Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 listopada 1984 r. w Stanach Zjednoczonych ukazuje się pierwszy wielki krążek Madonny „Like a Virgin”. 3 grudnia 1984 r. w Indiach z fabryki pestycydów w Bhopalu uwalnia się trujący gaz, giną trzy tysiące osób. 27 grudnia 1984 r. w Polsce w Toruniu zaczyna się proces morderców ks. Jerzego Popiełuszki. W lasach wokół miasta zabijane są kolejne ofiary. Nieuchwytny sprawca odprawia makabryczny rytuał – kastruje mężczyzn i odcina piersi kobietom.
Prawie trzydzieści lat później dziennikarz tygodnika „Głos Torunia” Robert Pruski odbiera list od córki dwojga zamordowanych, która szuka grobu rodziców. Wszystkie dokumenty dotyczące ich życia i śmierci zostały zniszczone, skradzione lub spłonęły – rzekomo przypadkiem. Żadna gazeta ani telewizja nie chce zająć się tym tematem. Czy Pruski podejmie się tego wyzwania?
„Po kilku stronach książki Głuchowskiego zapominamy, że to fikcja, a nie łapiący za gardło reportaż. Ta sensacyjna historia rozpięta między Afganistanem i Toruniem rozpędza się jak samochód na autostradzie. Dogonić ją może tylko kula z kałacha”.
Paweł Goźliński, szef działu reportażu „Gazety Wyborczej”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 625
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Polska, współcześnie
Rzeka płynąca wzdłuż murów toruńskiego Starego Miasta zmienia kolory. O świcie była cynamonowa, pokryta białym futrem mgły, potem stalowosina, odpychająca. Teraz, gdy słońce wzniosło się ponad wiśniowe dachy kamienic i wieże kościołów, nabrała radośnie niebieskich barw.
Robert, schodząc nad rzekę po stopniach bulwaru, wyciąga z kieszeni kopertę oznaczoną stemplem „POLECONY”, rozrywa jej krawędź i wyciąga list od wydawcy. Poznańska spółka, która jest mu winna sześć tysięcy złotych, informuje, że wywiad rzeka pod tytułem „Karolina Koon – bez tajemnic” niestety nie ukaże się drukiem. Nawet nie piszą dlaczego, ale i tak wie: czerwonowłosa celebrytka, pół-Polka, pół-Azjatka, typowana na finalistkę nowego talk-show w TVN, nie dostała się do szczęśliwej dziesiątki, którą będą pokazywać w niedzielne wieczory. W związku z tym jej wynurzenia – które w pocie czoła spisywał, a potem redagował przez ostatnich czterdzieści nocy – nikogo nie zainteresują.
Nie będzie Karoliny Koon, nie będzie kasy.
A tyle go kosztowało, żeby te strumienie banałów przerobić na coś ciekawego...
Przypala cienkiego miętowego papierosa, drze pismo z Poznania na coraz drobniejsze kawałeczki i puszcza je z prądem. Leniwa rzeka zabiera śmieci w stronę morza, Robert stoi bez ruchu i patrzy na nie, dopóki nie znikną z zasięgu jego wzroku. Wreszcie rzuca peta do wody i rusza bulwarem, a potem wąską uliczką pod górę, na Rynek Nowomiejski. Mija ruiny krzyżackiego zamku, z którego ostał się tylko wychodek dla rycerzy, potem otwarty przed kwadransem lokal Pod Modrym Fartuchem. Patrzy na pierwszych klientów letniego ogródka. W większości turyści. W ręku komórka, filiżanka z kawą albo kufel pełen bursztynowego piwa. Niemal fizycznie czuje jego woń i chłód. Widzi jakby w nagłym powiększeniu te zimne kropelki na ściankach i cudowne bąbelki wirujące w napoju.
Nie myśl o tym...
Skręca w bramę sześciopiętrowej kamienicy, wdrapuje się na trzecie, podnosi koperty leżące na wycieraczce i wchodzi do maleńkiej redakcji.
Gdy dwanaście lat temu zakładali z przyjaciółmi „Głos Torunia”, było ich sześcioro i zajmowali cztery duże pokoje. Potem przyszedł kryzys, reklamodawcy poobcinali budżety. W ostatniej chwili gazetę uratowali przed plajtą – wykupując ją za bezcen – dwaj warszawscy biznesmeni przebranżowieni z galanterii skórzanej na media.
Najpierw chcieli zmienić format, wydawać „Głos” dwa razy w tygodniu. Kupili kolorowe skanery, nawet ciut podnieśli pensje. Potem przyszedł kolejny kryzys i cięcia. Szczęście, że warszawiacy zebrali takich tygodników – „Głosów”, „Czasów”, „Kurierów” – ponad dwadzieścia. Te lepiej prosperujące wypracowują zyski, te słabsze – jak toruński – jakoś się wiozą.
Jakoś... Z czterech pomieszczeń zrobiło się półtora pokoju, z całej ekipy zostali tylko Robert i Justyna. Wyszło na to, że on sam może pisać wszystkie teksty, naprawiać zawiasy w drzwiach, odpowiadać na korespondencję i raportować. A ona da radę robić zdjęcia, grafiki, przyjmować ogłoszenia, sprzątać i Bóg wie co jeszcze.
Robert otwiera kartonik z zagęszczonym mlekiem, sypie do kubka rozpuszczalnego jacobsa i cukier, który trzyma w puszce po kocim żarciu. Uchyla okno, zapala pall malla. Justyna dzisiaj nie przyjdzie, można kopcić przy biurku. Ale trzeba przejrzeć i swoją pocztę, i jej.
W mailach nic ważnego: reklamy loterii, sprzedaż viagry i drzwi otwarte na miejscowym uniwersytecie. Robert kładzie nogi na sfatygowanym biurku, rozrywa palcem koperty. W dwóch zaproszenia na festyny. Trzecia zaadresowana ręcznie. W środku pięć gęsto zapisanych stron. No tak... dużo podkreśleń, tytuł „PROŚBA” na czerwono. Do tego słowa Policja, Prokuratura i Sędzia zawsze wielką literą, na pewno będzie o Naszej Umęczonej Ojczyźnie albo Zdradzieckiej Klice.
Podpisana: Iwona Tomaszewska, ur. 15.07.1973 w Gdyni, zamieszkała w Toruniu, ulica Gagarina...
Młodsza ode mnie. Ciekawe... Młodzi rzadko piszą papierowe listy.
„...program przygotowany przez redakcję telewizyjną miał naświetlić prawdziwe tło wydarzeń, ale się nie ukazał...”
Babka pisze o sprawie, zaczynając od końca. Typowe.
Przelicza papierosy w paczce – przed południem może zapalić jeszcze tylko jednego, jeżeli chce się utrzymać w dwudziestu na dobę.
„...Rodzice moi, okrutnie zamordowani 12.08.1984 na ulicy Polnej w Toruniu przez nieustalonych sprawców...”
„...niemożność ustalenia miejsca pochówku moich Rodziców...”
Stare zabójstwo z lat osiemdziesiątych, taka sobie historia. Ale córka, która nie może odnaleźć mogiły mamusi i tatusia? To już ciekawsze. Może by się udało sprzedać to do jakiegoś tabloidu?
„...ponieważ nieustaleni sprawcy usiłowali spalić ciała Rodziców...”
Ooooo!
„...szukając w kolejnych instytucjach, przekonałam się, że akta dotyczące śmierci Rodziców zostały zagubione albo dziwnym przypadkiem spłonęły...”
„...dowiedziałam się, że nie jestem jedyną osobą z takim problemem, ponieważ natknęłam się także na inną kobietę, której Matka również została zamordowana. Ona także nazywała się Tomaszewska, ale Danuta. Ciało jej Matki zniknęło, podobnie jak mojej...”
Znikające zwłoki osób o takim samym nazwisku... dobre! Tylko dlaczego aż pięć stron? Czemu ludzie nie potrafią pisać, o co chodzi, w trzech zdaniach? Przecież każda historia albo da się opowiedzieć trzema zdaniami, albo nie ma historii.
Swoją własną napisałby tak:
Pierwsze zdanie: Nazywam się Robert Pruski, z zawodu jestem nauczycielem rysunku, pracowałem w szkole, potem w kilku lokalnych gazetkach, a teraz jestem naczelnym tygodnika, co brzmi nieźle, ale tylko jak się człowiek przedstawia w prowincjonalnym urzędzie.
Drugie zdanie: Z żoną się rozstałem, ale mam dwóch synów w wieku szkolnym, prócz tego wynajęte mieszkanie, kilka starych długów, dwa tysiące debetu na karcie i właśnie dowiedziałem się, że szybko tego nie spłacę, bo pewna laleczka o nudnej biografii nie wystąpi w telewizorze.
Trzecie i ostatnie: Wczoraj skończyłem czterdzieści jeden lat, lecz urodzin nie wyprawiam, bo mam nerwicę i goście mnie wkurzają, a do tego od sześciu lat nie piję.
Od próby samobójczej... ale to już by można pominąć.
I co? Da radę się streścić? Da.
Dzwoni telefon na biurku.
– No? Siedzę. Odpaliłem twój... nic nie ma. Jakoś nikt nie chce dać reklamy... Nie... Taki tam... list czytam, może i coś z tego będzie grubszego... Dotrę o wpół do pierwszej. Teraz mi się przypomniało, że jeszcze muszę pojechać do optyka i okulary odebrać młodszemu... Kamila uznała, że jak mu się stłukły szkła ze mną, to ja płacę. Trzy stówy.
Odkłada słuchawkę, zaproszenia na festyny wrzuca do kosza, list od Tomaszewskiej składa na pół raz, potem drugi, i przyciska wielkim kubkiem po kawie. Ściąga przyklejony do monitora kwit z salonu optycznego. Wychodzi.
Afganistan, początek 1980 roku
Rozpaczliwy krzyk kilku setek mężczyzn, kobiet i dzieci niesie się po pustyni, głośniejszy od karabinowych strzałów i poświstów gwałtownego wiatru znad gór. W kłębach pyłu kilkunastu czarnowłosych mężczyzn na koniach pędzi przez kamienny płaskowyż pieszą kolumnę wieśniaków. Strzelają w powietrze, strzelają do ociągających się, wrzeszczą. Jeden z nich, w karakułowej czapce i brudnej zielonej kurtce narzuconej na szarą galabiję, porwał z tłumu młodziutką, może trzynastoletnią dziewczynkę w żółtej, sięgającej kostek sukni. Przerzucił ją jak worek przez koński grzbiet, galopuje teraz po kamienistej równinie. Dwóch innych jeźdźców, z kałasznikowami w rękach, pędzi za nim. Są szybsi, może mają lepsze konie. Ten w kurtce gwałtownie osadza wierzchowca, zmienia kierunek, tamci próbują zajechać mu drogę z dwóch stron. Jeszcze kilka zwrotów i go mają. Jeden ze ścigających staje w strzemionach. Nie wypuszczając karabinu z lewej ręki, drugą chwyta dziewczynkę za nogę, po czym, krzyczącą i szlochającą, unosi ją w powietrze jak zdobycz. Jeździec w czapce z karakułów puszcza serię w powietrze, a trzymający trofeum śmieje się dziko, obnażając zepsute zęby, i też strzela na wiwat. Jeszcze przez kilka minut gonią za sobą, wyrywając jeden drugiemu umierające z przerażenia dziecko, w końcu dołączają do pozostałych. Któryś rzuca dziewczynkę pod kopyta koni.
Jest zimno, nisko stojące słońce ledwo przebija się przez wielobarwny kurz, który wiruje na wietrze.
Na skraju suchego wąwozu wśród wielkich kamieni tkwią poszczerbione ruiny starej strażnicy, a może opuszczonego domu. Stoi przy nich kilka wojskowych samochodów i ciężarówek. Między nimi jest też szary spychacz i wielka, poobijana cysterna. Krążący wśród aut żołnierze, w większości jasnowłosi albo ogoleni na łyso, palą papierosy, piją coś z menażek i butelek. Dwóch z nich ma na sobie radzieckie mundury polowe, kilku ubranych jest jak Azjaci – jedni w długie, luźne portki, inni w sięgające łydek abaje. Wielu pozakładało na siebie co popadnie: części umundurowania mieszają się z zielonymi i czarnymi dresami i kożuchami. Jeden z podoficerów – potężny, skośnooki Jakut – nosi długi skórzany płaszcz z czerwoną gwiazdą na plecach. Inny – barczysty, wąsaty sierżant z wytatuowaną szyją – założył wprost na marynarską koszulkę coś, co kiedyś było chyba damskim futrem, a teraz jest włochatą, brudną szmatą z plamami po oleju na łokciach.
Obok jakuckiego kaprala stoi niewysoki, może trzydziestoletni kapitan w zielonej desantowce, szyję ma owiniętą arabskim szalem. Na tle podległych mu przebierańców wygląda schludnie. Obserwuje przez lornetkę goniących się po pustyni Afgańczyków, widzi, jak jeden z jeźdźców zsiada z konia i odcina uszy dziewczynce w żółtej sukni.
– Dzikie świnie... – Kapitan oddaje lornetkę wytatuowanemu sierżantowi, który wiesza ją sobie na szyi obok menażki. – Ustawić się!
Sierżant odwraca głowę, spluwa z wiatrem, a potem wykrzykuje kilka komend. Razem z jakuckim kapralem, popychając i wrzeszcząc, dzielą podkomendnych na trzy grupy. Z dwóch z nich formują rzędy, które tworzą coś na kształt ludzkiego korytarza rozszerzającego się w stronę nadciągających wieśniaków i konnych, a zwężającego ku wąwozowi o stromych zboczach. Trzecia grupa obstawia poszarpane krawędzie urwiska. Dwaj żołnierze – z karabinami w dłoniach – schodzą w głąb jaru. Wszystko trwa nie więcej niż dwie minuty. Pierwsi jeźdźcy są już blisko, kapitan słyszy ich chrypiący język, którego nie rozumie. Gestem dłoni przywołuje jednego z podkomendnych, tłumacza. Ten odstawia na maskę łazika stalową menażkę i szybko podbiega. Oficer coś mówi, tłumacz, wysoki i chudy, kiwa głową, a po chwili pędzi na spotkanie jeźdźcom, machając obiema rękami.
Jeszcze minuta i zakurzony tłum ofiar zaczyna wlewać się między uzbrojone tyraliery. Na przedzie idzie długowłosy i czarnobrody mężczyzna w pękniętych okularach na nosie. Już niemłody, ale jeszcze nie starzec. Staje na skraju wąwozu, nieruchomieje, jak gdyby się zastanawiał: zejść, zeskoczyć, czy może się cofnąć? Cios kolbą karabinu w tył głowy sprawia, że po prostu spada w dół. Tłum za nim – dotąd krzyczący, piszczący, płaczący – teraz zaczyna rozpaczliwie wyć. Ktoś rzuca się na bok – natychmiast go zabijają. Jeźdźcy strzelają nad głowami żołnierzy, jeden z nich, rozpędzony, wjechał od tyłu w tłum, jakby sam chciał wepchnąć do dołu całe to ludzkie mrowie. Jego koń – popielaty, wielki, głośno rżący – tratuje ciżbę, miażdży ciała, kopyta ma we krwi. Pylisty wiatr uderza ze zdwojoną siłą, jak gdyby pustynia wpadła w furię. Żołnierze klną po rosyjsku, ukraińsku i w jakichś innych językach. Coraz więcej krwi na skraju urwiska, coraz więcej ludzi w głębi kamienistego jaru: żywi padają na umarłych, umarli na żywych. Brązowooki, najwyżej sześcioletni chłopiec w brudnej koszuli i niebieskiej czapeczce rzuca się do nóg stojącego w środku tyraliery jakuckiego kaprala. Chwyta oburącz jego zakurzony but, twarz wciska w połę czarnego płaszcza, wykrzykuje rosyjskie słowa. Płacze, błaga, próbuje coś wytłumaczyć:
– Otiec! Jagonow! Jagonoooow!!!
Kapral podnosi dzieciaka za kark niby kota. Przygląda mu się chwilę, widzi, że malec jest obsikany od pasa w dół i bosy. Stopy ma zakrwawione, ale to chyba nie jego krew. Jakut odwraca głowę, szukając wzrokiem kapitana, ale ani nie może go dostrzec w wirującym pyle, ani zawołać – w ryku dookoła nikt już nikogo nie słyszy. Z dzieciakiem uczepionym jego lewej ręki odchodzi kilka kroków w kierunku aut.
– Kapitan gdzie?! – wrzeszczy do ucha cuchnącego potem i wódką żołnierza, który stoi w rozkroku nad ciałami dwóch kobiet. – Kapitana widział?!
– Chuj znajet! – szeregowiec kopie jedną z leżących, chyba chce ją zmusić do powstania, w końcu zdejmuje z ramienia karabin i zaczyna ją okładać kolbą karabinu po plecach. Ciało nieszczęsnej podskakuje po każdym uderzeniu, widać, że kobieta nigdy już się nie podniesie, zaraz skona, ale żołnierz zdaje się tego nie dostrzegać. Bije coraz zapamiętalej. Druga z kobiet czołga się w stronę kaprala, płacze i coś mówi, ale nie sposób jej usłyszeć w otaczającym ich hałaśliwym piekle.
Kapitan stoi dziesięć metrów dalej, oparty o zderzak cysterny, pali papierosa zwrócony tyłem do wiatru. Jakut podchodzi do niego z dzieckiem w lewej ręce i pistoletem w prawej. Chłopczyk drży, chce coś jeszcze powiedzieć, ale najwyraźniej nie jest w stanie. Szybko otwiera i zamyka usta, ale z jego krtani wydobywa się tylko coś jakby gdakanie kury.
Kapral pochyla się nad oficerem i krzyczy:
– Ten tu... coś... jakiegoś Jagonowa... syn... chyba Uzbek!
– I co?!
– Towarzysz kapitan może... chciałem się upewnić...
– A chuj mnie obchodzi, co ty chciałeś!
– Znaczy się...
– Uzbek, nie Uzbek... pizdiec! Do dziury!
Kapral odwraca się w stronę jaru i wyprostowuje rękę, której chłopiec trzyma się jak ostatniej deski ratunku. Przykłada mu pistolet do głowy. Strzela.
– Ty, bladź!
Gówniarz szarpnął się, jego czapeczka spadła, kula chybiła celu – rozorała tylko policzek dzieciaka i oderwała mu nos. Wrzeszczący wniebogłosy malec wygląda teraz jak skarlały potwór. Jego krew spływa Jakutowi po ręce.
Kapitan się odwraca. Patrzy na niebieską czapkę, którą wiatr unosi wysoko w powietrze, a potem w głąb pustyni. Teraz, o zachodzie słońca, ciągnąca się w stronę dalekich gór równina jest pomarańczowo-czerwona, miejscami purpurowa. Tak musi wyglądać powierzchnia Marsa. Oślepiająca czerwień, śmiertelna, sucha pustka i wiatr wiejący znikąd donikąd.
Kapitan pociąga z menażki duży łyk spirytusu – wódka dawno przestała mu wystarczać. Nie widzi już, jak kapral dobija smarkacza i rzuca jego ciało do wąwozu. Nie patrzy na dwóch szeregowców, którzy ciągną od strony cysterny gruby jak ludzka noga strażacki wąż. Za chwilę spuszczą do dołu ropę, za chwilę ją podpalą, zaraz będą rzucali granaty między trupy i płonących żywcem ludzi.
Wszystko się powtórzy. Tak jak tydzień, dwa, trzy tygodnie temu.
– Was, skurwysyny, też zajebiemy! – krzyczy w stronę galopującego przez równinę Afgańczyka na koniu. – W swoim czasie – dodaje ciszej. Nie ma pojęcia, gdzie tamten tak gna. Nie można się z nimi dogadać, nie można ich zrozumieć. Zresztą po co? Czarne gnidy... Rozumieją tylko przemoc. Już ja wam nie poskąpię bólu, gdy przyjdzie rozkaz zabrać się za wasze świńskie ryje.
A przyjdzie na pewno.
Pięć godzin później w tym samym miejscu jest cicho.
Wiatr ustał, na bezchmurnym niebie błyszczy księżyc – srebrna litera U. Przy krawędzi wąwozu stoi już tylko jeden terenowy samochód i pracuje spychacz. Kierowca wielkiej maszyny włączył reflektory, zasypuje teraz dół śmierci, zsuwając w głąb rozpadliny piach, żwir i kamienie.
Dwaj siedzący w łaziku – kapitan i wąsaty sierżant z tatuażami na szyi – w milczeniu palą haszysz. Sierżant podkulił nogi, owinął się cały, razem z butami, w swoje śmierdzące futro, na głowę nasadził hełm. Od dłuższej chwili się nie rusza, jego oczy – czarne wyloty luf – niczego nie wyrażają. Usta ma półotwarte. Chyba go ścięło.
Kapitan patrzy w stronę jaru. Skaczący po kamieniach promień reflektora ze spychacza co rusz wydobywa z mroku jakieś niesamowite kształty: ludzi, zwierząt albo kołyszących się traw, których tu nie ma i nigdy nie było. W pewnym momencie patrzącemu wydaje się, że zza krawędzi wypełza – czy raczej wyskakuje – jakiś wyraźniejszy od innych, prawie materialny ciemny kształt. Coś jakby czarna, szybko poruszająca się plama, która znika na pustyni – ciemniejsza jeszcze niż otaczająca ją ciemność.
Wylazł któryś niedobity? Niemożliwe... Po tej ilości ognia, tam, na dole, musiały zagotować się skały... To nie mógł być człowiek. Może szakal? Duży lis? Też nie... Wyglądało jak małpa albo wielki pająk. Przywidzenie. Duch... Pustynia jest pełna duchów. Tutejsze czarnuchy w to wierzą. I niech tak zostanie. Skoro wyszedł spod ziemi... to i dobrze. Niech się miota, niech szaleje, niech was wszystkich, jebańców, pozagryza. Bo ja – Antoni Filipowicz Suchynin – już nie mam siły na to całe gówno...
Kapitan przykłada fajkę do ust, wciąga w płuca piekący dym i zamyka oczy. Pod powiekami pojawia się negatyw obrazu: księżyc jest czarny, niebo jasnoszare, pustynia biała, a małpio-pająkowaty kształt, który się po niej szybko przesuwa, jeszcze bielszy niż biel. Świeci niby halogen skierowany prosto w otwartą źrenicę.
Środa, 16 czerwca, Toruń
Wieczorem w dniu, w którym trzeba zesłać tygodnik do drukarni, Robert zwykle miota się jak osa w pustej szklance. Tak jak teraz. Dochodzi dziesiąta, gdy paląc trzeciego papierosa z drugiej dziś paczki, rozmawia przez komórkę z Justyną.
W redakcyjnym pokoiku jest ciemno, świeci się tylko lampka i dwa ekrany komputerów.
– Załatwiłam, że moja siostra z Lubicza przyjedzie – mówi szybko Justyna, najwyraźniej gdzieś idzie, bo lekko dyszy. – Kasia zna oprogramowanie, da radę... Jeszcze raz cię przepraszam, Robciu.
– Słuchaj, Justyś... Nie o to mi chodzi, żeby... to się przecież ludziom zdarza. Tylko że jest późno, rozumiesz?! Na którą ona by mogła dojechać?
– Już jedzie. Wyjechała pół godziny temu. Nie denerwuj się. Przecież tylko trzy i pół strony nam zostało...
– Cztery i pół. A jakim ona samochodem podjedzie?
– Niebieską corsą. Czemu...?
– Chyba widzę ją z okna. Szybko przyjechała. Nie ma gdzie zaparkować. Krąży po Rynku. Powinna wjechać w Świętego Jakuba, tam będzie miejsce.
– To ja się rozłączam i do niej zadzwonię, i powiem.
Robert gasi papierosa, otwiera drzwi na korytarz, by przeciąg szybciej wywiał dym. Nastawia wodę w elektrycznym czajniku, siada do klawiatury. Czyta – po raz trzeci – tekst o zalanych ogródkach działkowych. Nanosi drobne poprawki, wpisuje tytuł: „Przyszła woda jak co roku”.
Zapisuje plik, otwiera następny. Nim odezwie się brzęczyk domofonu, udaje mu się przeredagować kilka linijek. Otwiera drzwi, widzi dwudziestoparoletnią drobną szatynkę. Bardzo szczupłą, bardzo dziewczęcą, bardzo ładną, całkiem niepodobną do Justyny. Proste włosy do pasa, biała koszulka bez rękawków, dżinsowa spódniczka na suwak ciasno opinająca wąskie biodra. Na ramieniu tatuaż – pająk i jakiś tekst zapisany celtyckimi runami albo językiem elfów.
– Kasia jestem. Justyna ci mówiła?
– O tobie? Wiele razy. Aż dziw, że nie mieliśmy dotąd okazji – Robert uśmiecha się i stara zrobić życzliwą minę.
– Bo ja mieszkam teraz na wsi. Wyszłam za rolnika.
Oho! Żeby wszystko było jasne... Koniec uśmiechów. Robert prowadzi ją do biurka.
– Justyna mówiła, że znasz Quarka.
– Znam, znam, tylko nigdy jeszcze nie robiłam gazetowego składu, same książki. Dla wydawnictwa turystycznego.
– Albumy jakieś? Ze zdjęciami?
– Trochę.
– W takim razie dasz radę. Sprzęt masz już odpalony. Fotki wrzucone tutaj – Robert stuka palcem w ekran komputera. – W lewej zakładce są zdjęcia, teksty w prawej, strony otwierasz w tym...
– Daj mi kwadrans, zorientuję się w tym wszystkim.
Katarzyna bardzo ładnie pachnie. Jej perfumy czuć już w całej klitce. I jak szybko przebiera palcami po klawiszach... Po godzinie mają za sobą jedną trzecią roboty.
Historię o zalanych ogródkach opatrzyła zdjęciem starszego mężczyzny transportującego łódką klatkę z królikami. Robert z zadowoleniem patrzy, jak sama wymyśla i dorabia podpis.
Jeszcze festyn, kronika kryminalna, zdjęcia weselne i korekta. Do pierwszej w nocy skończą.
– Mogę przy tobie zapalić?
– Jasne. Gdzie są kryminałki?
– Osobno. Zakładka: policja. Wszystkie do tej kreski są po redakcji, dalej surówka, ale gotowych powinno starczyć.
– Nie bardzo.
Kasia jest naprawdę szybka. W dodatku ma rację: brakuje tekstu.
– Możemy dobrać jeszcze dwie informacje.
Ona przesuwa tekst na ekranie, on spogląda ponad jej ramieniem:
„...sprawca włamania do stojącego na bocznicy kolejowej ciągnika spalinowego Mariusz P., lat 16, zamieszkały Lisewo, poszukiwany w związku z kradzieżą na szkodę sklepu Biedronka...”
– Bez sensu.
Podpalenie drzwi w nocnym klubie Moskwa, bójka pod monopolowym na ulicy Mickiewicza, nielegalne wysypisko zużytych świetlówek, próba samobójcza...
– Zatrzymaj na tym.
„...patrol oddziału prewencji wezwany przez sąsiadów do 38-letniej Iwony T. ustalił, że zamieszkała przy ul. Gagarina samotna kobieta miała...”
„...wykryto alkohol i ślady na obecność substancji...”
„...przebywa obecnie w Szpitalu Miejskim przy ul. Batorego, na oddziale intensywnej terapii...”
Robert pochyla się nad swoim zagraconym biurkiem, rozgarnia papiery, najpierw spokojnie, potem coraz szybciej, wreszcie przerzuca je całymi garściami. Nic. Jeszcze raz – kolejno, kwit po kwicie. Gazeta, koperta, stary bilet kolejowy, nierozliczona delegacja, której szukał wcześniej...
– Co się stało? – Kasia, jeszcze przed chwilą taka miła i wyluzowana, teraz przygląda mu się tym wzrokiem, którego najbardziej nie lubił u Kamili. Jej oczy pytają: dlaczego się tak gorączkujesz?
Dobra... Spokojnie. O... jest list! Pod brudnym kubkiem.
– Patrz, Kasiu, ta próba samobójcza... Czytasz: zjadła tabletki i odkręciła gaz. Kobieta, trzydzieści osiem lat. Ona napisała do mnie wcześniej, żebym jej pomógł. A ja po prostu... zapomniałem o tym. Idiota! – Robert uderza kubkiem w blat.
– Nie wściekaj się. Przecież piszą, że przeżyła.
– Muszę zadzwonić. Możesz zacząć korektę?
– Jasne.
Robert wychodzi do korytarzyka. Ciemna norka między pokojem redakcyjnym a toaletą służy jako miejsce do rozmów telefonicznych, gdy są w redakcji oboje z Justyną i nie chcą sobie nawzajem przeszkadzać. Otwiera wysoki lufcik nad głową, zapala papierosa. Wybiera numer oficera z komendy. Zajęte. Szlag by to trafił! Próbuje zadzwonić na ten sam numer, tylko z końcówką o jedną cyfrę wyżej. Też nic. Znowu do dyżurnego. Jest wreszcie.
– Dzień dobry, dobry wieczór, panie Jarku. Z tej strony Robert Pruski z „Głosu”. Z „Głosu Torunia”! Tak, tak... Pan mógłby... no wiem... ale rzecznik mi nie odbierze po jedenastej przecież... Co? Przed jedenastą też nie odbierze. Jedna rzecz tylko, pan sprawdzi w systemie, ta Tomaszewska Iwona, próba samobójstwa przy Gagarina z przedwczoraj, czy ona jest urodzona w Gdyni? Poczekam... – Zaciąga się głęboko. Córka zamordowanych, bezskutecznie szukająca ich grobu, latami lekceważona przez urzędników i redakcje telewizyjne, w akcie desperacji próbuje się zabić. Może narkomanka? Tak czy owak, to już jakieś story.
– A jednak... W Gdyni. Dziękuję. No jasne. To pan powie po prostu rzecznikowi, że ja dzwoniłem. Dobranoc.
– I co? – Kasia obraca się na krześle.
– Tę samobójczynię zostawię sobie na większy strzał. Na dopych weźmiemy... poczekaj... o! Weźmiemy sobie klub Moskwa i te świetlówki...
Półtorej godziny później przed kamienicą Kasia daje Robertowi mokrego buziaka w policzek, a on odpowiada śmieszną miną, która ma przykryć zmieszanie. Do domu wraca na piechotę. Został piechurem dziesięć lat temu, kiedy zabrali mu prawo jazdy za jazdę po pijaku. Próbował uciekać policjantom po tym, jak przeciął skrzyżowanie na czerwonym świetle. Kiedy go dogonili, rzucili na maskę auta i chcieli aresztować. Sądzili, że ukradł samochód. Gdy wyszło na jaw, że to tylko umiarkowanie podpity dziennikarz z miejscowej gazety, a do tego we własnym aucie, zrobili się życzliwi. Sami odprowadzili jego wóz na parking. Potem wstyd przed sądem i dwa lata bez papierów. Sprzedał volkswagena, bo potrzebował pieniędzy. Szybko przyzwyczaił się do autobusów, tramwajów i spacerów.
Teraz idzie przez opustoszałe miasto.
Między podświetlonymi bryłami kościołów – strefy mroku: czarne domy, ciemne skwery, puste pruskie koszary. Noc jest ciepła, wilgotna, w powietrzu latają duże owady. Niedawno musiał spaść deszcz, ale on nawet tego nie zauważył, zajęty ostatnimi poprawkami i zsyłaniem „Głosu” do drukarni. Wyciąga papierosa, liczy te, które zostały w paczce. Nie zmieścił się dzisiaj w dwudziestu, ale są powody do rozgrzeszenia. Numer zrobiony. Poradził sobie, chociaż Justyna nawaliła. Paląc, przechodzi między dziesięciopiętrowymi blokami i garażami, skraca drogę, idąc w kierunku szerokiej ulicy Kościuszki. Gdy na nią wchodzi, widzi, że z przeciwka, od strony odległego jeszcze wiaduktu, nadciąga grupka dresiarzy. Wrzeszczą, właśnie weszli na jezdnię, rozwijają się w tyralierę. Najwyżej minuta dzieli Roberta od spotkania.
Ma metr dziewięćdziesiąt, waży prawie sto kilo, odsłużył dwa lata w wojsku, za młodu trenował kilka sportów, a potem bił się w niejednej knajpie, bo jego długie włosy i ostentacyjna pewność siebie prowokowały różnych kozaków, którzy chcieli się sprawdzić w bójce. Stłukł ich co najmniej tuzin, lecz z czasem nauczył się prostej reguły: bójka to zawsze niesmak na drugi dzień. Jeśli możesz uniknąć starcia – unikaj.
Skręca w wąską, pełną starych drzew ulicę Batorego. Stara się nie odwracać, wytęża tylko słuch, upewniając się, że tamci za nim nie idą. Jasna cholera, chyba idą. Nie... Stanęli na rogu. Tłuką flaszki, słychać brzęk. Już postanowione: idzie do szpitala. Pacjentka: Iwona Tomaszewska. Oddział intensywnej terapii.
Pora na wizytę idealna – dochodzi wpół do drugiej.
Komisariaty, szpitale, dworce... Wszystkie te instytucje najmilsze – o ile w ogóle mogą być miłe – są w środku nocy. Nie ma ludzi, a znudzony personel obsłuży cię sprawnie, żebyś już tylko sobie poszedł.
Izba przyjęć, portiernia, recepcja... jest tu kto? Jest. Młoda dziewczyna, bardzo tęga, biały fartuch z naderwaną lewą połą, pomarańczowe paznokcie ozdobione mikroskopijnymi kwiatuszkami.
– Dobry wieczór pani.
– Pan do kogo?
– Do chorej, proszę pani.
– Ale o tej porze nie ma odwiedzin.
– Ja przyjechałem pociągiem. Aż z Wrocławia... Kuzynka w ciężkim stanie.
– Pan pójdzie do hotelu i przyjdzie rano.
– Ale ja, proszę pani, nie mam na hotel. Chciałem ją tylko zobaczyć, bo ona się gazem otruła...
– Aaaa! To ta... Pana nazwisko?
– Ja się nazywam Pruski Robert, ale siostra mojej mamy jest Tomaszewska, tak jak Iwonka.
– Pan pójdzie za mną, pokażę. Ino na chwilę. Nie wolno.
– Dobrze, proszę pani. Dziękuję bardzo.
Idą korytarzem, dwa zakręty, schody w górę, kolejne dwa zakręty, jedne drzwi, drugie, jakaś dyżurka. Robert plecie coś trzy po trzy, właścicielka pomarańczowych paznokci najpierw głośno się śmieje, potem każe mu być cicho.
– To tutaj, pan wejdzie. A jak pan skończy się widzieć z chorą... to przyjdzie do mnie.
W sali jest ciemno, początkowo niczego nie widać i mija dłuższa chwila, nim Robert dostrzega, że na wskazanym przez salową łóżku leży bardzo szczupła kobieta o czarnych, gęstych włosach poskręcanych w nieregularne loki. Niemłoda, ale wciąż atrakcyjna. Z drobną, wąską twarzą kontrastują pięknie zarysowane, pełne usta. Coś w nich jest – w kształcie wywiniętej dolnej wargi, w lekko cofniętej brodzie, w tych nieco zapadniętych policzkach... Niech się oczy jeszcze przyzwyczają do mroku... Czy ja jej gdzieś nie widziałem? Dawno temu... To było chyba coś miłego. W zwojach mózgowych pustka, ale rdzeń swoje wie. Robert zaciska powieki, spogląda znowu. Nic konkretnego. Tylko jakieś najdawniejsze wspomnienie, bardzo ciepłe, przyjemne i silne. Byliśmy razem w przedszkolu czy co? Obmacywaliśmy się w piaskownicy?
Znam ją. Te usta...
W ciszy i półmroku ulotne wrażenie gdzieś odpływa. Gdy oczy całkiem przyzwyczajają się do ciemności, Robert widzi, że w głębi pokoiku jest jeszcze drugie łóżko. Na nim też śpi kobieta, ale dużo młodsza, właściwie dziewczynka.
Upływają minuty. Jednostajny szum aparatury, oddechy leżących, oddech Roberta. Zapaliłoby się...
Iwona Tomaszewska patrzy na niego. Od jak dawna?
– Obudziła się pani.
Milczenie.
Podchodzi do łóżka.
– Dzień dobry. Dobry wieczór właściwie. Jak się pani czuje? – Nic mądrzejszego nie przychodzi mu do głowy.
Czarne oczy leżącej pozostają nieruchome.
– Przyszedłem do pani. Pani Iwono.
Jej dłoń, leżąca dotąd płasko na posłaniu, wykonuje niewielki ruch. Zaproszenie? Robert przestawia krzesło spod ściany w pobliże łóżka. Chora przygląda mu się uważnie. Na jej ustach pojawia się cień uśmiechu. A jemu przychodzi na myśl, że może ona także doszukuje się w jego nieogolonej od czterech dni twarzy odległej fizjonomii kogoś znanego z dzieciństwa.
Kobieta coś cicho mówi.
– Słucham? – Robert pochyla się nad nią, wdychając zapach szpitalnej chemii i czegoś jeszcze.
Szept:
– Przepraszam.
– Za co?
– Że nie dałam rady się z panem spotkać. Że nie umiałam poczekać kilka dni. Byłam pewna, że znowu mnie zlekceważyli... że kolejny raz...
– Pani mnie przeprasza? To raczej ja powinienem przeprosić, że nie skontaktowałem się z panią od razu, zanim... zanim to...
Wyraz twarzy Iwony się nie zmienia.
– Widziałam pana w programie. W telewizji... Pan Ruski z „Głosu”, prawda?
– Pruski.
– Przepraszam. Cieszę się bardzo, że pan... jednak przeczytał mój list. Już nie miałam siły, pan rozumie... Dlatego... tak wyszło. Z niecierpliwości, z nerwów. Ale to chwilowe, ja mam takie... takie zjazdy. Teraz jestem już w zupełnie dobrym stanie. Dali mi...
Chwila ciszy. Robert też milczy.
– Dali mi środek nasenny i jeszcze coś, dlatego... rozmawiam z panem tak powoli. Proszę się... nie niecierpliwić. Wszystko panu opowiem po kolei, tylko niech pan nie wychodzi. Jest krzesło.
– Przecież specjalnie do pani przyszedłem. – Robert siada. – Nie chcieli mnie wpuścić. Musiałem nieco nakłamać. Czy pani...
– Nie mówmy o mnie, dobrze? Zaraz może ktoś przyjść i każą panu dopiero jutro... Chcę panu opowiedzieć o moich rodzicach. Od początku. Mieli na imię Barbara i Hubert, zostali zamordowani... tutaj, w Toruniu, dwunastego sierpnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego roku, pisałam...
– Wiem, czytałem, to się stało na Polnej.
– Znaleźli ich ciała w tym opuszczonym forcie.
– Czyli te ciała nie zostały spalone? Bo zrozumiałem, że pani ich poszukuje.
– Tak. Od wielu lat. Teraz nawet bardziej... mi zależy. Ja sama rodziców nie widziałam, to znaczy: nie widziałam po śmierci. Oni zniknęli. Zniknęły... zwłoki. Byłam jeszcze mała. Później opowiedziała mi wszystko moja ciotka z Brodnicy. A potem szukałyśmy ich obie. I wszędzie się okazywało, że nie ma akt.
– No właśnie. To mnie bardzo zaciekawiło. Co to znaczy: nie ma?
– Z archiwum pogotowia zniknęły, w prosektorium papiery się spaliły, archiwum firmy pogrzebowej też spłonęło. Może pan sam sprawdzić. Seria pożarów – i zawsze płonie akurat ta część, gdzie jest to, czego szukam...
Iwona z każdym zdaniem zaczyna mówić coraz szybciej. Szept momentami zamienia się w cichy głos.
– Próbowałam rozmawiać z ludźmi, ciotka też próbowała, bo przecież nawet nie dostała zawiadomienia o pogrzebie ani nic. Ona... nawet mnie musiała szukać, nie chcieli jej powiedzieć, w którym domu dziecka jestem. Byłam na wsi. To nie był dom dziecka właściwie, tylko taki przytułek dla upośledzonych. Wszystko wygląda tak, że... no, ja wiem jak to brzmi... że ktoś celowo... Schowali mnie, sierotę, tak, by nikt nie znalazł. I coś zrobili z ciałami. Też je schowali albo do czegoś ich użyli.
– Jacy oni?
– Nie wiem. Chyba jakaś organizacja... Bo kto miałby tyle możliwości? Czy pan mi wierzy?
– Słucham?
– Niech pan da rękę.
Dłoń Iwony – przez bladą skórę wyraźnie prześwitują błękitne żyły – jest sucha, chłodna i bardzo delikatna. Nadgarstek i dwa palce ma owinięte plastrem.
– Czy pan mi wierzy?
– Wierzę.
– Ale nie jest pan łatwowierny?
– Wręcz przeciwnie.
– To dobrze, bo ja już nie będę szukała nikogo innego. Albo pan to jakoś... nie wiem jak... nagłośni, i wtedy ktoś się odezwie, może kogoś ruszy sumienie, albo... – Iwona uśmiecha się smutno. – Widzi pan... Gdyby nie ciocia, prosta kobieta, tobym niczego nie wiedziała: miałam jedenaście lat, gdy rodzice zginęli. To był dla mnie taki szok, że prawie kompletnie straciłam pamięć. Przez lata nie mogłam sobie przypomnieć nawet tego, jak wyglądali. Dosłownie. Oglądałam ich zdjęcia i było tak, jakbym widziała zupełnie obcych ludzi... A potem zaczęłam sobie to wszystko odtwarzać. Tak jak po amnezji... ze strzępków. Gdzie rodzice mieszkali, kim byli, gdzie i kiedy ich ostatni raz widziano, co się właściwie stało. Znalazłam tylko jeden poważny ślad, notatkę w „Nowinach”. Było tam napisane, dosłownie panu mówię: „na działkach huczy”, w tym sensie, że plotka się rozchodzi, bo odkryto ciała, zginęli tacy i tacy, może od uduszenia, a może od ran, milicja wyjaśnia i szuka sprawców. „Do sprawy wrócimy”. Ale potem, a ja wszystkie numery „Nowin” w bibliotece w Brodnicy sprawdziłam, nic a nic już nie napisano. Muszę panu jeszcze powiedzieć najważniejsze. Nie wiem, czy nie mieszam, bo jest już tyle wątków i różnych dziwnych spraw... Spotkałam kobietę, Danutę Tomaszewską. Chyba panu pisałam, że chociaż ona nie jest moją krewną, to zupełny przypadek, zbieg nazwisk...
– Pisała pani.
Iwona milczy przez chwilę. Robert domyśla się, że poczuła się słabo. Właściwie powinien wstać i wyjść, może przecież przyjść jutro, ale historia zaczyna go wciągać. Lekko ściska rękę leżącej.
– Niedobrze?
– Dobrze, dobrze.
– Może chociaż przyniosę wody?
– Nie trzeba. Niech pan posłucha... Szukałam dokumentów z prosektorium. Były w podziemiach starego Urzędu Wojewódzkiego, tutaj, w Toruniu. Pomagał mi je odszukać taki miły pan i kiedy się okazało, że akta spłonęły, powiedział mi, że nie ja jedna... nie ja jedna mam pecha czy coś takiego. No i tak od słowa do słowa... Dał mi telefon tej pani Danuty, też Tomaszewskiej. Wtedy jeszcze nie było komórek, długo nie mogłam jej odnaleźć, a potem się okazało, że mieszka w Sępólnie Krajeńskim – to był po prostu inny numer kierunkowy i dlatego... Czy ja nie mówię chaotycznie?
– Troszeczkę, ale nadążam. Spokojnie.
– Jej mama, tej drugiej Tomaszewskiej, miała na imię Elwira. Takie dziwne imię... może dlatego dobrze zapamiętałam. Została uduszona i powieszona tak strasznie... za nogi na drzewie w Lesie Olek. Pan wie, gdzie to jest?
– Przy drodze z Torunia do Chełmna.
– Ale blisko samego Torunia. Właściwie jeszcze w mieście. Wie pan, dlaczego ja mówię o lesie?
– Ponieważ Olek jest niedaleko od Polnej.
– To właściwie ten sam las. Dokładnie sprawdziłam na mapie. Będzie może czterdzieści minut pieszo od jednego do drugiego miejsca. Spotkałam się z tą panią Tomaszewską. Powiedziała mi, że nie ma nigdzie jej grobu. Grobu tej powieszonej. Jej mamy. Elwiry. Przepraszam, że tak mieszam.
– Nadążam. Naprawdę.
– W innych różnych szczegółach też się okazywało, że... sytuacja tej Danuty Tomaszewskiej jest prawie całkiem taka sama jak moja. Ją też chcieli oddać do przytułku. No i jeszcze zbieżność nazwisk. Czy to pana interesuje?
– Tak. Nawet bardzo. Ma pani jeszcze ten numer telefonu do Sępólna?
– Oczywiście. Mam wszystko... mam w domu. Pan mnie nie podejrzewa, że zmyślam, prawda?
– Nie, skądże.
– Na początku patrzył pan na mnie... trochę jak na wariatkę.
– Może jest pani przewrażliwiona, ale to zrozumiałe w tej sytuacji. Ja patrzyłem z troską, bo te wszystkie kroplówki, aparaty wokół... Po prostu współczuję. Niech pani nie zwraca uwagi na moje spojrzenia, tylko mówi, jeżeli nie jest pani jeszcze za bardzo zmęczona.
– Nie jestem. Musiałam odbić się od tylu różnych... bałwanów, złych ludzi, leniwych – i prokuratorów, i policjantów, i innych. Wpadłam przez to wszystko w... – Zaczyna szlochać.
– Niech pani nie płacze, nie trzeba, ja słucham.
Widząc łzy na jej policzku, Robert czuje coś dziwnego. Jak gdyby płakała nie obca kobieta, ale jego własne dziecko. Wyciąga rękę, by otrzeć jej policzki wierzchem dłoni, ale w połowie ją cofa.
Iwona zaczyna szybko mrugać powiekami. Rzęsy ma bardzo długie i gęste, jak małe pędzelki.
– Przepraszam. – Próbuje się uśmiechnąć. – Widzi pan, co się ze mną dzieje. Ale nie jestem wariatką. Bo niech pan sam powie, czy panu nie przyszłoby do głowy, że to jest jakiś spisek, skoro znikają ciała i akta? Te podpalenia, te podobieństwa i to samo nazwisko... Jeżeli ja jestem wariatką, to gdzie są groby?
Ostatnie słowo wypowiada bardzo głośno, a potem milknie. Dziewczynka leżąca na drugim łóżku porusza się i mruczy coś przez sen. Robert nic nie mówi. Mija pół minuty. Iwona wraca do szeptu:
– Niech pan nie zwraca uwagi na mój stan, to nie ma żadnego... żadnego znaczenia, szczególnie teraz, kiedy pan się jednak pofatygował...
– Rozmawiała pani z telewizją?
– Tak, z Wisłą, potem z Kujawami. Ale oni mnie oszukali. Udawali, że chcą wyjaśnić, co się stało z moimi rodzicami, a potem wyszło na jaw, co właściwie robią: program o ludziach z obsesjami, z urojeniami... Miałam być w nim bohaterką z zasłoniętymi oczami. Chcieli mnie ośmieszyć za pięćset pięćdziesiąt złotych. Tyle mi zaproponowali. Po czymś takim może już nigdy nie zwróciłabym się o pomoc do żadnego dziennikarza, ale mama coraz częściej mi się śni. Tata nie, tylko mama. Idzie po tych starych torach przy Polnej i tak dziwnie, nierówno stawia nogi. Momentami podskakuje jak przy grze w klasy albo...
Chwila ciszy.
– Albo co?
– Nie... nieważne. Przecież to tylko sen.
– Niech pani opowie do końca.
– Mama idzie, a potem wchodzi w las, jeszcze przez chwilę ją widzę między drzewami, aż nagle potyka się i znika. Jakby zapadła się pod ziemię. Zostaje po niej krzyż w lesie. Z brzozy. Taki jak na filmach o partyzantach. Nawet teraz widzę go wyraźnie w wyobraźni. Dużo czasu spędziłam przez ostatnie lata w tamtym miejscu. Chodziłam po torach od Polnej aż do fabryki Towimor i z powrotem. Dwadzieścia kilometrów. Wchodziłam w las, małe ścieżki, zarośnięte jeziorko tam jest... ale nie ma żadnego krzyża. Chodziłam nawet zimą przez tory, paliłam znicze, ludzie mnie zaczepiali, myśleli, że to po jakimś dawnym wypadku kolejowym albo że chodzi mi o Smoleńsk... A mnie się czasem wydaje, że mama żyje. Że to była jakaś mistyfikacja, że rodzice wiedli podwójne życie, byli agentami wywiadu amerykańskiego czy coś takiego... Albo że jakieś osoby skądś przysłano do Polski pod tymi samymi nazwiskami... może po to, żeby szukać ukrytych majątków z wojny. I potem one wróciły do siebie, za granicę... A może ojciec został zamordowany wraz z inną kobietą, tylko ona miała dokumenty mamy? Bo dlaczego mama w tym śnie chciała mi jakby coś przekazać? Ale co? Że mam poszukać krzyża? – Pauza. – Teraz już na pewno pan pomyślał, że wariatka.
– Pomyślałem, że jest pani bardzo dzielna.
– Bez lekarstw chyba bym się tutaj rozlała przed panem i spłynęła po łóżku.
Uśmiech.
Robert chce powiedzieć, że wie doskonale, co to znaczy depresja, ale nie mówi nic. Milczenie wydaje mu się teraz ważniejsze od słów.
– Czy pan jest dobrym człowiekiem?
– Chciałbym w to wierzyć, chociaż czasami trudno.
– Trudno wierzyć, czy trudno być dobrym?
Nie odpowiada. Patrzy uważnie w jej oczy i teraz jest już całkiem pewien, że są doskonale czarne. Nie ma różnicy między źrenicą i tęczówką. Może to efekt zażywania lekarstw? Cisza trwa teraz minutę, może dłużej. Ale to nie jest cisza krępująca.
– Niech pan mnie weźmie też za drugą rękę i tak chwilę potrzyma.
– Z przyjemnością.
Robert stwierdza, że Iwona, kiedy jest w lepszym stanie, musi być niezwykłą kobietą. Ta delikatność i słabość połączona z wewnętrznym żarem... Tylko że...
Wraca do myśli, która przyszła mu do głowy, gdy otwierał list od niej. Może pierwsze wrażenie go nie zawiodło? Może faktycznie jest psychicznie chora?
A jakie to ma znaczenie dla sprawy? Jeśli mówi prawdę – żadnego. Wszystko jest w końcu do sprawdzenia.
Trzyma jej dłonie w swoich i to nawet dobrze, że zastygli w pozie typowej dla kochających się członków rodziny, bo za plecami Roberta jak duchy materializują się Salowa o Pomarańczowych Paznokciach i sanitariusz w czerwonym kombinezonie. Głos ma gruby, niemiły.
– Pan już wyjdzie. Teraz nie ma odwiedzin.
Iwona mocniej ściska palce Roberta.
– Przyjdziesz rano?
– Przyjdę. Nie wiem, czy już jutro, ale przyjdę.
– To, co ci mówię, jest prawdą. Sprawdź mnie... jak najszybciej. To będzie dla ciebie łatwe.
Białoruś, współcześnie
Sześćdziesięcioletni szczupły mężczyzna z głęboką blizną nad lewą brwią siedzi na drzewie ubrany w zieloną ortalionową kurtkę z kapturem i wielkimi kieszeniami. Zaczyna się pochmurny, późnowiosenny dzień, w lesie od rana jest mokro. Mężczyzna nie spał tej nocy, jest jednocześnie zmęczony i podekscytowany. Obserwuje biegnącą pod nim drogę, która kiedyś była wysypana żużlem, a teraz pokryta jest głównie dziurami. Mijają kwadranse, nic się nie dzieje. Człowiek w kurtce zamyka na chwilę oczy, ale zaraz je otwiera, bo pod powiekami pojawia się obraz rąk. Są brązowe, pobrużdżone. Trzymają odcięte uszy – różowe i bardzo małe.
Przeciera twarz, wyciąga z kieszeni fajkę z krótkim czerwonym cybuchem, ale jej nie zapala, ssie tylko zimny koniec i obserwuje.
Duktem idzie kobieta w żółtej chustce. Ruchy ma trochę nieskoordynowane, coś do siebie mamrocze. Chociaż w rzeczywistości ma tyle samo lat co obserwujący ją człowiek, wygląda jak stuletnia czarownica z baśni. Pomarszczona, ziemista cera, brak większości zębów, w niedomytej ręce laska – kostur własnoręcznie wycięty z bukowej gałęzi. Idzie z przysiółka Mokre do wioski Łubin, do magazynu-spółdzielni, po papierosy, drożdże i baterie do latarki. Patrzy pod stopy, starając się omijać błotniste kałuże, w których przegląda się zachmurzone niebo. Nie widzi siedzącego na drzewie, chociaż przechodzi zaledwie półtora metra pod jego nogami w sportowych butach. Chwilę później fajczarz bardzo zwinnie – jak na człowieka w jego wieku – zsuwa się na ziemię. Idąc kilka kroków za swoim numerem trzydziestym szóstym, wyciąga z kieszeni podwójnie splątany kabel w otulinie z szarej tkaniny. Przyspiesza, dogania kobietę i pewnym gestem zakłada jej pętlę na szyję. Kostur upada w kałużę, zaatakowana sztywnieje przerażona. W pierwszym momencie nie opiera się nawet, niczego nie rozumie, trzęsie tylko głową, w kolejnej chwili próbuje złapać oburącz duszący ją przewód.
Napastnik, choć niewiele cięższy od niej, jest nieporównanie silniejszy, ruchy ma sprawne, wyćwiczone. Trzymając się cały czas za plecami ofiary, przeciąga nieszczęsną do przydrożnego rowu – to tylko cztery metry. Rozłożył tu wcześniej jasnoniebieską brezentową płachtę.
Kobieta, nie mogąc już złapać tchu, zaczyna walczyć o życie. Nie myśli o niczym, jej ciało broni się samo. Ręce zaciśnięte na pętli, nogi drgają. Gumowe buty, które wciągnęła na własnoręcznie uszyte łapcie, zostawiają na błękitnym brezencie czarne ślady. Mężczyzna z blizną przewraca ją, siada na jej plecach, lekko popuszcza pętlę. Kobieta chwyta ze świstem powietrze – raz, drugi... na trzeci wdech nie starcza czasu. Pętla znowu jest zaciśnięta. Ofiara, jakby pod wpływem nagłej nadziei na wyswobodzenie, odrywa ręce od własnej szyi i macha nimi rozpaczliwie. Oprawca syczy wściekle, a potem jeszcze raz luzuje kabel. Świst powietrza wydychanego i wciąganego do płuc przechodzi w kaszel, potem w jęk. Kobieta chce coś powiedzieć, może błagać, ale przewód na szyi po raz kolejny zostaje skrócony.
Gdy po minucie traci przytomność, człowiek w kapturze kładzie się na niej całym ciałem i wsuwa rękę pod jej watowany kaftan, a potem głębiej, pod włóczkowy sweter. Woń oddanego przed chwilą moczu miesza się z dużo gorszym zapachem niemytego ciała. Obwisłe, workowate piersi. Wstrętne. Nie o nie mu chodzi. Szuka dłonią miejsca, w którym mógłby poczuć bicie serca. Jest! Jeszcze żyje.
Mężczyzna zaciska ręce na klatce piersiowej ofiary. Przez chwilę musisz żyć. Mam ci do powiedzenia coś bardzo ważnego. Coś absolutnie najważniejszego w twoim zasranym życiu. Byłaś nikim, a teraz...
Przysuwa usta do ust umierającej. Wymawia szeptem słowa, które brzmią jak modlitwa. Mówi o zbawieniu duszy, o wybieleniu ciała, Świętym Chrzcie Ognia i Niebieskim Izraelu.
Gdy kończy cichą recytację, leży przez chwilę bez ruchu. Ofiara nie daje znaku życia. Po chwili oprawca gwałtownie i ostatecznie ściska linę – teraz już z całej siły, jakby chciał przekroić kablem zwiędłą szyję kobiety. Z jej otwartych ust wypływa strużka flegmy. Zabójca wstaje, chowa kabel do kieszeni, sięga za pasek i wyciąga białą poszewkę od dużej poduszki. Zakłada ją na głowę leżącej.
Siada obok. Ręce mu drżą, kiedy przypala fajkę ciężką, metalową zapalniczką. Siedzi przez dłuższą chwilę, paląc, potem dotyka nadgarstka leżącej, upewnia się, że nie czuć pulsu. Wstaje i rozgląda się na boki wzrokiem człowieka obudzonego z głębokiego snu. Chwilę przechadza się w tę i z powrotem, wreszcie staje krok od brezentowej płachty, klęka w mokrej trawie i zawija martwe ciało w niebieski kokon. Znika między drzewami.
Przez chwilę nie dzieje się nic – słychać tylko szelest liści i ostatnich kropel ustającego deszczu przerywany krótkim ptasim trelem. Potem człowiek z blizną wychyla się spomiędzy drzew. Wyprowadza na drogę motorower z dwukołową przyczepką. Pojazd jest mokry, oblepiony igliwiem.
Wciśnięcie błękitnego zwoju ze zwłokami do przyczepki trwa parę minut. Mężczyzna mocuje na krzyż gumowe liny z haczykami, spinając ładunek ciasno jak baleron.
Podciąga rękaw ortalionu i spogląda na zegarek. Wsiada na motorower, zapala silnik, kręcąc pedałami. Z fajką w ustach jedzie półtora kilometra, bardzo wolno, cały czas tą samą, podziurawioną drogą prosto przez las. W paru miejscach musi zejść z siodełka i pchać swój motorek albo skręcić między drzewa, ponieważ błoto jest tak głębokie, że nie da się przejechać. Przy pokrytym papą opustoszałym domu wjeżdża w wąziutką przecinkę. Coś w rodzaju miedzy oddziela starszy las od młodszego. Podskakująca za motorkiem dwukółka ledwo się mieści. Ścieżka – miejscami całkiem znikająca – prowadzi skrótem do polany wielkości małego lotniska. Na jej skraju majaczy opuszczona fabryka z czterema charakterystycznymi kominami – ogromny niczym miasto kombinat, który kiedyś nazywał się Nowa Droga.
Pięć lat temu kręcili się tu jeszcze stróże z owczarkami, później opuszczony moloch zyskał nowego lokatora. Chociaż... lokator to może nie jest najwłaściwsze słowo, mężczyzna z blizną nie mieszka tu przecież, i nie zamierza mieszkać. To raczej jego świątynia. Dzisiaj kolejna uroczystość, druga w tym roku. Terkocącym motorowerem pokonuje kolejne nierówności na drodze do wielkiej hali. Jej próg – z popękanego, porośniętego mchem betonu – jest tak wysoki, że musi najpierw przepchnąć motorek, potem dwukółkę z ładunkiem. Kiedyś na tym progu zatrzaskiwały się wielkie, stalowe drzwi. Mężczyzna nieraz zastanawiał się, kto zdołał je ukraść.
Wjeżdża, gasi silniczek, rozpina zapięcia mocujące niebieski tłumok, ściąga go na poplamiony smarami beton i rozwija brezent. Zdejmuje z głowy kaptur, przeciera dłonią rzadkie, lekko posiwiałe włosy, zostawiając na czole ciemny ślad brudu. Dotyka martwego ciała kobiety. Już stygnie, ale zachowało jeszcze w sobie jakieś wspomnienie ciepła. Przypala wygasłą fajkę, robi kilka kroków w tę i z powrotem, potem kieruje się w stronę najczarniejszego kąta hali, okopconego wieloma rozpalonymi tu ogniskami.
Wygląda to jak opuszczone obozowisko żuli. Przegniłe szmaty, zardzewiałe beczki po paliwie, kanistry, gumowe węże, nadpalone kości żeber, potłuczone szkło. Robactwo i wielkie, zielonkawe muchy. Dla niewprawnego obserwatora obrazek oczywisty – degeneraci popili tutaj lakierem upieczonego psa. Fachowiec od razu zauważy, że to ludzkie szczątki.
Powinien był wszystko spalić do końca albo zakopać. Po co kusić los? Dzisiaj posprząta, ale nie teraz. Teraz patrzy pod nogi – ocenia stan wystającego z betonowej podłogi stalowego ucha, nieco przerdzewiałego i pękniętego wpół. To resztka po jakimś mocowaniu. Potem spogląda w górę, w stronę brudnych okien dachowych i czarnego stropu.
Łańcuch wiszący na wysoko umieszczonym bębnie jest specjalnie skrócony, żeby nikt nie zdołał go ściągnąć bez drabiny. A drabiny nigdzie w okolicy nie ma. Są za to dwie biegnące wzdłuż spękanej ściany wędkarskie żyłki, których nie dostrzeże ktoś, kto o nich nie wie. Ich końce mężczyzna przytroczył wcześniej do pierwszego i ostatniego ogniwa łańcucha. Teraz delikatnie sprowadza jeden koniec żelastwa na poziom swojego pasa. Z wypchanej kieszeni ortalionu wyciąga grubą jak kciuk linę, łączy ją z łańcuchem, ciągnie za drugą z żyłek. Lina idzie w górę, drugi koniec łańcucha – w dół.
Czas na ciało.
Obserwując grzesznych od lat, zwraca uwagę na wiele szczegółów. Raz, w Polsce, dopadł otyłego zboczeńca. Początek był imponujący. Schwytał go w krzakach, prawie nagiego, tylko w płaszczu i pantoflach, czatującego na kobiety, może na dzieci. Taki piździec... Miał nóż, zranił go w czoło, prawie czaszkę mu przebił, silny był. Zdesperowany. Trzeba było przestrzelić mu nogę, żeby wyrównać szanse.
Powiesił gada, poprzybijał hufnalami, by się nie ruszał, i wykastrował na żywca. Nie oszczędził mu bólu jak innym. A ile musiał się przy nim namęczyć... Lina pękała dwa razy.
Od tamtego czasu unika tłustych ciał i dlatego teraz – bez najmniejszego trudu – dźwiga bezzębną pijaczkę, która od lat, w zasranym Mokrym, pędzi bimber i oddaje swoje zaśmiardłe ciało mętom, które przynosiły jej cukier albo papierosy.
Lewa noga w pętlę z liny – i do góry!
Prawa noga zwisa pod kątem prostym, odsłaniając szare, obrzydliwie brudne gacie. Jeszcze metr w górę – spada jeden z zabłoconych gumowych butów – jeszcze trochę wyżej, i ostatnie ogniwo łańcucha można już wpinać w pęknięte ucho przy ziemi. Mężczyzna wyciąga z kieszeni składany nóż i stojąc na palcach, rozcina wiszącej wstrętne majtki.
Ty bladzio! Grzeszyłaś, ale Bóg postawił na twojej parszywej drodze Białego Gołębia. Czeka cię chrzest i wstąpienie do Nieba. Czeka cię Nowy Izrael. Będziesz mnie stamtąd błogosławiła w niekończącej się podzięce.
Nie wyjmując fajki spomiędzy zębów, odcina fragmenty ciała – te, które należy odejmować kobietom przyjmującym Pieczęć. Trzy szarosine skrawki lądują w metalowej menażce, gotowe do usmażenia. Chwilę później układa pod głową wiszącej solidny, niewysoki stos z fragmentów nadgniłych desek, kawałków papy i pociętego na pasy błękitnego brezentu. Przypala zapalniczką. Płomień strzela w górę, obejmując naczynie i włosy wiszącej. Na krótko przygasa, ale po chwili ognisko pali się już równo. Kładzie na nim menażkę, kilka minut stoi blisko i bez ruchu, choć czarny dym śmierdzi tak bardzo, że aż mdli.
Ja ciebie chrzczę, w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen!
Owija rękę szmatą, wyciąga naczynie spomiędzy płomieni i tylko symbolicznie, dla dopełnienia rytuału, dotyka ustami kolejnych strzępów ludzkiego mięsa. Szybko rzuca je jeden po drugim w ogień. Nie zamierza jeść tego ścierwa, chociaż dziadek opowiadał mu, że kiedyś w trakcie chrztu wierni jedli. Zjadali nawet całe ciała. Ale to było dawno. On nie jest kanibalem. Nie jest wykolejeńcem, jak mówi o nim milicja i telewizja, zawsze informująca o kolejnych odsłonach jego pracy w dziale kryminalnym albo w programie o poszukiwaniach zaginionych, zależnie od tego, co po sobie zostawia.
Głupcy. Widzą, a nie rozumieją, co widzą.
Umieszczają jego czyny obok gównianych wieści o tym, że jakaś kurwa zabiła klienta albo że utonęła para gnojków w jeziorze.
Próżność ludzka nie jest mu obca i oczywiście chciałby być zrozumiany, traktowany poważniej. Ale cóż... Jego chwała nie pochodzi z tej ziemi i na ziemi nie może oczekiwać szacunku.
Wiele już przeżył: był budzącym postrach dowódcą, był lojalnym przyjacielem i bezlitosnym przeciwnikiem, był panem życia i śmierci wielu ludzi. Nazywa się Antoni Filipowicz Suchynin, jest zdymisjonowanym majorem Armii Czerwonej i ostatnim Białym Gołębiem, który zerwie się do lotu, kiedy przyjdzie czas.
Gołębiem był jego dziadek, wielki człowiek, wybitny szachista i duchowy spadkobierca w prostej linii samego Piotra Ocalonego. Zanim przyjął Wielką Pieczęć, spłodził tylko jednego syna, jego ojca. Ojciec też miał jednego jedynego potomka, nie zdążył przyjąć Pieczęci, zamknęli go w pięćdziesiątym pierwszym. Nigdy nie wyszedł. Oficjalnie – zmarły w transporcie. Możliwe, że zastrzelony przy próbie ucieczki. Albo zastrzelony po prostu. Albo opieczętował się sam.
Antoni Filipowicz myśli o nim często, choć nie pamięta taty i nie może pamiętać. Był w łonie matki, gdy w samym środku ciężkiej zimy przyszli po ojca. Pięciu, w tym jeden pułkownik. Tak głosi rodzinna opowieść.
Gdyby nie dziadek, który przygarnął ciężarną synową, Antoni Filipowicz nigdy nie dowiedziałby się, kim naprawdę był tatuś – wyrzucony z partii zdegradowany milicjant, wróg ludu. Jak ważna była jego rola w Boskim Planie Wskrzeszenia Izraela i jak nieważne w porównaniu z tym jest wszystko inne. Partia, tiurma, tortury, transporty, nawet śmierć.
A najważniejsza będzie rola jego syna, który ochrzcił w ogniu już trzy tuziny kobiet i mężczyzn. Jest tym zmęczony, poświęcił życie, poświęcił zdrowie, marzł, nie dojadał, a nerwy, jak przeciągnięte przez ciało struny, od lat piłują mu trzewia. Jednak nie spocznie, dopóki nie ochrzci stu czterdziestu i czterech, bo tylu wymaga Prawo. Potem nie skrzywdzi już nawet muchy. Kiedy pokuta... naprawa... najcięższa praca... się skończy, za piętnaście, może dwadzieścia lat, będzie starcem. Wtedy, pogodzony z losem, spełniony i łagodny jak baranek, sam przyjmie Pieczęć. Wstąpi do Nowego Izraela i będzie w nim pierwszy, bo Chrystus tak powiedział o wszystkich ostatnich, a on jest ostatnim z Gołębi.
Polska, współcześnie
Grubszy z dwóch mężczyzn siedzących pod jabłonią, czerwony na twarzy, wychyla się z plastikowego leżaka z urwanym podłokietnikiem. Walczy jednocześnie z papierosem, który wypada mu z ręki, butelką wódki, którą usiłuje przechylić nad dwiema szklankami, i własną czkawką.
– Słuchaj mnie Ro-Roman... Ty musisz więcej każdy kęs po-popijać. Wiesz dlaczego?
Chudszy oblizuje palce, szklanka wyślizgnęła mu się z ręki – to przez tłuszcz. U Janusza na grillu zawsze jest alkoholu pod dostatkiem i nigdy nie ma serwetek.
– No, powiedz... Dlaczego?
– Dlatego, żeby ta świnia wiedziała, że ją człowiek zjadł, a nie pies! Ha, ha, ha!
Wielkie ciało Janusza faluje. Roman nawet się nie uśmiecha – słyszał ten żart już wiele razy. Świnina, trzecia porcja w ciągu godziny, dopieka się na gasnących węglach.
Janusz gmera w żarze starym bagnetem. Ręce ma brudne i słone. Odstawiając szklankę na plastikowy stoliczek, Roman czuje, że robi mu się niedobrze.
– Dla mnie już nie piecz... dosyć.
– Co ty... hep! No... Tylko węgla już nie ma... Za mało kupiłem.
– Patyków ci jakichś poszukam, ale sobie już tylko rób.
– Tu pa-patyków nie ma. Wszystko, co suche, spalone, a żywych nie ru-ruszaj b-bo się nie pali i tak. Trzeba by jakiś karton. Czeee-czekaj.
Gospodarz ciężko wstaje z leżaka, a potem powoli idzie w kierunku szarego domku-klocka, który teraz, o wpół do dziewiątej wieczorem, wygląda jak czarny kwadrat na tle różowo-fioletowego nieba. Kiedyś taki klocek to było coś. Z garażem, piwnicą, spiżarnią, przeszło sto dziesięć metrów powierzchni, a nie – jak było dozwolone – dziewięćdziesiąt dziewięć i pół. Wiadomo... pracownik resortu. Przymknęli oko.
Roman nigdy go nie lubił. Gnój przemądrzały i wszędzie pierwszy. Ale co z tego? Na stare lata we dwóch w Toruniu zostali, bo reszta kumpli zmarła albo wyjechała do Warszawy. Z kim człowiek wypije? Beczka soli razem zjedzona swoje znaczy.
Słońce zaszło pół godziny temu, robi się chłodno, do tego pojawiają się meszki. Kiedyś tego nie było. Trzeba się będzie przenosić do domu.
A ten gdzie się podział? No, idzie wreszcie, jakąś książkę niesie...
– Bibliotekę opróżniasz?
– Nie bibliotekę, Romuś... Tylko popatrz, złotko...
Janusz sapie przez chwilę, czkawka już mu przeszła. Roman spogląda na stare papierzyska poupychane w dwóch teczkach. Za ciemno już, by cokolwiek przeczytać, lecz i bez tego wszystko jest jasne.
– Ożeż ty!
– Oto, bracie, chleb nasz powszedni, niegdysiejszy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. Polej. No... A teraz weź, podmuchaj w węgle.
Janusz, stękając, powoli mości się w fotelu. Teczki związane przetłuszczonymi tasiemkami lądują na trawie. Roman pochyla się nad grillem o trzech nóżkach, z których każda wykrzywiona jest w inną stronę, i dmucha w żar. Gospodarz drze w pasy pierwszą obwolutę. Skręcone skrawki cienkiego szarego kartonu lądują między połowicznie spopielonymi węgielkami. Jeszcze trochę dmuchania i strzela pierwszy płomyk.
– Ja nie wiem, Januszku, czy na papierze to się nam w ogóle dopiecze.
– Dopiecze się, dopiecze, tylko musisz poprzemieniać karton z węglami.
– Czekaj... a co to jest?
– Chyba „Kasandra”.
– Co za kretyni te kryptonimy wymyślali? Tylko ta jedna rzecz mnie już teraz ciekawi.
– Matuszewski wymyślał. Pamiętasz go? Filozof po WSP.
– I akurat „Kasandrę” wziąłeś...
– Na wierzchu miałem. Dmuchaj. Tylko lekko, żeby mi na mięso nie fruwało. „Kasandra” to było coś...
– Eligiusz, zdaje się, za nią departament dostał, nie?
– Eli cienki był jak ten kartonik. No, lej. Patrz jak się ładnie pali, można by jeszcze papierem... Daj, ja poleję.
– Siedem trupów...
– Plus dziewczynka.
– Kacapy. Pierdolone ruskie nasienie. Zawsze ich nienawidziłem. Ożeż kurwa twoja mać...
– Wylałeś ostatnią wódkę, stary dziadu. A mięso całkiem już zimne. Stracone... Chodź, idziemy do domu.
Piętnaście godzin później i dwa kilometry dalej trzech policjantów rozmawia w pokoju ciasno zastawionym biurkami i metalowymi szafkami. Najmłodszy z nich, sierżant, wyciąga kartkę w kierunku starszego aspiranta.
– Ale jatka...
Aspirant czyta powoli, przez chwilę milczy, potem wydaje polecenie:
– Rozesłać na serwis ogólny. Pan rzecznik opowie dzieciom, czym się kończy jazda w stanie upojenia.
– Pokaż.
Trzeci z siedzących w pokoju, jedyny w mundurze, czyta przez chwilę wydruk z komputera:
– ...kierujący nissanem primerą o numerze rejestracyjnym CTX 4333Y Kobierski Janusz, lat sześćdziesiąt siedem, syn Alfreda, urodzony w Tomaszowie Mazowieckim, zamieszkały w Toruniu, ulica Osiedlowa, wjeżdżając z podporządkowanej ulicy Wiosennej w ulicę Świętego Józefa, spowodował kolizję z samochodem ciężarowym MAN, jadącym w kierunku centrum, kierowanym przez...
– Dwa i pół promila miał kierowca, a pasażer tylko jeden koma dwa... Trzeba było się zamienić!
Mundurowy i aspirant puszczają dowcip mimo uszu. Ten drugi zapala cygaretkę, przysuwa sobie słoik z rozmoczonymi petami i wypuszcza dym w kierunku plakatu z rozebraną piosenkarką. Z biegiem lat ze zdjęcia znikły czerwone i żółte barwy, przez co zagraniczna wokalistka zrobiła się sina i wygląda na nieżywą. Ktoś – pewnie jakiś szczeniak z prewencji – nieudolnie domalował jej długopisem członek przy ustach.
„...pasażer samochodu, zidentyfikowany na podstawie dokumentów, Racławski Roman, lat 66, syn Mariana...”
– Ciężarówka z kierowcy zrobiła kotleta. A głowa tego pasażera, jak chłopaki z WRD opowiadali, była w żywopłocie po drugiej stronie jezdni. Przez okno wyleciała razem z kawałkiem szyi.
Aspirant patrzy na mundurowego, ale tak, jakby ostrość ustawił sobie gdzieś za jego głową.
– Ty, słuchaj, a to nie jest ten Janusz Kobierski, ten esbek stary, szef dwójki, jeszcze z wojewódzkiej WUSW?
– Skąd ja mam wiedzieć? To już nie moje czasy. Jeszcze nie moje.
– Ale on tutaj mieszkał, w Toruniu. Się zgadza. Na działkach Józefa. Taki gruby. Ty pamiętasz, co my już pracowaliśmy, jak go jeden taki z Solidarności w Elanie pozwał do sądu? Chcieli mu podokuczać, cwaniaki.
– I co?
– Kobierski tak się wkurwił, że przyniósł własnoręcznie podpisane przez tamtego zobowiązanie do współpracy z resortem.
– Czyli miał wyniesione.
– Tamten się mało nie zesrał. Wyciągnął pistolet.
– Ten z Elany?
– Desperat. Po tym wszystkim bramki w sądzie pozakładali.
– A dalej?
– Strzelił do Kobierskiego, trafił w filar, sędzia do okna się rzucił, a ławnik na niego... I go obezwładnił.
– Tego z Elany?
– Nooo... On się później w ogóle powiesił. W melinie na Winnicy. Pisali w „Nowinach”, że list zostawił. Wszystko esbecka prowokacja i zemsta. Dobre sobie... Tak się skończyło robienie koło dupy Kobierskiemu. To był gigant.
– Ale chujowo skończył.
– To fakt. Po wódkę chyba jechali z tym drugim. Romuś Racławski. Też swojak. Patrz, tu masz nawet skrót notatki z rozpytania sąsiadów. Pili najpierw w ogrodzie, potem w domu i nad ranem wyjechali. Pewnie po wódkę. Bo zostawili otwarty taras i jeszcze niedojedzony grill w ogrodzie.
Czwartek, 17 czerwca, Toruń
Po nocnej wizycie w szpitalu Robert budzi się dopiero o wpół do dwunastej. Wstaje powoli, przez chwilę krąży między toaletą a aneksem kuchennym. Jego mieszkanie na drugim piętrze starego bloku z grubej cegły ma niecałe trzydzieści metrów, ale w zupełności wystarcza. Gdy mieszkał z Kamilą i dzieciakami, mieli trzy pokoje, dwa balkony, piwniczkę, garaż i ciągle było za ciasno. Teraz – w kawalerce wypełnionej niepasującymi do siebie meblami, które zostały po właścicielach i poprzednich użytkownikach lokum – ma mnóstwo miejsca.
Zalewa kawę wrzątkiem i mlekiem, rzuca do tostera dwie kromki, które przeleżały w lodówce około tygodnia, obwąchuje napoczętą kostkę masła. Jeszcze mocno nie śmierdzi, ale do smarowania tostów już się nie nadaje.
Przejść dwieście metrów do sklepu, czy zrobić jakiś posiłek z tego, co jest? Zanim kupił sobie laptopa i założył w domu Internet, miał zawsze na śniadanie świeże bułki, bo trzeba było iść po gazety. Do sieci wpinał się dopiero po południu, w redakcji. Teraz czyta wiadomości jeszcze w domu, on line, musi więc jeść odgrzewane pieczywo z lodówki. Wyjmuje dwa jajka i kawałek żółtej papryki, lekko zbrązowiały przy końcu, który się już lekko rozłazi.
Można odkroić.
Jest czwartek, najmilszy dzień tygodnia. Jutro rano „Głos” trafi do kiosków, za nowy numer trzeba się wziąć najwcześniej w sobotę w południe. Do tego czasu można się zająć panią Tomaszewską. Albo panną, skoro nosi nazwisko rodziców.
Gdzie zniknęły ciała ofiar podwójnego mordu?
Niedobre – ze znakiem zapytania. Lepszy będzie tytuł: Zamordowani i zaginieni. Prosty i intrygujący. Z podtytułem mówiącym o trzech ofiarach połączonych jednym nazwiskiem. Można zmajstrować tekst w krótszej formie i sprzedać do „Faktu” albo „Super Expressu”, zarobić chociaż tysiaka. Można w dłuższej opublikować w „Głosie” w odcinkach. Może to by wreszcie podniosło sprzedaż?
Kwadrans później, na małym balkonie z widokiem na torowisko tramwajowe i blaszaną elewację fabryki czipsów, dekoruje plastikowy stoliczek śniadaniowym zestawem – w centrum laptop, po bokach kolejno od lewej: niedopity kubek kawy, parujące jajka na grzankach, kartka, długopis, popielniczka, papierosy, zapalniczka, ścierka.
Ale słońce grzeje... a tak długo było chłodno... Lepsze późne lato niż żadne. Trzeba by kupić jakiś parasol na ten balkon. No, to co mamy?
Dwie panie Tomaszewskie, jedna w Sępólnie, druga w Toruniu, nie mogą odnaleźć ciał swoich bliskich. Ludzie zostali okrutnie zamordowani przez nieznanych sprawców, w sumie zginęły trzy osoby: dwie kobiety i mąż jednej z nich. Zabójstwa bardzo niezwykłe – w jednym przypadku powieszono zwłoki, w drugim chyba próbowano podpalić ciała. Do tego dziwne przypadki zaginięcia akt, i to w specjalnie wywołanych pożarach. Córka ofiar podejrzewa działanie jakiejś organizacji.
No, kurczę, już jest dobrze, a ile jeszcze wyjdzie na jaw w trakcie pracy?
Robert rysuje na kartce duży wykrzyknik i odpala na laptopie serwis pogodowy. W weekend widzi się z synami, Kamila wyznaczyła mu wyjątkowo sobotę zamiast niedzieli. Może by pojechać na rowery? Ma być słonecznie, dwadzieścia pięć stopni.
Grzanki są z jednej strony niedopieczone, a z drugiej nadpalone, ale zjada je szybko, nie grymasząc, zresztą i tak nie ma przed kim odgrywać scen niezadowolenia. Wreszcie najprzyjemniejsza część śniadania – papieros. Możliwości spędzenia popołudnia są takie: albo jakiś film z Internetu, albo książka – do wyboru zaległy Grossman bądź najnowszy Davies. Może też po prostu poleniuchować w wannie z jakimś tygodnikiem w ręce. Jest jeszcze opcja: Książnica Miejska i zszywki „Nowin” z sierpnia 1984 roku. Można by też pojeździć rowerem wzdłuż Wisły. Kiedyś pedałował dwa razy w tygodniu, i to bez względu na pogodę. W deszczu, wietrze i na mrozie zjeździł lasy od Chełmna po Inowrocław. Gdyby tak dzisiaj zrobić ze trzydzieści kilometrów w jedną stronę i drugie tyle z powrotem... straciłoby się trochę cholernego sadła...
Nie oszukuj się, człowieku. I tak wybierzesz pracę.
Tomaszewska mówi, że sprawdzała stare „Nowiny” w bibliotece w Brodnicy i nic. Nie wie jednak, bo i skąd miałaby wiedzieć, że w latach osiemdziesiątych ta gazeta miała różne wydania w różnych powiatach, wtedy – rejonach. W Brodnicy nic się nie ukazało, ale w Toruniu coś mogłoby być.
Druga sprawa – telefon do Sępólna. Można poczekać, aż niedoszła samobójczyni wyjdzie ze szpitala i odnajdzie numer, jeśli faktycznie go ma. Można odnaleźć go samemu. Danuta Tomaszewska, Sępólno Krajeńskie. W informacji nie dadzą numeru bez znajomości adresu, ale są jeszcze stare książki telefoniczne.
Na kartce pod wykrzyknikiem zapisuje: „Danuta Tomaszewska – Sępólno – Las Olek – matka Elwira – powieszona za nogi – data??”.
Niżej: „Iwona Tomaszewska – fort na Polnej – 12 sierpnia 1984 – dane rodziców??”.
Pod spodem – sześć kolejnych punktów.
Kwadrans po pierwszej, ubrany w czarne tenisówki, dżinsy, w których nie dopina mu się z powodu brzuszka ostatni guzik, i czarny T-shirt reklamujący koncert AC/DC, wychodzi z domu, by wsiąść do tramwaju jadącego w stronę centrum.
Do Książnicy dociera po pół godzinie. Kolejne dwa kwadranse czeka na zszywki „Nowin” z sierpnia, września i października 1984 roku. Gdy młody, chudy bibliotekarz przywozi je na wózku, okazuje się, że gazety ważą przeszło pięćdziesiąt kilo i zajmują – po ułożeniu na kupy – dwa stoliki. Kiedyś to się drukowało papieru...
Na pierwszych stronach jakieś komunistyczne brednie – wojewódzkie sympozjum, zjazd inspektorów spółdzielni chłopskich, plenum aktywu... Za to w środku – ten czar ogłoszeń drobnych! W rubryce „Sprzedam” jest „Klamka drzwiowa”, „Zamek z kompletem kluczy, tanio”, w rubryce „Kupię” – „Szprychy do Waganta, każda ilość” oraz „Farba olejna, dwa litry, kolor dowolny”.
Kiedy go mianowali szefem działu miejskiego w „Ilustrowanym Dzienniku Pomorskim” – drugiej z jego czterech kolejnych redakcji – tłumaczył młodym dziennikarzom: brakuje ci tematu, to przeczytaj sobie ogłoszenia z ostatniego tygodnia.
Sierpniowe numery: żniwa, opryski lasów zaatakowanych przez brudnicę mniszkę, uczestnicy forum dyrektorów Wojewódzkich Przedsiębiorstw Handlu Wewnętrznego szukają recepty na rozwiązanie ogólnych niedoborów, dziennikarskie śledztwo w sprawie braku trutki na szczury.
Na pewno ktoś ją, kurczę, zjadł z powodu ogólnego niedoboru.
Przerzuca strony coraz szybciej. Trzynastego sierpnia była niedziela, zatem – czternasty: kronika kryminalna tam gdzie zawsze – trzecia strona od końca. Plaga włamań do piwnic w nowych blokach Osiedla Rubinkowo, „milicja zatrzymała na gorącym uczynku...” – kilka podpunktów wyjaśniających, kogo schwytały dzielne zuchy. Nic o podwójnym zabójstwie z dnia poprzedniego. Może dali to gdzieś indziej? Między wiadomościami z życia partii i rządu? Obok programu telewizyjnego? Przy sporcie?
Niczego nie ma.
Przechodzi mu przez głowę wariackie rozwiązanie: tajemniczy zacieracze śladów i podpalacze archiwów wyrwali stronę. Bez sensu. Kolumny są wszystkie.
Może dali następnego dnia. Nie zdążyli umieścić newsa w gazecie nawet dwa dni po zbrodni, bo się za późno dowiedzieli. To wszak era przedkomórkowa.
Piętnasty sierpnia. W kronice – nic. Dalej, w środku – nic. Na pierwszej stronie: Przygotowania do czternastego wojewódzkiego zjazdu kogoś-tam...
Na wszelki wypadek znów przelicza strony – są wszystkie.
Szesnasty sierpnia – trafiony! Zaczyna się na pierwszej.
Tajemnica starego fortu
W cichej i spokojnej zazwyczaj dzielnicy ogródków działkowych położonej między ulicami Polną i Osiedlową wśród mieszkańców huczy od plotek związanych z podwójnym zabójstwem, które miało miejsce w pobliskim lesie. Przed dwoma dniami wezwany przez przypadkowego przechodnia patrol MO dokonał makabrycznego odkrycia w starym poniemieckim forcie. Tym odkryciem były dwa nadpalone ciała – jedno należące do kobiety i jedno do mężczyzny. Zwłoki odkryte zostały łącznie z prowizorycznym ogniskiem rozpalonym przez nieznanych sprawców najprawdopodobniej w celu ukrycia śladów zbrodni, do czego nie doszło zapewne wskutek wystraszenia się mordercy albo morderców, co mogli sprawić przypadkowi przechodnie.
Dokończenie na str. 2
Boże... co za język. Nie doszło do ukrycia zbrodni... Tytuł powinien brzmieć: Przepisane z notatnika sierżanta Głąba.
Robert przerzuca kartkę gazety.
Dokończenie ze strony 1
Jak nas poinformował dyżurny oficer Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej, trwają intensywne czynności operacyjno-dochodzeniowe mające na celu wyjaśnienie tożsamości sprawców, przyczyn zdarzenia oraz tożsamości obu ofiar zbrodni popełnionej w starym forcie przy ul. Polnej 31. Milicja Obywatelska wyraża przekonanie i zarazem uspokaja mieszkańców Torunia, że zbrodnia, mimo swej drastyczności, jest przypadkiem wyjątkowym, jednostkowym i nie zachodzi prawdopodobieństwo seryjnego przestępstwa.
– Osoby rozsiewające plotki na temat grasującej bandy tzw. Wampirów naoglądały się zbyt wiele amerykańskich filmów – powiedział „Nowinom” dyżurny oficer KW MO kpt. January Węclewski.
Kapitan zapewnia mieszkańców okolicy, że rutynowe patrole MO w rejonie ul. Polnej spełniają należycie swoje obowiązki, a w najbliższym czasie Komenda Miejska MO planuje dodatkowe wzmocnienie oddziałów odpowiedzialnych za nadzór nad bezpieczeństwem obywateli ze szczególnym uwzględnieniem patroli nocnych.
Wszystkie sygnały, uwagi i ewentualne zażalenia mieszkańców przyjmuje właściwy komisariat MO, w tym wypadku jednostka przy ul. Żwirki i Wigury. Posiadacze telefonów mogą także dzwonić na uruchomiony już w naszym mieście numer alarmowy 997.
Ze względu na drastyczność zbrodni nasza redakcja postanowiła nie publikować zdjęcia z miejsca zdarzenia, mimo że jesteśmy w jego posiadaniu.
Do sprawy wrócimy.
MKR
Szkoda, że tu nie można zapalić. Robert przerzuca szybko dwa kolejne numery dziennika, od trzeciego zaczyna szukać uważniej. Nie ma... nie ma... jest!
Tytuł: Bulwersujące szczegóły zbrodni.
Dobre sobie.
Zgodnie z zapowiedzią daną Czytelnikom, wracamy do sprawy dramatycznego odkrycia dwojga zwłok w starym forcie przy ul. Polnej, do którego doszło w minionym tygodniu.
Wśród mieszkańców okolicy nie milkną bowiem echa tej strasznej zbrodni, uporczywie też krąży plotka o Wampirze lub nawet Wampirach, która ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co bajki o smokach, jakimi dzieci straszą się nawzajem w piaskownicach.
Milicja Obywatelska, prowadząc intensywne działania rozpoznawcze i dochodzeniowe, ustaliła już, że ofiarami przestępstwa w starym forcie są mieszkańcy Torunia, mianowicie Hubert i Barbara Tomaszewscy.
Denatka od sześciu lat była zatrudniona jako szwaczka w Zakładach Chemicznych „Merinotex”, denat zaś to popularny wśród mieszkańców Torunia motorniczy tramwaju nr 3, pan Hubert, nazywany tak sympatycznie z powodu charakterystycznego imienia.
Jak się dowiedziały „Nowiny”, oboje zamordowani, na co dzień mieszkańcy Osiedla Młodych, w okolice fortu przyjechali jasnozielonym samochodem marki Syrena, który nazajutrz po wykryciu zbrodni został odnaleziony w lesie, 200 metrów od feralnego miejsca. Nie zaszkodzi nadmienić, iż auto zostało doszczętnie okradzione ze wszystkich, jakże poszukiwanych na rynku części, a nawet z tablic rejestracyjnych, co początkowo utrudniło identyfikację pojazdu i powiązanie go z ofiarami zbrodni. Dzięki prowadzonym wielowątkowo działaniom Milicja Obywatelska ustaliła jednak, że syrena jest własnością ob. Mariana Paprockiego, znajomego pana Huberta, zawodowo również kierowcy pojazdu tramwajowego...
Paprocki. Robert dopisuje nazwisko do swojej listy na kartce. Cudowne czasy sprzed Ustawy o ochronie danych osobowych.
...W rozmowie z „Nowinami” pan Marian Paprocki opisał swojego nieżyjącego kolegę, pana Huberta, jako życzliwego i niewadzącego nikomu 35-letniego mężczyznę, który nie miał żadnych osobistych wrogów ani w zakładzie pracy, Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym, ani też w środowisku prywatnym.
Tym trudniejsze zadanie stoi przed funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej, którzy przystąpić muszą teraz do wytypowania potencjalnych sprawców tej strasznej zbrodni.
Do sprawy, która, jak wiemy, budzi żywe zainteresowanie PT Czytelników, jeszcze wrócimy.
MKR
Dobra, dość... Przerwa na papierosa. Do sprawy, jak to mówią, wrócimy.
Robert wychodzi na taras Książnicy, staje przy barierce z widokiem na czteropiętrowy akademik z jednej strony i dużo wyższy hotel z drugiej. Dawno tu nie był: niewielki park nieco się zagęścił, drzewa urosły, pojawiły się kolorowe kwiaty w klombach. Nad zgrabnie przystrzyżonymi krzewami ładnie czerwienią się w trzecim planie budynki Starego Miasta.
Barbara i Hubert Tomaszewscy. On motorniczy, ona szwaczka, do tego ten obywatel Marian Paprocki, samochód syrenka, nieistniejący Merinotex, dzielna milicja na tropie... No i te ciała, które potem tajemniczo znikną... Będzie OK. Opowieść z czasów, gdy stojący przed nim hotel – teraz podobny do setek innych budynków – był jedyną w swoim rodzaju kolorową wyspą elegancji i luksusu w morzu zmatowiałej szarzyzny. Nazywał się Helios. Zachodnioniemieccy turyści dawali na parkingu po pięć marek dzieciakom sprzedającym pocztówki. Między innymi Robertowi.
Za swoją pierwszą sprzedaną widokówkę – pamięta do dziś, że Niemka miała piaskowy ortalion i okulary w złotych oprawkach – kupił sobie sześć opakowań gum Donald, po dziesięć sztuk każde, z historyjkami obrazkowymi w środku. Za jedną historyjkę, już po wycmoktaniu gumy na wiór, można było dostać od koleżków z osiedla takie skarby jak: paczkę po papierosach Camel, pustą puszkę po dezodorancie Nivea, folder firmy Grundig albo tej od traktorów... jak ona się nazywała? Fergusson.
Zapaliłoby się jeszcze jedną fajkę na zapas, ale dzisiaj dobowa norma już prawie wyrobiona – łącznie z tymi wypalonymi nocą puścił z dymem osiemnaście sztuk. Gdyby chciał się zmieścić w dwudziestce, musiałby za godzinę iść spać.
Cholera. Trzeba umyć ręce, bo brudne te zszywki, i wracać do roboty.
Pięć godzin i cztery papierosy później Robert wchodzi do redakcji „Nowin”.
Choć w porównaniu z klitką, w której mieści się „Głos”, lokum wygląda jak siedziba CNN, to uważny obserwator dostrzeże, że i ten tytuł najlepsze lata ma już za sobą. Recepcja w ciepłym drewnie, tu i ówdzie porysowanym i poplamionym. Szykowna sekretarka siedzi na tanim plastikowym foteliku przed pękniętą przy podłodze szybą, która odgradza ją od newsroomu wielkości szkolnej sali gimnastycznej.
– Dzień dobry, pani Arletko.
– Witamy konkurencję.
– Pani raczy żartować, porównując nasz skromny tygodniczek i wasz szacowny dziennik... Zastałem Jacka?
– Ma pan szczęście, panie Robercie, bo dwa dni go nie było, a teraz akurat zjechali z Michalskim. Powinien być u siebie.
Sekretarka wciska niewidoczny guzik i cichy brzęczyk oznajmia, że newsroom stoi otworem. Robert przechodzi po zielonej, poprzecieranej wykładzinie prosto do dawnej ciemni, obecnie zwanej – jak głosi wyszczerbiona tabliczka – Działem Fotoedycji.
Jacek, rozwalony za zaśmieconym biurkiem, na którym płonie kadzidełko, jest grubszy przynajmniej o dziesięć kilo od czasu, gdy się ostatnio widzieli, czerwony na twarzy i jak zawsze w pogodnym nastroju.
– Robuś, morda! Kopę lat! Szukasz pracy? – Odchyla się w fotelu i szeroko rozkłada ramiona.
Robert jakoś nie ma ochoty ściskać się z kolegą. Podaje rękę.
– U was? Broń Boże. Wolałbym szamba opróżniać.
– Ty, a wiesz, że faktycznie z toalety jakoś ostatnio nieszczególnie pachnie... Już żadne kadzidła na to nie pomagają. Przydałby się, kurna, ktoś silny i głupi, kto by to ogarnął.
Jacek wstaje z lekkim stęknięciem i zamyka drzwi za Robertem.
Patentowy zamek, zainstalowany od wewnątrz, został tutaj z czasów, gdy pracowało się w ciemności przy czerwonej lampce. Teraz przydaje się z innego powodu. Służy temu samemu, co kadzidełko, i nie ma to nic wspólnego ze smrodem z ubikacji. Jacek zaciąga żaluzję w wewnętrznym okienku wychodzącym na newsroom, wyciąga z szuflady butelkę żołądkowej gorzkiej.
– Nasz Robuś dalej trzeźwy?
– Dalej suchy.
– Suchy, suchy... pierdolona gadka ześwirowanych psychologów. Jak mnie to sekciarstwo wkurwia! No, siadaj. – Jacek wskazuje plastikowe krzesełko w kącie i nalewa sobie pół szklanki. – A ja, jak widzisz, nie narzekam... Żeśmy się chyba ze trzy lata nie widzieli. Co u Kamili?
– Niedawno zmieniła pracę. A poza tym po staremu. Nadal jesteśmy rozwiedzeni.
– Ma kogoś?
– Jakbyś nie wiedział... Tego samego pajaca z brodą. A co? Szukasz babki z małymi alimentami?
– Szukam raczej z małymi cycuszkami i dużym dupskiem. Tu się akurat nic nie zmieniło. Przez grzeczność pytałem. Twoje zdrowie. W czym sprawa?
– Macie jeszcze archiwum zdjęć sprzed osiemdziesiątego dziewiątego?
– Macie.
– Tutaj?
– W piwnicy.
– Szukam fotki z osiemdziesiątego czwartego, z sierpnia, dział kryminalny, konkretnie – dwa trupy znalezione w forcie na Polnej.
– W bibliotece już nie ma gazet?
– To zdjęcie nigdy nie poszło na łamy.
– Skąd wiesz, że w ogóle było?
– Jakiś koleś podpisujący się MKR napisał u was, ale jeszcze wtedy, w osiemdziesiątym czwartym, że zdjęcie jest w redakcji, tylko za mocne na publikację. Przepraszacie czytelników, ale fotki im nie pokażecie. Dobre, co?
– Nie moje czasy, nie moje małpy. Ale ten MKR to chyba wiem, kto to jest. Michał Karwo... Karwi... Nie, czekaj. Krawiecki po prostu. Już od dawna tu nie pracuje. A wiesz, że ja o tym forcie kiedyś słyszałem. Jak tu przyszedłem w dziewięćdziesiątym, siedziało jeszcze paru tych starych pająków. Krawiecki, Marczewski, Kręcicki... Nie, Kręcki. Ten, co, pamiętasz, dostał zapaści na sesji i go wywieźli sztywnego z urzędu.
– Sam o tym tekst pisałem. Jeszcze do „Ilustrowanego”.
– Aaaa... No, popatrz, jak to się wszystko zapomina. Obsmarowałeś wówczas kolegę po fachu, kanalio...
– Dla nas to byli komuniści.
– Ja pierdolę... ale byliśmy z tym śmieszni, co? Wojownicy, kurna, wczesnego kapitalizmu.
– Może właśnie wtedy byliśmy fajni?
– Bo co?
– Bo ty chlejesz w pracy, a ja piszę już tylko jakieś gówna, że rzeka znowu wylewa, a most się stale korkuje. Wtedy o coś chodziło.
– A teraz chodzi o co?
– O zdjęcie.
– Ale po kiego ci?
– Na razie nie powiem.
– U hu hu! Powracamy na front? Rozgrzebiemy stare zbrodnie? Napiętnujemy kogoś? Poślemy do pierdla?
– Do rzeczy, Jacuś, do rzeczy. Co od pająków słyszałeś?
– Na pewno się nie napijesz? To nie. Krawiecki napomykał wiele razy, że była taka historia. Ktoś upiekł ludzi na ruszcie, rożnie czy łańcuchu... Nie pamiętam. Krawiec często do tego wracał, ale tylko, jak się fest nawalił. Miał jakiś duży problem z tą historią. Nie wiem dokładnie dlaczego, bo to stało się nieco wcześniej...
– W osiemdziesiątym czwartym.
– No widzisz, przeszło pięć lat przed moim przyjściem. Jeszcze ze trzy kolejne minęły, jak się połapałem, że coś wisi.
– To znaczy?
– No tutaj, w redakcji. Że mają w szafie trupa. Krawiec, jak tylko wspominał o tej pieczeni w forcie i jeszcze jakimś nieboszczyku...
– O kobiecie powieszonej na drodze do Chełmna? W Lesie Olek?
– Nie, nie. W lasku, to prawda, ale na pewno na Wrzosach. To się stało dużo wcześniej niż ta historia z Polnej i też było grubo. Z tego, co mówił, skapowałem tyle, że odnaleziono tam chyba faceta ukrzyżowanego na drzewie. Raz, tak półsłówkiem, Krawiec wspomniał, że gość był bez jaj. Wykastrowany.
– Co?!