Ukryty cel - Magiera Wojciech - ebook + książka

Ukryty cel ebook

Magiera Wojciech

2,9

Opis

Piotr Rosner - samozwańczy detektyw bez licencji - przyjmuje kolejne zlecenie. Z partnerką Martą "Hardą" Hardajewicz przeczesuje Warszawę według wskazówek swojej wpływowej klientki w poszukiwaniu jej zaginionego brata. Tymczasem w stolicy dochodzi do niespodziewanych aktów agresji. Egzekucja w centrum miasta i obława na sprawcę krwawego zajścia są powiązane ze sprawą Rosnera, który mimo tych i innych wydarzeń ma tylko jeden cel - odszukać zaginionego człowieka. W poszukiwaniu kolejnych tropów i poszlak zagłębia się w motywy kierujące sprawcą, narażając tym samym zarówno siebie, jak i swoja partnerkę. Zmieniające się intencje ludzi otaczających Rosnera i „Hardą” świadczą o tym, że tak naprawdę nikomu nie mogą ufać, gdyż każdy ma swój... ukryty cel.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 618

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,9 (7 ocen)
0
3
2
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AkademiaInternetu.pl

Nie polecam

Jak bohater ma poukładane koszulki i bokserki w szafie, jakiego koloru jest jego samochód i w którym miejscu ma rdzę - tego dowiedziałem się po pierwszych kilkunastu minutach lektury i... nie dałem rady dalej. Skoro "akcja" rozpoczyna się od tak strategicznych opisów przyrody, to jednak wolę przerzucić się na "Nad Niemnem"... Maciej Dutko, www.evolu.pl
00

Popularność




Wojciech MagieraUKRYTY CEL

Redakcja Robert Ratajczak

Współpraca Sabina Zarzycka

Projekt okładki Natalia JargiełoFotografia autora Olivia Szlauer

Copyright © 2018 by Wojciech Magiera

Skład, łamanie, realizacja okładki,przygotowanie publikacji elektronicznejArtur Kaczor, PUK KompART

Druk i oprawaWZDZ Drukarnia Lega, Opole

ISBN 978-83-65950-64-2(wydanie elektroniczne)

ISBN 978-83-65950-11-6(wydanie papierowe)

Wydawca Wydawnictwo „Vectra” Czerwionka-Leszczyny 2018www.arw-vectra.pl

Dla Agnieszki

 

PROLOG

Słyszałem przedziwną kakofonię, na którą składało się: jęczenie, wrzaski, piski, szumy oraz odgłos pękającej i rozsypującej się na tysiące kawałków szklanej tafli. Był to dopiero wstęp do koszmaru; istne preludium szaleństwa, które rozgrywało się na moich oczach.

Zmysły szalały, odruchy wzięły górę nad trzeźwym myśleniem i kalkulacją.

Zakryłem ją swoim ciałem, leżąc już bokiem na ziemi obok zaparkowanego samochodu. Trzymałem ją, obejmowałem. Jej biała sukienka została skąpana krwią.

W końcu powiedziała do mnie cicho:

– Rosner.

Słysząc własne nazwisko wyszeptane z jej ust, zrobiło mi się słabo. Wydawało mi się, że wydusiła je z siebie w strachu, zamroczeniu i jakby agonii. Zacząłem panicznie szukać otworu na śnieżnobiałym materiale przylegającym do jej ciała, który pokrywał się teraz szkarłatem.

Wyglądała jak wykrwawiający się anioł…

Gdybym wiedział, że dojdzie do tego wszystkiego, zapewne zastanowiłbym się dwa razy, zanim dobę temu postanowiłem dołączyć do dziwacznego spektaklu, jakim okazało się to zlecenie, o czym, rzecz jasna, nie miałem jeszcze wtedy najmniejszego pojęcia.

Zaczęło się spokojnie, bezkrwawo, nawet bez pośpiechu.

Część I

RUTYNOWE DZIAŁANIA

1

Niechętnie, ale wstałem wreszcie z kanapy. Tak właściwie to zwlokłem się z niej rozleniwiony. Już drugi dzień przebywałem w domu, robiąc sobie maleńki urlop czy też serwując odcięcie od świata, może nawet od rzeczywistości. Nie włączałem radia, telewizora, nie buszowałem w Internecie. Żadnego kanału informacyjnego, dość wysłuchiwania kłamstw polityków u władzy, przerwa od całego tego zgiełku i absurdu. Nic, tylko błoga cisza. W pewnym sensie błoga, gdyż już od godzin porannych na zewnątrz chyba coś się działo. Sądząc po wzmożonej działalności służb, które jak nigdy używały przeciągle sygnałów dźwiękowych zamontowanych w swoich samochodach, można było snuć domysły, że w mieście doszło do jakiegoś ataku bombowego albo z nieoczekiwaną wizytą zawitał tu papież. Ale… miałem to gdzieś.

Przeszedłem przez cały salon i wąski korytarz nie z powodu wrzawy na zewnątrz, a dlatego, iż ktoś pastwił się jak wariat nad dzwonkiem po drugiej stronie drzwi wejściowych.

W normalnych okolicznościach człowiek naciska raz na ten maleńki guziczek, czeka jakieś kilkanaście sekund i nasłuchuje tego, czy po drugiej stronie drzwi następuje jakieś poruszenie. Ewentualnie powtarza czynność drugi raz, może nawet trzeci. Czeka znów trochę, a potem odchodzi, jeśli nikt nie otworzył mu do tej pory drzwi. W tym przypadku spotkałem się z nie lada nadgorliwością ze strony osobnika, któremu najwidoczniej paliło się za plecami.

Zacząłem rozmyślać.

Intruz musiał najpierw pokonać drzwi na parterze, co nie było zresztą trudne – wystarczyło naciskać po kolei przyciski domofonów i podawać się za kuriera, Świadka Jehowy czy gościa, który sprzedaje super-ziółka na pamięć po pięć stówek za butelkę, a wtedy ktoś na pewno skusiłby się na któryś z tych forteli i otworzył. Można też było poczekać chwilę na mieszkańca bloku, który akurat wchodził lub wychodził z budynku. Jednak sugerując się niecierpliwością tego człowieka, coś mówiło mi, iż raczej nie skorzystał z tej drugiej opcji.

Istniała jeszcze jedna możliwość – sąsiad z dołu, któremu znów nie podoba się to, że z mojego mieszkania wydobywają się jakiekolwiek dźwięki. Tak właściwie do teraz kręcił się jeszcze winyl z rockową muzyką, która wybrzmiewała z głośników, a i wcześniej odrabiałem zaległości w kinematografii, oglądając jakieś filmy sensacyjne ze sporą dawką strzelanin i wybuchów, ale bez przesady – nie włączałem głośności na maksimum. Grzegorz, natarczywy sąsiad, posiadał daleko postępującą nerwicę natręctw oraz szereg innych przypadłości, które najpewniej zmuszały go do tego, by wychwytywać nawet najcichszy szmer dochodzący z mojego mieszkania i pieklić się od razu, jakbym wibracjami głośników chciał zburzyć cały budynek. No i w końcu Grzegorz miałby łatwiej niż inni – nie musiałby przecież korzystać z domofonu na dole. Wystarczyło poczłapać tylko te paręnaście stopni w górę.

Jednak zmierzając w stronę drzwi, dochodził do mnie powoli fakt, że to raczej nie sąsiad się do nich dobija. Pewnie siedział teraz na balkonie i irytował się zupełnie innymi odgłosami – tymi, które dochodziły z trzewi Warszawy.

Zatem kto jeszcze pozostał? Wątpiłem w to, aby dobijał się do mnie ktoś z rodziny, z którą ostatnimi czasy żyłem w dość skomplikowanych relacjach. Ojciec – stanowczo nie. Matka – raczej nie. Siostry też nie widziałem już jakiś czas. Ewentualnie mógł to być mój brat, Daniel, który pokwapił się, aby zajrzeć do mnie na chwilę… Choć i ta myśl wydawała się mało realna, a po dłuższej chwili wręcz bezsensowna, gdyż jego żonka trzymała go przecież na krótkiej smyczy. Bardzo krótkiej. Najkrótszej z możliwych. A ja w tym dziwacznym wyobrażeniu jej świata byłem całym złem i nieodpowiednim towarzyszem i kompanem do rozmów, który mógłby natłuc jej mężowi głupot do głowy. I, o zgrozo, nauczyć go, jak postawić się tej zołzie, jaką była moja szwagierka.

A skoro nie mój brat…

Przemknęło mi przez myśl, iż to moja stażystka dobija się wściekle do drzwi, ale zerknąwszy na zegarek, wykluczyłem także i ją z tego swoistego grona podejrzanych. Zapewne w tej chwili popijała sobie kawę, zagrzebując się w rachunkach w swoim „bunkrze” lub też tak jak i ja, nadrabiała zaległości w literaturze, bo i to przed chwilą robiłem.

W końcu przestałem rozmyślać. Przystanąłem i zerknąłem przez wizjer. Za wyjątkiem drzwi naprzeciwko i fragmentu ściany dostrzegłem postać – był to stojący do mnie bokiem mężczyzna, którego ręka właśnie wędrowała wolnym ruchem w stronę dzwonka.

– Już! – wrzasnąłem, wydając z siebie charczący pogłos. Odchrząknąłem, by w sekundę później złapać się za klatkę piersiową. Coś ostatnio było nie tak z moim zdrowiem. Kiedy wreszcie oprzytomniałem i doprowadziłem się do porządku, powtórzyłem: – Już. Już otwieram.

Przekręciłem klucz w zamku, do tego odsunąłem zasuwę. Na swoim miejscu pozostał tylko solidny łańcuszek, którego nie dałoby się zerwać zwykłym kopem w drzwi – sprawdziłem to przy montowaniu zabezpieczenia. Nacisnąłem na klamkę i drzwi uchyliły się na jakieś dziesięć, piętnaście centymetrów, wpuszczając do środka nieco chłodnego powietrza z korytarzyka i klatki schodowej.

Nie miałem aktualnie żadnych śmiertelnych wrogów – tak myślałem – ale zachowałem jednak przytomność, gdyż nie byłem w ogóle zorientowany w tym, czego może chcieć ode mnie ta nieznajoma osoba. Ostatnimi czasy widziałem sporo nabuzowanych chojraków po dopalaczach, w których wstępowały jakieś siły pierwotne, tak też lepiej było się zabezpieczyć. Kiedy jednak przez szparę w drzwiach spojrzałem na człowieka, który stał już prosto, niemal na baczność, zaczęło mi się wydawać, że to nie żaden świr, a ktoś, kto po prostu za wszelką cenę chciał się ze mną skontaktować. Stąd ta nadgorliwość.

– Piotr Rosner? – zapytał.

Zanim cokolwiek powiedziałem, przyjrzałem mu się dokładniej. Nieco wyższy ode mnie, pewnie lepiej zbudowany. Taki byczek, nie inaczej. Mały byczek. Ciemne krótkie włosy, ogolony jakby przed chwilą – czuć było jeszcze od niego męski i zarazem brutalny zapach wody po goleniu. Stał sztywno, ale jednocześnie wyglądał na takiego, który potrafiłby przyłożyć jednym szybkim ruchem, wygrywając od razu całe starcie. Przyłożyć i zabić. Na jego twarzy nie dostrzegałem ani jednej kropelki potu, a z oczu nie potrafiłem nic wywróżyć, gdyż skrywał je za modnymi okularami o ciemnych szkłach. Do tego czarny garnitur, który idealnie dopasował się do jego ciała. Mogłem tylko zakładać, że to wdzianko wraz z śnieżnobiałą koszulą kosztowało sporo – więcej niż moje trzy stare garnitury razem wzięte, które zbierały tylko kurz w szafie. A może nawet więcej niż wszystko, co było w mojej szafie. Łącznie z samą szafą!

– Piotr Rosner? – powtórzył jakby gorączkowym tonem, aczkolwiek nie pchał się do mojego mieszkania i grzecznie czekał na mój odzew.

– Tak, o ile pamiętam, właśnie tak się nazywam – odpowiedziałem spokojnie, starając się rozgryźć, kim też może być ten człowiek.

– Oferuje pan usługi detektywistyczne? – zapytał, wyciągając coś z kieszeni. Jego ruchy były powolne i stonowane, jakby obawiał się, że za chwilę sięgnę po jakąś broń czy coś w tym stylu.

Mały, dość gruby kartonik, który tamten trzymał w dłoni, w rzeczywistości był wizytówką z moim nazwiskiem, numerem telefonu i wypisanym szeregiem usług, jakie oferowałem. Ale, uściślając, te nie były do końca takie, jak to zasugerował.

– Nie jestem detektywem – odparłem pewnie.

– Ale zajmuje się pan przede wszystkim odszukiwaniem zaginionych przedmiotów i osób – zacytował, spoglądając na wizytówkę, a potem dodał od siebie: – Tak tu pisze.

Robiłem to od paru lat, nie było w tym kłamstwa.

– Wiem, co tam pisze, ale nie ma tam ani grama wzmianki o tym, abym był detektywem. Jakimkolwiek. Prywatnym detektywem, udawanym, rysunkowym, czy nawet policyjnym detektywem z Los Angeles.

Wykrzywił usta w dziwnym grymasie i dopiero po jakichś pięciu sekundach załapał, że kpię lekko w tej rozmowie. Nie chciałem tracić więcej czasu, więc powiedziałem teraz konkretniej:

– Zajmuję się tym wszystkim, co jest wypisane na wizytówce, ale formalnie nie jestem żadnym detektywem z odpowiednimi upoważnieniami czy papierami, a moje oficjalne stanowisko w jednoosobowej firmie zarejestrowanej na moje nazwisko to: konsultant. Lub też doradca, jak pan woli. To w ramach wyłuszczania szczegółów odnośnie charakteru mojej działalności. A teraz przejdźmy do konkretów. O co chodzi?

Skrzyżowałem ręce na piersi i czekałem.

Przyglądał mi się uważnie, a co widział? Zwykłego i niepozornego człowieka. Tak, większość widziała we mnie takiego typka, bo i w pewnym sensie taki właśnie byłem – jeśli chodziło o wygląd. Metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, ciało niezbyt umięśnione – nie skrywałem żadnego kaloryfera pod T-shirtem – ale bynajmniej moje ramiona nie wisiały jak wątłe flaki. Krótkie czarne włosy, lekki, kilkudniowy zarost, pomijając golony co drugi dzień meszek pod nosem. Nie cierpiałem wąsów, moczą się przy łapczywym piciu z szerokiego kubka. Odnośnie charakterystycznych znaków… posiadałem kilka tatuaży, lecz te skrywałem zwykle pod ubraniem. Obrazek niepozornego faceta uzupełniała delikatna blizna – pamiątka po starej sprawie; cienka szrama ciągnęła się w stronę lewego policzka, choć odkąd się nie goliłem, właściwie nie było jej widać. Zwyczajny, po prostu zwyczajny wygląd; praktycznie nie wyróżniałem się z tłumu. A zatem taki niepozorny gość jak ja, w oczach człowieka stojącego naprzeciwko mnie, a także w oczach innych, powinien mieć też niepozorny bałagan dookoła siebie, a tym bardziej w szafie, żyć z dnia na dzień, bzykać się z jedną kobietą, płacąc jednocześnie alimenty drugiej, zadłużać się w parabankach, jeździć furą bez przeglądu i koniecznie od czasu do czasu szpanować zimnym łokciem, a do tego nie mieć czasu na nic wartościowego i czytać pół albo ćwierć książki rocznie – jak statystyczny Polak.

Ludzie lubili oceniać, przypisywać sobie odpowiednie tezy i wieszać łatki tylko po jednokrotnym spojrzeniu na człowieka lub po ewentualnym zamienieniu z nim kilku słów. Nie lubiłem tego, wręcz nienawidziłem, kiedy ktoś lustrował mnie i oceniał, lub próbował przypisać do jakiejś kategorii w tej swojej małej główce, nie znając mnie ani trochę. Ale, co śmieszne i abstrakcyjne… sam często to robiłem w odniesieniu do innych, a to już była całkiem spora hipokryzja.

Może ludzie w połowie swoich przypuszczeń nie myliliby się, patrząc na takiego zwyczajnego gościa, ale w moim przypadku, uważając, że moje życie jest tak samo niepozorne i banalne jak mój wygląd, byliby dalecy od prawdy, i to bardzo.

Wiedząc już, że nachodzący mnie intruz ma przed sobą człowieka, którego szukał, wybełkotał w końcu:

– Mój pracodawca chce pana wynająć.

I tyle? Już? Raczej nie był wylewny, ale tak to przeważnie było przy okazji pośredników. Bo tym właśnie był – tylko pośrednikiem, który miał nad sobą jakiegoś szefa.

Już sam fakt, że człowiek pojawił się pod moim drzwiami, zaintrygował mnie na tyle, żeby skończyć z tym udawanym urlopem i zabrać się do pracy, gdyż po raz pierwszy zdarzyło mi się, aby potencjalny klient – a konkretniej jego pośrednik – zapukał do moich drzwi. Nie podawałem prywatnego adresu nikomu obcemu, nie wywieszałem go w ogłoszeniach, a tym bardziej nie umieszczałem go na wizytówkach, które krążyły po całej Warszawie – i nie tylko – w ilości jakichś kilku tysięcy sztuk, o ile oczywiście nie skończyły w koszach na śmieci lub nie zostały przepuszczone przez kominy domów. Ogłaszałem się również na kilku stronach internetowych, ale najczęściej ludzie kontaktowali się ze mną za sprawą polecania moich usług przez poprzednich zadowolonych osób, którym pomogłem w przeszłości. Potencjalni klienci dzwonili, a dopiero potem umawialiśmy się albo u nich, albo też na jakimś neutralnym gruncie – najczęściej w knajpach lub spelunkach – jeśli ci chcieli zachować jakąś anonimowość i nie mieli ochoty afiszować się ze swoimi problemami.

Wychodziło na to, że ktoś mnie polecił i przekazał po prostu wizytówkę. Ale to nie tłumaczyło tego, jak tamten człowiek mnie odnalazł. Postanowiłem jednak o to teraz nie pytać. Jeszcze nie teraz.

Wystawiłem palec, wskazując nim wizytówkę, i powiedziałem:

– Tam jest numer telefonu. Większość ludzi po prostu dzwoni i się umawia.

– Próbowaliśmy się z panem skontaktować od samego ranka – oznajmił surowo.

Skrzywiłem lekko głowę i zmarszczyłem brwi. Przekląłem w myślach mój telefon.

– Momencik – powiedziałem, zamykając tamtemu nonszalancko drzwi przed nosem.

Szybkim krokiem przedostałem się do salonu w pobliże stolika, skąd zwinąłem moją komórkę. Tak, komórkę lub telefon, po prostu. Nie nazywałem tego elektronicznego szajsu „smartfonem” – mimo iż de facto nim był – przez moją najzwyklejszą w świecie fanaberię. Po prostu nie podobało mi się to słowo, jak i zresztą wiele innych.

Kiedy spojrzałem na wyświetlacz, dopiero po chwili zauważyłem, że mała ikonka informująca o poziomie zasięgu jakby zamarła. Telefon musiał się zawiesić lub poluzowała się karta SIM. Po chwili rozebrałem cały telefon, zrobiłem szybkie czyszczenie – dmuchając do środka z całych sił – a następnie złożyłem wszystko z powrotem i włączyłem telefon. Fala dźwięków przeraziła mnie. Zignorowałem jednak przychodzące teraz hurtowo SMS-y – nie uważając tej formy kontaktu, jako nadzwyczajnie pilnej – a kilka powiadomień o próbie skontaktowania się ze mną paru nieznanych mi wcześniej numerów telefonów przeglądnąłem na szybko, choć teraz nie było już w sumie sensu oddzwaniać, w końcu facet stał pod drzwiami.

Mój urlop dobiegł końca. Definitywnie.

W kilka sekund później znów uchyliłem drzwi i stanąłem naprzeciwko byczka w garniturze. Może i zostawiając go, nie poszczyciłem się taktem, ale cóż, czasami brakowało go nawet mnie, a skoro ten chciał się ze mną skontaktować za wszelką cenę, mógł poczekać jeszcze te parę dodatkowych chwil w samotności za drzwiami.

– Telefon mi nawalił – rzuciłem oszczędnie, nie poczuwając się do tego, aby tłumaczyć coś więcej nieznajomemu. – A więc powiedzmy, że jestem zainteresowany. Co dalej? Gdzie pański pracodawca?

– Aktualnie jest na ważnym spotkaniu, ale prosił o to, by przetransportować pana w pewne miejsce, gdzie dojdzie do spotkania i obgadacie szczegóły. – Zerknął na zegarek, równie drogi jak garnitur. – Za jakieś pół godziny powinniśmy się zgrać z czasem.

Teoretycznie miałem zamiar wziąć prysznic – dziesięć minut. Potem chciałem nadrobić zaległości odnośnie wydarzeń w mieście, gdyż był to koniec urlopu – Następne dwadzieścia albo i trzydzieści minut. Kawa gdzieś po drodze, może wypadałoby też wstąpić w pewne miejsce…

– Za dwie godziny mogę się spotkać z pańskim pracodawcą – oznajmiłem.

– Sprawa wymaga natychmiastowego działania – powiedział tamten. Jego ton był teraz bardziej stanowczy, ale w dalszym ciągu facet potrafił się zachować.

Dodałem dwa do dwóch. Intruz, kimkolwiek był i cokolwiek robił, prezentował się całkiem nieźle. Mogłem założyć, że jego szef, który chce skorzystać z moich usług, jest dziany, skoro stać go na to, by mieć dobrze ubranego i opanowanego pracownika z drogim zegarkiem. Do tego tak naprawdę mówiąc mu o dwóch godzinach zwłoki, sprawdzałem trochę sytuację. Chciałem wiedzieć, czy sprawa jest rzeczywiście pilna, choć na to po części dostałem już potwierdzenie nieco wcześniej, gdyż ktoś przecież od ranka próbował się ze mną skontaktować, wydzwaniając, a kiedy to zawiodło, w parę godzin ustalił moją lokację.

Taki adres jak mój mógł zdobyć tak naprawdę każdy, jeśliby trochę pogłówkować, ale mimo wszystko, zaimponowali mi nieco i po prostu byłem ciekaw dalszych wydarzeń.

Lustrowałem tamtego jeszcze dobre dwie minuty, a potem powiedziałem:

– Kim pan jest?

Nie zrozumiał. Jego usta zaczynały się lekko rozchylać, ale chyba nie wiedział do końca, co odpowiedzieć.

– Chodzi mi o to – ciągnąłem dalej – czym się pan na co dzień zajmuje? Ma pan pracodawcę, więc kim pan dla niego jest?

Teraz załapał.

– Od czasu do czasu jestem kierowcą oraz kimś, kto załatwia różne sprawy.

– Różne sprawy – mruknąłem pod nosem. – Czyli mogę założyć, że na dole czeka samochód, którym mamy się udać na te spotkanie?

– Dokładnie tak.

– Pojadę za panem – rzuciłem szybko.

– Słucham?

– Pan wsiądzie sobie do swojej fury, a ja do mojej i pojadę za panem. Nie będzie musiał mnie pan odwozić z powrotem, jeśli nie ustalę niczego sensownego z pańskim pracodawcą, prawda?

Przytaknął bardzo powoli.

– Za pięć minut będę na dole – powiedziałem i zamknąłem znów drzwi przed jego nosem.

Szybko założyłem swój strój „służbowy”, który tak naprawdę był zwykłym ubraniem. Czarne dżinsy, t-shirt podmieniłem na mniej krzykliwą koszulę, a na koniec narzuciłem na siebie cienką, wysłużoną już czarną skórzaną kurtkę. Nie paradowałem w żadnych płaszczach i kapeluszach z rondem jak detektywi z czarno-białych filmów. W końcu nie byłem przecież żadnym detektywem. A przynajmniej nie z nazwy.

2

Zabrałem z sobą portfel i kluczyki i już chciałem wyjść, ale w ostatniej chwili doszło do mnie, że może od razu przejdę do działania, jeśli akurat przyjmę zlecenie, więc chwyciłem za rączkę czarnej torby, którą trzymałem zawsze blisko drzwi wyjściowych. Wychodziłem z założenia, że lepiej dmuchać na zimne, więc pakunek pełen przydatnych rzeczy mógł mi być potrzebny już za godzinę. Zbiegłem szybko po schodach, nie chcąc, aby pośrednik, kierowca i człowiek od różnych spraw w jednym niecierpliwił się nadmiernie.

Moje mieszkanie znajdowało się na Belgradzkiej, blisko Galerii Ursynów. Salon, sypialnia oraz dodatkowy pokój, który był połączeniem ułomnej siłowni, biura i przechowalni rzeczy mniej używanych. Do tego przedpokój, kuchnia i całkiem przytulna łazienka. Przytulna według opinii kilku dziewczyn, którym w przeszłości dane było z niej skorzystać. Jasne kolory na ścianach, ciemne podłogi, proste meble – głównie z Ikei – i niezbyt wiele dodatków czy bibelotów porozkładanych obok książek i kolekcji płyt. Raczej półsurowo, minimalistycznie. Bez dywanów, bez stert ubrań zalegających gdzie popadnie, bez trzydziestu szamponów i odżywek na maleńkiej półeczce prysznica, bez stosików gazet na komodzie, bez brzydkich obrazków rozwieszonych na ścianach.

Wszystko czyste i na swoim miejscu, gdyż od niepamiętnych czasów byłem poukładanym człowiekiem dbającym o porządek. Nazywanie samego siebie pedantem mijałoby się z prawdą. Nie robiłem „testu białej rękawiczki” jak jakiś wariat, nie biegałem co pięć minut po mieszkaniu z miotłą czy odkurzaczem. Po prostu zachowywałem na bieżąco porządek, odkładałem rzeczy na swoje miejsce, lubiłem normalny ład. Płyty CD, winyle, filmy i książki na półkach musiały być poukładane według wykonawców, autorów czy tytułów, co ułatwiało szybkie odszukanie konkretnej rzeczy. Na blatach kuchennych, stole i gdzie popadnie nie zalegały brudne kubki i talerze. Wszystko ładnie w zmywarce lub zlewie, a jeśli ten był pełny, zabierałem się za sprzątanie. Przestronna szafa w sypialni po otwarciu nie ukazywała bałaganu, którego można by przypisać do stereotypowego kawalera. Koszulki na wieszakach, skarpetki po prawej, bokserki po lewej – tak to u mnie wyglądało praktycznie od zawsze.

Moje życie w wielu aspektach, nawet tych zwykłych i codziennych, było po prostu poukładane na jakieś dziewięćdziesiąt procent. Resztę stanowił kontrolowany chaos, powstały niejednokrotnie przez brak czasu.

Samo mieszkanie oraz panująca w nim harmonia za sprawą mojej osoby to były całkiem niezłe warunki jak na względnego samotnika. Tak powtarzali nieliczni odwiedzający to miejsce, czyli już poniekąd dawni znajomi, dla których przez ostatnie lata nie miałem praktycznie w ogóle czasu. A może miałem go, lecz po prostu, kiedy nadarzył się wolny dzień, zamiast spędzać go z kimkolwiek, wolałem swoje odcięcie?

Na parkingu stały dwa moje samochody. Pierwszym z nich była szesnastoletnia toyota corolla pokryta lakierem, którego odcień naprawdę ciężko było jednoznacznie określić. Sporo szarego, trochę jakby srebrnego – i to widzianego pod pewnym kątem – do tego odrobina rdzy przy nadkolach i gdzieniegdzie jakieś smugi w kilkunastu odcieniach. Auto posiadało też parę drobnych wgnieceń – głównie w drzwiach i tuż obok przednich świateł. Gdyby nie niezniszczalny silnik i niezawodność, pewnie już dawno wymieniłbym ten samochód na coś nowszego, aczkolwiek w podobnym stanie wizualnym. Tego samochodu używałem zwykle, gdy kogoś śledziłem lub prowadziłem obserwację. Nie był to totalnie zdezelowany grat, ani też super maszyna. Po prostu wysłużony średniak, który jednocześnie nie błyszczał i nie rzucał się w oczy. Sprawiał wrażenie zwykłego wozu. Oto właśnie chodziło. Ale toyota nie była mi teraz potrzebna, bo nie przyjąłem jeszcze żadnego zlecenia i nie musiałem wtapiać się w otoczenia. Zabrałem drugi z samochodów, którego kolor dało się sklasyfikować o wiele łatwiej – czarny. SUV-a marki suzuki używałem na co dzień, tak też od razu przemknąłem w jego stronę i, otwierając drzwi, rozejrzałem się dookoła.

Po chwili dostrzegłem pośrednika, siedzącego już w granatowym BMW, którego wartość była pewnie dwukrotnie wyższa niż mojego SUV-a. Garnitur, zegarek, teraz samochód. Nieźle, pomyślałem. Może pora zmienić pracę i stać się „czyimś człowiekiem od zadań specjalnych”?

Ruszył powoli, a ja trzymałem się go jak rzep psiego ogona, wyjeżdżając najpierw z parkingu, a potem ruszając w aleję Komisji Edukacji Narodowej. Droga wlokła się nieco. Minęliśmy Służewiec, aż w końcu mój przewodnik wywiódł mnie gdzieś za Okęcie. Niejednokrotnie po drodze wjeżdżał w jakieś boczne uliczki, co przywodziło na myśl dziwną konspirację. Zaczynałem się zastanawiać, o co chodzi w tym lawirowaniu drogami stolicy.

Miasto nie było dziś praktycznie zakorkowane, a i zdarzały się miejsca, gdzie dostrzegałem dosłownie pustki na drogach. Do tego jakieś mniejsze skupiska przechodniów na pasach, jakby połowa ludzi została w domach. No i te syreny wariujące gdzieś w oddali. Ciągle je słyszałem. Było coś jeszcze. Coś, co sprawiało, iż cały czas skręcałem kierownicą jak oszalały, jadąc za człowiekiem w granatowym wozie. Po drodze dostrzegłem wzmożoną aktywność patroli drogowych, kontrolujących wyrywkowo samochody. Właśnie te miejsca pośrednik jakoś sprytnie omijał, jakby nasłuchiwał… No tak, miał włączone radio CB, zrozumiałem to teraz, wpatrując się w ogromną, dyndającą antenę na jego wozie. Pewnie jedni podawali informacje drugim, gdzie też teraz „miśki suszą” – chyba tak to nazywali. Nigdy nie korzystałem z radia CB, a cały mój kontakt z tym żargonem opierał się na oglądnięciu raz pewnego skeczu w telewizji.

Ale dlaczego pośrednik za wszelką ceną chciał omijać drogówkę; dlaczego tak faktycznie mu na tym zależało? Nie chodziło tu raczej o to, iż jest on jakimś kryminalistą, a wydawało się, iż istotny jest tutaj czas; wolał jechać powoli i bokiem, niż stać za chwilę w jakiejś kolejce do mundurowych. W końcu mamrotał coś o trzydziestu minutach.

A jeśli chodziło o patrole policji i te wiecznie wyjące syreny – coś było na rzeczy, naprawdę. Nie mogłem jednak włączyć teraz radia w samochodzie, bo chciałem skupić się maksymalnie na tym, by nie przekroczyć prędkości, jadąc w pewnym odstępie za kierowcą na przedzie.

Zaparkowaliśmy na jakimś względnym pustkowiu. Po prawej trochę zieleni, po lewej gdzieś w oddali widniały niskie budynki przemysłowe i chyba jakieś małe hale produkcyjne. W moim zawodzie powinienem mieć dobrą orientację w terenie. Powinienem… Z pomocą przyszła mi nawigacja samochodowa, która określiła moje położenie; zapisałem ten punkt w pamięci urządzenia, gdyby akurat było mi to przydatne w przyszłości. Zgasiłem silnik samochodu, parkując wcześniej częściowo na chodniku w jakiejś bocznej i nieuczęszczanej dróżce.

Wyglądało to trochę tak, jakby ktoś wywiódł mnie w pole, za chwilę miał wyciągnąć z samochodu, pobić, ewentualnie zgwałcić i okraść z wszystkiego, co miałem przy sobie. Nieraz byłem w podobnej sytuacji – gdzieś na uboczu, sam – i co prawda jeszcze nic się takiego nie stało, ale od zawsze jakaś taka niepewna myśl krążyła po mojej głowie. Chyba czytałem za dużo thrillerów, taki był mój werdykt odnośnie tego chwilowego zaniepokojenia.

Pośrednik wysiadł ze swojego samochodu ustawionego kilka metrów przed moim wozem.

Była jeszcze okazja, aby zawrócić, choć musiałem przyznać, że zwykle ciekawość wygrywała u mnie to osobliwe starcie. Starcie z przypływem lekkiego niepokoju, a ten pogłębiał się powoli, gdy coś sobie uzmysłowiłem… Październikowy deszcz przestał już siąpić, więc widoczność była całkiem niezła, tak też zacząłem się rozglądać za jakimś miejscem, gdzie mógłbym się spotkać z potencjalnym klientem, do którego tutaj przyjechałem. Ale takiego miejsca nie było nigdzie w pobliżu. Zwyczajne zabudowania znajdowały się zbyt daleko, żeby fatygować się do nich spacerkiem. Coś było nie tak.

Kierowca zamknął drzwi swojego samochodu, ruszył w moją stronę, a ja z kolei dla bezpieczeństwa zamknąłem drzwi od środka, następnie uchyliłem jednak lekko szybę, aby mieć kontakt z człowiekiem zmierzającym w moją stronę. Na koniec sięgnąłem odruchowo do torby znajdującej się na siedzeniu pasażera. Wewnątrz, w małej przegródce, była pałka teleskopowa, którą mógłbym się ewentualnie obronić, o ile miałoby tu do czegoś dojść. Pośrednik, którego dokładnie obserwowałem, przystanął w pewnym momencie i uniósł dłoń do góry, dając mi chyba znak, abym chwileczkę zaczekał i nie odjeżdżał, po czym przysunął swoją komórkę do ucha i rozmawiał z kimś przez chwilę. Niewiele z tego zrozumiałem, było to coś w stylu krótkich odpowiedzi, z których wyłapałem: „tak”, „już jesteśmy”, „oczywiście”. Ton i sposób formułowania krótkich zdań sugerował, że dzwonił jego szef.

Mężczyzna, gdy schował telefon do kieszeni, zbliżył się wolnym krokiem do mojego samochodu. Nachylił się delikatnie i oznajmił przez uchyloną szybę:

– Mój pracodawca już jedzie. Góra pięć minut.

– Rozumiem – odparłem. Sami też nieco się spóźniliśmy, bo jechaliśmy tutaj dłużej, niż zapowiedziane pół godziny.

Uspokoiłem się i zrozumiałem tę nietypową sytuację. Spotkanie odbędzie się w samochodzie należącym do kogoś, kto najpewniej miał napięty grafik. Tak sobie gdybałem. Stąd ten skraj świata, który to musiał być gdzieś na trasie mojego potencjalnego przyszłego klienta. Gdyby sięgnąć pamięcią wstecz, wyszłoby, iż spotykałem się już parę razy z klientami w ich samochodach, lecz te stały zwykle na jakichś parkingach, były zaparkowane pod mostami lub znajdowały się w ciemnych zaułkach. Spotkanie na tym względnym pustkowiu było dla mnie w pewnym sensie nowością.

Wysiadłem w końcu z samochodu, pałka teleskopowa pozostała w torbie. Owa niepewność, która jeszcze przed chwilą rosła, zaczynała stopniowo zanikać.

Pośrednik zapalił sobie papierosa, więc odsunąłem się nieco od niego, aby dym nie przesiąkł moich ubrań. Tamten zauważył moją reakcję, więc nawet nie zaproponował, bym do niego dołączył. Spoglądał tylko nerwowo na zegarek, zaciągając się jak szalony, jakby dosłownie za minutę jego rodzice mieli go nakryć na nielegalnym paleniu. Było to dziwne i śmieszne zarazem, gdyż koleś był mniej więcej w moim wieku. Wydedukowałem, iż zapewne jego pracodawca nie pozwala mu palić w tamtym wozie, a i pewnie w jego obecności; teraz miał okienko i mógł szaleć do woli, oczywiście śledząc namiętnie sekundnik mknący po tarczy zegarka.

– Dlaczego omijaliśmy patrole policji? – zapytałem, korzystając z chwili wolnego czasu. – Chyba nie jesteś jakimś seryjnym gwałcicielem albo mordercą?

Nie spodobał mu się mój nonszalancki ton i ten poniekąd sformułowany dowcip. Ale mogłem teraz szaleć w rozmowie. Pośrednik nie był nikim ważnym, abym musiał zachować jakiś umiar. Znałem granicę, swoisty szereg, wiedziałem, wobec kogo mogę się odzywać butnie, a wobec kogo zachowywać profesjonalizm.

Żartując, byłem zwykle spokojnie, tak i teraz prezentowałem istny stoicyzm, czekając na reakcję tamtego. Kierowca poczęstował mnie pogardliwym spojrzeniem, którego w pewnym sensie się spodziewałem. Zaś sam nie wykrzywiałem teraz dziwacznie twarzy w odpowiedzi i nie potraktowałem go podobną miną. Żadnych zbędnych gestów.

Nie każdy musiał łapać dowcip.

– Zależało ci na czasie, prawda? – rzuciłem i, nie czekając na jego odpowiedź, mówiłem dalej: – Twój pracodawca jest dokładny, co? Pięć minut spóźnienia da radę, zważywszy korki, ale gdybyśmy tak wpadli na kontrolę drogową, co zajęłoby nieco więcej czasu, to byłby już błąd, a nie przypadek. Pewnie miałbyś po premii, co?

Nie musiałem się silić, w końcu był tylko pionkiem, dlatego przeszedłem na bezpośredni ton. On także nie tytułował mnie już panem.

– Coś w tym rodzaju – mruknął.

Nie zdążyłem zapytać go o to, dlaczego po ulicach stolicy jeździ tyle policji, bo na horyzoncie pojawił się wreszcie konkretny gracz. Mój rozmówca od razu rzucił peta na ziemię, przygniótł go butem i skierował się w stronę nadjeżdżającego samochodu, sugerując mi gestem, abym jeszcze chwileczkę zaczekał w miejscu, w którym stałem.

Jeśli przed chwilą myślałem, że ten dziwny facet wozi się drogą furą, to teraz stwierdziłem, iż jego BMW – a właściwie chyba nienależące formalnie do niego – wygląda jak jeżdżąca prehistoria, jeśliby porównać je z samochodem, którym zjawił się tu jego pracodawca.

Nie byłem jakimś specjalnym znawcą, ale ta bryka była naprawdę wypasionym mercedesem, który pasował do tej bocznej dróżki jak pięść do nosa. Konkretna limuzyna, którą wożą się zwykle same szychy, ważne postacie i znane osobistości. Nieraz miałem styczność z bogaczami, których stać było na takie fury, gdyż praktycznie połowa mojej klienteli w ciągu ostatnich lat była dziana. Dziana, w domyśle: ze znacznie grubszym portfelem niż mój, choć i ten pewnie dla wielu nie byłby aż taki chudziutki. Mimo przyzwyczajenia do spoglądania na drogie zabawki, zawsze potrafiłem jednak na ułamek sekundy zawiesić oko nad kolejnym drogim samochodem, wypasionym wnętrzem mieszkania, a i willami, do których nieraz zapraszali mnie moi klienci, nawet już po zakończeniu sprawy, aby po prostu podziękować i uścisnąć mi dłoń, czy też przekazać mi zapłatę. Teraz zaś wychodziło na to, że nie udam się do żadnej willi czy mieszkania, nawet nie spelunki, a znajdę się za chwilę wewnątrz tego mercedesa, który miał być miejscem owego spotkania.

Kiedy kierowca w końcu powiedział to, co miał powiedzieć swemu pracodawcy, otworzył drzwi samochodu. Mogłem wreszcie podejść.

Zdziwiłem się, lecz nie na widok jasnej skóry, którą były obite tylne siedzenia merca, nie też z powodu ciekawego kształtu zagłówków czy sporej ilości miejsca na nogi. Nie chodziło w ogóle o wnętrze samochodu, a o postać, która siedziała z tyłu. Ciągłe powtarzanie przez kierowcę słowa „pracodawca”, uśpiło nieco moją czujność. Spodziewałem się starszego, może łysiejącego już mężczyzny… Mężczyzny! A tu okazało się, iż mój wzrok spoczął teraz na kobiecie. Bardzo młodej kobiecie, pewnie trochę młodszej ode mnie. Mógłbym wręcz powiedzieć: dziewczynie.

Siedziała, przechylając delikatnie ciężar ciała w stronę pustej części tylnej kanapy, na którą wgramoliłem się w następnej sekundzie.

Ktoś zamknął za mną drzwi.

Po chwili widziałem tylko, jak pierwszy kierowca oddala się wraz z tym drugim, który przywiózł tu swoją szefową, zostawiając nas teraz samych.

Mogłem skupić się już na niej całkowicie.

Patrząc na tą młodą kobietę od samego dołu – co było pewnie chamskie i podpadało pod jakiś szowinistyczny i świński paragraf – zobaczyłem wysokie, czarne szpilki. Nie dało się dostrzec tego z tej pozycji, ale mógłbym się założyć o wszystko, że miały czerwone podeszwy. Innej opcji mój mózg nigdy by nie zaakceptował. Nóżka przy nóżce, ciemne rajstopy, przylegająca do ciała czarna sukienka. Następnie utkwiłem wzrok w jej paznokciach – nie za długich, nie za krótkich – pomalowanych bordowym lakierem. Samymi dłońmi, które wyglądały na bardzo delikatne, przytrzymywała kopertową torebkę, do której nie dałoby się zmieścić nawet jednego tamponu. Strój i ogólna prezencja dodawały jej niewątpliwie lat, ale błysk w oku i rysy twarzy mówiły mi, iż jest to młoda osoba. Czarne, lekko pofalowane włosy sięgające za ramiona były ściągnięte na prawo, tak też siedząc z drugiej strony, dostrzegałem praktycznie całą jej twarz. Kobieta wydawała się z początku – mówiąc wprost – nieco nieobecna, jakby jej myśli krążyły zupełnie gdzieś indziej. Możliwe, iż była nawet smutna, ale cóż, mogłem się zwyczajnie mylić, nie znając jej przecież. Nie wiedziałem jak dokładnie scharakteryzować jej stan ducha, gdyż nie usłyszałem jeszcze żadnego słowa wydobywającego się z jej subtelnych i wąskich ust, które niewątpliwie miały coś w sobie… Przypomniały mi o kimś i nasunęły na myśl wydarzenia sprzed lat, które to w pewnym sensie ukształtowały moje życie, a właściwie nadały mu nowy bieg.

3

To było zaraz po skończeniu liceum, jakieś dziewięć lat temu, kiedy wydawało mi się, iż świat stoi przede mną otworem. Ale po prawdzie nie stał aż tak bardzo. Moje dalsze perspektywy wyglądały dwojako: mogłem albo wybrać się na studia, albo poszukać jakiejś pracy. Teoretycznie dało się też połączyć jedno z drugim; gdybym wybrał jakąś uczelnię i chodził na nią zaocznie, mógłbym w ciągu tygodnia gdzieś pracować. Byłem już bliski, aby iść do jednego z budowlanych marketów na rozmowę kwalifikacyjną, po której pewnie zatraciłbym się w tym szarym życiu. Sześć lat, jako zwykły pracownik, potem może miałbym pod sobą dwójkę ludzi, większą odpowiedzialność. Dziesięć, to już pewnie stanowisko młodszego kierownika, dwadzieścia… mógłbym wylecieć z pracy, gdyby ktoś zamknął market. Co potem? W wieku czterdziestu lat szukać kolejnej pracy? Zaczynać od nowa? Widmo spędzenia „dożywocia” w taki sposób było już bliskie, ale w moim życiu wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Zaginął mój znajomy, jeden z lepszych kumpli, z którym trzymałem wtedy sztamę od jakiegoś czasu. Łączyły nas podobne pasje, takie jak muzyka – wtedy jeszcze razem wybieraliśmy się na koncerty w mieście. A i potrafiliśmy zwyczajnie się dogadać. Miał na imię tak jak ja, Piotr, choć wszyscy mówili mu po prostu: Piotrek. Po skończeniu liceum wcięło go gdzieś; niespodziewanie zniknął z radarów. Zgłosiła się do mnie jego rodzina, o której tak właściwie nic wcześniej nie wiedziałem. Sam Piotrek powtarzał zawsze, że są normalni, i tyle, to mi wystarczało. Nigdy nie byłem w jego domu, nie dopytywałem, nie drążyłem. Nie miałem pojęcia, że tamci żyją, pławiąc się w luksusach. Okazało się, że jego rodzice to balansujący na granicy prawa i bezprawia biznesmeni, funkcjonujący w nieco innym świecie, niż ten, w którym sam budziłem się każdego ranka. Byli niesamowicie bogaci, posiadali wiele kontaktów – dosłownie wszędzie. Zjawili się w moim życiu, sądząc, iż wiem coś o miejscu pobytu ich syna. Uważali mnie za godnego zaufania, więc nieco opowiedzieli o tym, co sami robią, oczywiście bez konkretów, wzmiankując samymi ogólnikami, ale byłem na tyle domyślny, aby zrozumieć, iż mój znajomy mógł nawet stać się ofiarą porwania. Obiecałem popytać innych znajomych, sądząc, iż scenariusz jego zniknięcia może być zgoła inny i mniej brutalny, niż wyłożyli to jego rodzice. Cóż, wtedy nie wiedziałem, jaki świat potrafi być naprawdę.

Poznałem także Julię, siostrę Piotrka, która również namieszała sporo w moim życiu. Miałem wtedy dziewiętnaście lat na karku i niemal zgłupiałem dla tej dziewczyny, a właściwie młodej kobietki kilka lat ode mnie starszej. Była podobna do klientki, obok której teraz siedziałem. To właśnie dlatego po głowie krążyła mi ta stara już historia.

Niewyobrażalny urok i te charakterystyczne wąskie usta Julii w tamtym czasie to było coś nieporównywalnie pięknego. Gdybym był postacią filmową, mógłbym stwierdzić, że była to miłość od pierwszego wejrzenia. Patrząc przez pryzmat czasu – tylko i wyłączenie szczeniackie zauroczenie, jakich doświadczyłem później jeszcze kilka razy. Ale wtedy tchnęło mnie i obiecałem siostrze Piotrka, Julii, że zrobię wszystko, aby dowiedzieć się prawdy o zaginięciu osoby, na której obojgu nam przecież zależało.

Nie miałem kompletnie pojęcia, jak się za to zabrać. Pierwszy dzień kręciłem się po pokoju, kombinując nad strategią i oglądając w tym czasie odcinki kryminalnych seriali, o których rozmyślałem pod takim kątem, jakoby miały mi pomóc i przygotować do zadania. Tak, niewątpliwie byłem głupi i lekko naiwny pod tym względem. Wyszedłem w miasto z wielkimi nadziejami i już po chwili zrozumiałem, że nie warto opierać się na schematach, którymi posługiwali się serialowi detektywi. Od razu zacząłem improwizować. Okazało się, że potrzebne informacje zwyczajnie leżą na ulicy. Dosłownie leżały, a kryły się pod postacią lekko wstawionego szesnastolatka spod jednego z blokowisk, któremu od czasu do czasu kupowaliśmy wraz z Piotrkiem alkohol. Nazywał nas klonami z powodu tego samego imienia.

– Widziałeś Piotrka? – zapytałem go wtedy.

– Spójrz w lustro – zażartował, spoglądając na mnie jak na wariata. Ale udawał tylko. Miał humor bardziej pokręcony od mojego, zwłaszcza wtedy, kiedy był pod wpływem.

Pomogłem mu wstać, a ten zaczął opowiadać o Piotrku, którego szukałem.

Co tam najbliższa rodzina, co tam byli nauczyciele, dziewczyny, listonosz czy pani Jadzia z całodobowego – tych nie musiałem przesłuchiwać. Wystarczył młodociany pijaczek zza rogu, który wyłamywał się ze schematu serialowych przesłuchań. Jeszcze tego samego dnia wpadłem na konkretny trop. Poważny trop – pierwszy w moim życiu. Problem polegał na tym, iż wiódł on do oddalonego Gdańska. Ktoś widział Piotrka na Centralnym, kiedy to rzekomo wsiadał on do pociągu mknącego właśnie nad morze. Niepokojący był też fakt, iż podobno nie podróżował on sam. Kiedy doniosłem o tym rodzinie Piotrka, ci jakby przyjęli mnie od razu w swoje szeregi. Zaoferowali pieniądze na podróż i pokrycie wszelakich wydatków, nawet gdybym miał nocować w jakimś pięciogwiazdkowym hotelu. Było im to obojętne. Nie wiedzieć czemu, uważali, że potrafię go odnaleźć i zawierzyli mi, a nie fachowym ludziom z doświadczeniem. Do tego Julia miała wyruszyć wraz ze mną, a i okazało się, że w samochodzie jadącym za nami podróżowało dwóch ochroniarzy. Napakowane miśki miały być naszym zabezpieczeniem w razie ewentualnych problemów, jakiekolwiek by wystąpiły. Powinienem się tego dnia bardziej przejąć, zdenerwować, ale chyba już wtedy ogarniał mnie całkowity spokój ducha. Zamiast kumulować i skierowywać emocje na sprawę odnalezienia samego Piotrka, podchodziłem do tego, jak do zrobienia sobie kanapek na śniadanie – raczej na chłodno. Bardziej zajmowała mnie Julia, z którą miałem spędzić kilka godzin sam na sam. Nie dość, że szczyl, to i jeszcze napalony – tak wtedy musiałem wyglądać.

Gdy co jakiś czas przypominałem sobie o tamtych chwilach, chciało mi się lekko śmiać, ale i podchodziłem do nich z lekką nostalgią, bo wydarzenia, jakie miały wtedy miejsce, naprawdę zaczynały nakierowywać mnie na moją nową drogę.

Po przyjeździe do nieznanego mi wcześniej miasta miałem sporo na głowie, ale pojawiły się nowe tropy i ślady. Piotrek ewidentnie tam był. Kręciliśmy się gdzieś blisko niego, osaczając go powoli. Trwało to jednak kilka dni. Dni, które spędziłem razem z Julią w jednym pokoju hotelowym… Najpierw było miło, potem dziko, a na końcu dziwnie. Doszliśmy potem do wniosku, by lepiej nie kontynuować czegoś, co nawet nie było romansem, a po prostu nocami zapomnienia. Między mną i Julią pozostały potem tylko ukradkowe spojrzenia; nikt w późniejszym czasie nie zorientował się, co miedzy nami zaszło, a przynajmniej tak mi się wydaje do dziś. Koniec końców Piotrek odnalazł się; jak się okazało, tamten opuścił stolicę z błahego powodu – po prostu chciał odpocząć od otoczenia i ludzi, odcinając się jakoby. Możliwe, iż to właśnie od niego „zapożyczyłem” ów stan, w którym pogrążałem się czasem we własnym mieszkaniu.

Człowiek, który rzekomo wsiadał do pociągu z Piotrkiem, okazał się tylko przypadkowym podróżującym, a sprawa rozeszła się po kościach, kiedy przyjechaliśmy z powrotem do Warszawy. Oczywiście mój znajomy otrzymał niezły wycisk od własnego ojca, a ja, no cóż, byłem bohaterem i gwiazdą chwili. Zapraszali mnie co tydzień na rodzinne obiady, na których z trudnościami unikałem wzroku Julii, ale i rozpowiadali wśród swoich znajomych jak to sprytnie odnalazłem ich syna, kiedy fachowcy zawiedli, bo jak się później okazało, nie postawili wszystkiego na jedną kartę. Byłem tylko awaryjną opcją, inni też szukali Piotrka, ale cóż, nie obraziłem się z tego powodu. No i nie widziałem w tym wszystkim żadnego sprytu, ale i nie korygowałem tamtych słów, które wygłaszali.

– Taki młody, a ogarnia niesamowicie – powtarzał wtedy ojciec Piotrka. – Nadawałby się na prywatnego detektywa. – Mówił to, śmiejąc się lekko, ale wtedy jakaś taka dziwna myśl zakiełkowała w mojej głowie.

A co, gdyby robić to na poważnie? Rzucić w cholerę te wszystkie plany – jak dotąd jeszcze niezrealizowane – i naprawdę zacząć działać na tamtym polu. Rodzina Piotrka obdarowała mnie niezłą sumką, którą próbowałem zwracać niejednokrotnie, ale w końcu odpuściłem, wiedząc, że lepiej z nimi nie zadzierać. Zresztą sam Piotrek sugerował, abym się nie krępował. Dla nich te kilka tysięcy to grosze, powtarzał. Miałem początkowy kapitał, aby zacząć nowe życie.

Jednak w następnej sekundzie pomyślałem sobie, iż to jakieś złudne nadzieje, a świat jest na tyle szary i brutalny, że raczej ten jednorazowy wyskok nie będzie zwiastunem mojej przyszłości. I tu życie zrobiło mi figla i wykpiło moje postrzeganie, aczkolwiek w pozytywny sposób, gdyż niespodziewanie dostałem ofertę pracy od pewnego człowieka. Jak się okazało, jakiegoś bliskiego współpracownika rodziców Piotrka, który parał się pracą prywatnego detektywa, aczkolwiek nie posiadał żadnych oficjalnych licencji, działając nieco obok prawa, a może nawet ponad nim.

Można by sądzić, że obracając się w wąskim kręgu osób, nie będę miał w ogóle pracy, jednak okazało się, że podczas kilku następnych lat spędzonych pod skrzydłami Henryka byłem tak zarobiony, że nie miałem czasu nabrać głęboko powietrza czy porządnie się odlać. Kiedyś zdziwiłbym się i niedowierzał, gdyby ktoś powiedział mi ile młodych ludzi wychodzi bez słowa ze swoich domów – na podobieństwo Piotrka – i jedzie gdzieś na parę dni, wyłączając telefon. Upijali się samotnie w jakichś melinach lub uciekali ze swoimi kochankami. Wtedy ich rodzice panikowali i do gry wchodziliśmy my, ustalając miejsce pobytu konkretnego człowieka. Ale nie ganialiśmy tylko za młodymi po mieście, a i czasem na drugi kraniec Polski, nawet i za granicę. Sporo starszych mężczyzn uciekało z młodymi dziewczynami. Tych też czasem ścigaliśmy z polecenia ich zatroskanych żon, chcących dać im w twarz przy okazji wręczania papierów rozwodowych. Oprócz tego zdarzyło mi się szukać zaginionych obrazów, samochodów, czy innych wartościowych przedmiotów należących do klientów. Albo doprowadzałem człowieka lub dostarczałem rzecz do klienta, albo informowałem go o miejscu pobytu jednego z dwojga. Umowy, które zawierałem od dawna, były naprawdę różnorakie – czasami dziwne, czasami zwyczajne.

Kiedy Henryk, starszy koleżka uczący mnie zawodu, przeszedł na „emeryturę”, można powiedzieć, że przejąłem po nim schedę i zacząłem działać sam na własne konto. Miałem już wtedy wiele kontaktów pomagających w tej branży, sporo ludzi wiedziało, czym się zajmuję. Nie musiałem mieć żadnej licencji, papierów. Wystarczyło mi nazwisko i historia poprzednich spraw, by zgłaszali się do mnie ludzie z pewnego kręgu, a i od czasu do czasu z moich usług korzystali też mniej zamożni ludzie, którzy przypadkowo wyłapali mnie po prostu z ogłoszenia.

Piotrek, Julia oraz ich rodzice w pewnym momencie mojego życia wyjechali bezpowrotnie z miasta, a i z Polski. Przeprowadzili się gdzieś na wybrzeże Hiszpanii, a przynajmniej tak brzmiała oficjalna wersja wydarzeń. Pewnie chodziło o jakieś ich lewe interesy, o których wiedziałem całkiem sporo, nawet w niektórych brałem częściowo udział.

Kontakt się urwał. Długo by wspominać i zastanawiać się teraz, co też robiła w tym momencie tamta dziewczyna, Julia. Zapewne zmieniła nieco wygląd, jej usposobienie mogło nabrać innego tonu, ale mimo wszystko, ciągle miałem w pamięci te jej usta…

Teraz zaś miałem przed sobą podobną osobę, na której musiałem się całkowicie skupić.

Wychodziło na to, że jestem jej do czegoś potrzebny.

4

– Witam – przemówiła wreszcie kobieta.

Skinąłem delikatnie głową.

– Wie pan, kim jestem? – zapytała, nieco się rozchmurzając i przerywając to zamyślenie, w którym trwała do tej pory.

– Raczej nie – odparłem.

Wyciągnęła w moją stronę dłoń, którą delikatnie objąłem swoją. Skórę miała tak gładką, że można by się w niej niemal przejrzeć.

– Estera Stelmaszak. – Przedstawiła się w taki sposób, jakbym miał w następstwie oznajmić jej, iż już wiem, kim dokładnie jest, czym się zajmuje i tak dalej.

Co prawda to nazwisko gdzieś już słyszałem, ale mój umysł dalej był czarną dziurą. Za to jej imię było dla mnie na tyle wyjątkowe, że zakodowałem je sobie od razu, gdyż nie poznałem jak dotąd żadnej Estery, nie osobiście. Jednak kiwnąłem ugodowo głową, jakbym miał już jakieś pojęcie, w którą szufladkę ją włożyć. Postanowiłem wczuć się i sprawiłem, iż moje brwi lekko uniosły się w górę, a głowa dygnęła. Kobieta złapała ten nieznaczny gest, a ja nie wiedziałem jeszcze, że doprowadzi on do maleńkich problemów i nieporozumień.

– Piotr Rosner – rzuciłem, uważając przedstawienie się za taktowne, mimo iż kobieta naprzeciwko wiedziała, kim jestem.

Dopiero teraz, w jakąś minutę po podaniu sobie dłoni, zrozumiałem, że dalej ją trzymam i trwamy w tym uścisku, spoglądając na siebie, choć tak właściwie to ja lustrowałem kobietę, a ona jakby nieco traciła rezon.

– Przepraszam za ten niezręczny moment – puściłem w końcu jej dłoń – po prostu przypomina mi pani kogoś sprzed lat.

Zdziwiła się i nieznacznie uśmiechnęła. Nie wiem, czy z grzeczności, czy raczej z tego powodu, iż chyba na chwilę przestała być osowiała dzięki moim słowom.

– A więc, pani, panno – strzelałem – Stelmaszak, o co chodzi?

Odłożyła gdzieś tę mikroskopijnych rozmiarów torebeczkę i oparła się teraz nieco bardziej wygodnie, spoglądając jednak cały czas na mnie dość uważnie.

– Gwoli ścisłości, panna. Jednak proponuję, abyśmy porzucili oficjalny ton i przeszli na ty.

Skoro tak chciała… Przywykłem do różnych wytycznych moich klientów, a ta prośba akurat nie była jakaś osobliwa czy niespotykana; wielu chciało mówić wprost o swoich problemach, pomijając używanie formalnych zwrotów.

– W porządku. Do mnie jednak wszyscy zwracają się nazwiskiem, po prostu Rosner, więc niech na tym stanie.

– Rozumiem. A więc, Rosner, od razu przeproszę za spóźnienie. Wiadomo, w mieście panuje chaos, a mnie z każdej strony oblegają różni ludzie. – Westchnęła tak, jakby jeszcze przed momentem atakował ją oddział zbrojnych. – To dlatego wybrałam miejsce z dala od centrum miasta.

Byłem zdany na potakiwanie. Cały profesjonalizm szlag trafił; wychodził na wierzch mój błąd sprzed minuty. Mogłem nie udawać, że mam jakieś pojęcie, z kim rozmawiam, bo teraz kompletnie pogubiłem się w zaistniałej tu sytuacji. Ale co mi pozostało? Musiałem dalej grać, nie mogłem wypaść z roli tego, który wszystko idealnie rozumie. A co tak naprawdę wiedziałem na ten moment? Chyba tylko to, że niejaka Estera ma jakiś związek z wydarzeniami w stolicy – z całym tym zamieszaniem i kordonami policji na każdym kroku.

Doszło jednak do mnie, że w każdej chwili mogę po prostu wyjść z samochodu i odejść, więc z tematu przeprosin czy wzmianek odnośnie wydarzeń w stolicy, zboczyłem teraz na zupełnie inny tor; chciałem lekko ratować sytuację, ale i z drugiej strony nurtowały mnie pewne zagadnienia.

– Wybacz tą kompletną bezpośredniość – zacząłem – ale dlaczego „pracodawca”. Tak o tobie mówił ten byczek. – Wskazałem dłonią kierowcę numer jeden, który krążył w pobliżu. – Nie szefowa, nie pani boss, nawet nie pracodawczyni. Tylko forma męska.

Zdziwiło ją to pytanie, ale zaczęła powoli odpowiadać:

– Ten, jak to powiedziałeś, byczek, to Borys.

Imię, nie wiedzieć czemu, pasowało mi idealnie do pośrednika. Do jego wyglądu i charakteru.

– Nazywa mnie pracodawcą – ciągnęła dalej – gdyż brzmi to nieco, sama nie wiem, oficjalnie, fachowo? Można tak do tego podejść. Mamy co prawda dwudziesty pierwszy wiek, ale sporo mężczyzn dalej myśli, że kobieta nie może być dobrą szefową, tudzież pracodawczynią.

– A więc to taka trochę gra słów, aby tacy jak ja mogli się potem zdziwić?

– Powiedzmy, że coś w tym stylu. – Uśmiechnęła się delikatnie.

Zaintrygowała mnie. Poukładana, elegancka i raczej ogarnięta. Pewnie potrafiła zadziwiać i mimo tej delikatności, być zdyscyplinowana, co przydawało się jej pewnie w „rządzeniu”, bo chyba czymś rządziła, sugerując się jej wyglądem i chociażby samochodem.

– No to zanim zaczniemy przechodzić do konkretów – podjąłem teraz inny temat – chciałbym wiedzieć, skąd miałaś mój numer?

Najpewniej wiedziała, że odpowiedź typu: „z wizytówki” raczej mnie nie usatysfakcjonuje i doprowadzi do zadawania przeze mnie kolejnych pośrednich pytań, tak też przeszła do konkretów. Podała mi nazwisko pewnego człowieka, który z kolei znał innego człowieka, korzystającego w przeszłości z moich usług. To by się zgadzało, kojarzyłem właściwie oba nazwiska, więc to mi wystarczyło. Pozostało zatem inne pytanie.

– Skąd twój kierowca, Borys, wiedział, gdzie mieszkam? Nieczęsto klienci lub ich pośrednicy dobijają się do moich drzwi. – Tak naprawdę nigdy tego nie robili. – Rozumiem, że mój telefon milczał, ale to jeszcze nie powód, by katować dzwonek do drzwi w moim mieszkaniu. No chyba, że się pali.

Przez chwilę milczała, a ja w tym czasie zastanawiałem się, czy Borys w ramach swojej funkcji, jak sam to ujął, bycia od różnych spraw, jest kimś, kto pracuje dla Estery także i nocą. Sprośne myśli często krążyły po mojej głowie, aczkolwiek nie wypływały z niej w takich okolicznościach jak ta. Aż taki bezpośredni być nie musiałem i trochę taktu nie zawadziło w obecnej sytuacji.

Gdy zacząłem udawać zniecierpliwionego, kobieta w końcu odpowiedziała:

– Wydał cię znajomy po fachu. Człowiek, z którego usług już kilkakrotnie korzystała moja firma przy okazji sprawdzania kontrahentów.

Momentalnie przetworzyłem nowe informacje.

– Problem w tym, że nie mam znajomych po fachu. Zakładam więc, że był to jakiś zniewieściały prywatny detektyw z licencją i faktycznym biurem gdzieś w centrum miasta?

Znałem ich kilku, żaden z nich mnie nie lubił, bo odbierałem im klientów i to jeszcze nie posiadając przecież uprawnień, siedziby firmy czy czegokolwiek, co tamci akurat mieli. Na szczęście nikt z nich nie porysował mi jeszcze samochodu w związku z tą niechęcią, ani nie nasłał na mnie policji. Może dlatego, że nie paradowałem z ekipą kamerzystów dookoła siebie i nie robiłem szopki z mojej pracy, działając zwykle po cichu i w pewnym kręgu. Jednak jeden z nich zaczął właśnie stąpać po cienkim lodzie, a ja bardzo chciałem wiedzieć, na kogo też muszę uważać.

– Poprosiłbym o nazwisko.

– Chcesz się z nim jakoś policzyć? – Na jej twarzy pojawiło się teraz większe zainteresowanie.

– Jeśli poprzez policzenie się, ma pani… – poprawiłem szybko – …masz na myśli użycie siły, to nie. Należę do osób, które w pewnym sensie brzydzą się bezsensowną przemocą, jako taką.

– Jako taką?

– Fizyczną.

Przytaknęła i zapytała:

– Ale gdy trzeba?

– Nie waham się jej użyć. Dla obrony samego siebie, kogoś mi bliskiego, klienta. By pokazać swoją stanowczość, zaradzić na zbliżający się problem. Jeśli coś wisi w powietrzu. Ale nie rzucam się na każdego, kto choć trochę mi się nie spodoba. Nie mam wrodzonej nerwicy i przejawów nadmiernej agresji. Póki jest to możliwe, wolę operować słowem.

Mówiłem szczerze, ale i po części chyba się trochę nieświadomie reklamowałem. Lokowałem własny produkt, jakby powiedziała to moja stażystka.

– Bezpośredni, szczery, opanowany, stoicki, walczy słowem, kiedy się da. Coś jeszcze warto o tobie wiedzieć, Rosner? – zapytała.

Podsumowała mnie idealnie, czego tu brakowało?

– Przeklinam tylko wtedy, kiedy wymaga tego sytuacja. – Myślałem chwilę. – I nie palę – dodałem szybko, widząc, że ta chce już coś powiedzieć.

– Wszystkie te cechy pasują idealnie do osób, którymi się otaczam – oznajmiła.

Zaczynałem się zastanawiać, czy jej delikatne uśmieszki, dłoń wędrująca ciągle po udzie w tę i we wtę i słowa wypowiadane z pełnym skupieniem to jakaś gra albo bardzo subtelny flirt. Może w normalnych okolicznościach wziąłbym to właśnie za takie zachowanie, ale Estera w międzyczasie serwowała jeszcze apatyczne spojrzenia i dalej jakby po części była myślami w zupełnie innym miejscu, może nawet świecie.

– Jeśli to oferta pracy, jako kierowca i człowiek od zadań specjalnych, to niestety, ale muszę odmówić. – Odwróciłem lekko głowę w stronę szyby. – Po pierwsze, nie lubię mieć szefów nad sobą, a po drugie, moja szczerość i bezpośredniość nie idą w parze z tym pierwszym.

– Rozumiem. Skoro zaliczyliśmy już wszystkie pytania wstępne…

– Dalej nie poznałem zdrajcy – uciąłem.

– No tak, zapomniałam, ale trochę niezręcznie podawać mi jego nazwisko. W końcu możliwe, iż jeszcze w przyszłości skorzystam z jego usług.

– Wystarczy rysopis, może jakoś go skojarzę. Zachowasz czyste sumienie. Zero nazwisk.

Przystała na moją gierkę.

– Długie włosy, zaczesane z boków, a właściwie przygładzone do tyłu i spięte, ale na czubku głowy lekka łysina…

– Już wiem, o kogo chodzi – powiedziałem pewnie.

– Na pewno? – Była zdziwiona.

– Sto pięćdziesiąt kilo sadła, które miało na sobie stary prochowiec? – zapytałem dodatkowo, by mieć stuprocentową pewność.

– Skąd wiesz o…

– Ten gość zawsze chodzi w tym prochowcu – uciąłem.

Znałem typa. Właściwie mogłem od razu skojarzyć, że to właśnie on podał klientce mój adres. W pewnych kręgach mówili na niego „Wieprz”. Był gruby jak wieprz, jadł jak wieprz, ogólnie to – nie obrażając prawdziwych wieprzy – wyglądał jak przerośnięty wieprz. Gość jednak był w miarę dobry w swoim fachu, więc nie skomentowałem doboru tak nieatrakcyjnego współpracownika, jednak znów do głowy zakołatała mi kolejna myśl oraz pytanie, które od razu wypowiedziałem na głos:

– Dlaczego w takim razie ja tutaj siedzę, a nie on?

– Wiem, że jest dobry, ale wydaje mi się także, że dość powolny. Oczywiście chodzi mi o sposób jego działania w terenie.

Fakt, Wieprz potrafił czasem przeciągać sprawę w nieskończoność, no i zapewne pracując za ciężkie pieniądze, mógł zwodzić klienta za nos, naciągając go trochę dla własnego zysku, a mojej klientce najwidoczniej zależało na czasie i szybkim doprowadzeniu sprawy do końca, jakakolwiek by ona nie była. Dalej nie wiedziałem, o co tutaj chodzi.

– Liczy się czas, rozumiem. W takim razie przejdźmy teraz do konkretów. Czego oczekujesz?

– Musisz odnaleźć mojego brata. Liczę na pełną dyskrecję… – zawiesiła głos.

Przytaknąłem. Było wiadomo, że nie zacznę trąbić o tym od razu w całym mieście. Znałem umiar i dzieliłem się informacjami tylko z tymi, z którymi musiałem. Kobiecie jednak sam gest nie wystarczył, więc dodałem doń parę słów:

– Bez dyskrecji nie miałbym klientów, a z kolei bez klientów sposobności, aby doszło do tej rozmowy. Musiałaś słyszeć, że jestem co najmniej dobry w tym, co robię, a przynajmniej lepszy niż kilku innych. No i przeznaczyłaś środki na samo odnalezienie mnie, co sugeruje, iż chyba możemy przejść już ostatecznie do właściwej sprawy.

Uznała mój wywód za wystarczający, by zawierzyć mi i zdradzić swoje sekrety.

– Mój brat to ćpun i ofiara losu – powiedziała bezpardonowo. – Choć o tym wie już akurat sporo ludzi, to żadna tajemnica. Ma na imię Mateusz, ale od zawsze dla wszystkich był Matim. Mało oryginalne, ale cóż… Jest on, jakby to określić… – zamyśliła się na chwilę – …przeciwieństwem mnie, to na pewno. Nie jest ułożony, nie dba o siebie, typowy młody luzak, żyjący z dnia na dzień w swoim własnym, zafajdanym świecie. Zresztą przekażę ci jego opis wraz ze zdjęciami. Ważne jest to, że nie chcę, aby stanął gdzieś przed kamerami w takim stanie, w jakim pewnie się teraz znajduje, i wygadywał jakieś bzdury. Sama muszę go najpierw dorwać, zanim porozmawia on z kimkolwiek. Trzeba go doprowadzić do porządku. Innymi słowy: nie chcę, aby paradował przed fleszami, wyglądając i gadając jak skończona miernota i kompletny wariat. Nie mam bladego pojęcia, gdzie go poniosło. Zapadł się pod ziemię, ale coś mi mówi, że nadal jest w mieście. Praktycznie nie opuszczał stolicy od małego, nie licząc jakichś zagranicznych wakacji czy też odwyków, a raczej ich substytutów w placówkach typowo kurortowych. Jest jakby przyspawany do Warszawy, do tego otoczenia, klimatu. – Nabrała łapczywie haust powietrza i wypuszczała go bardzo powoli. Trwało to chwilę, którą poświęciłem na przyglądanie się jej, będąc w stanie jakiegoś zawieszenia i pełnego skupienia. – Od godzin nocnych sama go szukam – kontynuowała – a właściwie próbowałam to bezskutecznie robić. Szukali go też moi ludzie, ale nic z tego nie wynikło. – Westchnęła i jakby zapomniała się znów na moment. Minęło kilka sekund, zanim przemówiła ponownie: – Może jest on ofiarą losu, ale także nadal moim młodszym bratem, więc boję się o niego teraz jakby bardziej, zważywszy na okoliczności. – Jakby otrząsnęła się i dopowiedziała: – Powody jednak są tu teraz nieistotne, chodzi po prostu o to, aby go odnaleźć. To jest twoje zadanie, twój cel.

Zaczynało się robić nieco niepokojąco. Jakikolwiek naprawdę był powód odnalezienia tamtego, to jednak strach o kogoś, wiązał się z potencjalnym zagrożeniem. Okoliczności? Jakie? Czym prędzej musiałem dowiedzieć się, o co tutaj chodzi, ale nie chciałem pytać o sytuację mojej klientki, by nie wyjść na amatora, kłamcę i niekompetentnego głupca.

– Mogłabym sama go szukać bez końca. Ty zrobisz to zapewne o wiele szybciej. Taką mam nadzieję.

– Jak szybko? – zapytałem głupio.

– Na wczoraj.

Wręczyła mi teczkę. Przejrzałem pobieżnie jej zawartość. Było tam kilka zdjęć człowieka, który nie wyglądał na zbyt wielką ofiarę losu – widziałem większe. Prędzej powiedziałbym, że to cwaniaczek. Chudy, średni wzrost, zadziorny uśmieszek. Do tego wzrok kombinatora. Kolczyk w brwi.

– Chodzi lekko przygarbiony – powiedziała Estera. – Na zdjęciach nie widać tatuaży, bo na rodzinnych spotkaniach mój brat nosił zwykle długie rękawy. Takie wytyczne… Ale ma ich sporo na ramionach, jakieś tam bohomazy, bardziej przypomina to więzienną sztukę bądź poligon, a nie prawdziwy tatuaż.

Skinąłem głową.

– Fryzura? – zapytałem, gdyż ta na kilku fotografiach różniła się od siebie.

– Tak wyglądał ostatnio – wskazała na jedno ze zdjęć – ale mój brat równie dobrze może być teraz łysy.

Na owym zdjęciu niejaki Mati miał wygolone boki, a na czubku głowy sterczał mu trzycentymetrowy irokez.

– Kiedy zostało zrobione to zdjęcie?

– Kilka miesięcy temu.

Wszystkie fotografie były jakby dość sztuczne i pozowane, niektóre ucięte pod różnym kątem, by nie pozostały się na nich inne osoby. Ale wyglądały jak z jakiegoś zjazdu czy spotkania rodzinnego, o którym wspomniała Estera. Kadry w domu, w ogrodzie.

– Był wtedy po jakimś detoksie – dopowiedziała tamta, co wiele wyjaśniało. Tacy ludzie jak Mati nie robią sobie pozowanych zdjęć na haju, a zwłaszcza w domu z rodzinką.

– Kiedy ostatni raz się widzieliście?

Pobladła. Kochała brata – nie kochała. Nie oceniałem, ale chyba było jej wstyd przyznać się teraz, że sama nie potrafi dokładnie ustalić, kiedy to było. Wyszedłem jej naprzeciw.

– Zakładam, że parę miesięcy temu?

Przytaknęła.

– W porządku.

Miałem jego rysopis, wiedziałem już mniej więcej, kogo mam szukać, biorąc poprawkę na to, że chłopak może wyglądać teraz nawet i pięć lat starzej po jakiejś mieszance narkotyków. Nie mogłem tego wykluczyć. Do tego Mati nie musiał nosić teraz tego śmiesznego irokeza, a i mógł wydziarać sobie przez ten czas nie tylko ręce, ale i całą twarz, której mógłbym już nie rozpoznać, nawet gdyby chłopak stanął obok mnie w tłumie. Jednak w teczce oprócz zdjęć było coś jeszcze – sporo innych informacji, zapisków, ale i kolejnych zdjęć tym razem kompletnie innych ludzi. Estera odwaliła całkiem spory kawał dobrej roboty, starając się znaleźć brata, ale nie chwaliłem jej za niezłe przygotowanie, bo nie chciałem wyjść na protekcjonalnego dupka, zwłaszcza że to ona próbowała mnie zatrudnić, a nie na odwrót.

– Z tego, co mi wiadomo – mówiła dalej – nie ma on oficjalnego adresu zameldowania. Nie miał też ostatnio mieszkania, o którym bym wiedziała. Niegdyś ojciec sponsorował mu jedno, ale to stare dzieje. Mam za to listę jego znajomych i ludzi, którzy się wokół niego kręcili przez ostatnie lata, zanim wsiąknął na dobre. Próbowałam ich podpytać, ale milczeli. Nic nie wiedzieli.

Przejrzałem na szybko adresy, a było ich sporo, i listę nazwisk. Możliwe, iż Estera była blisko, lecz po prostu nie potrafiła wyciągnąć przydatnych informacji. Często spotykałem ludzi, którzy średnio zachęceni do rozmowy, po prostu milczeli. By namówić kogoś do gadania, trzeba było się uciec do różnych metod. Groźby, przekupstwa, nieraz nawet dochodziło do rękoczynów, oczywiście w wyjątkowych okolicznościach, gdyż przecież nie przepadałem za przemocą.

– Może faktycznie nic nie wiedzieli, a może zdołam jakoś rozsupłać ich języki – powiedziałem po chwili, nie wchodząc w szczegóły. – A członkowie rodziny? Mogą coś wiedzieć? – zapytałem, bo odnośnie ich nie znalazłem informacji w teczce.

– Nie, zdecydowanie nie. To ślepa uliczka. – Jakby sposępniała.

Zanotowałem w myślach jej słowa.

Wymieniliśmy się numerami telefonów. Miałem się kontaktować bezpośrednio z nią, a w razie czego jej ludzie mogli mi pomóc, wystarczył jeden telefon.

– Mam swojego pomocnika – oznajmiłem. – Obejdzie się bez twoich ludzi. Musimy jednak ustalić pewną kwestię. Mam odnaleźć miejsce pobytu twojego brata, czy sprowadzić go od razu? Jeśli oczywiście uda mi się go odnaleźć – dopowiedziałem.

Rozmyślałem chwilę.

– To pierwsze, dalej już sobie poradzę.

Wolałem takie rozwiązanie: odnaleźć, a potem niech klient martwi się dalej i zamiata resztę tego burdelu. Przynajmniej nie narażałem się na zbędne przepychanki, a skoro Mati był ćpunem, miałem pewność, że nie oberwę jakąś skażoną strzykawką.

– A więc bierzesz to zlecenie? – zapytała mnie.

– Biorę, ale w tym przypadku muszę od razu powiedzieć, że czasem bywa tak…

– Iż odnajdujesz zwłoki zamiast żywych ludzi? – ucięła.

Zaskoczyła mnie.

– Nie, nie to chciałem powiedzieć, choć przyznam, że kilka razy mi się to zdarzyło. – Poczułem na sobie jej niepewne spojrzenie. – Chodziło mi raczej o to, że człowiek czasami nie chce, aby go odnaleźć. Właściwie to przeważnie tak bywa. Tak też niestety, ale termin „na wczoraj” przeciąga się czasem na: „może za jakiś czas”. Dołożę wszelkich starań, aby odnaleźć twojego brata jak najszybciej, jednak kiedy wyląduję w martwym punkcie i stwierdzę, że nie uda mi się go odszukać, nie będę przeciągał tego w nieskończoność. Złożę ustny lub pisemny raport i wycofam się, by nie robić jakichś złudnych nadziei i naciągać cię na nadmierne koszta. Wtedy będziesz mogła zatrudnić kogoś innego.

– To uczciwe – odpowiedziała po chwili.

Przeszłość nauczyła mnie, aby nie igrać z klientami i stosować pewne zasady, które wpoił mi Henryk. Nie byłem wyzyskiwaczem i oszustem, gdyż niektórzy ludzie przychodzący do mnie z podobnymi sprawami naprawdę cierpieli. Nie żerowałem na ich naiwności, smutku i portfelu. Nie przeciągałem sprawy w nieskończoność, obiecując, że jutro coś drgnie, kiedy wiedziałem, że tak nie będzie. Były też takie przypadki, kiedy klienci byli skłonni oddać mi wszystko, co posiadali, tylko w zamian za słowa, które pragnęli usłyszeć o swoich bliskich… Niestety, czasem ich nie miałem. Nie byłem też łasy na wielkie sumy, ale i nie działałem pro bono – poza kilkoma wyjątkami w przeszłości – bo w końcu za coś musiałem żyć. Dostosowywałem zwykle wynagrodzenie do stanu portfela mojego klienta. Od mniej zamożnych brałem tyle, by każda ze stron była zadowolona, a dla tych z nieskończoną ilością kart kredytowych potrafiłem podnieść nieco stawkę. Siedząca obok mnie kobieta należała do tych drugich, więc nie miałem oporów, by zasugerować jej pewną sumę. Dogadaliśmy się, że obojętnie jakie uzyskam rezultaty, zwróci mi ewentualne wydatki, które będę musiał ponieść, w tym nawet takie prozaiczne, jak drobne na benzynę wlaną do baku samochodu, choć oczywiście nie byłem w tym taki dokładny, zaokrąglając sobie zawsze i tę sumkę, nazywając to „poniesionymi kosztami”. Ale odnośnie już faktycznej zapłaty za zlecenie, było zwykle tak, że jeśli w ciągu doby lub dwóch nie dochodziłem do niczego – żadnych wniosków, konkluzji, tropów – nie żądałem zapłaty. Jeśli jednak coś ruszyło, liczyłem sobie za dzień pracy plus premię za efekty końcowe. Te kilka tysięcy, na które Estera się zgodziła, były pewnie dla niej śmieszną sumą, którą wydawała miesięcznie na kosmetyki.

– Umowę dostarczę, jeśli sprawa ruszy.

– Umowę?

– Oczywiście, działam przecież legalnie. Jako konsultant i doradca. W tym konkretnym przypadku w sprawie ustalenia miejsca pobytu twojego brata.

– Ach tak – rzuciła.

Podaliśmy sobie znów ręce. Na koniec uderzyło mnie od niej ciepło, ale i wyczułem chłód zarazem. Ta mieszanka nie spodobała mi się, i to bardzo. Zwykle zwiastowała ona same problemy.

Estera była kobietą, obok której nie dało się przejść obojętnie, to na pewno. Nie wiedzieć czemu – a może i wiedziałem – miałem nadzieję, że to nie ostatnie nasze spotkanie twarzą w twarz. Może i chciałem odnaleźć jej brata, tak jak przed laty udało mi się to zrobić analogicznie w przypadku Piotrka, ale znów jakby na moment zafascynowałem się nie osobą, którą miałem odszukać, a tą, która tego ode mnie oczekiwała.

Gdy Estera odjechała z kierowcą, a i Borys pomknął przed siebie, usiadłem wygodnie w fotelu mojego samochodu i pierwsze, co zrobiłem, to uderzyłem się otwartą dłonią w twarz. Mocno i konkretnie. Musiałem otrzeźwieć i zapomnieć na chwilę o Esterze. Po pierwsze, miałem kogoś, o kim powinienem rozmyślać w każdej wolnej chwili, a po drugie, nie był to czas na rozmarzanie się, a na skupienie całkowicie wszystkich myśli na zleceniu.

Włączyłem wreszcie pierwszą lepszą stację radiową. Nie musiałem długo czekać, bo po jakichś trzydziestu sekundach, kiedy skończył się jakiś utwór młodej polskiej wokalistki śpiewającej o światłach, które tworzą korytarze, nastąpiła wzmianka o sytuacji w mieście. Niewiele tak naprawdę zrozumiałem z tego wszystkiego. Wolałbym wsłuchiwać się w kolejny utwór tej młodziutkiej dziewczyny, niż w ten bełkot, który usłyszałem. To było jak setny odcinek dennego serialu, w którym sens odnalazłbym tylko wtedy, gdybym widział pierwszy z nich. Dowiedziałem się tylko tego, że w mieście trwa obława, wczoraj wieczorem padły jakieś strzały. Ktoś padł trupem. No i zalecali, aby uważać na siebie – norma. Nie wiedziałem jednak najważniejszego: „Kto konkretnie, kiedy dokładnie, gdzie i dlaczego?”. Umykał mi gdzieś cały sens tych wydarzeń. Postanowiłem nie zadręczać się natłokiem informacji i wyłączyłem radio. Skoro w mieście naprawdę dochodziło do jakiejś obławy na człowieka, który strzelał, musiałem uważać.

Z czarną torbą na siedzeniu pasażera sam wyglądałem pewnie na podejrzanego, a gdyby ktokolwiek do niej zajrzał, to już w ogóle mógłby mnie zaciągnąć na jakiś komisariat albo spałować na miejscu. Postanowiłem przenieść ją do bagażnika, co pomogłoby mi chociażby na wstępie ewentualnego kontaktu z służbami mundurowymi.

Gdy już pozbyłem się torby z siedzenia, zdecydowałem się na to, aby zadzwonić do mojej znajomej, współpracownicy, okazjonalnej pomocnicy czy stażystki. Nazywałem ją różnorako, w zależności od sytuacji i swojego widzi mi się, czasami denerwując ją kolejnymi, wymyślanymi na poczekaniu tytułami, choć było to zdenerwowanie raczej nieirytujące, a bardziej pasujące do pewnej gry słownej, i nie tylko słownej, którą prowadziliśmy od niedawna, wprowadzając pewne napięcie pomiędzy nami, tonąc tym samym w morzu niedopowiedzeń.

Marta odebrała niemal natychmiast, jakby czekała na mój telefon. Bo i czekała.

– Wysłałam ci chyba z dwadzieścia SMS-ów! – wrzasnęła tak, że musiałem odsunąć na chwilę komórkę od ucha.

Marta powodowała u mnie taki stan, że od razu potrafiłem się uśmiechnąć. Łagodniałem dzięki niej, ale i przełączałem się powoli na luźny i zawadiacki tryb. Wychodziłem z tego dusznego, otaczającego mnie świata.

– Telefon mi nawalił. Przepraszam.

– No nieźle, nie wiem, czy to prawda, ale przeprosiny przyjęte – odparła. – Ale w tych wiadomościach to i tak były same bzdury, wiesz, nie czytaj tego.

Gdybym odpowiedział: „wiem”, pewnie piekliłaby się, choć w jej wykonaniu było to naprawdę osobliwe i ciekawe. A mówiąc jej: „zaraz to przeczytam”, pewnie kazałaby mi się odwalić lub starałaby się odbić piłeczkę tak, że to i tak ja wyszedłbym na tego złego.

Po prostu milczałem.

– Hej, jesteś tam? – zapytała w końcu.

– Oczywiście, myślę tylko o… Mam nową sprawę.

– O, to może się na coś w końcu przydam. – Nie zabrzmiało to jak pytanie, bardziej było stwierdzeniem.

– Też o tym pomyślałem, dlatego zadzwoniłem.

– Super, to dawaj, co mam zrobić? Research?

– Wiesz, że nie przepadam za tym słowem.

– Dlatego go używam… – Dało się słyszeć jej przeraźliwe westchnięcie. Wiedziałem, że zaczyna sobie lekko pogrywać, ale mimo wszystko, nie potrafiła tego robić na dłuższą metę, wcielając się w „złego glinę”, więc po chwili powiedziała: – Dobra, czego mam się dowiedzieć, co ustalić, co sprawdzić, o kim poczytać?

– Obiło ci się kiedyś o uszy nazwisko Stelmaszak? A konkretnie chodzi mi o Esterę Stelmaszak, ździebko młodsza ode mnie…

– Chyba kpisz! – przerwała mi pewnym tonem.

Jej stanowczość nieco mnie zdziwiła.

– Dobra, to teraz uważaj, bo może cię zwalić z nóg – kontynuowałem. – Wiesz coś więcej odnośnie wydarzeń w mieście, bo, jakby to powiedzieć, w radiu leci jakiś bełkot, a nie mam czasu szukać w tym maglu przydatnych informacji, wiedząc, że za chwilę przedstawisz mi ładnie cały raport, jak już będę na miejscu.

– Tak, słódź mi jeszcze bardziej, a…

– A co dostanę? – wtrąciłem.

Miałem stuprocentową pewność, że Marta robi się teraz czerwona na twarzy.

– Korzystając z okazji autentycznego zwalenia cię z nóg, zapytam jeszcze o to, czy wiesz może jak połączyć Esterę Stelmaszak z tymi wydarzeniami? Bo chyba jest tu jakiś związek?

– W jakim ty świecie żyjesz, Rosner?

– W takim, w którym dookoła latają motylki, siedzimy sobie na kocu, jesteśmy gdzieś na łące i nigdzie w pobliżu nas nie ma żadnego telefonu, telewizora, laptopa… – bredziłem, ale to ona była temu winna, nie ja. Po prostu tak miałem, kiedy z nią gadałem. Włączała mi się dziwna głupawka.

– Na romantyzm cię wzięło? Coś nowego. – Mówiła lekko speszona. Dalej była pewnie cała czerwona.

A ja… balansowałem.

– Wzięło – nie wzięło. Zrobisz to dla mnie, ogarniesz sprawę i wyłożysz fakty, jak przyjadę do twojego bunkra?

– Śmieszne, ha, ha, ha, bunkier – parodiowała mój lekko szorstki ton.

– Zrobisz to? – prosiłem teraz o wiele milej i grzeczniej.

– Tak – odparła z kolejnym teatralnym westchnięciem.

– Świetnie, zasłużysz na medal najlepszej stażystki na świecie.

– A idź się…

– W normalnych okolicznościach powinnaś powiedzieć: wal się.