuniści zafundowali wcześniej Berlinowi. Nikt tu nie robi żadnej rzeczy, jakiej by nie miała na sumieniu druga strona świata.
Składa gazetę na pół i teraz – już przytomnie – spogląda przez okno na ludzi spieszących do pracy i tych, co suną wolno w autach, poszukując miejsc parkingowych przy Columbia Heights. Na chodnikach coraz więcej oryginałów biegających rankiem dla samego biegania. Ogarnia go senność. Przepracował noc ciężko, wypił swoje z nawiązką, już jest nasączony i syty. Turek, Cienki Fred i klawisz z Sing Singu znieśli swe porażki przy stoliku godnie. Teraz trzeba będzie coś do nich przegrać, żeby potem móc strzyc owce dalej.
Po grze stary Spence tradycyjnie odebrał swoje dziesięć procent z wygranej, po czym zapowiedział, że pojutrze czeka profesora zadanie specjalne. Przyjedzie z Pittsburgha dwóch bardzo poważnych facetów, amatorów blackjacka, gotowych zagrać na poważne stawki. To już nie będzie zabawa setkami dolarów. W grę wejdą pięciocyfrowe stawki. Spence właśnie kompletuje ekipę z zawodowym krupierem i zwiększa ochronę.
– Będzie pan musiał, profesorze, wpierw dać naszym gościom wygrać, a potem – jak zwykle.
Mansky’emu zlecenie bardzo się nie podoba. Powiedział Spence’owi, zresztą zgodnie z prawdą, że woli przestawać na małym. Ściąganie nadwyżek ekonomicznych z typów pokroju Cienkiego Freda nie kłóci się z sumieniem. Także Ryba – to ksywka klawisza – ma z czego przegrywać. Rozprowadza w swym pierdlu piguły – paraheksyl, meskalinę i inne świństwa, którymi tak zachwyca się w Kalifornii Sasha Shulgin. Sam uważa, że jeśli narkotyzują się wyłącznie Czarni, wszystko jest OK – bo oni nie mają duszy.
Turek to zupełnie inna historia, ale łączy go z większością bywalców U Spence’a przynajmniej jedno: w życiu nie splamił się uczciwą robotą. Straty przy karcianym stoliku przyjmuje, jakby to był deszcz. Leje – to leje. Człowiek traci kasę u bukmacherów, u striptizerek, u dilerów speedballa. Lepiej już, gdy ich pieniądze płyną do Mansky’ego. On przynajmniej wspomaga nimi takich jak Dobry Mike czy te dzieciaki z Union Street. Systematycznie daje kasę także matce czworga dzieci, Polce, której mąż siedzi za współudział w napadzie na kantor przy Nostrand. Rosjanie z Brighton Beach wynajęli go na jeden raz, jako kierowcę. Jego synowie – czterej bracia Korecky, wszyscy poniżej piętnastu lat – chcieli Mansky’ego okraść. Teraz już nie kradną, chodzą do szkoły. Taki jest warunek utrzymania rodzinnego stypendium w gotówce.
Drugie piwo smakuje gorzej od poprzedniego. Cóż – syty człowiek ma przytępiony smak. Wracając do tematu: Turka, Rybę i Cienkiego Freda można bezkarnie golić, lecz ogrywanie „poważnych facetów z Pittsburgha” kłóci się ze zdrowym rozsądkiem. To zapewne są ludzie pana Genovese, jedni z tych, którzy używają pił mechanicznych niezgodnie z przeznaczeniem. Dlatego profesor nie przyjął oferty na pojutrze, a Spence nie naciskał zbyt mocno. Stanęło na tym, że do tematu wrócą dzisiaj po południu.
Profesor się zgodził, bo był już zmęczony, uwędzony w dymie, bolały go plecy. Przed szulernią czekał – nie po raz pierwszy – blady, spłukany, roztrzęsiony Alan.
– Zachowałeś przecież pięćdziesiąt dolarów – powiedział mu Mansky.
– Mam płatności w porcie, profesorze. Dzisiaj u związkowców. Zbierają od wszystkich po trzysta, kto się nie dorzuci, będzie miał obcięte dojścia albo płace.
Profesor pożyczył, bo i co miał robić? Pozwolić, by chłopak stracił źródło utrzymania? Jeszcze by się, nie daj Boże, zabrał do roboty i połamał ręce.
Mansky ziewa, łyka piwo i ponownie rozkłada gazetę. Na czwartej stronie od końca piszą o zakończonej w bułgarskim kurorcie olimpiadzie szachowej. Drużynowo wygrał Związek Radziecki. Nic dziwnego: wystawili Botwinnika, Spasskiego i Tala, czarodzieja z Rygi. Już ta trójka wystarczy, by rozgromić całą resztę świata. A jeszcze są Keres, Geller...
Olimpijskie srebro – to bardzo ciekawe – wywalczyli Jugosłowianie przed Argentyńczykami. Amerykanie na najgorszym miejscu – pierwsi poza podium. Autor artykułu, Samuel Kreuz, pisze – może na pocieszenie? – że zwycięstwo w Złotych Piaskach nie przyszło Sowietom łatwo. Przez blisko połowę meczu drużyny ZSRR i USA szły łeb w łeb, potem jednak coś u naszych pękło. Robert Byrne pochorował się nie wiadomo na co, a Larry Evans przerwał dwie partie z rzędu, tłumacząc walkowera bólami pod mostkiem. Potem doszło do incydentu z udziałem Fischera, który – zdaniem Mansky’ego – jeszcze pokaże, do czego jest zdolny. Jeżeli ktoś w przyszłości przełamie supremację Sowietów – to jedynie Bobby.
„W ósmej rundzie głównego finału Spasski zaproponował Fisherowi remis – pisze Kreuz. – Jako że zgodnie ze znowelizowanymi przepisami remis przed trzydziestym posunięciem wymaga zgody sędziego – pod rygorem przegranej obu stron! – wezwano głównego arbitra Salomona Flohra. Jednak zanim ten nadszedł, Fisher wstał i wyszedł do części hotelowej nadmorskiego kompleksu, w którym rozgrywany był pojedynek. Dla znających chimeryczne zachowanie Fishera nie było to zaskoczeniem, jednak Flohr, zdenerwowany afrontem, odmówił zatwierdzenia remisu...”
– Pan Joshua Mansky?!
Profesor odrywa oczy od gazety i kilka razy mruga. Stojąca pomiędzy jego stołem i barem kobieta wydaje mu się niewymownie piękna. Jest podobna do Lany Turner: szczupła, wysoka, ubrana w dopasowaną sukienkę do kolan, którą rozpina się z boku. Krótka kamizelka w wielkie czarne grochy. Naturalne brązowe włosy upięte nad karkiem przebiła szpilą. Długie ciasne rękawiczki z czegoś połyskliwego, w lewej dłoni torebka puzdro. Symetryczna twarz, wysokie czoło, kości policzkowe niczym u Rosjanki. Prawie że autentyczny uśmiech – mieszanina zaskoczenia i dziewczęcej radości.
– Pan profesor Mansky?
– Tak. To ja. – Indagowany ponownie składa „NYT”, prostuje plecy, strzepuje okruchy pieczywa z marynarki w pepitę. – Czym mogę pani służyć?
– Jestem panną. Emma Postelnoor. – Kobieta nadal zdaje się rozbierać go wzrokiem na czynniki pierwsze, choć utrzymuje przy tym niewinny uśmiech rafaelowskiego anioła. Ma akcent ze Środkowego Zachodu. – Byłam pańską słuchaczką w Princeton. Co za przypadek! Dziś myślałam o panu, czytając tekst poświęcony Konigsbergowi i pojedynkowi.
Ruch brodą w kierunku złożonego egzemplarza „Timesa”.
– Czy mogę się przysiąść?
– Proszę bardzo.
Kelnerka w jasnobłękitnym fartuszku podchodzi, stawia filiżankę, wlewa Emmie kawę i podaje kartę. Ona ją odkłada, jedzenie i picie jej w tej chwili najwyraźniej nie interesują. Interesuje ją Mansky. Jakby był Chrystusem, co zstąpił na Brooklyn, albo kimś jeszcze większym – na przykład Rockiem Hudsonem.
– To niesprawiedliwe, że Konigsberg jest dziś arcymistrzem...
– ...gdy ja nim nie jestem?
– Przecież pan z nim wygrał. Wygrał obie partie i mógł wygrać trzecią. Byłam wtedy dopiero na pierwszym semestrze, ale już widziałam, jak starsze roczniki panu kibicują. Wszyscy byli z panem. Na wszystkich wydziałach. Moje koleżanki pana podziwiały, niektóre kochały!
– Cóż... to było dawno.
Panna Emma upija łyk kawy.
– Skoro było dawno, może mi pan powie, dlaczego pan nie dobił wtedy Konigsberga? Nie przyszedł na finał?
Czyżby dziennikarka podszywająca się pod dawną uczennicę? Ale czegóż dziennikarze mogliby chcieć od kogoś tak głęboko zepchniętego na margines życia jak Joshua Mansky? Odgarnia siwe włosy z czoła. Trochę się już kleją. Potrzebuje mydła, prysznica i snu. Może jeszcze szklanki szkockiej przed zaśnięciem.
– Droga pani... Konigsberg i tamten pojedynek... cóż, to niemiła historia powiązana z wojną, a dziś piękny ranek, nie ma sensu wracać do tego, co było. Może pani wybierze coś z karty dla siebie? Dobre są tu kiełbaski, żeberka i omlet z papryką. Pieką ją nad ogniem. Niech pani spróbuje.
W szafirowych oczach Emmy – czy jak tam się ona naprawdę nazywa – końcówki sztyletów. Ale uśmiech jej z twarzy nie schodzi.
– Skoro pan poleca...
Kelnerka pojawia się znowu, teraz z długopisem i bloczkiem. Panna Postelnoor zamawia omlet i koktajl z truskawek. Joshua Mansky wstaje z podłużnego siedziska.
– Proszę wybaczyć na chwilę.
Odchodzi w stronę toalet, ale zamiast drzwi męskiej otwiera tylne wyjście – przejście na podwórze. Wąska, zastawiona rusztowaniami murowana kicha jest pełna kontenerów na śmieci, pustych drewnianych skrzyń po warzywach i worków z cementem. Prowadzi na Clark Street. Profesor mija obwieszone anonsami wpół uschnięte drzewo, wąskie zejścia do piwnic, cieknące hydranty, grupkę kilkuletnich oberwańców goniących za kotem i okradzionego nocą starego oldsmobile’a. Dalej ma skrzyżowanie z Willow. Rosnące słońce zaczyna właśnie ogrzewać murowany kanion. Dziesięć minut spacerem do domu. Idzie szybko. Na tyle, że podążający za nim gładko ogolony typ o aparycji atakującego futbolisty też musi przyspieszyć. A zatem panna była przynętą, a ten – ustawiony zapewne wcześniej przy wylocie uliczki pożarowej – jest elementem ich planu awaryjnego. Kim są „oni”? Z kilkunastu umiarkowanie prawdopodobnych wariantów najbardziej możliwy to „poważni faceci z Pittsburgha”. Zapewne wydelegowali ekipę, by doprowadziła profesora przed oblicze człowieka, który będzie miał odmienną od Spence’a koncepcję rozgrywki pojutrze. I spróbuje przekonać do tej koncepcji Mansky’ego. W jakiś niemiły sposób. Na przykład z pomocą piły.
Zgarną go tu, na ulicy, czy facet o figurze Johnny’ego Unitasa z Coltsów wejdzie za nim do wnętrza mieszkania?
Profesor jest już zbyt stary, by biegać, by kluczyć, by gubić się w tłumie – tym bardziej że przechodniów na Hick Street jest raczej niewielu. Odwraca się i stawia czoła futboliście. Prosto, z opuszczonymi rękami, podniesioną brodą.
– Pan sobie czegoś ode mnie życzy?
Typ ma na sobie ciemną dżersejową koszulę z ostrym kołnierzykiem – doskonale pod nią widać kontur jego mięśni. Staje i nie patrzy Mansky’emu w oczy, tylko gdzieś za niego, na jednokierunkową ulicę, którą suną auta. Jedno z nich, czarny czterodrzwiowy ford fairlane, wjeżdża kołami na chodnik. Odskakują drzwi. Dwójka mężczyzn – Mansky widzi jedynie ich cienie – łapie go mocno od tyłu. Żelaznym chwytem pod pachy. Ten, który miażdży prawy biceps zaskoczonego, wolną ręką przykłada ofierze do nosa chustkę nasączoną czymś o zapachu słodkim, a zarazem piekącym. Jak czereśnie kandyzowane w sosie musztardowym. Jeszcze moment i cztery osoby, w tym jedna bezwładna, lądują na siedzeniach fairlane’a. Typ w ciemnej koszuli zajmuje fotel przy kierowcy. Nazywa się Timothy Stark, ale większość osób, które go znają, używa określenia Duży Tim. Jest marine. Pozostali faceci w wozie – ci przytomni – też są byłymi lub aktualnie służącymi żołnierzami, tyle że dziś w cywilu. Nie mają nic wspólnego z rodziną Genovese, z Pittsburghiem, ze zorganizowaną przestępczością. I nie grają w karty. Są patriotami. Co nie przeszkadza im porywać ludzi, a nawet zabijać. W ich fachu wróg może być Amerykaninem i to nic nie znaczy. W ich fachu wroga wskazuje arbitralnie zwierzchność. To nie są wojska lądowe, to nie jest bój pod sztandarami, tutaj fronty są płynne, a oni są taktycznym oddziałem zadaniowym, depozytariuszami tradycji Biura Usług „S”. Świadczą usługi bardzo specyficzne, czasami bezcenne, które wymagają rzadkich umiejętności. Działają za granicą i w kraju, ale poza prawem. Pracują zawsze w sytuacjach nagłych. Realizują zlecenia rozlicznych agencji, począwszy od Defence Intelligence, skończywszy na Federalnej Komisji Morskiej. Ostatnio odbijali statek – rzekomo badawczy – porwany przez piratów u wybrzeży Birmy.
Teraz auto z bezwładnym Manskym na tylnej kanapie zjeżdża na środek jezdni, chwilę kluczy po jednokierunkowych ulicach. Szofer zmierza na wschód. Zatrzymuje się grzecznie przy wszystkich znakach STOP, jeszcze dwa skrzyżowania i wjeżdża na drogę 278 w kierunku lotniska i torów Belmont.
Zabiedzony gniady koń z mokrym grzbietem ciągnie środkiem jezdni drewniany wóz wypełniony węglem trzeciej klasy. Siedzący na koźle dwaj mężczyźni w pikowanych kufajkach mają zniszczone twarze, a pokryte odciskami ręce tak brudne, że da się to dostrzec nawet stąd, zza wzmocnionej szyby pierwszego piętra ambasady. Woźnica od niechcenia smaga zwierzę rzemiennym batem, pojazd klekoce na kocich łbach, sunąc wolno wzdłuż nieotynkowanych jeszcze kamienic. Przy krawężniku stoi – jak zwykle – dyżurny samochód lokalnej bezpieki, wołga 21. Nieliczni o tej porze przechodnie patrzą pod nogi i się nie uśmiechają. Gdyby Donald Novak, czterdziestoletni, łysiejący od czoła szef placówki CIA w tym mieście, miał powiedzieć, z czym mu się kojarzy blok wschodni, wymieniłby po kolei: długie, ciemne i chłodne wieczory, swąd z węglowych kotłowni oraz ludzki smutek. Ewentualnie to samo w odwrotnej kolejności.
Odciąga go od okna odgłos kroków za progiem.
Przez otwarte drzwi gabinetu widzi ich dwoje. Idą jasno oświetlonym korytarzem. Przechodzą przez sekretariat. On jest brunetem o gęstych czarnych brwiach, dużych piwnych oczach, wydatnym nosie i zdecydowanie wyrzeźbionej szczęce. Sprawia wrażenie jednego z tych typów, którzy towarzyszą modnie ubranym damom na zdjęciach w „Harper’s Bazaar”. Albo środkowego napastnika drużyny futbolowej. Novaka jednak pozory nie zmylą, widzi żołnierza. Nadchodzący ma to coś w ułożeniu ciała, w oszczędnych ruchach ramion, gdy kroczy.
Kobieta przy nim jest zgrabna i piękna. Wysokie czoło, wydatne kości policzkowe – takie mają tutejsze Słowianki. Aż zbyt ładna jak na ten fach. Zwraca uwagę. Mężczyźni na pewno ją zapamiętują. Kobiety pewnie tym bardziej. Ubrana jest w szary żakiet i spódnicę do kolan. Proste włosy ściągnięte z tyłu, makijaż prawie niewidoczny. Zdaje sobie sprawę z własnej urody i próbuje ją uczynić jak najmniej nachalną. Co tylko dodaje jej szyku.
– Wejdźcie. – Novak staje pośrodku pokoju, pod ciężkim żyrandolem, oni stają naprzeciwko. Niemalże na baczność.
– Wy tu go przywieźliście?
– Tak jest. Agent Eleonora Stone, agent Brian White.
– Novak. Donald Novak. Jak już pewnie wiecie, jestem tutaj szefem. Jaki jest stan gościa?
– Obudził się pół godziny temu, pozwoliliśmy sobie umieścić go w bezpiecznym pokoju.
– Ma świadomość tego, gdzie jest?
– Jeszcze nie.
– Coś mi o nim powiecie? – Gospodarz wskazuje fotele ustawione po obu stronach niskiej połyskującej ławy, we wnęce pod portretem Johna Kennedy’ego. Goście siadają. Eleonora zakłada nogę na nogę. Łączy szczupłe łydki. Ma buty kupione gdzieś w Europie. Novak przypomina sobie, że poprzednio pracowała na placówce w Wiedniu.
White siedzi na baczność. Kaszmirowy garnitur, choć raczej gotowy niż szyty, dobrze na nim leży. Krawat ma od Wingfielda. Głos niski, akcent lekko południowy. Luizjana, Alabama... Zaczyna referowanie.
– Profesor Joshua Mansky, geniusz szachowy. Jego żydowscy rodzice wyemigrowali z Rosji. Tułali się po Stanach, musieli być strasznie biedni, bo z tego, co wiemy, nawet nie chodził do college’u. Zarabiał od małego, dawał lekcje szachów. W wieku dziewiętnastu lat pokonał na otwartych zawodach w Nowym Jorku samego Capablancę.
Novak gwiżdże z uznaniem.
– O ile nam wiadomo, formalną edukację uzupełnił już jako dorosły, w ekspresowym tempie i aż do profesury. Na Princeton wykładał, do czterdziestego piątego, matematykę. Znał się osobiście z Einsteinem.
– Dlaczego więc dotąd o nim nie słyszałem? – Szef rezydentury zapada się w fotelu, kładzie nogi na ławie. On swoich butów nie kupił w Europie, tylko w Filadelfii. Kosztowały dwadzieścia pięć dolców razem z prawidłami.
– W czterdziestym piątym nasz profesor nie zjawił się na finale z arcymistrzem Konigsbergiem – teraz odzywa się Stone. – Oddał walkowera, a kilka tygodni później odszedł w niejasnych okolicznościach z uczelni. Potem z czterech kolejnych szkół. Coraz mniej renomowanych.
– Wyrzucany?
– Pod koniec raczej tak. Ostatnio głównie pije, mieszka sam, utrzymuje się z gier hazardowych, zadaje się z elementem przestępczym Brooklynu.
– Coś poważnego? – Novak wkłada do ust ulubioną gumę lukrecjową Black Jack. Nikogo nie częstuje.
– Niespecjalnie ciężki kaliber. Paserzy, dilerzy prochów, ale nie hurtownicy. Bukmacherzy, lichwiarze, alfonsiaki. Od czasu do czasu odwiedza pewną prostytutkę, już wycofaną z zawodu. Nasz Mansky to taki jakby... genialny wyrzutek.
– I ten wyrzutek ma wygrać dla nas wojnę?
– Z całym szacunkiem... – zabiera głos White. – Wygrać to chyba za dużo powiedziane. On ma co najwyżej wygrać mecz szachowy. Najważniejszymi sprawami zajmiemy się my.
– Jak Bóg da... Dobrze. Pokażcie mi go! – Szef placówki wstaje, White robi to samo równo z nim, Stone chwilę później. Wychodzą na korytarz i idą ku schodom.
Pokój bezpiecznych rozmów – w tym roku gruntownie przebudowany – mieści się piętro wyżej od biura Novaka, pod ukośnym dachem. Stworzony przez połączenie dwóch obszernych izb gospodarczych ze strychem. Z dobrodziejstwa korzystają i ambasada, i rezydentura. Żadnych okien, tylko lampy jarzeniowe, podwójne drzwi, podwójna posadzka wyłożona gumą i strop. Nad tym ostatnim jeszcze kilkadziesiąt metrów kwadratowych sprasowanych pakuł i sztucznej gąbki. Wszystko dodatkowo wyłożone od środka warstwami owczej wełny – niby tapetami. Głośniki w ośmiu narożnikach – cztery przy podłodze, cztery przy suficie. Po włączeniu emitują pulsujący szum.
Pośrodku tej sali, na kilkunastu filarach z utwardzonej piany, stoi coś, co wygląda na ogromne akwarium. Zmieściłaby się w nim bez trudu rodzina rekinów – tylko że nie ma tu wody. Specjalne szkło, nie tak twarde jak zwykłe, nie przenosi drgań. Wewnątrz zbiornika sterczy jasnoszara konsola z mikrofonem, głośnikiem i najzwyczajniejszą słuchawką telefoniczną – jak w budce. Tylko rząd pokręteł nad rzędem klawiszy świadczy o tym, że jest to coś więcej niż byle rozmównica. Wchodzącej przodem Eleonorze Stone, która już coś takiego widziała, pulpit kojarzy się z kazalnicą u prezbiterian w rodzinnym Sheridan w stanie Wyoming. Brakuje tylko krzyża i Biblii.
– To jest właśnie profesor.
Siedzący w kącie szklanego kontenera Mansky ściska oburącz podkurczone kolana – jak kloszard we wnęce metra. Wygląda też nieciekawie. Długie siwiejące włosy w strąkach. Obfita broda w nieładzie. Wypchana na łokciach marynarka niepasująca do wełnianych spodni, buty robotnika portowego. Noski lekko się zdarły o beton, gdy go wlekli na Brooklynie do auta, a potem przeciągali pod trap samolotu.
Gospodarz bez słowa włącza zewnętrzny system zagłuszania. Dudniący i nierówny szmer, raz głośniejszy, raz cichszy, unosi się i opada, jakby za ścianą chrapał Gargantua. Dźwięk wypełnia nie tylko dziwny pokój ze szklanym sześcianem, ale też uszy, głowy i trzewia wszystkich wewnątrz. Powoduje nieprzyjemne swędzenie, którego nie da się ukoić podrapaniem w jakiekolwiek miejsce.
White zamyka szczelne drzwi akwarium i odgłos natychmiast znika.
Stone zagaja z ulgą:
– Pamięta mnie pan, panie profesorze?
Mansky unosi głowę, lecz nie zmienia pozycji. Mruży oczy. Jeszcze czuć od niego strawiony alkohol, choć po zastrzyku spał prawie czterdzieści godzin. Jego głos jest chropowaty, a ton ironiczny, gdy mówi:
– Rzekoma Emma Postelnoor. Panna, która się słabo przygotowała do zagrania roli. W Princeton nigdy nie miałem słuchaczek.
– Przyjmuję krytykę. I aby pana nie trzymać dłużej w tej... kabinie, przejdę do rzeczy. Są dwie sprawy. Po pierwsze: to, co powiem, jest ściśle tajne. Prezydent i Departament Stanu...
– A więc taki jest wasz plan... mój Boże! Czy Sowieci wiedzą?
Brian White i Don Novak wymieniają niejednoznaczne spojrzenia. Eleonora usiłuje nie dać się zbić z tropu.
– Zaraz wyjaśnię...
– Ja pani wyjaśnię, panno Nieznajoma. Chcecie, bym zastąpił Konigsberga, ponieważ słusznie przypuszczacie, że zagram lepiej od niego, nie mówiąc już o szanownym naszym wicemistrzu kraju, Lewie Lesmahagowie. Cholernie wam zależy na wygranej w meczu. Trzeba naprężyć muskuły, odciągnąć uwagę opinii publicznej od Kuby. To chciała mi pani powiedzieć w imieniu prezydenta i departamentu?
– Nie tylko to. – Teraz włącza się Novak. – Arcymistrz Konigsberg miał zawał i nikt jeszcze o tym nie wie.
– Sowieci go załatwili? Po diabła?
– Pracujemy nad tym.
Mansky prostuje nogi. Żeby rozmawiać z trójką bez wątpienia reprezentującą CIA, National Security Agency albo Defence Intelligence, musi skręcać szyję, która go pobolewa. A ci stoją nad nim jak patrol, który zastanawia się, co zrobić z zalegającym pod murem pijaczyną. Tylko że pijaczyna – pomimo kaca i zastrzyków nasennych – myśli tutaj najszybciej.
– Znaleźliście przepis Fédération Internationale des Échecs. Ten mówiący, że mistrza może zastąpić nie tylko wicemistrz, ale i osoba, która pokonała go w ostatnim pojedynku.
– Znaleźliśmy.
– Przykro mi, lecz muszę wam odmówić. Odstawcie mnie na Brooklyn.
Novak przeciąga dłonią po swym dużym czole.
– Obawiam się, iż nie ma pan wyjścia. Musimy się odwołać do pańskiego patriotyzmu, profesorze.
– Cóż, mój patriotyzm wciąż jest wystawiany na ciężkie próby. I nie sądzę, abym nie miał wyjścia. Jesteśmy w wolnym kraju. Amerykańskie wartości, konstytucja i tak dalej.
– To druga rzecz, którą chcieliśmy panu powiedzieć. Proszę, aby pan przyjął tę wiadomość spokojnie. Nie jesteśmy już w Nowym Jorku. Jesteśmy w Warszawie. W Polsce. W Europie.
Joshua Mansky najpierw brzydko kaszle, potem unosi się, sunąc plecami wzwyż szyby, i wreszcie wymiotuje. Stone, Novak i White odsuwają się jak na komendę, ale brunatny bryzg – coś jak kawa wymieszana z mocno rozgotowaną zupą fasolową – i tak dosięga pantofli tego ostatniego. Poalkoholowy smród jeszcze się wzmaga. Profesor ociera usta wierzchem drżącej dłoni. Jak na kogoś, kto przypomina żebraka, ma wyjątkowo starannie wypielęgnowane paznokcie.
– Odpierdolcie się wszyscy ode mnie. Albo przynieście piwo.
– Okręt klasy kosatka, orientacyjna prędkość dwadzieścia pięć węzłów, wali prosto na nas. Sprawdzamy, która to konkretnie jednostka.
Porucznik nawigator Jewgienij Aleksandrowicz Kurski, zdecydowanie jeden z najprzystojniejszych oficerów we Flocie Północnej, przekazuje do centrali meldunek z kabiny nasłuchu.
Kontradmirał Siergiej Filipowicz Szackoj już wie, że Amerykanie o nim wiedzą. Być może namierzyli Komsomolca jeszcze przed zanurzeniem, gdy jemu znikał z oczu wylot Zapadnej Licy i kraniec Wajda-Guby. Kiedy wicher wzniósł fale na spokojnym wcześniej morzu, a zarazem – krótko przed zmrokiem – oczyścił niebo z chmur. I umożliwił obserwację z góry.
Jankesi nie od dziś podglądają Związek Radziecki z nieba. Rejon Murmańska i Archangielska interesuje ich wyjątkowo. Najpierw wysyłali w te strony rozpoznawcze wersje bombowców RB-36 Peacemaker, w terminologii radzieckiej Stierwiatnik. Latały na wysokości piętnastu kilometrów, za wysoko dla MIG-ów 15. Ale zakłady w Gorkim zdołały stworzyć nowe, lepsze, wyżej latające myśliwce. Zaczęły się zestrzelenia. Amerykańscy lotnicy-szpiedzy spadali jeden po drugim. Pentagon wpadł więc na pomysł: wysyłać balony z aparatami o wielkich obiektywach. To było dla nich na pewno bezpieczniejsze, lecz mało skuteczne. Większość urządzeń spadła. Jankesi musieli skonstruować samolot latający naprawdę cholernie wysoko. Co najmniej dwadzieścia jeden kilometrów nad radziecką ziemią. Tak powstał, w zakładach Lockheeda, model U-2, w sowieckiej nomenklaturze – Juks. Bezkarny podglądacz, na którego wreszcie przyszła kreska, gdy dwa lata temu oddział artylerii rakietowej ze Swierdłowska zestrzelił szpiega Powersa. Postawiono łobuza przed sądem i cały świat mógł oglądać jankeskie upokorzenie. Co jednak nie zakończyło prowokacji ze strony U-2. Amerykański Dywizjon Rozpoznania Strategicznego nie próżnuje. Teraz też najprawdopodobniej dojrzeli Komsomolca za pomocą maszyny.
Albo też namierzyli kapitana Szackoja, gapiąc się znad stratosfery.
O fotografowaniu oceanów i lądów przez sztuczne satelity niewiele się mówi nawet w hermetycznych pokojach dowództwa marynarki wojennej ZSRR, lecz fakt, że powołano Zarząd Wywiadu Kosmicznego, nie jest tajemnicą, od kiedy zostało to odnotowane w armijnym biuletynie tylko dla członków partii. Informacja była zdawkowa, ale nie znalazła się w druku przez przypadek. W ojczyźnie proletariatu przypadki zostały dawno wyeliminowane.
Skoro my możemy robić wywiad z kosmosu, należy się spodziewać, że i oni mogą. Po wstrząsie, jakim był dla Amerykanów Sputnik, administracja Eisenhowera uruchomiła tajny projekt, o którym – wraz z jego nazwą Corona – donieśli centrum moskiewskiemu odpowiednio ulokowani w Ameryce ludzie. Nawet takim jak Szackoj – bohaterom Wojny Ojczyźnianej, posiadaczom Orderu Zwycięstwa i zaufanym członkom partii – zbyt wiele o tym wszystkim nie wiadomo, lecz jedno zdaje się pewne: kosmos będzie wkrótce nowym teatrem wojny. Być może najważniejszym.
Mogli zatem dojrzeć wrzeciono Komsomolca, kiedy słońce zachodziło nad Nordkappem, a porucznik nawigator Kurski meldował Szackojowi sprawność wszystkich układów i gotowość do zejścia pod wodę. Kiedy wyłączyli diesle, uruchomili silniki elektryczne i miczmani ogłosili załodze alarm zanurzeniowy. Kiedy o siedemnastej czasu moskiewskiego zalali peryskop. Kiedy wysłali ostatni meldunek radiowy – „przystępujemy do realizacji planu operacyjnego”. Kiedy wciągnęli antenę nadawczą.
Natychmiast po zanurzeniu konstrukcja okrętu zaczęła wydawać z siebie różnorakie dźwięki. Nikt z oficerów, nawet niespecjalnie odważny pierwszy zampolit, nie zwrócił na to uwagi, lecz prostych marynarzy – w większości poborowych, chłopaków z wiosek po półrocznych kursach – ogarnęły nerwy. Zaczęli się szybciej ruszać i rozsiewać ukradkowe spojrzenia – jak zwierzęta futerkowe, które słyszą ruchy za ścianami boksów.
Przez większość doby szli spokojnie dziesięcioma węzłami raz trzysta, a innym razem czterysta metrów nad dnem Morza Barentsa. Zrobili zwrot w kwadracie 55 na 90. Wypuścili na długim holu sonar z nadajnikiem. Akustycy przeanalizowali tło. Żadnych niebezpieczeństw. Wciągnęli aparat. Wynurzyli się częściowo, by naładować akumulatory, zrobili odcinek na dieslach i znowu zeszli pod wodę. Przed kolacją w drugi wieczór rejsu polityczny Gryczko zarządził szkolenie w Sali Leninowskiej.
Okazało się mniej nudne, niż można było sądzić, bo miał niespodziankę – egzemplarz „Prawdy” z aktualną datą. Dostarczony mu do Siewieromorska na godzinę przed wypłynięciem w morze. W Nowosybirsku i we Władywostoku ludzie mieli dopiero tę gazetę dostać.
Politruk – w galowym mundurze i z papierosem w dłoni – na początek przeczytał dowódcy i pozostałym, niczym pionierom w szkole, artykuł analizujący po raz nie wiadomo który dokonania XXII Zjazdu. Było wiele o przeszło dwudziestoprocentowym udziale, jaki mieli w tym wydarzeniu towarzysze poniżej trzydziestki. Ci, których wybuch wojny zastał jeszcze w ławkach. Partia się nie starzeje. Partia się nawet odmładza. I zgodnie z wolą towarzysza Chruszczowa nadal się demokratyzuje. Co najmniej jedna trzecia członków wszystkich komisji centralnych ma być od tego roku wyłaniana w tajnych głosowaniach.
– Amerykanie i Anglicy mogliby się od nas, towarzysze, uczyć demokracji.
Po sprawach partii przyszedł czas na politykę międzynarodową. Zampolit napił się wody ze szklanki – jeszcze tej z zapasu, a nie odsolonej.
– Więc przede wszystkim omówimy kwestię zacieśniania stosunków z Kubą, jak się domyślacie.
Na temat bratniej Kuby ostatnia „Prawda” zamieściła artykuł niewiele ustępujący powierzchniowo analizom Zjazdu. Tekst wychwalał internacjonalistyczno-proletariacką i żołnierską pomoc dla nowego sojusznika obozu postępu. Dla beniaminka, którego rewolucyjny rząd oparł się w zeszłym roku podłemu atakowi, a tej wiosny ogłosił chęć budowy Ustroju. Socjalizm w miejscu szamba amerykańskiej przestępczości, prostytucji, hazardu i handlu narkotykami.
Do ogółów z „Prawdy” oficer polityczny dorzucił zebranym garść faktów. Otóż, towarzysze, pomni zdradzieckiego desantu kontrrewolucyjnych kryminalistów na Kubę, robotnicy radzieccy nie pożałowali braciom z drugiej półkuli wyrzutni ziemia–woda, bombowców Ił, zdolnych dolecieć w chwilę do Miami, ani tak bardzo potrzebnych socjalizmowi kutrów rakietowych. Dowództwo radzieckich sił zbrojnych zaś nie pożałowało doradców w sprawach, wiecie-rozumiecie, rolnictwa.
– Pomoc, towarzysze, będzie kontynuowana! – Zampolit uniósł najpierw palec wskazujący, a potem zacisnął pulchną rękę w kułak. – I my sami także...
W tym momencie kontradmirał Siergiej Filipowicz Szackoj musiał znacząco chrząknąć i – dla wzmocnienia efektu – zastukać w blat obitego czerwonym suknem stołu. Żeby się towarzysz Gryczko nie zagalopował. Cel misji pozostaje tajny – nawet i dla aktywu. Dla sekretarza pokładowej organizacji Anatolija Bugaja, człowieka z blizną po przetoce na środku policzka. Dla głównego starszyny okrętowego Parnasa Garwanauskasa – żylastego czterdziestolatka o spracowanych rękach i srebrnych zębach na przedzie. Dla żującego tytoń starpoma Grigorija Rodzianki. Kapitan nie podejrzewa nikogo z nich o długi jęzor, ale szczegóły operacji „Anadyr” – i to fragmentarycznie wybrane – zna tylko śpiący w tej chwili drugi kapitan Lebionkow oraz trzy osoby w Sali Leninowskiej. Dowódca jednostki, pierwszy politruk i nawigator Kurski. Tak musi zostać, póki nie dopłyną na miejsce.
Gryczko natychmiast zrozumiał, czemu kapitan chrząka, i gładko zmienił temat.
– ...zostańmy przy polityce międzynarodowej w kontekście sportowym. Oto odwołany pojedynek między naszym towarzyszem partyjnym, pretendentem do tytułu mistrza świata Władimirem Władimirowiczem Gawryłowem, i amerykańskim arcymistrzem Konigsbergiem... otóż ten pojedynek, rozumiecie, jednak dojdzie do skutku. Nie w Moskwie, ale też naturalnie, że nie w Nowym Jorku. Na to byśmy się nigdy przecież nie zgodzili. Mecz odbędzie się na terenie obozu państw socjalistycznych. W Warszawie, w Polsce. I to, wyobraźcie sobie, jeszcze w tym tygodniu!
Ktoś zażartował, że kurica nie ptica, Polsza nie zagranica, potem starszyna zauważył, że gdyby zmienili kurs, mogliby do tej Warszawy zdążyć przed końcem meczu. Miasto leży przecież nad rzeką. A jej wody zmieszane z radziecką krwią od czasu przeprawy Ósmej Gwardyjskiej. Wymawiając dwa ostatnie słowa, starpom Grigorij Danielewicz Rodzianko uderzył w blat. Jego brat brał udział w operacji „Bug–Wisła”. Pod wsią o trudnej do wymówienia polskiej nazwie dostał postrzał w brzuch. Skonał w szpitalu polowym w Tarnowie.
– Dokładnym miejscem pojedynku szachowego będzie, towarzysze, Pałac Stalinowski, dar ludzi radzieckich dla narodu polskiego. I to nie będzie, rozumiecie, pojedynek łatwy. Konigsberg od czterdziestego piątego nie przegrał oficjalnie ani jednej partii, wyłączając tę słynną – z towarzyszem Talem. – Gryczko, prywatnie amator szachów, wódki i kazbeków, ożywił się znacznie bardziej niż w trakcie omawiania wiekowej struktury kompartii. Barwnie przedstawił zebranym osobę Gawryłowa, doświadczonego szachisty, który – nim został mistrzem – odsłużył swoje jako szyfrant w leśnym garnizonie pod Ufą. I który miał już za dwa dni – licząc od dzisiejszego południa – zetrzeć się z jankesem. Zampolit wymienił wszystkie międzynarodowe sukcesy Władimira Władimirowicza, a przy okazji także zwycięstwa mistrzów Botwinnika, Smysłowa i Tala. Opowiedział ze swadą o niedawnych radzieckich sukcesach na turnieju pretendentów w bratniej Jugosławii i o wielkiej grze podczas ostatniej olimpiady w demokratycznych Niemczech. Wreszcie przeszedł do zaciętego meczu Gawryłowa z Talem. Władimir Władimirowicz okazał się lepszy. Zampolit przywołał końcową sytuację z planszy. Ustawił na czerwonym suknie zebrane od kogo popadnie pudełka zapałek, paczki papierosów, a do tego tabakierę Kurskiego i własną szklankę z wodą. Pokazał, jak Władimir Władimirowicz osaczył figury Tala. Jak Michaił Niechiemowicz wpadł w misternie zastawioną pułapkę. On wpadł! Człowiek, który pokonał samego Botwinnika!
– Więc nie mam żadnych wątpliwości, towarzysze, że również w Warszawie Gawryłow, rozumiecie... Skoro Michaił Niechiemowicz Tal pokonał Konigsberga, a Władimir Władimirowicz pokonał Tala, to jest chyba jasne, czego się spodziewać. Osobiście założę się z każdym o butelkę... – Już chciał dopowiedzieć „kubańskiego rumu”, ale się pohamował.
Kapitan Szackoj w trakcie wywodów politruka milczał, raz nawet się uśmiechnął. Słuchając opowieści o szachach, można było odnieść wrażenie, że to nie jest obowiązkowe zebranie, a zwykła pogaducha ludzi morza w mesie. Trzeba przyznać Gryczce – ma doskonałą pamięć. Może gdyby się zajął szachami, nie karierą partyjną, byłby lepszym człowiekiem. Używałby szarych komórek do zapamiętywania posunięć, a nie słabości i potknięć wszystkich wokół siebie.
Żeby on jeden tutaj słuchał i podglądał... Co z tego, że na jednostki podwodne dalekiego zasięgu wybierani są najpewniejsi wśród pewnych? Że maleńka plamka w aktach, chociażby błahostka z komsomolskich czasów, już dyskwalifikuje. Organy i tak wtykają na okręty sekretnych sotrudników. W różne dziwne miejsca. Seksotem może być drugi lekarz, sterosygnalista, którykolwiek z miczmanów albo wszyscy naraz. Odsetek tajnych współpracowników w armii zbliża się do wspomnianego dziś odsetka młodych ludzi w partii. Tak się przynajmniej Szackojowi zdaje.
Jeszcze wczoraj, przy kolacji, siedząc nad kaszą i gęsią szyją, która smakowała niewiele lepiej niż konina podczas Blokady, kapitan zastanawiał się, czy seksotem nie jest pierwszy kucharz. Bo skoro nie umie gotować – to co potrafi? Myślał nad tym też rankiem, gdy mu się tą gęsiną solidnie odbiło we wnęce kajuty służącej za umywalnię i wucet. Potem nie miał już czasu dumać o gęsi, bo zaraz po zmianie wachty nasłuchowej – gdy na dyżur weszła drużyna lejtnanta Jefima Korsakowa – hydrofon wychwycił propagację fali od Wyspy Niedźwiedziej.
Akustycy natychmiast poddali dźwięk obróbce. Wynik z analizatora nie budził wątpliwości: oscylator sonaru okrętu podwodnego klasy kosatka, u Amerykanów – tang. Zwrot w prawo i powtórny pomiar dały – po przeliczeniu zmian częstotliwości – groźnie jasny wynik: jankes wali, wynurzony, wprost na nich. Choć na razie daleko, może ich doścignąć, bo jest dużo szybszy. Aktywnie namierza. A sygnał – mimo że bezsprzecznie pochodzi od kosatki – ma pewne niespotykane wcześniej parametry.
Dane o zasięgu i czułości amerykańskich systemów sonarowych zmieniają się w ostatnich dwóch latach tak szybko, że szpiedzy nie nadążają ich weryfikować. Wojna o pokój co roku wchodzi w nową fazę. Ostatnio nawet kilka razy rocznie.
A zatem: klasa tang, prędkość dwadzieścia pięć węzłów, co oznacza u niego największą możliwą. Tak pędząc, każdy okręt – nawet na bateriach – robi wielki hałas. Dlatego Amerykanie nastawili oscylator aktywnego sonaru na maksimum siły. By nie zgubić echa. Co mówi tabela flot?
– To będzie, kapitanie, raczej kosatka 3, USS Guidon. – Lejtnant Korsakow, marynarz numer 126, melduje przez wewnętrzny komunikator z przedziału nasłuchu.
– Raczej czy na pewno?
– Musielibyśmy posłuchać śruby albo maszynowni.
Sygnatura akustyczna. Okręty klasy tang-kosatka różnią się od siebie wydawanym dźwiękiem. Pierwszy, drugi, trzeci... Są wśród nich jednostki z siłowniami dieslo-elektrycznymi, ale ten szczupak, skoro taki szybki, nie goni ich na akumulatorach, tylko na cichym motorze. Bo natowskie tangi to łodzie szczególne. W konstrukcji pomogli – a jakże! – faszyści. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Było tak: dowódcy Kriegsmarine od dawna ubolewali, że okręty muszą wyłączać diesle, gdy schodzą pod wodę, a baterie elektryczne – wiadomo – nie działają długo. Pomysł na silnik spalinowy, który mógłby pracować nawet bez powietrza, przyniósł niejaki Walter. Profesor i nazista. Turbina gazowa Waltera działa na perhydrol. Już w czterdziestym czwartym Unterseeboot z Dönitzem na pokładzie osiągnął podwodą prędkość dwudziestu dwóch węzłów. I mógł tak zasuwać całymi tygodniami. W czterdziestym piątym Brytyjczycy uprzedzili Armię Czerwoną w wyścigu po profesora. Później podzielili się jego faszystowskim wynalazkiem z Amerykanami. Wrogowie pokoju zawsze zwąchają swe obsrane dupska, by narobić szkody.
Typ tang, w oznaczeniach sowieckich – kosatka. Czynny przekrój sonarowy osiemdziesiąt dziewięć. Siłownia walterowska plus sześć dziobowych wyrzutni samonaprowadzających się elektrycznych torped Mark 37. Jedna torpeda atomowa Mark 45 Astor. Jedenaście kiloton. Pionowy ster i dwie śruby, które usłyszeliby wkrótce, gdyby zachowali niezmieniony kurs.
Ale nie zachowają.
Rozkazy, jakie czytali z Gryczką, są jasne, pozostawiają jednak miejsce na inicjatywę. Byle zostać w ramach kanału operacyjnego. Mają się zjawić na Bermudach po cichu? Muszą zgubić kosatkę. Uciec mądrze. Jeden z nieprzezwyciężonych paradoksów podwodnej nawigacji polega na tym, że nasłuchiwanie wymaga bezruchu, a ucieczka to zawsze robienie hałasu. Nie da się czmychnąć szybko, a przy tym bezszelestnie i do tego słuchać. Należy się zatem spieszyć – ale spieszyć wolno. Nie przekraczając siedmiu–ośmiu węzłów. Zejść pod termoklinę – granicę wody zimnej z jeszcze zimniejszą – która działa jak lustro. Wejść w głębinę, dokąd nie docierają nawet fale radiowe na zwykłych częstotliwościach, gdzie bytują wyłącznie dziwne ryby o paskudnych pyskach i wrogie sobie okręty. Ślepe, lecz nie głuche.
– Trym na dziób, dwadzieścia pięć w dół, bardzo wolno naprzód!
Porucznik Kurski powtarza słowa dowódcy. Moskiewski Komsomolec opada.
[...]