Usłysz mnie - Anna Olszewska - ebook + audiobook + książka

Usłysz mnie audiobook

Anna Olszewska

4,6

Opis

Jedyny dźwięk, który pamięta Lidka, to ten, który najbardziej chciałaby wymazać z pamięci.

Jedyne wspomnienia Filipa o rodzicach to te, których wolałby nie mieć.

Osiemnastoletni Filip dzięki staraniom swojego kuratora trafia do liceum integracyjnego. Wyrzucony ze szkoły muzycznej, z kłopotami z prawem, chce przetrwać niezauważony do matury, jednak już w pierwszym tygodniu nauki wpada w tarapaty.

Lidka straciła słuch w wyniku traumatycznych wydarzeń. Teraz najbezpieczniej czuje się, mając ołówek w ręce i rysując.

Spotkanie w szkole odmieni ich los.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 3 min

Lektor: Agnieszka Krzysztoń
Oceny
4,6 (45 ocen)
28
14
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Agatkabeatka

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia nie tylko dla młodych czytelników.
00
statnik

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa książka. polecam
00
25Kinga25

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia. Warta przeczytania i chwili refleksji. lubię książki Anny Olszewskiej. zawsze są o czymś wartościowym
00
skazaninaczytanie

Nie oderwiesz się od lektury

Drodzy, książkaholicy czy byliście kiedyś w sytuacji, w której już od pierwszych stron książki, wiedzieliście, że pokochacie ją bez opamiętania? Zawsze się śmieję, że nie mam talentu do malarstwa ani muzyki, lecz dobrą książkę wyczuwam na kilometr, a za moment przedstawię nam najpiękniejszą historię kierowaną do młodzieży z jaką miałam możliwość spotkać się (póki co) w całym swoim życiu. Tych dwoje straciło szanse na udane życie nim się jeszcze rozpoczęło. Lidka miała osiem lat, gdy była świadkiem zabójstwa swojej dziesięć lat starszej siostry Mai. W wyniku traumatycznych przeżyć traci słuch, a ostatnie dźwięki jakie pamięta to swoje imię wypowiedziane przez Bartka i dźwięk wystrzału z jego broni. Jedyne wspomnienia Filipa o rodzicach to te, których wolałby nie mieć. Osiemnastoletni Filip dzięki staraniom swojego kuratora trafia do liceum integracyjnego. Wyrzucony ze szkoły muzycznej, z kłopotami z prawem, chce przetrwać niezauważony do matury, jednak już w pierwszym tygodniu nauki...
00
LuMegi

Dobrze spędzony czas

Naprawdę dobrze spędzony czas. Polubiłam Lidkę i Filipa
00

Popularność




Anna Olszewska Usłysz mnie ISBN Copyright © by Anna Olszewska, 2022All rights reserved Redakcja Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Szymon Wójciak / FecitStudio Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Dla Antka, Jędrka i Zosi

 

Im dłużej panuje cisza, tym trudniej ją przerwać.

Stephen King, Wielki marsz

PROLOG

— Maja!…

Nie mam pojęcia, czemu Maja nie chce wpuścić Bartka do środka. Wspinam się na palce. Próbuję dostrzec go przez firankę, ale siostra łapie mnie mocno za ramiona.

— Lidka, leć do mojego pokoju i tam się schowaj, słyszysz?

Głos ma cienki, piskliwy. Oblizuje spierzchnięte usta i zerka w stronę przeszklonych drzwi, za którymi stoi Bartek. Kiedy błyskawica oświetla jej twarz, wygląda jak zombiak. Chcę jej to powiedzieć, ale tylko kiwam głową i jeszcze zanim rozlegnie się kolejne walenie w drzwi, zrywam się do biegu.

Czerwone tenisówki migają na schodach, gdy przeskakuję po dwa stopnie naraz. Zahaczam o chodnik ułożony na gładkim drewnie i uderzam kolanem w krawędź schodka. Słyszę trzask przesuwającej się gwałtownie kości. Ból płynie jak prąd od kolana aż do stopy, która na chwilę drętwieje. Zerkam przez barierkę i widzę twarz Bartka. Jest blada, a włosy spadają mu na obrysowane czarną kredką oczy. Jego dłoń oparta o szybę ześlizguje się coraz niżej, zostawiając na szkle tłusty ślad. Przykłada do ust butelkę. Uśmiecha się jakoś dziwnie. Być może Maja ma rację i nie powinnyśmy wpuszczać go do środka? Ale przecież to Bartek. Małomówny chłopak, który przesiaduje w naszym garażu i całymi godzinami gra na gitarze. Ten sam, który przynosi mi ulubione krówki. Może ma kłopoty? Powinnyśmy go wpuścić czy poczekać na rodziców? Gwizd czajnika, który postawiłyśmy na gazie, jeszcze zanim Bartek się pojawił, sprawia, że nie mogę się skupić. Pisk ulatującej pary świdruje mi uszy. Bartek zwija dłoń w pięść i wybija szybę, a potem pcha rękę do środka. Widzę brzydkie rozcięcie, z którego zaczyna kapać krew. Maja odskakuje z piskiem. Stopami miażdży leżące na podłodze szkło, które chrupie, krusząc się na drobniejsze kawałki. Bartek sięga do środka, szukając po omacku klamki.

— Lidka! Mój telefon jest na nocnej szafce. Zadzwoń po kogoś!

Podrywam się do biegu, ale po chwili staję jak porażona.

— Lidzia, zaczekaj…

Głos Bartka jest teraz słodki. Mam wrażenie, że jeżeli się odwrócę, to na jego wyciągniętej dłoni ujrzę kolorowy papierek, w który zapakowany jest mój ukochany cukierek… Nie mogę tego zrobić. „Biegnij!”, krzyczę sama do siebie i tym razem docieram do drzwi pokoju Mai bez zbędnej zwłoki.

Podbiegam do stolika i łapię komórkę. Rozglądam się, szukając miejsca, w którym mogłabym się schować. Otwieram szafę zawaloną ciuchami i przepycham na boki wieszaki. Zgrzyt, z którym przesuwają się po metalowej rurce, powoduje, że unoszą mi się wszystkie włoski na przedramionach. Nie dam rady wcisnąć się do środka. Rozważam przez chwilę stanięcie za drzwiami, aż mój wzrok pada pod łóżko. Gdy wczołguję się w wąską szczelinę, telefon wypada mi z ręki. Zastygam i obserwuję, jak obraca się dookoła własnej osi i przesuwa coraz bardziej na środek pokoju. Wytężam słuch, kiedy dociera do mnie łomot spadających z wysokości przedmiotów. Wyobrażam sobie regały z książkami ustawione tuż obok schodów i Bartka, który zrzuca je po kolei na podłogę. A może to Maja ciska nimi w jego stronę, aby dać sobie szansę na ucieczkę?

Chcę sprawdzić, czy z moją siostrą jest wszystko w porządku, ale tylko leżę i nasłuchuję. Słyszę szum krwi w uszach, bicie własnego serca, swój nierówny oddech. Słyszę, że w końcu lunęło i teraz ciężkie krople uderzają o parapet, a gałęzie jabłonki rosnącej tuż za oknem skrobią po szybie. Jak w horrorach, które Maja pozwala mi oglądać, kiedy rodzice wychodzą na imprezę.

Próbuję wyłapać sens słów wykrzykiwanych przez Maję i Bartka, ale docierają do mnie nieliczne. Takie, których nie wolno używać w naszym domu. Dźwięki zbliżają się do mnie coraz bardziej, a ja centymetr po centymetrze prześlizguję się w stronę upuszczonego telefonu. Słyszę stukot przewracanego krzesła, potem tupot bosych stóp Mai. Łoskot podpowiada mi, że ktoś przewrócił się i poleciał kilka stopni w dół. Skupiam się tylko na tym, by sięgnąć do telefonu. Włosami zahaczam o deski, na których ułożony jest materac. W ostatnim momencie wyciągam rękę i zaciskam palce na komórce. Wczołguję się pod łóżko w chwili, gdy drzwi otwierają się na oścież, waląc w ścianę tak mocno, że drobiny obłupanego tynku spadają na podłogę. A potem obserwuję dziwny taniec stóp. Jednych bosych, drugich w ciężkich glanach. Nie widzę nic więcej, ale słyszę, że oboje są zdyszani. Jakby walczyli o każdy oddech. Ręce trzęsą mi się tak bardzo, że ledwo daję radę wcelować w cyfry na podświetlonym teraz ekranie. 1… 1… 2…, tak jak uczyli nas w szkole. Naciskam zieloną słuchawkę, gdy z gardła Mai wydobywa się zduszony szloch i upada na podłogę, tuż przy mojej kryjówce. Dostrzegam rozciętą wargę i rozerwaną pod szyją koszulkę. Rzuca mi szybkie spojrzenie, a potem opiera się na rękach i jeszcze raz podnosi na nogi. Zaciskam dłonie w pięść i wciskam je do buzi, żeby nie zacząć krzyczeć.

— Operator dwadzieścia pięć, linia alarmowa sto dwanaście, Gdańsk, w czym mogę pomóc? — Nie odzywam się. Słyszę oddechy… krzyki mojej siostry… odgłosy świadczące o tym, że walczy z Bartkiem z całych sił… — Halo? Czy coś się dzieje? Czy ktoś potrzebuje pomocy?

Zamykam oczy i zaczynam liczyć.

Kiedy dochodzę do dziesięciu, pokój rozdziera huk. Myślę, że piorun musiał uderzyć naprawdę blisko. Być może nawet w ścianę naszego domu. Nigdy nie słyszałam niczego tak głoś­nego. Jakby dźwięk rozłupał mi głowę na pół. A po nim zapada cisza. Zupełna, totalna cisza, od której dzwoni w uszach. Nie słyszę krzyków. Ustają dźwięki szamotaniny i urywane oddechy. Pisk czajnika nie jest już tłem dla tego, co wydarzyło się przed chwilą. Nie mam pojęcia, czy krople deszczu dalej uderzają w szyby… Leżę, czekając, aż Maja w końcu wyciąg­nie mnie z mojej kryjówki, ale nic takiego nie następuje.

Gdy w końcu otwieram oczy, widzę palce mojej siostry, której ręka zwisa bezwładnie z łóżka. Palce, z których kapią tłuste, czerwone krople i rozpryskują się na podłodze obok mojej twarzy. Uświadamiam sobie, że metaliczny zapach unosi się już jakiś czas w powietrzu.

Zaczynam krzyczeć. Otwieram usta i drę się jak opętana, ale nie osiągam żadnego efektu. Jakby z mojej buzi wydobywał się jedynie strumień gorącego powietrza. Więc przestaję… Nie jestem w stanie się poruszyć. Nie wiem, gdzie jest Bartek. Nie mam pojęcia, co się z nim stało. Wyciągam rękę i dotykam opuszków palców Mai. Są tak bardzo zimne. Lodowate i lepkie, ale mimo wszystko ten dotyk dodaje mi otuchy.

Cisza otacza mnie nieprzerwanie, czas rozciąga się jak guma, a ja tracę poczucie rzeczywistości. Czyjeś dłonie wyciągają mnie wreszcie spod łóżka. Są szorstkie i obce. Mężczyzna przekazuje mnie dziewczynie w czerwonym kombinezonie, która sprawdza pobieżnie, czy nic mi nie jest. Za jej plecami widzę mundury policyjne. Wszyscy poruszają ustami, ktoś mną potrząsa, wykrzywia twarz, ale nie rozumiem, co chce mi powiedzieć. Mój umysł utknął gdzieś pod łóżkiem Mai i nie chce wydostać się na zewnątrz. Mój umysł wybrał ciszę…

ROZDZIAŁ 1

FILIP

Wbijam wzrok w drzwi znajdujące się na końcu szkolnego korytarza. To moja ulubiona taktyka. Skupić się na mało interesującym szczególe, ignorując głowy odwracające się w moim kierunku. Ta chwila zawsze sprawia mi dziwną satysfakcję. Jakbym chciał udowodnić, że mam wszystko głęboko gdzieś, a ich miny obchodzą mnie tyle, co nowa płyta Seleny Gomez. Wojskowy plecak ociera mi się o plecy. Wyraźnie czuję, jak kant jednego z podręczników wbija się w okolice nerki.

Pierwszego dnia szkoły pogoda nie rozpieszcza; leje jak z cebra. Płytki, którymi wyłożono główny hol, są uwalane błotem naniesionym przez uczniów. Podeszwy moich wojskowych butów skrzypią przy każdym kroku, a ich czubki pokryły się brązową mazią. Wyciągnięty sweter, zmoczony przez mżawkę siąpiącą od rana, wydziela charakterystyczny zapach mokrej wełny. Grzywka przykleiła się nieprzyjemnie do czoła, więc przesuwam dłonią po włosach, próbując chociaż trochę je wysuszyć.

Mogłem skorzystać z propozycji Kaliny i zabrać się z nią samochodem, ale nie zamierzałem wzbudzać wokół siebie sensacji, więc tylko jej podziękowałem. Rozklekotany samochód ciotki byłby jak plama oleju na tym oceanie cudowności. Nie mam pojęcia, ile musiała zapłacić za prywatną szkołę, ale z całą pewnością mocno uszczupliło to nasz miesięczny budżet. Tak czy owak, nawet w tej fikuśnej budzie błoto nadal pozostaje błotem…

Elitarność szkoły przejawia się nie tylko w tym, że jest placówką integracyjną, ale również w liczbie uczęszczających tutaj uczniów. W porównaniu ze szkołami, do których chodziłem do tej pory, jest ich właściwie garstka. A to oznacza, że każdy zna tutaj każdego. To z kolei powoduje, że moje przejście nie może zostać niezauważone. Wiele osób odwraca się bez skrępowania, śledząc mój przemarsz z zainteresowaniem. Nie mam wątpliwości, że zachodzą w głowę, kim jestem i czy moje ciuchy, tak bardzo odstające od ich szpanerskich ubrań, to przejaw dziwacznego gustu… Ostry dźwięk dzwonka sprawia, że zalewa mnie poczucie ulgi, a mięśnie się rozluźniają. Moi nowi koledzy w końcu przestali się gapić i zajęli sobą. Zwalniam kroku i staję pod oknem. Nie zamierzam czekać z pozostałymi na otworzenie sali. Wreszcie polonistka, która podobno jest moją nową wychowawczynią, wpuszcza ich do środka. Zwlekam jeszcze chwilę, obserwując kolorowego motyla, który wleciał przez uchylone okno i teraz próbuje wydostać się na zewnątrz. Zamykam na nim palce, a jego skrzydła łaskoczą wnętrze mojej dłoni. Wypuszczam go na wolność. Teraz będzie musiał poradzić sobie sam.

Nabieram powietrza, przytrzymuję je przez moment w płucach i łapię za klamkę. Raz, dwa, trzy… Otwieram zamknięte już drzwi.

Niemal czuję na skórze nacisk ich spojrzeń. Błądzą po mojej twarzy, prześlizgują się po włosach i oczach, przebiegają po postrzępionych rękawach swetra, aby zatrzymać na ubłoconych butach. Dopiero teraz zauważam, że jakimś cudem tylko ja wyglądam tak jak krajobraz za oknem. Oni są pachnący i muśnięci słońcem.

Szybko oceniam ich obojętne twarze. Dziewczyna w drugiej ławce żuje bezmyślnie gumę, zanurzając dłoń w rozpuszczonych włosach. Krótka spódniczka, podkolanówki i tenisówki sugerują, że jest fanką któregoś z tych dziwacznych koreańskich zespołów. Blondynka siedząca obok niej rozłożyła przed sobą niezapisany zeszyt i czeka wyprostowana na moment, kiedy będzie mogła zacząć notować. Mój wzrok przeskakuje szybko z twarzy na twarz, oceniając je po kolei. Zauważam jeszcze kandydata na członka klubu szachowego, pochłaniacza książek i paru bezbarwnych uczniów, których miny nie mówią zupełnie nic o tym, co może się za nimi kryć. Od Naborowskiego wiem, że w każdej klasie jest garstka osób z jakąś niepełnosprawnością. W ten sposób budują tolerancję: poszerzając horyzonty zdrowych uczniów i dając szansę tym, którzy nie mieli w życiu szczęścia. Sądząc po tym, co zauważyłem po wejściu do klasy, raczej nie ma tu osób z poważnymi upośledzeniami i to ja wyróżniam się najbardziej.

Robię kilka kroków. Idealnie… zostawili ławkę w ostatnim rzędzie w spokoju. Mam wrażenie, że dźwięk upadającego na podłogę plecaka przyciąga ich uwagę. Teraz gapią się już otwarcie. Odsuwane krzesło zgrzyta o posadzkę i kiedy wsuwam się za niedorzecznie mały stolik, po moich plecach pełznie nieprzyjemny dreszcz.

— Dobrze, moi drodzy. Zaczynajmy. — Polonistka darowała sobie przedstawianie nowego ucznia czy odczytywanie listy obecności. Kto wie, być może ją polubię. — Otwórzcie zeszyty. Kanon lektur szkolnych w tym roku jest całkiem interesujący…

Kolejne słowa kobiety stają się już tylko tłem dla tego, co siedzi w mojej głowie, próbując wydostać się na zewnątrz.

Trzy godziny później idąc do stołówki, kieruję się po prostu zapachem. Jeżeli żarcie smakuje tak, jak pachnie, to chyba znalazłem właśnie powód, dla którego warto zatrzymać się tu na dłużej.

— Panie Rosiński! — Zawieszam wzrok na nauczycielu stojącym przed drzwiami z napisem pedagog szkolny. Workowate spodnie podciągnął nieco zbyt wysoko, przez co sam prosi się o katastrofę. — Pan pozwoli za mną… — Cóż, obiad będzie musiał jednak poczekać. Patrzę tęsknie na przeszklone drzwi stołówki, po czym staję przy wejściu do jego gabinetu, opierając się plecami o ścianę. — Proszę się rozgościć. To chwilę potrwa.

Blada dłoń pokryta licznymi piegami wskazuje krzesło przystawione do biurka. Błyszczące siedzisko świadczy o tym, że ruch w tym gabinecie jest całkiem spory i wiele tyłków wypolerowało drewno przez lata. Każda ściana gabinetu jest zastawiona regałami, na których upchnięto książki. Psychologia, poradniki dotyczące pracy z trudną młodzieżą, nawet podstawy medycyny. Jednak dostrzegam również zaczytane egzemplarze Tolkiena, Sandersona, Sapkowskiego, Pilipiuka, Pratchetta. Najpierw wychowawczyni, która olewa zasady szkolnej etykiety, a teraz pedagog szkolny, który najwyraźniej zna się na dobrej literaturze…

— Chciałbyś którąś pożyczyć? — Spojrzenie nauczyciela wędruje w tym samym kierunku. Odrywam wzrok od interesujących mnie grzbietów. Nie będę mu zdradzał, że najchętniej zabrałbym większość tytułów i zaszył się z nimi na wydmach. — Jesteś pasjonatem fantastyki?

— Lubię Pratchetta.

— Pratchetta… — Nauczyciel przez chwilę rozważa to, co powiedziałem. — Dlaczego?

— Facet nieźle znał się na kotach.

— Lubisz powieści o kotach? — Pedagog chyba nie wyczuł sarkazmu, więc nie fatyguję się z odpowiedzią. — Polecam Mistrza i Małgorzatę.

Już dawno przeczytałem Bułhakowa, jednak nie zamierzam dzielić się z nim tą radosną nowiną. Wystarczy, że Naborowski włazi mi bez przerwy do głowy.

— No więc, Filip… Jak ci się u nas podoba? — Palce wystukują rytm na wystającym brzuchu Gawrysiaka. Tak nazywa się pedagog, jeżeli wierzyć tabliczce ustawionej na biurku.

— Może być…

— Zdążyłeś zapoznać się już z jakimiś uczniami?

Facet ani na moment nie przestaje mnie obserwować, przez co mam ochotę pochylić głowę, aby nie widział mojej twarzy. Wiem, że za chwilę zacznie walczyć z tym, aby nie wpatrywać się w nią zbyt nachalnie.

— Jestem tu dopiero od trzech godzin…

— Mhm. Myślisz, że ta koszulka ułatwi ci zadanie? — Wskazuje na T-shirt z nadrukowanym wielkim środkowym palcem.

Przenoszę wzrok na drzewa za oknem. Czuję się tak, jakbym opuścił ciało. Umysł szybuje nad koronami brzóz, podczas gdy trwam nieruchomo w gabinecie pedagoga. Bywam w takich miejscach na tyle często, aby wiedzieć, że zaraz straci zainteresowanie.

— W porządku. Daj sobie chwilę. Może tymczasem powiesz mi, czy zapoznałeś się ze statutem szkoły?

— Czytałem go. — Małe, niegroźne kłamstwo, jakich popchnę mu zapewne jeszcze wiele.

— Czyli wiesz, że do końca miesiąca musisz wybrać przynajmniej jedne zajęcia dodatkowe?

— Tak. — Zerkam na drzwi. Być może źle oceniłem tego człowieka i ignorowanie go nie przyniesie skutku. Czuję lekki niepokój na myśl o wysiłku, który będę musiał włożyć w opracowanie odpowiedniej taktyki. — Mógłbym już pójść? Chciałbym zjeść obiad przed następną lekcją.

— W porządku. Ale przygotuj się na więcej takich rozmów. Lubię wiedzieć, co słychać u moich uczniów.

Powtarza „w porządku” raz za razem, jakby to miało mnie utwierdzić w przekonaniu, że właśnie tak jest. Nie utwierdza… Nic nie jest w porządku od bardzo długiego czasu. Powoli zaczynam do tego przywykać, ale to nowy rozdział. Zawsze gdy taki nadchodzi, mam cichą nadzieję, że coś się zmieni.

— Cudownie… — Schylam się po plecak. — Już się nie mogę doczekać…

Morze tego popołudnia jest wyjątkowo wzburzone. Ciemne fale przetaczają się wzdłuż plaży, a ich grzbiety zdobią białe bałwany. Zeskakuję z betonowego murka oddzielającego pas nabrzeża od chodnika i momentalnie zakopuję się stopami w żółtym piachu. Kiedyś w taką pogodę przychodziliśmy na plażę we trójkę, aby zbierać wyrzucone na brzeg bursztyny. Pamiętam nadal tę dziecięcą ekscytację, gdy patykiem rozgrzebywałem morskie trawy, w których zwykle zaplątane były drobne skarby. Unoszę wzrok, jakby złote włosy mamy, o ton ciemniejsze od moich, znowu mogły pojawić się w polu widzenia. Targane przez wiatr kosmyki zasłaniały jej twarz, a ona bezskutecznie próbowała związać je w kitkę.

Kopię ze złością leżący na drodze, wygładzony przez morze konar drzewa. Z tego miejsca ciągle wyłapuję stukot drewnianych części sieci, które rybacy rozwieszają przy domach, aby wyschły na wietrze. Nadal widzę dom dziadków przycupnięty na skraju Osady Rybackiej. Czasami zastanawiam się, jak to możliwe, że któryś z silniejszych podmuchów wiatru nie zepchnął go jeszcze w morskie fale.

Wpatruję się w horyzont. W tę cienką linię, która zdaje się wyznaczać granicę morza. Kiedy byłem młodszy, Kalina wmawiała mi, że za nim rozpoczyna się Szwecja. I wydawało mi się, że jest tak blisko. Przecież gdy wyciągałem rękę, mogłem przejechać palcem po tym magicznym miejscu. Więc wspinałem się coraz wyżej. Najpierw na klif nieopodal domu. Potem na latarnie morskie, dachy budynków, wieże telefoniczne… Byle tylko mieć lepszy widok. Aż w końcu wysokość stała się moim przyjacielem, czasami jedynym, jakiego miałem. Minęło już ponad dziesięć lat, a ja nadal to robię i wpatruję się w dal. Bez względu na pogodę i marudzenie Kaliny zawsze znajduję czas, aby pogapić się na horyzont…

Sięgam po leżącą na piasku gitarę i trącam parę strun. Muszę przemyśleć strategię na najbliższy rok, a muzyka zawsze pozwala mi się skupić. Melodia unosi się chwilę wokół, a potem gna dalej, niesiona przez coraz porywistsze podmuchy.

Nie mam pojęcia, jak to rozegrać, ale wiem, że jeżeli sprostam celowi wyznaczonemu przez Naborowskiego, to pozbędę się nadzoru kuratorskiego raz na zawsze. A Piotr wyraził się całkiem jasno: muszę znaleźć przyjaciela… Jednego człowieka, który wytrzyma ze mną na tyle długo, aby Naborowski uznał, że nawiązałem więź, i skierował do sądu pismo rekomendujące zdjęcie ze mnie dozoru. O niczym innym nie marzę, mimo że mój kurator jest całkiem spoko. Jednak cotygodniowe wizyty i spowiadanie się z każdej godziny są męczące. Tak… to mógłby być mój cel na ten rok.

Palce ześlizgują się ze strun gitary, gubiąc rytm. Oglądam dłoń, jakby była odrębną ode mnie żywą istotą. Brak wielogodzinnych ćwiczeń zbiera żniwo i palce powoli robią się sztywne. Zginam je po kolei, czując, jak przeskakują drobne kości, ale po chwili mogę podjąć grę od nowa.

Przyjaciel… Przez moment rozważam, czy nie mógłbym wymyślić jakiejś postaci i spróbować sprzedać jej Naborowskiemu. Bawię się tym pomysłem, wymyślając chłopaka równie wysokiego jak ja, w ciężkich glanach i podniszczonym ubraniu. Podszedłby do mnie na szkolnym korytarzu i zapytał o gitarę. Właśnie ona interesowałaby go najbardziej. Nie szrama biegnąca od czoła aż po brodę. Nie musiałbym mu opowiadać o odłamkach szkła, ostrych jak brzytwa. Ani o nieobecnych, przynajmniej duchem, rodzicach, którzy doprowadzili do tego, że do końca życia będę miał pamiątkę po ich beztrosce. Moglibyśmy razem pograć albo napisać parę dobrych tekstów.

Jednak Piotr ma prawdopodobnie wbudowany detektor i wyczuwa kłamstwo z odległości kilometra… Tak więc zmyślony przyjaciel odpada, mimo że koncepcja jest niezwykle kusząca. Przypominam sobie jeszcze raz ludzi ze swojej klasy. Chyba jednak nie pozbędę się Naborowskiego przez następne lata. Jakoś nie czuję, abym szczególnie pasował do uczniów IV Liceum Ogólnokształcącego w Gdańsku. Poza tym nie chcę popełniać ponownie tych samych błędów. Już raz uwierzyłem, że gdzieś przynależę. Ufałem, że Kalina nie jest moją jedyną rodziną. Uznałem, że tę lukę mogą wypełnić również osoby, z którymi nie łączą mnie więzy krwi. I jak to się dla mnie skończyło?

Zresztą… jeżeli Piotr nie przyspieszy procedury, to będę się z nim męczył jeszcze tylko trzy lata. To w końcu nie jest wieczność. Przetrwam rok, nie narobię więcej syfu niż do tej pory i będę odliczał kolejne dni do moich dwudziestych pierwszych urodzin.

— Filip?

Czuję, jak chłód wślizguje mi się głębiej pod skórę i zakrada do serca, gdy odwracam się w stronę stojącej kilka metrów dalej pary. Przypatrują mi się z niepewnymi minami, zapewne zastanawiając się, czy powinni podejść.

Wstaję i otrzepuję piach ze spodni, a potem odchodzę w przeciwnym kierunku, nic nie mówiąc. Bo nie ma takich słów, które chciałbym powiedzieć. Zlodowaciałe serce pompuje równie zimną krew, sprawiając, że nawet gdybym chciał, nie wypowiedziałbym ich na głos.

— Hej, stary, czekaj! — Michał dogania mnie, wzbijając przy tym ziarenka piachu. — Minęło już sporo czasu. Daj spokój…

— Czego chcesz? — Obrzucam go niechętnym spojrzeniem, walcząc, aby na mojej twarzy nie pojawiły się żadne emocje.

— Nie pogadasz z nami? Nie widzieliśmy się ponad rok.

Zerkam na stojącą za jego plecami Magdę. Serce zaczyna bić szybciej i chyba nie jest tak zimne, jak mi się wydawało, bo na policzki powoli wypływa mi rumieniec. Być może dla niego miniony rok był całkiem udany. Ja nie chciałbym do niego wracać.

— I o czym niby mielibyśmy gadać? Może chciałbyś powspominać tę imprezę u ciebie, na której tak łatwo przyszło ci sprzedanie mnie? A może wolałbyś pogadać o niej? — Wskazuję brodą na Magdę, która ma tyle przyzwoitości, że spuściła wzrok, jakby chciała stąd zniknąć równie mocno jak ja. — Nie, dzięki, stary, ale chyba sobie odpuszczę.

Odchodzę, nie oglądając się więcej za siebie. Początkowo muszę włożyć wiele wysiłku w to, aby wyglądać na kogoś, komu już nie zależy. Jednak każdy kolejny krok jest łatwiejszy, lżejszy. A kiedy wspinam się na niski murek, jestem pewny, że moja wcześniejsza decyzja, aby nie angażować się w jakiekolwiek relacje, jest słuszna. A przynajmniej bezpieczna…

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki