Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ponad półtora miliona ludzi pracujących w Polsce żyje w ubóstwie. Przeciętny Polak przepracowuje w roku niemal dwa tysiące godzin, co daje nam drugie miejsce w rankingu najbardziej zapracowanych krajów w Unii Europejskiej. Choć spędzamy w pracy prawie jedną trzecią swojego życia, wciąż niewiele wiemy o mechanizmach rynku pracy i nierównościach panujących wśród zatrudnionych w innych branżach.
Pracownik fabryki, ochroniarz na osiedlu nowych bloków, właściciel budki z zapiekankami, szefowa związku zawodowego w sieci hipermarketów, kierownik call center i wielu innych – to właśnie oni, niewidzialni pracownicy, choć wciąż słyszą zapewnienia o perspektywie poprawy swojego losu, nie czują się beneficjentami systemu, w którym przyszło im żyć. Bo jak powiedział jeden z bohaterów: „jesteśmy tylko trybikami”.
Zbiór reportaży „Urobieni” ujawnia niewygodną prawdę o polskim rynku pracy. Opowiada historie zarówno tych, którzy w 1989 zostali siłą wtłoczeni w nowy model gospodarczy, jak i tych, których ukształtował dziki, nadwiślański kapitalizm lat dziewięćdziesiątych. Niepewność jutra, spychający w ubóstwo wyzysk, pogarda dla słabszych i rosnąca frustracja tworzą gorzką opowieść o codzienności milionów Polaków.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 272
W serii ukazały się ostatnio:
Paweł Smoleński Wieje szarkijja. Beduini z pustyni Negew
Albert Jawłowski Milczący lama. Buriacja na pograniczu światów
Lidia Pańków Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego (wyd. 2)
Mariusz Szczygieł Niedziela, która zdarzyła się w środę (wyd. 3)
Aneta Prymaka-Oniszk Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy (wyd. 2)
Wojciech Górecki Toast za przodków (wyd. 2)
Jonathan Schell Prawdziwa wojna. Wietnam w ogniu
Wojciech Górecki Planeta Kaukaz (wyd. 3)
Janine di Giovanni Tamtego ranka, kiedy po nas przyszli. Depesze z Syrii
Wolfgang Bauer Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki
Wojciech Górecki Abchazja (wyd. 2)
Bartek Sabela Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Anna Pamuła Polacos. Chajka płynie do Kostaryki
Paweł Smoleński Pochówek dla rezuna (wyd. 3)
Cezary Łazarewicz Tu mówi Polska. Reportaże z Pomorza
Ilona Wiśniewska Białe. Zimna wyspa Spitsbergen (wyd. 2)
Filip Springer Miedzianka. Historia znikania (wyd. 4)
William Dalrymple Dziewięć żywotów. Na tropie świętości we współczesnych Indiach (wyd. 2)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 2)
Jacek Hugo-Bader Dzienniki kołymskie (wyd. 2)
Ben Rawlence Miasto cierni. Największy obóz dla uchodźców
Dariusz Rosiak Biało-czerwony. Tajemnica Sat-Okha
Jean Hatzfeld Więzy krwi
Aleksandra Boćkowska Księżyc z peweksu. O luksusie w PRL
Barbara Seidler Pamiętajcie, że byłem przeciw. Reportaże sądowe
Ewa Winnicka Był sobie chłopczyk
Cezary Łazarewicz Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka (wyd. 3)
Paweł Smoleński Syrop z piołunu. Wygnani w akcji „Wisła”
Marcin Kącki Poznań. Miasto grzechu
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem
Tomasz Grzywaczewski Granice marzeń. O państwach nieuznawanych
Cezary Łazarewicz Koronkowa robota. Sprawa Gorgonowej
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium
Swietłana Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości (wyd. 4)
David I. Kertzer Porwanie Edgarda Mortary. Skandal, który pogrążył Państwo Kościelne
Rana Dasgupta Delhi. Stolica ze złota i snu (wyd. 2)
Karolina Bednarz Kwiaty w pudełku. Japonia oczami kobiet
Paweł Smoleński Królowe Mogadiszu
Rob Schmitz Ulica Wiecznej Szczęśliwości. O czym marzy Szanghaj
W serii ukażą się m.in.:
Ola Synowiec Dzieci Szóstego Słońca. W co wierzy Meksyk
Jacek Hołub Żeby umarło przede mną. Opowieści matek niepełnosprawnych dzieci
Marek Szymaniak
Urobieni
Reportaże o pracy
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt układu typograficznego Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Tomasz Stańczak / Agencja Gazeta
Copyright © by Marek Szymaniak, 2018
Opieka redakcyjna Łukasz Najder
Redakcja Tomasz Zając
Korekta Anna Zygmanowska / d2d.pl, Iwona Łaskawiec / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-714-6
Mojej Ani
1 maja 2004 roku – ten dzień pani Urszula zapamięta do końca życia z dwóch powodów: Polska weszła do Unii Europejskiej, a ona stała się bezrobotną.
– Oglądałam Fakty. Politycy przecinali wstęgi, strzelały korki od szampana i fajerwerki. Prezenter w pięknym garniturze i pod krawatem mówił, że teraz to nawet pogoda będzie lepsza, a ja bałam się poniedziałku. Tych zrezygnowanych spojrzeń w kolejce do pośredniaka – opowiada pani Urszula, gdy spotykamy się w lutym 2017 roku.
W mieście brakowało pracy. Bezrobocie od lat sięgało 20 procent. Ale pani Urszula miała szczęście. W czasach, kiedy wielu jej znajomych tkwiło na zasiłkach albo pracowało na czarno, ona ponad dekadę była zatrudniona u prywaciarza, w firmie handlującej sprzętem elektronicznym.
– Zajmowałam się biurem. Szef załatwiał kontrakty, towar, sklepy, a my robiłyśmy papierkową robotę. Nie płacił dużo, ale terminowo. Nie był to szczyt marzeń dla osoby z dyplomem, ale nie narzekałam. Szef był człowiekiem honoru. Nawet jak komornik wszedł do firmy, to pod stołem dostałyśmy wypłaty. Taki był. Najpierw o nas myślał, a dopiero potem o długach – mówi pani Urszula i dodaje, że interes upadł, bo rynek zalała chińszczyzna. – Szef nie mógł sobie wybaczyć, że musi nas zwolnić. Miał łzy w oczach. Pocieszałyśmy go, że wszystko będzie dobrze.
Po zwolnieniu pani Urszula długo nie mogła znaleźć żadnej pracy, więc najpierw pół roku była na zasiłku, a potem blisko rok rodzinę utrzymywał tylko jej mąż. W kolejnym pracowała na czarno to tu, to tam. Pomagała znajomemu prowadzić biuro, ale na etat zatrudnił siostrzenicę. Później na kilka miesięcy zaczepiła się w sklepie z AGD, jednak nie było ruchu, więc właściciel ją zwolnił.
– Dyplom i biurową godność schowałam do szuflady dopiero, kiedy pod koniec 2006 roku zmarł mąż. Zostałam sama z synem. Oszczędności szybko zaczęły się kurczyć – wspomina pani Urszula. Właśnie wtedy na ulicy zaczepił ją znajomy. Złożył kondolencję i powiedział, że szukają salowej w szpitalu. – „Wiem, że to praca nie dla ciebie, ale jesteś sama, nie masz nic, przejściowo to może być ratunek”, mówił. Podziękowałam mu i zaraz pobiegłam do szpitala. Dyrektorowi, który mnie zatrudniał, nie przyznałam się, że mam wyższe wykształcenie. On szukał silnej kobiety do wiadra i mopa, nie do książek, a ja szukałam jakiejkolwiek pracy. Jak dwa dni później zadzwonili, żebym przychodziła od jutra, to ze szczęścia całowałam słuchawkę.
Robota w szpitalu była ciężka. Bo to nieważne, czy dzień, czy noc, czy też święto – podłogi, okna, parapety, klatki schodowe mają błyszczeć.
„Europejskie standardy” – słyszała często od przełożonego pani Urszula. Czasem w myślach odpowiadała, że wymagania może i zachodnie, ale pensja polska. Ile? Na rękę niecały tysiąc złotych.
– Niewiele, ale na skromne życie wystarczało – mówi pani Urszula i zaraz wyjaśnia, że nie lubi narzekać. – Wtedy miałam chociaż etat, urlop, chorobowe. Teraz nie mam nic.
Teraz w życiu pani Urszuli zaczęło się w 2008 roku. Najpierw były plotki, że szpital ma długi, więc będą zwolnienia. Potem okazało się, że nie zwolnienia, tylko przeniesienia.
– Cały personel sprzątający trafi do firmy zewnętrznej. Po angielsku to outsourcing. – Pani Urszula powtarza to, co usłyszała od przełożonych. Na specjalnym spotkaniu była też mowa, że warunki pracy się nie zmienią. Że o swoje etaty nie muszą się martwić. A być może będą i podwyżki. Ale, oczywiście, jak komuś się nie podoba, to proszę, tam są czyste kartki i długopisy. Można napisać wypowiedzenie.
Kilka osób napisało, ale nie pani Urszula.
– Nie podobało nam się, że przenoszą nas jak meble. Że nie będziemy już częścią szpitala, tylko jakimś ciałem obcym. Ale nie chciałam odchodzić. Wszystko lepsze, niż znowu szukać pracy. Wierzyłam im, że „dla nas” nic się nie zmieni, a szpital zaoszczędzi, więc wszyscy zyskają. Nawet cieszyłam się, że mogę pomóc.
Później okazało się, że firma zewnętrzna ma obowiązek zatrudniać salowe na etacie tylko przez rok.
– Dostaliśmy propozycję nie do odrzucenia: śmieciówka albo wypowiedzenie. Wyszło, że outsourcing jest dobry, ale tylko dla tych, których nie dotyczy. Szpital może i zaoszczędził, jednak naszym kosztem. Bo teraz my nie mamy żadnych praw, a szpital jak miał długi, tak ma je nadal – opowiada pani Urszula i dodaje, że jedyne, co okazało się „prawdą”, to podwyżki. – Wtedy zarabiałam 1000 złotych, a teraz 400 złotych więcej, bo wzrosła pensja minimalna – uśmiecha się gorzko.
W zewnętrznej firmie pani Urszula pracuje już ponad osiem lat. Tyle też nie była na urlopie.
– Jest bezpłatny, więc żeby odpocząć, muszę wcześniej nadpracować kilka zmian.
Zmęczenie to zresztą stałe uczucie, które jej towarzyszy. Pracuje wprawdzie przepisowe osiem godzin, ale tempo ją wykańcza. W pracy ma tylko kwadrans przerwy. Nie pali, a kanapki zwykle i tak nie je, bo inaczej nie zdążyłaby wymyć wszystkiego.
– Po kilku godzinach skakania po parapetach nawet młody człowiek by padł na twarz, a ja mam prawie 60 lat. Jak wracam, to nie mam nawet siły kurzu w domu pościerać.
Pani Urszula w lutym 2017 roku zarabia 2000 złotych brutto. To równowartość płacy minimalnej w 2017 roku. Do ręki co miesiąc dostaje 1459 złotych.
– Płacę rachunki, czynsz, robię zakupy, trochę odkładam, a resztę wysyłam synowi. Buty kupuję, jak się rozpadną. Ubrań nie zmieniam co sezon, bo trzymam formę, a jak już muszę, to szukam po ciucholandach, bo na mnie i tak nikt nie patrzy – mówi pani Urszula. – Co bym sobie kupiła, gdybym miała więcej pieniędzy? – powtarza moje pytanie. – Pomogłabym synowi. Z żoną wynajmują mieszkanie i zbierają na wkład własny do kredytu. Dla siebie? Pojechałabym na pielgrzymkę do Ziemi Świętej. Ksiądz co roku organizuje wyjazdy. A potem czyta nazwiska tych, co jadą. Chciałabym, aby kiedyś wyczytał moje.
Pani Urszula odkłada na czarną godzinę. Nie chce, aby znów przytrafiło się jej to, co kilka lat temu.
– Wtedy szef powiedział, że nie wie, kiedy nam zapłaci. A ja nie miałam nawet na jedzenie. Zaniosłam ślubne obrączki do lombardu. Przez trzy tygodnie codziennie sprawdzałam, czy nadal są na wystawie. Modliłam się przed szybą, aby nikt ich nie kupił. Na szczęście Bóg mnie posłuchał. Gdy tylko dostałam pieniądze, to natychmiast wykupiłam obrączki. Sprzedawcy chyba było mnie żal, więc straciłam tylko 100 złotych.
Pani Urszula kilka razy próbowała zmienić pracę, ale bez skutku.
– Nawet do mnie oddzwonili, ale jak tylko mówiłam, ile mam lat, to dziękowali. Jeden facet nawet rozłączył się bez słowa po tym, jak usłyszał mój rocznik.
Teraz pani Urszula martwi się głównie o zdrowie. Dotąd, kiedy chorowała, to z kaszlem czy katarem przychodziła do szpitala (nikomu nie przeszkadzało, że może zarazić pacjentów), a kiedy całkowicie ją rozkładało, to zostawała „na bezpłatnym” w domu. Jednak kilka tygodni temu w jej prawej piersi wykryto guzka.
– Miałam biopsję – mówi ściszonym głosem. – Bałam się, że trafię do szpitala. Umowę podpisujemy co miesiąc. Jak kogoś nie ma, to wylatuje. Dlatego nawet koleżankom o tym guzku nie powiedziałam – dodaje.
*
Kilka miesięcy po naszym ostatnim spotkaniu napisałem do pani Urszuli, aby umówić się na rozmowę i dopytać o kilka drobiazgów, ale spóźniłem się. Odpowiedź dostałem od jej syna:
„Szanowny Panie Marku,
Mama nie żyje. Zmarła w poniedziałek. Miała nowotwór, przerzuty do płuc. Wszystko prawie do końca przed nami ukrywała. Wszyscy jesteśmy w szoku. Trudno mi teraz cokolwiek więcej napisać.
Bardzo cieszyła się, że opisze Pan jej historię w książce. Miała nadzieję, że to coś zmieni. Żałuję, że nie doczekała publikacji”.
Bogdan pracował w firmie budowlanej, która stawiała kolejne obiekty dla dużej śląskiej uczelni. Na co dzień zajmował się magazynem, ale jak trzeba było, to i ściany malował. Był zaufanym człowiekiem szefa. Aż nadszedł rok 2005.
Bogdan:
– Pewnego dnia szef wziął mnie na rozmowę i powiedział uczciwie: „Firma upada. Szukaj nowej roboty. Jesteś solidny, uczciwy. Nie palisz, nie pijesz. Mogę pomóc ci załatwić pracę portiera na uczelni. Co ty na to?”.
Bogdan wahał się z odpowiedzią. Bał się, bo gdzie on z budowy na uniwersytet? Ale szef mówił, że tylko tak może podziękować mu za dobrą pracę. „Przejdziesz przez ten bałagan suchą stopą” – przekonywał. Bogdan się zgodził.
Kilka tygodni później pracował już na uniwersyteckiej portierni. Wydawał klucze, wpisywał nazwiska do listy obecności, gościom wskazywał drogę. Zarabiał wprawdzie kilkaset złotych mniej niż w budowlance, ale praca była spokojniejsza. Miał stałą umowę o pracę, płatne urlopy, wczasy pod gruszą i perspektywę dodatku za staż.
– Budżetówka – wspomina Bogdan i się uśmiecha. – Za pracę w niedzielę lepsza stawka. Tak samo za nocki. A najlepsze, że mieliśmy dodatek nawet za pracę po południu. Nigdy wcześniej i nigdy później się z tym nie spotkałem.
Najbardziej jednak Bogdanowi podobało się to, że do pracy chodził spacerkiem.
– Na piechotę 10 minut. Czego można chcieć więcej?
Odpowiedź na to pytanie przyniosło życie. A właściwie władze uczelni, które szukając oszczędności, zdecydowały się na przekazanie pracowników portierni do firmy zewnętrznej. Łącznie ponad 100 osób.
– O tej decyzji dowiedzieliśmy się ze strony internetowej. Później ogłoszenie pojawiło się w gablocie, obok przetargu na krzesła. Nikt nawet nie raczył nam powiedzieć tego w oczy. Nikt z nami nawet nie porozmawiał. Po prostu zawieszono kartkę, że od tego i tego dnia pracownicy portierni przechodzą do firmy iks, która wygrała konkurs – opowiada Bogdan. – A przecież mogli najpierw zapytać nas, jak możemy znaleźć oszczędności. Mogliśmy rozmawiać o obcięciu dodatków. Może o dodatkowych obowiązkach, na przykład pomaganiu w sprzątaniu. Proponowaliśmy to, ale było za późno. Klamka zapadła – dodaje Bogdan.
Kiedy pracownicy byli bliscy buntu, uczelnia zorganizowała spotkanie. Zaproszono kilkunastu z ponad setki portierów. Wielu z nich myślało, że władze jednak się ugięły i będą negocjacje, a tymczasem po prostu zaprezentowano im firmę, która miała ich przejąć.
– Nie zapomnę do końca życia, jak jej przedstawiciel w kółko powtarzał, że u nich wypłaty są terminowe i cokolwiek by się działo, dziesiątego pieniądze są zawsze na koncie. Nie wiem do dziś, czym chciał nam zaimponować, bo dla nas to była norma. To już wtedy zwiastowało kłopoty. Kilka osób miało szczęście i tego dnia pożegnało się z uczelnią. Nie chcieli przechodzić do zewnętrznej firmy ochroniarskiej. Ja niestety zostałem. Żałuję do dziś – opowiada Bogdan.
Pierwszego dnia pracy nowi przełożeni wprowadzili wojskowy sznyt. Bogdan dostał mundur z pagonami. Teraz był już nie portierem, tylko ochroniarzem. Miał chodzić na patrole, pisać raporty i zdawać meldunki.
– Obiecano nam, że przez rok nikt z nas na zmianie nie straci, ale szybko okazało się, że nadgodzin prawie nie ma, a dodatki, czyli nagrody jubileuszowe czy wczasy pod gruszą, trzeba wymuszać na firmie groźbami protestu.
Potem było tylko gorzej. Po roku nadgodzin było już więcej, ale w 2007 roku firma żądała, aby obok umowy o pracę na dodatkowe godziny podpisywać umowy-zlecenia, bo tak jest taniej. Wszyscy musieli się podporządkować. Kto nie chciał, przenoszono go do pracy w innej miejscowości, oddalonej na przykład o 100 kilometrów.
– Taki los spotkał moją koleżankę, która odmówiła podpisania drugiej umowy. Karnie przeniesiono ją do innego miasta. Na szczęście złożyła sprawę do sądu i wygrała – dodaje Bogdan.
Kolejny przetarg na ochronę uczelni w 2009 roku wygrała inna firma. Pracownicy znów mogli albo trafić na bruk, albo przejść do nowego pracodawcy. Ten jednak postawił nieformalny warunek. Każdy z nich w trzy miesiące miał „załatwić sobie” orzeczenie o niepełnosprawności. Wtedy dostanie robotę. Jeśli tego nie zrobi, to zostanie zwolniony.
– Szef zasugerował, że zdrowych nie potrzebują. Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszę. Powiedziałem, że to oszustwo i że nie mogę się na to zgodzić. Machnęli na mnie ręką i powiedzieli, że w takim razie nie dostanę pracy – wspomina Bogdan i wyjaśnia, że niemal wszystkie agencje ochrony lub ich spółki córki mają status zakładów pracy chronionej. Dzięki temu do kosztów zatrudnienia „niepełnosprawnych” ochroniarzy dopłaca Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych (PFRON). – Jeśli firma ochroniarska zatrudni pracownika z orzeczeniem o niepełnosprawności, to jego pensję w całości lub części pokrywają podatnicy. W ten sposób agencje mogą obniżać ceny w nieskończoność i płacić pracownikom trzy–cztery złote za godzinę pracy, bo im i tak się opłaci. Zysk tych firm wypracowywany jest ze środków publicznych – opowiada Bogdan i podsuwa mi artykuł z „Dziennika Polskiego”.
„Najwięcej niepełnosprawnych w Polsce zatrudniają agencje ochrony. Na koniec zeszłego [2015] roku było to około 100 tys. ludzi, czyli więcej, niż pracuje w całej policji. W efekcie co trzeci ochroniarz jest inwalidą; w innych branżach niepełnosprawni to kilka procent załogi. Skąd ten wynik? Agencje ochrony są od lat głównym biorcą dotacji do zatrudnienia inwalidów z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. W 2015 r. państwo dotowało w sumie 62,5 tys. pełnych etatów ochroniarskich – i to tylko w firmach zatrudniających ponad 25 niepełnosprawnych. Kosztowało to prawie 864 mln zł. W latach 2011–2015 PFRON przeznaczył na ten cel ponad 4,5 mld zł”1>.
– To stwarza pole do machinacji, na których oparty jest cały ten biznes, a tacy jak ja są jego ofiarami – zauważa Bogdan.
PFRON płaci tym więcej, im większa niepełnosprawność. Dlatego trudno znaleźć ogłoszenie o pracę, w którym poszukują ochroniarza bez orzeczenia.
– Czasem najbardziej poszukiwani są ci z najcięższymi schorzeniami – mówi Bogdan i pokazuje ogłoszenie, które niedawno znalazł w internecie.
„Zatrudnimy osoby niepełnosprawne na stanowiska: Pracownik ochrony. Warunek konieczny: niepełnosprawność z tzw. schorzeniem specjalnym (01–U, 02–P, 04–O, 06–E)”.
– Dla zwykłego człowieka to tylko cyferki. Dopiero jak sprawdzimy, co znaczą te skróty, to się okaże, że chodzi o upośledzonych umysłowo, chorych psychicznie, cierpiących na choroby narządu wzroku i epileptyków z powracającymi napadami padaczkowymi. Im bardziej schorowany człowiek, tym lepszy dla firmy – opowiada Bogdan i dodaje, że rozumie, że takie osoby chcą pracować, ale akurat w tej branży mogą niechcący stworzyć zagrożenie dla siebie czy innych osób.
Bogdan mówi, że kiedy nie zgodził się na „znalezienie sobie choroby” i odszedł z uczelni, to dopiero wtedy trafił do „prawdziwej ochrony”. Do tej pory miał do czynienia tylko z portiernią.
– Kiedy odszedłem, dostałem pracę ochroniarza na budowie, gdzie pilnowałem koparek, a czasem tylko gruzu. Warunki pracy w takich miejscach uwłaczają człowieczeństwu – opowiada, a na jego twarzy pojawia się grymas.
Zwykle nie ma tam toalety, więc potrzeby załatwia się w krzakach. Nie ma też bieżącej wody, więc nie można się umyć, a dyżury trwają nawet po 24 godziny. Jeśli strzeżony obiekt jest na odludziu, a tak zdarza się często, bo pilnuje się na przykład maszyn budujących drogi, to po butelkę wody trzeba iść kilkaset metrów. Dla chorych taki spacer w upale to prawdziwa mordęga.
– Kiedyś szef przywiózł mnie na taką budowę, oprowadził i już się zbierał, ale zapytałem, gdzie toaleta. Wskazał mi ręką krzaki i odjechał. Nawet nie musiał się tłumaczyć. Nie czuł potrzeby, bo wiedział, że dla niego jestem pracownikiem drugiej kategorii, a takich zawsze może mieć na pęczki.
Innym razem szef przyjechał zimową nocą na kontrolę.
– Kazał robić patrole co 40 minut. Byłem cały przemarznięty i przemoczony, bo śniegu leżało po kolana. Kiedy przyjechał, to nie zapytał, czy w budzie mam ogrzewanie, tylko przyczepił się, że nie mam krawata. Środek nocy, zima, teren opuszczonego zakładu, a jemu przeszkadzało to, że nie mam firmowego krawata. Zabrakło mi słów.
O pomstę do nieba wołają też stróżówki, które zwykle są po prostu starymi kioskami z oknami pozabijanymi deskami czy przerdzewiałymi przyczepami kempingowymi. Ale zdarza się, że i tego nie ma, bo firmie taniej jest postawić stary samochód pod drzewem.
– Na to wszystko nakleja się logo firmy ochroniarskiej. Wygląda to komicznie, ale w rzeczywistości jest tragiczne, bo obok stoi miska, na kamieniu leży mydełko. Jakby jacyś bezdomni tam koczowali, a to ochroniarze. Ale póki tym, którzy wynajmują taką „ochronę”, to nie przeszkadza, nic się nie zmieni – uważa Bogdan i wspomina, że raz nawet zapytał klienta, który odwiedził swój teren, co o tym sądzi. „Skoro wasz pracodawca tak was traktuje, to wasza sprawa” – usłyszał.
Od 2013 roku Bogdan był ochroniarzem i portierem w biurowcu. W kilkupiętrowym, szklanym budynku mieściła się spółka akcyjna. Do zadań Bogdana należała już nie tylko ochrona obiektu, czyli obserwowanie kamer monitoringu, patrole, wydawanie przepustek i sprawdzanie, czy okna są pozamykane, ale również odbieranie telefonów czy paczek od kurierów. Pełnił jednocześnie kilka funkcji. Tak było taniej, bo nie musiano zatrudniać recepcjonistki.
– W czasie zmiany odbierałem około 60 telefonów. Jeśli każdy trwa minutę, a zwykle trwa dłużej, to na kamery nie patrzę przez godzinę. A przecież jeszcze udzielałem informacji gościom czy odbierałem przesyłki – mówi Bogdan i dodaje, że tak zorganizowana ochrona w większości miejsc, gdzie pracował, to czysta fikcja. – Zatrudnia się często osoby schorowane, raczej niemłode, które nie potrafią wejść na drugie piętro bez zadyszki. Dla nich czwarte piętro to Himalaje. Czy taki ochroniarz będzie gonił za złodziejem, wyniesie rannego w razie pożaru? – pyta Bogdan i wspomina, że kiedyś w przypływie frustracji wprosił się na rozmowę do dyrektora finansowego spółki. Szczerze powiedział mu, że to wszystko fikcja. Że ochronę stanowi armia emerytów i niepełnosprawnych. Że w razie pożaru nikt za 3,75 złotego za godzinę na rękę nie będzie ryzykował zdrowia i ratował innych. Nie będzie też walczył ze złodziejem, jeśli dojdzie do włamania. Zdradził także, że w jego firmie nigdy nie było prawdziwych szkoleń, a jedyną radę, jaką przez lata dostał od szefa, to aby w razie zagrożenia, na przykład napadu, schował się pod biurko i pod żadnym pozorem nie wychodził. A jeśli pod biurkiem będzie niebezpiecznie, to aby uciekł do toalety i tam czekał do przyjazdu policji. – Opowiedziałem mu też rozmowę z moim szefem. Zapytałem go kiedyś, czy mam patrolować miejsca, które są nieobjęte okiem kamery. Odpowiedział: „Po co? Przecież tam jest ciemno”. Niestety moja opowieść nic nie dała. Dyrektor wzruszył ramionami i mruknął, że on to wszystko wie. Jemu ochrona jest potrzebna tylko do obniżenia ceny polisy ubezpieczeniowej, a poza tym on w branży działa 20 lat i nigdy nie miał żadnego włamania. Wtedy zrozumiałem. Jedni udają, że chronią, drudzy, że płacą, a trzeci, że im na tej ochronie zależy.
To nie koniec patologii. Bogdan na własnej skórze poznał również działający przez lata system zawierania wielu umów z agencją ochrony lub jej spółką córką na fikcyjne usługi dodatkowe, czyli na przykład zamiatanie chodnika za 50 złotych miesięcznie. Oczywiście nikt wspomnianego zamiatania nie wymagał. Chodziło o to, aby zgłosić do ZUS-u pierwszą z umów na jak najniższą kwotę, bo to od niej płacone były składki. Składek z drugiej, o wiele wyższej umowy pracownik musiał się zrzec. W ten sposób agencje ograbiały ochroniarzy z przyszłych emerytur i przerzucały koszt ich utrzymania na starość na podatników.
– W każdej firmie ochroniarskiej, w której pracowałem, to był standard. A jeśli któryś zgłosił to do urzędu skarbowego czy Państwowej Inspekcji Pracy, to mógł trafić na czarną listę – opowiada Bogdan i wyjaśnia, że w internecie istnieje strona stworzona przez firmę Hetman z bazą danych „złych pracowników”, przed którymi trzeba ostrzec inne agencje.
Mowa o stronie www.ochrona-pracownicy.pl. Możemy na niej przeczytać, że jej mottem przewodnim jest hasło „Chroń się, Pracodawco” i ma ona ostrzegać pracodawców przed zatrudnieniem pracowników, którzy dopuścili się wykroczeń i nie powinni pracować w tej branży. Jej twórcy wśród owych wykroczeń – co zrozumiałe – wymieniają między innymi kradzież, pracę pod wpływem alkoholu czy niszczenie mienia pracodawcy. Jednak na listę złych pracowników powinni według nich trafiać też „pieniacze”, którzy „lubią pisać skargi do instytucji i urzędów kontrolnych lub procesować się przed sądami z mało istotnych przyczyn”. Zapytałem firmę Hetman, dlaczego ich zdaniem pracownicy nie powinni reagować na przykład na łamanie prawa i móc dochodzić swoich praw przed sądem. Nie dostałem żadnej odpowiedzi.
Pracodawcy, którzy chcą sprawdzić, czy w „bazie złych pracowników” są interesujące ich osoby, muszą zapłacić 18 złotych za roczny dostęp. Jeśli chcą zaś sprawdzać i dopisywać do bazy nowe osoby, to za 12 miesięcy zapłacą 32 złote. Obie stawki plus VAT.
Bogdan w ostatniej pracy ochroniarza zarabiał około 700 zł miesięcznie.
– To jałmużna, a nie wypłata. Jak się dostaje tak mało, to żyje się biednie. Ogranicza się swoje potrzeby. Nikt nawet nie myśli, aby kupić telewizor czy meble. Myśli się, jak przeżyć. Jak przetrwać. Co dziś zjeść. Co zrobić, aby w domu było ciepło zimą. O tym się myśli, bo że się nie zapłaci jakichś rachunków na czas, że kilka dni w miesiącu będzie się głodnym albo że piąty rok będzie chodziło się w tej samej kurtce, to się wie.
Bogdan przyznaje, że mógłby zarobić więcej, ale to oznacza nadgodziny. Setki nadgodzin.
– Kiedyś próbowałem, ale wtedy już nic mi się nie chciało. Niczym się nie interesowałem. Zbyt długa praca otępia. Człowiek staje się więźniem pracy. Marzy tylko o tym, żeby się wyspać. Dlatego unikam nadgodzin. Pracuję tyle, ile etatowcy. Czasem, jak muszę zarobić więcej, to wychodzi 200, 220 godzin – mówi i dodaje: – Jest we mnie potrzeba, żeby pozostać człowiekiem. Mieć czas na książki i chodzić po górach. Być człowiekiem, a nie tylko maszyną do pracy. Nawet kosztem biedy.
W Polsce co dziewiąty zatrudniony należy do grupy „biednych pracujących”2. To ponad półtora miliona osób, które mimo że często pracują więcej niż osiem kodeksowych godzin, zarabiają zbyt mało, aby zaspokoić inne niż podstawowe potrzeby. Praca zajmuje im zbyt dużo czasu, aby podnieść kwalifikacje i dostać podwyżkę. W ten sposób wegetuje 10,8 procent polskich pracowników. Dla porównania w Czechach odsetek ten wynosi 3,8 procent, w Finlandii – 3,1 procent.
To, że w Polsce tak wielu pracowników zarabia tak mało, wynika z kilku przyczyn. Pierwsza z nich to wieloletnie oparcie rozwoju naszego kraju na jedynym atucie, który jest zarazem jego największą słabością, czyli niskich płacach. To właśnie konkurowanie taniością wpycha wielu pracowników i ich rodziny w ubóstwo, bo często jedynym pomysłem niektórych przedsiębiorców na zysk jest oferowanie pracy za najniższą z możliwych pensji, co kieruje gospodarkę naszego kraju w pułapkę średniego dochodu i tylko cementuje istniejący system.
Druga przyczyna to nadmierna wiara w cudowne działanie niewidzialnej ręki rynku, która każe pozostawiać relację między pracownikiem a pracodawcą kapitalizmowi. Problem w tym, że ten pracodawca, ze względu na posiadany majątek, zawsze jest silniejszy i pracownikowi, który nie ma wyjścia, może narzucić niską płacę. Dlatego tak ważna jest tu rola państwa, które dobrymi regulacjami powinno wyrównywać brak równowagi w relacji pracownika z pracodawcą. Niestety często tak się nie dzieje.
A jest wręcz przeciwnie. Dlatego trzecią przyczyną jest nieodpowiednie działanie państwa, które umacnia patologiczny system i stanowi jego część. Na przykład instytucje publiczne w przetargach stawiają takie wymagania, że ich zwycięzcy, firmy prywatne, żeby zarobić, płacą potem pracownikom wykonującym zamówione czynności bardzo niskie pensje. Zatem państwo zamiast być przykładem, promuje nieodpowiednie wzorce.
Odpowiedzialni za ten stan są głównie rządzący politycy, którzy wymyślili ideę „taniego państwa”. Hasło mówiące o przerośniętej administracji i zastępach nic nierobiących urzędników pierwszy raz pojawiło się w przedwyborczej retoryce SLD w 2001 roku, które doprowadziło na koniec swoich rządów do przyjęcia ustawy o odpowiedzialności za naruszenie dyscypliny finansów publicznych. Później, jak pisał publicysta Rafał Woś, pomysł przechwycił i twórczo rozwinął tandem PO–PiS, wpisując go sobie na sztandarach w drodze po zwycięstwo w 2005 roku3. W czasie kampanii wyborczej Donald Tusk i Jarosław Kaczyński prześcigali się wówczas w obietnicach stworzenia „taniego państwa”. W trakcie debaty telewizyjnej wręcz licytowali się, kto wprowadzi je lepiej. Wybory wygrało Prawo i Sprawiedliwość i zaczęło realizować swój program, w którym obiecywało ograniczyć zatrudnienie w administracji państwowej o 20 procent, co miało przynieść ogromne oszczędności – blisko 1,1 miliarda złotych rocznie4.
„Urzędnicy zaczęli wydawać mniej i oszczędzać, ale głównie na ludziach” – mówiła w 2016 roku w rozmowie z Money.pl Katarzyna Duda z Ośrodka Myśli Społecznej imienia Ferdinanda Lassalle’a, autorka raportu Outsourcing usług ochrony oraz utrzymania czystości w instytucjach publicznych5.
Rządy PiS trwały dwa lata. Kiedy PO przejęła władzę, kontynuowała realizację „taniego państwa”6. Donald Tusk dodatkowo zaostrzył ustawę o dyscyplinie finansów publicznych, a zaciskanie pasa było akcentowane jeszcze mocniej, bo świat zmagał się z kryzysem. Rząd naciskał na urzędy, aby wydawały jak najmniej. W przetargach kryterium ceny stało się najważniejsze. Konkursy wygrywali ci, którzy zaoferowali jak najniższe stawki. Urzędnicy mieli czyste sumienia: nikt nie mógł oskarżyć ich o to, że marnują publiczne pieniądze, ale odbiło się to na najsłabszych pracownikach instytucji publicznych – portierach, ochroniarzach, sprzątaczkach, których usługi łatwo i taniej można zamówić „na zewnątrz”.
Wizja „taniego państwa” sprawiła, że publiczny pracodawca, który powinien dawać wzór prywatnym przedsiębiorstwom, promował nieludzki system, gdzie efekt ekonomiczny stawał się ważniejszy od człowieka. Po publikacjach obrazujących rażące przykłady patologii (na przykład na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu[1] czy serii bankructw firm budujących drogi7) w październiku 2014 roku zmieniono prawo o zamówieniach publicznych. Wprowadzono klauzulę społeczną, w myśl której cena miała nie być już najważniejszym kryterium w wyborze. Instytucje otrzymały możliwość domagania się od wykonawcy, aby swoich pracowników zatrudniał na umowę o pracę. Jednak w praktyce niewiele się zmieniło. Jak wynika z raportu Najwyższej Izby Kontroli, ustawa, która miała ukrócić niewłaściwy proceder poprzez nałożenie obowiązku zatrudniania na umowę o pracę, sprawiła, że wykonawcy, owszem, zaczęli dawać etat, ale w wymiarze na przykład jednej szesnastej. NIK ustalił też, że klauzule społeczne stosowano tylko w 2,3 procent umów zawartych przez jednostki samorządów terytorialnych. Natomiast w administracji rządowej klauzule stosowano w niecałym procencie (0,9 procent) wszystkich umów8.
Jak zmieniła się sytuacja na uczelniach? Według badania Fundacji Centrum CSR z października 2015 roku klauzula społeczna stosowana była tylko mniej więcej w sześciu procentach przetargów publicznych9. Z raportu Outsourcing usług ochrony oraz utrzymania czystości w instytucjach publicznych Katarzyny Dudy wynika zaś, że tylko jeden z dziesięciu uniwersytetów, które w czasie badania rozpisywały przetarg, korzystał z klauzuli. Tym wyjątkiem był UAM w Poznaniu, naprawiający wizerunek po wpadce ze sprzątaczkami w 2014 roku.
Mimo upływu lat instytucje państwowe wydające publiczne pieniądze nadal kierują się głównie ceną. Wystarczy podać przykład Poczty Polskiej, która w 2015 roku ogłosiła przetarg na sprzątanie swoich obiektów. Znów jedynym kryterium były koszty usługi. Narodowy operator zmienił zasady rozstrzygania przetargu dopiero po medialnej burzy10. Po zmianie kryterium społeczne wpływało na decyzję o wyborze oferenta w 10 procentach, cena w 90 procentach.
Problemu biednych pracujących nie zażegnało też wprowadzenie od 2017 roku minimalnej stawki za godzinę pracy – 13 złotych brutto. Firmy sprzątające i ochroniarskie znalazły sposób, aby obejść przepisy. Faktycznie na umowie wpisują 13 złotych, ale każą pracownikom płacić kilka złotych za dzierżawę munduru czy wypożyczenie mopa11. Często też naliczają kary, na przykład za przekrzywiony krawat. W efekcie formalnie płacą więcej, ale pracownicy i tak dostają wypłatę jak dawniej.
Dawid ma 33 lata i mieszka w małej miejscowości pod Lublinem. W 2014 roku skończył prawo na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej i teraz robi aplikację radcowską. Pracować musiał zacząć już na studiach, bo jak mówi: za coś trzeba żyć. Wstawał więc o świcie i jeszcze przed wykładami przez kilka godzin pomagał pakować ciężarówki, które rozwoziły towar po okolicy. Za pół etatu dostawał na rękę 600 złotych.
Swojego przyszłego kierownika poznał w pracy. Adam W. namawiał go, aby przyszedł do jego magazynu firmy kurierskiej. Zachęcał, że robota lżejsza i popołudniami, co bardziej Dawidowi odpowiadało, a do tego stawka większa. Dawid wahał się, ale w końcu umówili się na spotkanie.
– Powiedział, że praca jest, i to od zaraz, ale przez agencję pośrednictwa. Umówił mnie nawet na spotkanie. Powiedział, że już tam na mnie czekają – opowiada Dawid.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
Ciała obce
1 Zbigniew Bartuś, Polaków strzeże armia inwalidów, dziennikpolski24.pl, goo.gl/cs4rdw, dostęp: 29.03.2018.
2 Eurostat, In-work poverty in theEU, ec.europa.eu, goo.gl/jPWq43, dostęp: 15.04.2018.
3 Rafał Woś, To nie jest kraj dla pracowników, Warszawa 2017, s. 205.
4 Depesza PAP, „Tanie Państwo” – główne założenia programu PiS, money.pl, goo.gl/X2PTmH, dostęp: 29.03.2018.
5 Mateusz Ratajczak, Tanie państwo i dyktat najniższej ceny odbiły się na najsłabszych pracownikach, money.pl, goo.gl/97kqm5, dostęp: 29.03.2018.
6 Grzegorz Sroczyński, Tanie państwo bije w twarz, wyborcza.pl, goo.gl/ZKYHn7, dostęp: 29.03.2018.
7 Konrad Majszyk, Plaga upadłości wśród wykonawców autostrad to wina GDDKiA, forsal.pl, goo.gl/MjZidT, dostęp: 7.04.2018.
8 Weronika Szkwarek, 1/16 etatu, umowy na chwilę – absurdy przy zamówieniach publicznych, bankier.pl, goo.gl/q64bqW, dostęp: 7.04.2018.
9 Rafał Woś, Zbyt tanie państwo, polityka.pl, goo.gl/ESzrt3, dostęp: 7.04.2018.
10 Piotr Miączyński, Leszek Kostrzewski, Poczta Polska walczyła w przetargach o kryterium etatów. A sama go nie stosowała, wyborcza.biz, goo.gl/SycKuC, dostęp: 7.04.2018.
11 Grzegorz Szymanik, Płaca minimalna. Jak pracodawcy kantują najmniej zarabiających, wyborcza.pl, goo.gl/42x3hs, dostęp: 29.03.2018.
[1] Na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu sprzątaczki pracowały za kilkaset złotych miesięcznie, a głodowego wynagrodzenia i tak nie dostawały na czas. Kiedy zgłosiły skargę do władz uczelni, usłyszały, że uczelnia nic nie może zrobić, a zażalenia powinny kierować do firmy zewnętrznej, która je zatrudnia.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I