Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Ta rajska fasada to cmentarzysko sekretów
Nazywana Uzdrowiskiem wieś Dobrowola przez dekady słynęła wyłącznie z malowniczego jeziora i popularnego ośrodka wczasowego. Wszystko zmieniło się w 1986 roku, kiedy na idylliczny pejzaż miejscowości cień rzuciła tragedia. Piętnastoletnia Justyna Dobrowolska zaginęła bez śladu. Miała dostarczyć list do ekskluzywnej willi, w której spędzali wczasy komunistyczni oficjele. Jedynym, co pozostało po zaginionej, był zaparkowany przy bramie rower oraz torebka, rok później odnaleziona u miejscowego handlarza starociami. Ekipa poszukiwawcza zastała pusty zamknięty dom, a jego ostatni lokator rozpłynął się w powietrzu.
Dziewiętnaście lat później na camping w Dobrowoli przyjeżdża oficer Piotr Werner. Prowadzi nieoficjalne śledztwo ze względu na niepokojące listy z pogróżkami, nawiązujące do porwania Justyny. Niewiele później na tarasie willi, przy której kiedyś zaginęła nastolatka, zostają znalezione zwłoki nieznanej kobiety.
Kim jest ofiara i co łączy ją ze sprawą zaginionej dziewczyny? Kto wysyła wiadomości z pogróżkami? I czy prawda ma szansę po latach wyjść na jaw, skoro wielu mieszkańców Dobrowoli pragnie, by została pogrzebana na zawsze?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 338
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik
Wydawczyni: Agnieszka Nowak
Redakcja: Ida Świerkocka
Korekta: Małgorzata Denys
Projekt okładki: Łukasz Werpachowski
Zdjęcie na okładce: © Veronika / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024 by Konrad Chęciński
Copyright © 2024, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece
Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne
Białystok 2024
ISBN 978-83-8371-198-0
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
1986
Zmierzchało. Przyjemne wiosenne popołudnie ustępowało miejsca chłodnemu wieczorowi. Groźnie wyglądające chmury wypłynęły na rozświetlone jeszcze blaskiem zachodu niebo. Zapadła cisza, jak gdyby coś na chwilę wstrzymało pracujące dotąd nieprzerwanie tryby wszechświata.
Tak to sobie przynajmniej wyobrażała piętnastoletnia dziewczyna, która z asfaltowej szosy skręciła właśnie w leśną piaszczystą drogę prowadzącą w dół, nad pobliskie jezioro. Kilkanaście metrów przejechała jeszcze siłą rozpędu, ale po chwili koła utknęły w głębokim piachu i rowerem niebezpiecznie zarzuciło. Chcąc nie chcąc, zeszła z siodełka i sprowadziła starą damkę swojej mamy aż na sam dół, do rozjazdu.
Oczywiście wygodniej byłoby pojechać asfaltem dookoła, przez ośrodek wypoczynkowy, ale to przecież całe dwa kilometry dalej, zresztą nie wiedziała, czy brama jest o tej porze roku otwarta. Z dwojga złego wolała już piaszczystą drogę przez las.
W ogóle to niepotrzebnie zmarnowała tyle czasu u Zuzki. Powinna dawno już załatwić sprawę, ale Zuza zawsze potrafiła namieszać jej w głowie tymi swoimi opowieściami o chłopakach, końca nie ma, gada i gada, i gada. Mówiła jej, że musi już jechać, ale tamta ciągle swoje: „Gdzie będziesz jechać, zdążysz jeszcze, to tylko kawałek drogi, jak chcesz, to pojadę z tobą”. Ale jak przyszło co do czego, to oczywiście do Zuzki przyjechał Artur, kolega Adasia, i tyle ze wspólnej wycieczki do domu pana Włodzimierza.
Właściwie to niezupełnie jego dom, tylko państwa Szczepkowskich, ale rodzice mówią, że oni gdzieś wyjechali, a obecny gospodarz jest tu jedynie na jakiś czas, pilnuje pałacu i całego ogrodu. Sam w takim dużym domu – to musi być straszne tak codziennie spędzać tu wieczór i noc. Bo za dnia miejsce jest nawet całkiem przyjemne, teren duży, jezioro blisko, sam budynek wielki jak pałac. Tylko to nieustanne krakanie wron. Jak z jakiegoś horroru. Dobrze pamiętała film, w którym krwiożercze ptaki atakowały wracające ze szkoły dzieci, wlatywały do domów i opanowały całe miasto. Po jego obejrzeniu nie przepadała za ptakami.
Droga przez las zaprowadziła ją do starej zardzewiałej furtki, ledwie widocznej teraz w półmroku, ukrytej wśród rozkrzewiającego się bujnie czarnego bzu. Dziewczyna zsiadła z roweru i ostrożnie oparła go o przęsło ogrodzenia. Pchnęła furtkę, która wydała z siebie nieprzyjemny zgrzyt, i stąpając na palcach, weszła do ogrodu. Dłonią wyszukała zapięcie przerzuconej przez ramię dżinsowej torby, odpięła guzik i sięgnęła do środka. Odetchnęła. List był tam, gdzie go umieściła.
Ojciec wprawdzie wyraźnie powiedział, żeby natychmiast jechała do „pałacu” i oddała list gospodarzowi, bo to może być ważne. Ale ona spotkała po drodze Zuzkę i doszła do wniosku, że przecież parę minut nic nie znaczy, a list i tak odda. Pan Włodzimierz o nic nie zapyta i nie ma znaczenia, czy najpierw pojedzie do Zuzki, czy do pałacu.
Gdy szła przez zarośnięty ogród, słuchając szumu skrzydeł i nieustannego krakania nad głową, postanowiła, że szybko odnajdzie pana Włodzimierza, odda mu kopertę i od razu wsiądzie na rower, żeby pognać do domu. Przyspieszyła kroku. Minęła załom muru i wyszła przed fronton budynku. Kilka schodków zaprowadziło ją do drzwi wejściowych między dwoma potężnymi filarami. Uspokoiła oddech, podeszła do drzwi, zapukała. Jakoś żałośnie cicho zabrzmiało to jej pukanie wobec wielkości ciemnego ponurego domostwa. Zapukała po raz kolejny. Zbliżyła ucho do futryny i zauważyła, że drzwi nie są domknięte. Pchnęła je lekko, po czym ostrożnie wślizgnęła się do środka.
Panował tam półmrok. Upłynęła chwila, zanim jej oczy przywykły do ciemności. Pomieszczenie, przestronne i puste, przypominało wejście do opuszczonego muzeum. Od razu zauważyła duży kryształowy żyrandol, który zwisał z sufitu niczym monstrualny nietoperz.
– Panie Włodzimierzu – szepnęła. Jej cichy głosik zniknął w rozległej, mrocznej przestrzeni. Postanowiła, że zawoła jeszcze dwukrotnie, a później ucieknie stąd czym prędzej. – Panie Włodzimierzu – powiedziała trochę głośniej i nadstawiła ucha. Nic. Dom milczał. Ani jeden dźwięk nie mącił ciszy wypełniającej stare mury. – Panie Włodzimierzu, przyniosłam list! – Teraz już zawołała naprawdę głośno i zastygła w bezruchu. Ale i tym razem nikt nie odpowiedział, mimo że długo czekała na jakikolwiek dźwięk.
„Nie ma go w domu – stwierdziła. – Może wyszedł do ogrodu i tam go znajdę?” Jednak myśl, że miałaby szukać gospodarza pośród zarośli, ze stadem wygłodniałych wron nad głową, przyprawiła ją o dreszcz przerażenia. O nie! To już woli wrócić do domu i dostać burę od ojca.
I nagle przyszedł jej do głowy zbawienny pomysł.
„List! Przecież nie przyszła tu po to, aby rozmawiać z panem Włodzimierzem, ale żeby pozostawić dla niego list”.
Zauważyła, że drzwi prowadzące do pokoju po prawej stronie są nieznacznie uchylone. Odetchnęła głęboko, z sercem na ramieniu pchnęła je lekko i zajrzała do środka. Pierwszą rzeczą, którą zauważyła, było masywne biurko stojące pod oknem. Aż podskoczyła z radości. Szybko sięgnęła do torby, wyjęła dużą szarą kopertę złożoną na pół, podeszła do biurka i delikatnie położyła list na samym brzegu, tak aby gospodarz mógł go zauważyć, kiedy wejdzie do pokoju.
Zadowolona z siebie, zapięła torbę na guzik, po czym odwróciła się gwałtownie i zwróciła ku drzwiom. I już sięgała ręką do klamki, gdy nagle dostrzegła na podłodze coś, czego nie powinno tam być. Długi ciemny kształt, wygięty dziwacznie niczym ogromna larwa. Fala gorąca oblała ją w jednej chwili od stóp do głów, a ręce, kurczowo zaciśnięte na pasku torby, zaczęły dygotać. Zbyt wiele filmów obejrzała z Zuzką, aby nie domyślić się, co tu przed nią leży. Wiedziała, że to trup, czuła, że powinna teraz wrzasnąć i piszczeć, jak to robią zawsze kobiety w sensacyjnych filmach, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu.
I dopiero gdy trup wyciągnął do niej rękę i zaczął charczeć, pojęła, że coś tu nie pasuje. A kiedy ciemny odwłok przesunął się po podłodze, złapała za klamkę, szarpnęła i wypadła z pokoju do sieni, wrzeszcząc wniebogłosy. Tam jej głos zamarł natychmiast, wrzask zawisł w powietrzu, kryształy żyrandola drgnęły i delikatnie zadźwięczały. W drzwiach wejściowych, teraz już szeroko otwartych, stał cień. Czarny kształt pozbawiony twarzy.
„Złe z lasu”, pomyślała dziewczyna. I instynktownie narysowała na piersi znak krzyża.
2005
Obudziło go bębnienie kropel deszczu o dach namiotu. Nieregularne uderzenia tuż nad głową, głośne, jakby nad kempingiem przechodziła nie wiadomo jaka ulewa, choć wiedział przecież, że to tylko poranna mżawka, która ustanie, zanim dzień rozbudzi się na dobre. Słyszałby drzewa, gdyby było inaczej. I jezioro. A oprócz dudniących kropel nie docierał do niego żaden inny dźwięk. Mimo to był przekonany, że nie zdoła już ponownie zasnąć. Klnąc pod nosem, wypełzł ze śpiwora, rozsunął namiot i wyjrzał na zewnątrz. Ledwie siąpiło.
Kilka pierwszych kroków całkiem przegoniło sen. Drżąc z zimna, ruszył w kierunku obrzydliwych betonowych sanitariatów, bielonych wapnem i pokrytych smugami, których pochodzenia nie chciał znać. Nie wszedł do środka. Schowany za ścianą, ulżył pęcherzowi na świeżym powietrzu, po raz nie wiadomo który dziękując matce naturze, że w swojej mądrości nie nakazała mu być kobietą.
Starsza pani z recepcji (pani Tereska, jak zdążył się już pierwszego dnia dowiedzieć) na jego uwagi, że należałoby kiedyś wyremontować te obskurne budy, tylko westchnęła i stwierdziła ze wzruszeniem ramion, że kiedy stary Sobczyk żył, to jeszcze jakoś to trzymał w garści, ale jak syn wszystko przejął, to już wiadomo, że nic z tego nie będzie. „Ale co ja tam się będę, panie, odzywać. Jeszcze zwolnią. I co wtedy zrobię, kawalerze? Gdzie robotę na starość znajdę?”
Westchnął i ruszył ścieżką ku połyskującej między drzewami tafli jeziora. Oparty o drzewo popatrzył na zwiewne opary mgły rozsnute nad delikatnie pomarszczoną powierzchnią wody, na niedużą wysepkę w oddali, na odległy brzeg porośnięty lasem oraz masywną bryłę ośrodka Korab, z wąskim pasem plaży oraz pomostem wchodzącym kilkanaście metrów w wodę. Ciszy poranka nie mąciło nic poza szumiącymi gdzieś w koronach sosen kroplami porannego deszczu.
Zszedł na brzeg i wzdłuż szaroburej plaży podążył ku przystani. Butwiejące deski pomostu niebezpiecznie trzeszczały pod stopami. Na jego krańcu stała drewniana ławeczka, na której można było odpocząć po całym dniu, a o świcie chłonąć otulony spokojem i mgłą obrazek roztaczający się przed oczami niby ogromna fototapeta.
Ktoś siedział na ławce. Szczupła kobieca postać o długich, upiętych z tyłu blond włosach. Chciał się dyskretnie wycofać, lecz stary pomost zaskrzypiał po raz kolejny i kobieta odwróciła głowę. Uśmiechnął się, speszony, a ona odwzajemniła uśmiech. Była ładna tą nienachalną urodą zadbanych kobiet, które wiedząc, że nic nie muszą, robią ze swoim ciałem dokładnie tyle, ile trzeba, aby nie popaść w przesadę.
– Przysiądzie się pan? – Głos miała pewny, prawie męski, ale przyjemny i zachęcający. Byłby durniem, gdyby nie skorzystał z zaproszenia.
Delikatny makijaż podkreślał jej subtelną urodę, pastelowy kolor bluzki harmonizował z jaśniutkim beżem spodni i tylko mocny, karminowy odcień szminki nadawał jej twarzy uwodzicielski, nieco nadnaturalny urok. Nagle zdał sobie sprawę, że stoi tu przed nią, w dresie, prosto ze śpiwora i w niezapiętych sandałach. Zawstydzony, przysiadł na brzegu ławki.
– Przepraszam – powiedział. – Dopiero wstałem.
Roześmiała się.
– Rozumiem. Na wakacjach?
– Powiedzmy – odparł. – Wyrwany z objęć wielkiego miasta. A pani?
Patrzyła w dal. Ku ukrytej za oparami mgły wyspie. Milczała przez chwilę, po czym odrzekła:
– Pięknie tu, prawda?
Przytaknął.
– Nie byłam tu od lat, wie pan? Długi, długi czas poza domem. Myślałam, że nie trafię, że nie poznam tego miejsca. I co? Dopiero co przyjechałam i widzę, że nic się nie zmieniło. Ten sam pomost, ta sama ławka, ta sama wyspa. Jakbym nigdy nie opuściła uzdrowiska. I tylko jakby wszystko zmalało. Kiedyś wydawało się ogromne. Teraz normalne. Wie pan, jak nazywaliśmy tamten dom za siatką? – Uśmiechnęła się do swoich myśli. – Pałacem! Wyobraża pan sobie? Pałac! Gdy jesteśmy dziećmi, świat dookoła przybiera monstrualne rozmiary. Kiedy dorastamy, wszystko maleje i się kurczy.
– Mizernieje – rzucił od niechcenia.
Spojrzała na niego z zainteresowaniem:
– Mizernieje, tak. Weźmy tamtą wysepkę. Wydawała się taka wielka i straszna. Popłynęłam tam raz i do tej pory pamiętam tę ekscytację. Tam są ruiny, wiedział pan? Jakaś stara budowla, murowana piwnica, różne rzeczy o niej ludzie mówili. Przerażające miejsce. Był pan już na wyspie?
– Jeszcze nie. Ale teraz na pewno się wybiorę.
– Niech pan tam popłynie. Zawsze jakaś odskocznia od wakacyjnej nudy.
– Nie nudzę się. Dużo spaceruję, trochę pływam. Parę lat na urlopie nie byłem.
– A skąd pan przyjechał? Jeżeli mogę spytać. – Uniosła rękę w przepraszającym geście.
– Z Warszawy – odparł. – Żadna tajemnica.
– Do takiej dziury? Ze stolicy? – Wyglądała na zdziwioną.
Tym razem to on się uśmiechnął.
– Oprócz urlopu mam tu jeszcze parę innych spraw do załatwienia.
– Rozumiem. – Odwróciła głowę i przymknęła oczy.
Patrzył na nią coraz bardziej urzeczony. Za plecami rozległ się nagle dobiegający od strony namiotów płacz dziecka. Kobieta otworzyła oczy, jakby coś zbudziło ją ze snu. Wstała z ławki.
– Muszę lecieć – powiedziała, zanim podała mu wyciągniętą dłoń. Miała mocny, męski uścisk. – Wystarczy wspomnień na jeden raz. Cieszę się, że pana spotkałam.
I odeszła, pozostawiając po sobie chłód dłoni i karminowy uśmiech.
I jeszcze coś.
Kiedy stracił ją z oczu i spojrzał tam, gdzie przed chwilą siedziała, dostrzegł leżącą pod ławką, złożoną na czworo kartkę. Zaintrygowany, rozłożył ją i przeczytał. Równe, eleganckie kobiece pismo informowało:
Niech pan popłynie na wyspę. Ona tam jest.
Spojrzał w kierunku, w którym odeszła. Którędy wyszła? Brama wjazdowa na teren ośrodka była jeszcze zamknięta. Ścieżką od pomostu ruszył ku ogrodzeniu. Wystarczyło tylko obejść budynek stróżówki, by znaleźć dziurę w siatce ukrytą za krzakiem dzikiego bzu. Musiała dobrze znać to miejsce. Za bramą nikogo już nie było. Albo odjechała asfaltową drogą z parkingu, albo weszła w las jedną z dobiegających tu ścieżek.
Mimowolnie spojrzał na niszczejący budynek opuszczonej willi za siatką, oświetlonej teraz promieniami słońca. Ponura bryła na tle chudych, wystrzelających w niebo topoli. Pałac. Tak to nazwała.
I kazała mu płynąć na wyspę.
Płynął równym rytmem, rozbijając wodę energicznymi ruchami rąk. Musiał okrążyć szeroki pas trzcin okalających brzeg wyspy, zanim dotarł do zatoczki, skąd wyszedł na rozległą polanę. Cienka smużka dymu z niedogaszonego ogniska sunęła w stronę jeziora, niknąc gdzieś ponad wąskim pasem piaszczystej plaży, gdzie przy pomoście kołysała się na wodzie wiosłowa łódka. Dwa wiosła, starannie ułożone, leżały obok siebie na brzegu.
Ruiny, o których mówiła kobieta, okazały się pozostałościami kamiennego budynku służącego może niegdyś jako schronienie dla zwierząt wypasanych tu, zanim wyspa zarosła kępami drzew. Dach zapadł do wewnątrz, w oknach nie było szyb, a masywne drewniane drzwi stały oparte o stertę kamieni w szczycie budynku.
Za rogiem kamiennej budowli odkrył coś jeszcze. Niski budynek wzniesiony z takiego samego szarego kamienia, z drzwiami, do których schodziło się po dwóch wytartych betonowych stopniach. Ze zdziwieniem zauważył na drzwiach dużą zardzewiałą kłódkę i masywny skobel.
Zszedł do zatoczki. Niewielką plażę zamykała wysoka skarpa z rzadka porośnięta sosnami, w oddali bielała masywna bryła ośrodka wczasowego Korab. Tyle. Zagajnik, zarośla, polana z ogniskiem, ruiny i piwniczka zamknięta na kłódkę. „Ona tam jest” – napisała kobieta. Odwrócił się i ruszył w stronę kamiennego budynku. Wiedziony bardziej ciekawością niż niepokojem, zajrzał do środka. Chwilę trwało, zanim oczy przywykły mu do półmroku.
I wtedy je zobaczył. Ciało mężczyzny oparte głową o kamienny próg. Machinalnie rozejrzał się w poszukiwaniu czerwonej kałuży na glinianej polepie. Przykucnął, dotknął czoła leżącego i z ulgą stwierdził, że jest ciepłe. Mężczyzna drgnął i wydał z siebie cichy charkot. Z warg spłynęła mu strużka śliny, a głowa osunęła się po kamiennej ścianie. Miał na oko czterdzieści lat, był ogolony na zero, szczupły, żeby nie powiedzieć chudy, ubrany w czarną kurtkę, białą koszulę rozpiętą na piersiach, pokrytą dużymi plamami nieokreślonego koloru.
Przeszukał leżącego i w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki wyczuł zapakowany w folię, niewielki obły kształt. Tabletka. Schował ją pod kąpielówki, wstał i jeszcze raz okrążył budynek oraz miejsce, w którym tliły się resztki ogniska. Wreszcie podszedł do kołysanej delikatną falą łódki. W siedzisku poprzecznej ławki kryła się niewidoczna na pierwszy rzut oka klapa. Odemknął ją i znalazł skrytkę, a w niej skórzaną saszetkę na dokumenty. Dowód, prawo jazdy, karty do bankomatu, paragony. Przejrzał to wszystko i ponownie spojrzał na łysą twarz ze zdjęcia. Nie ulegało wątpliwości, że facet na fotografii i leżący w szopie pijany do nieprzytomności mężczyzna to ta sama osoba. „Radosław Sieroń” – przeczytał. Trzydzieści sześć lat. Rachunek zwinięty i upchnięty za kartą kredytową opiewał na sto czterdzieści sześć złotych i osiemdziesiąt groszy. Sklep spożywczy Sosenka, wczoraj, dwudziesta pięćdziesiąt dwa. Kilka wizytówek, wszystkie z ośrodka wczasowego Korab. Na burcie łodzi również widniała nazwa ośrodka, namalowana niezgrabnie białą farbą. W bocznej kieszonce saszetki znalazł złożoną kartkę, na niej zapisany był numer telefonu, a obok koślawo nakreślone inicjały J.D. oraz duży znak zapytania. Po krótkim wahaniu zwinął kartkę i wsunął ją do foliowej torebki z tabletką.
Odłożył saszetkę na miejsce i wrócił do kamiennej szopy. Mężczyzna charczał. Zaschnięta strużka śliny wciąż bielała w kąciku ust.
Złapał go za kurtkę i wywlókł na zewnątrz, oparł o ścianę, po czym nabrał do jednej z pustych butelek wody z jeziora i wylał na łysą czaszkę. Tamten drgnął, otworzył przekrwione oczy i powiódł dookoła nieprzytomnym wzrokiem.
– O kurwa – jęknął po dłuższej chwili. – Gdzie jestem?
Z trudem podniósł głowę i jak przez mgłę ujrzał ogromną postać w samych kąpielówkach, stojącą nad nim w rozkroku niczym mityczny kolos. Zmrużył oczy i wycharczał:
– Co, do cholery? Kim pan jest? – Przyłożył pięść do czoła i zacisnął oczy. – Kurwa, jak mnie łeb napier…
– Zobaczyłem pustą łódź przy brzegu i dopłynąłem do wyspy. Czym żeś się pan tak zaprawił?
Sieroń machnął ręką i burknął coś niezrozumiale.
– Z ośrodka? – spytał.
– Z kempingu. Nazywam się Werner. – Nie wyciągnął ręki na powitanie. – A pan z ośrodka?
Tamten zignorował pytanie. Wystawił język jak pies chcący złapać odrobinę wilgoci w upalny dzień, oparł głowę o mur i przymknął oczy.
– Daj mi pan chwilę, co? – powiedział cicho. Ale nie wytrwał tak dłużej niż kilka sekund. – Aż tutaj pan przypłynął z pola? – Mówiąc to, miał wciąż zamknięte oczy i głowę opartą o ścianę.
– Dużo pływam – odparł Werner. – Poranny trening.
Sieroń nie skomentował.
– Która godzina?
– Nie wiem, siódma, wpół do ósmej. W ośrodku jeszcze cisza.
Tamten jęknął, próbując wstać. Chwycił za wystający ze ściany kamień i podciągnął się niezgrabnie. Zarzuciło nim, ale utrzymał równowagę i wyprostowany, choć nieco chwiejny, spojrzał na Wernera triumfująco. Był niższy, niż się z początku wydawało. Plama na białej koszuli nabrała w słońcu brązowawego koloru. Mężczyzna zauważył spojrzenie Wernera, bo odruchowo zasłonił ją brzegiem kurtki.
– Porzygałem się, szlag by to… A może i dobrze. – Potoczył dokoła mało przytomnym wzrokiem. – Gdzie moja torba? – burknął, ale zaraz machnął ręką. – Znajdzie się. Podrzuci mnie pan do ośrodka? Sam nie dam rady.
– Wolałbym nie paradować po lesie w samych slipach od rana. – Werner popatrzył po sobie.
– Odstawi mnie pan do ośrodka, a potem popłynie łódką na pole i tam ją zostawi przy plaży. Później ktoś po nią przyjdzie. Załatwię to. – Mężczyzna obszedł ognisko, zaglądając za pnie, zerknął w krzaki i za róg szopy, po czym ruszył w stronę zatoczki i wsiadł do łódki. Nerwowym ruchem otworzył skrytkę, wyjął z niej saszetkę z dokumentami i przejrzał szybko. Wyraźnie uspokojony, pomachał nią do obserwującego wszystko Wernera. – To ważne! – Odłożył saszetkę na miejsce, ostrożnie usiadł na dnie i oparł głowę o burtę. – Płynie pan czy nie? – rzucił.
Werner raz jeszcze omiótł wzrokiem polanę, starając się zachować w pamięci wszystkie szczegóły. „Ona tam jest” – napisała kobieta. Gdzie?
Do ośrodka dopłynęli w milczeniu. Sieroń przysypiał, trzymając się burty, a na plażę wypełzł niczym jakiś przerośnięty, wiotki robak. Zbladł bardzo, najwidoczniej kołysanie łodzi wzmogło działanie tego wszystkiego, co w nim jeszcze z nocy zostało, na szczęście opanował bezwarunkowe odruchy organizmu i machnąwszy ręką na pożegnanie, powlókł się w stronę głównego wejścia ośrodka wypoczynkowego.
Kiedy Werner wrócił na pole namiotowe, pani Teresa urzędowała już w baraku recepcji. Podszedł do szerokiego okienka i zapukał w szybę. Starsza kobieta oderwała wzrok od rozłożonego na blacie brukowca i zdjęła okulary.
– A, to pan, panie Piotrusiu. Tak wcześnie na nogach?
– Deszcz mnie obudził, pani Teresko. I nie było sensu kłaść się z powrotem.
Za plecami, przy zejściu do jeziora, szalała już gromadka bosonogich dzieciaków wrzeszczących wniebogłosy. Trzy kilkuletnie bąki wpychały się do jeziora, za każdym razem wydobywając z siebie serie przerażających pisków. Zastanawiało, jak w tak małych organizmach mieści się aż tyle energii, a przecież proces ten powtarzały nieskończoną ilość razy w ciągu dnia. Tylko jedna, starsza dziewczynka siedziała na burym piasku, trzymała brodę na kolanach i obserwowała wyczyny swojego rodzeństwa z zupełną obojętnością.
– Czterdzieści lat tak już tego słucham – westchnęła pani Teresa, wpatrując się w dokazujące maluchy, jakby to były jej własne wnuki. – Ale w tym roku koniec. Nie dam już rady. Kiedyś to był ośrodek! Nawet pan sobie nie wyobraża. Ludzie z całego województwa zjeżdżali. I siedzieli tygodniami. Władze dbały, póki Szczepkowscy tu przyjeżdżali na daczę. Jak domki nowe postawili, to zapisy były rok naprzód, da pan wiarę? I same szychy się tu bawiły. Dyskoteka co wieczór. Dudniło po całym jeziorze, mówię panu. – Zamilkła na chwilę zamyślona, ale zaraz powróciła do rzeczywistości, pytając z właściwym sobie profesjonalizmem: – A ciebie co boli, gołąbeczku?
Werner wskazał łódkę, którą wcześniej wyciągnął na piasek.
– Pożyczyłem z ośrodka po drugiej stronie jeziora. Ma tu przyjść po nią taki łysy, chudy, w skórzanej kurtce.
– Sieroń? On panu łódkę pożyczył? – W głosie pani Teresy wyczuł wyraźną nutę niedowierzania.
– Nie wiem, nie przedstawił się.
– Jak łysy i w skórze, to Sieroń. Mąż właścicielki. Picuś taki. No, ale skoro pożyczył.
– Wydawał się sympatyczny. Nie robił problemów.
– Trzeba było tu ode mnie wziąć łódkę, jak chciał pan sobie popływać. Wie pan, gdzie są. Na drugi raz proszę tak zrobić.
– Dziękuję, będę pamiętał.
Machnął dłonią na pożegnanie i wrócił do namiotu. Wrzeszczące dzieciaki gdzieś zniknęły i nagle nastała cisza zakłócana jedynie brzęczeniem naczyń, dochodzącym z prowizorycznych stanowisk do zmywania: długiej, betonowej rynny z zaworami zamiast kranów. Jedna z nowych sąsiadek zmywała po śniadaniu. Nie mógł się powstrzymać, żeby nie ocenić wysokiej zgrabnej sylwetki, odzianej, jak się zdawało, w trochę tylko dłuższy niż normalnie biały T-shirt ozdobiony napisem „Kiss me” oraz wyblakłym rysunkiem niegdyś pewnie czerwonych ust.
Zauważyła jego wzrok i odwzajemniła uśmiech. Odruchowo sięgnęła dłonią do spiętych byle jak włosów, jakby chciała powiedzieć, że nie zdążyła jeszcze zrobić z nimi porządku. Smarując wczorajszą bułkę pasztetem, odprowadził dziewczynę wzrokiem aż do dwuosobowego namiociku rozstawionego w najdalszym kącie pola. Ze środka wyjrzała zaspana brodata twarz mężczyzny w okularach. Był dużo starszy od niej i wyglądał na wykładowcę politechniki. Co ją plasowałoby gdzieś w okolicach studentki trzeciego roku. Po raz kolejny tego poranka Werner uśmiechnął się do swoich myśli.
Tymczasem na polu namiotowym coś zaczynało się dziać. Rodzice czterech rozwrzeszczanych córek, których w myślach nazywał „hipisami” bez kwiatów we włosach, za to w lnianych ciuchach i obowiązkowych sandałach, przygotowywali posiłek w jego najbliższym sąsiedztwie. Na kemping przyjechali dopieszczonym, co najwyżej kilkuletnim vanem, mieszkali zaś w dwóch dużych wysokich namiotach z przedsionkami i całym biwakowym ekwipunkiem, z czego wnosił, że wybór ośrodka nie był w tym przypadku podyktowany względami ekonomicznymi, lecz raczej sentymentalno-wychowawczymi. On siedział w płóciennym fotelu wpatrzony w dal, podczas gdy ona rozłożyła stolik i przyniosła z namiotu skrzynkę z naczyniami.
Od strony domków – starych drewnianych konstrukcji w kształcie olbrzymich trójkątów – doszły go pierwsze odgłosy intensywnej krzątaniny: męskie pokrzykiwania, wspominki wczorajszej świetnej zabawy, od czasu do czasu salwa rubasznego rechotu. Odpalanie kuchenek gazowych, niespodziewany gwizd czajnika, tu i ówdzie brzęk zbieranych i wynoszonych na śmietnik butelek. Na oko cztery rodziny, dwie urządzone tu na stałe, dwie przyjezdne, weekendowe.
I jeszcze osiedle namiotów tuż przy zejściu na plażę. Pięć malutkich dwuosobowych igloo ustawionych w okrąg wokół prowizorycznego miejsca na ognisko. Od jakiegoś czasu krzątał się tu krępy łysiejący księżulo w dresie i sandałach. Reszta towarzystwa – młodziaki obu płci – spali, wymęczeni wczorajszymi dyskusjami o Bogu, zmarłym papieżu i świętej panience, która gdzieś tu miała się podobno kiedyś objawić.
– Szczęść Boże – usłyszał. Pani Tereska wyglądała z okienka i gestem przywoływała księdza, który najwyraźniej przygotowywał się do porannej toalety. Z przerzuconym przez ramię ręcznikiem i mocno wypchaną kosmetyczką pod pachą podszedł posłusznie do budynku recepcji.
I wtedy właśnie, jak na dany znak, powietrze rozdarł przeraźliwy pisk. Rozszedł się w ciszy poranka, tym straszniejszy, że niespodziewany. Jednocześnie z drzew wokół pałacu wzleciały w niebo stada wron z potwornym, nieludzkim skrzekiem. Wszczął się rejwach, Werner skoczył na równe nogi. Ten krzyk nie był krzykiem rozbawionego dziecka. To był wrzask przerażenia. Spojrzał w stronę hipisów. Oni też patrzyli po sobie. Kobieta krzyknęła: „Rany boskie, dzieci!” i rzuciła się w kierunku bramy, trącając przy tym stolik, który z brzękiem upadł na ziemię. Mężczyzna wstał z fotela, zdezorientowany, po czym zaczął nerwowo zbierać leżące miski. Werner nie patrzył już, ruszył za kobietą ku bramie.
A tam podbiegł właśnie jeden z bosonogich maluchów. Zadzierając rozczochraną główkę, patrzył to na panią Tereskę, która stanęła w otwartych drzwiach baraku, to na księdza i wskazywał wyciągniętym, brudnym paluszkiem na schowany za drzewami pałac:
– Plose pani, plose pani, tam za ksakami lezy tlup.
Sześć dni wcześniej (niedziela)
Otworzył oczy, kiedy kobiecy głos dobiegający z głośnika nad głową oznajmił, że należy zapiąć pasy i ustawić fotel w pozycji pionowej. Nareszcie. Głos powtórzył komunikat po angielsku i po włosku, wokół zaszurało, ostatnie osoby przeszły na swoje miejsca, przepraszając współpasażerów, po czym ogromna tuba samolotu zaczęła opadać, drżąc delikatnie. Wyjrzał przez okno. Światła miasta widziane z góry zawsze przypominały mu dogasające węgle stygnącego ogniska.
Dochodziła dwudziesta trzecia dwadzieścia. Piętnaście minut przed czasem. Ale jeszcze kołowanie, odbiór bagażu, droga przez miasto. Do mieszkania dojedzie po północy, nie wcześniej.
Z samolotu wysiadł jako jeden z ostatnich. Ciemnowłosa dziewczyna przy drzwiach próbowała stłumione ziewnięcie przesłonić nerwowym uśmiechem. Prawie poczuł się winny, że je zauważył.
– Koniec na dzisiaj? – rzucił bezmyślnie.
Przytaknęła i zadała równie niepotrzebne pytanie:
– Jak wyjazd? Udany?
– Rzym jest piękny – odparł i zszedł po schodach, machając na pożegnanie.
Niespiesznym krokiem ruszył w stronę parkingu. Ciągnięta dziurawym chodnikiem walizka wypełniała nocne powietrze monotonnym stukotem. Było chłodno i raczej ponuro jak na tę porę roku. Niechętnie pomyślał o pustym mieszkaniu na siódmym piętrze bielańskiego bloku i pracy, jaka go czeka jutro, gdy będzie je próbował doprowadzić do porządku, dokładnie tak jak to sobie obiecał przed wylotem.
Na miejsce dotarł przed pierwszą. O zaparkowaniu przed blokiem mógł o tej godzinie zapomnieć, objechał więc sąsiednie uliczki, szukając jakiejkolwiek przestrzeni, żeby upchnąć samochód. Jak zwykle sprawę załatwił niezawodny pas zieleni przy śmietnikach, na nim więc zakończył swoje szalone rzymskie wakacje.
Znajome białe seicento zauważył w ostatniej chwili, kiedy wchodził do klatki, przekonany, że nic już tego dnia nie zdoła go zaskoczyć. Stało na wprost drzwi, wręcz surrealistycznie wciśnięte między wypasione bryki, niczym najdrobniejsze z dzieci pośród wyrośniętych kolegów na szkolnej akademii. Przez krótką chwilę zamarł, patrząc na zaparkowane przed blokiem maleństwo. Odczuł nagłą pokusę, aby wrócić do samochodu i niepostrzeżenie nawiać, westchnął jednak tylko i z szybciej bijącym sercem szarpnął drzwi wejściowe do klatki.
Spotkali się, kiedy wychodził z windy. I tu czekało go kolejne zaskoczenie. Zapamiętał ją jako dziewczynę z burzą kręconych blond włosów, ubraną w kożuszek i wełnianą czapkę w renifery, podczas gdy teraz miała na sobie obcisłe dżinsy, brązową kurteczkę ze skóry i włosy przycięte tuż ponad ramionami. Ledwie ją poznał.
– Marta… – wyjąkał.
– Witaj, Werner. Nie spodziewałeś się, co?
Nie wiedział, co odpowiedzieć. Aby zyskać na czasie, udał, że szuka klucza do drzwi w wewnętrznej kieszeni walizki, gdy tymczasem przez głowę przebiegały mu pytania, na które nie próbował nawet znaleźć odpowiedzi.
Spotkał ją pod koniec ubiegłego roku w Cmentarnej Górze, kiedy wraz z lokalną policją pracował nad sprawą serii popełnionych tam morderstw. Nie wspominałby dobrze tych dramatycznych dni, gdyby nie Marta właśnie. Wprawdzie zaraz okazało się, że jest jakoś tam związana z miejscowym podinspektorem, ale obserwując ich, szybko zrozumiał, że związek ten należy właściwie do kategorii platonicznych, a dziewczyna jest Nikiforowi bardziej przyjaciółką niż kochanką.
A teraz czekała na niego przed drzwiami w środku nocy. Niezapowiedziana.
Przepuszczając ją w drzwiach, bąknął coś, przepraszając za bałagan, ale Marta tylko machnęła ręką. Oczywiście przesadzał. Mieszkanie wyglądało schludnie, a kilka leżących na sofie ubrań trudno było nazwać bałaganem. Werner wskazał fotel przy oknie.
– Zaczekasz? – spytał. – Tylko pozabijam robaki w kuchni i może kawę zaparzę. Napijesz się, prawda? Pora jest idealna…
– Chętnie. – Uśmiechnęła się.
Położyła kurtkę na oparciu fotela, po czym usiadła na samym jego brzegu i rozejrzała się. Znaczną część przeciwległej ściany zajmował mebel przypominający biblioteczny regał oraz pokaźna kolekcja płyt. Marta przebiegła wzrokiem po grzbietach stojących na półkach książek, szukając znajomych pozycji, większość tytułów i autorów nic jej jednak nie mówiła.
Z kuchni dobiegł ją dźwięk uruchamianego ekspresu. Po kilku minutach Werner wrócił, niosąc na spodkach dwie filiżanki z aromatycznym płynem w kolorze hebanu. Ostrożnie postawił je na stoliku i usiadł w fotelu naprzeciwko. Upił niewielki łyk i dopiero wtedy zadał pytanie, o którym wiedział, że zadać je musi:
– Jak on się czuje?
– Niki? – Marta wzięła filiżankę do ręki. Żadnego lakieru na paznokciach, zauważył. Palce długie jak u pianistki owinęła wokół filiżanki, jakby chciała je ogrzać. – Przeżyje. Ramię jeszcze drętwieje, choć nie na tyle, żeby nie mógł normalnie funkcjonować. Tydzień temu wrócił do pracy.
– Wiesz, o co pytam.
Spoważniała.
– A co ci mam powiedzieć? Trochę się rozsypał. Po szpitalu przez kilka tygodni nie wychodził z domu. Może potrzebuje działania? Panowania nad sytuacją, wzięcia spraw we własne ręce?
Umilkła. Wiedział, że nie przyjechała do niego na towarzyską pogawędkę.
– Mów – powiedział. – Nie przedłużajmy tego.
Westchnęła.
– Na początek tło, dobrze?
– Każda porządna opowieść zaczyna się od tła. Szczęśliwe dzieciństwo czy jeszcze dalej?
Uśmiechnęła się.
– Rozpocznę od miejsca. – Wstała, podeszła do okna i spojrzała na rozświetlone ulice ścielące się u jej stóp. – Musisz wiedzieć, że choć teraz też mieszkam w mieście, to dorastałam poza nim, we wsi, która nazywa się Dobrowola. To taka trochę wieś, trochę nie wieś. Kiedyś nazywaliśmy ją Uzdrowiskiem, bo mamy w pobliżu duże jezioro i ośrodek wypoczynkowy. Ludzie zjeżdżali do nas na wakacje niczym do nadmorskiego kurortu i Dobrowola z tego głównie znana była w okolicy. Sam ośrodek podupadł bardzo ostatnimi czasy, ale niedaleko wybudowano nowy dom wczasowy z prawdziwego zdarzenia, z plażą, pomostem i w ogóle. Ludzie wciąż przyjeżdżają, ale to już na pewno nie to co kiedyś, gdy działał fundusz wczasów pracowniczych. – Uniosła filiżankę do ust i upiła duży łyk kawy. – W Dobrowoli do tej pory mieszka mój ojciec, który w latach osiemdziesiątych był tam komendantem gminnego komisariatu milicji. – Uśmiechnęła się na widok jego zdziwionej miny. – Niedaleko pada jabłko, nie? Oczywiście ojciec jest już od dawna na emeryturze, mieszka sam w dużym domu, bo mama wyprowadziła się od niego wiele lat temu. W Dobrowoli miałam jeszcze wujka, niejakiego Sobczyka, ale dwa lata temu wypadł z łódki, kiedy wracał po pijaku z rybackiej szopy mojego ojca i się utopił. Ja tam rzadko jeżdżę, nigdy mnie tam nie ciągnęło, wspomnienia mam raczej kiepskie, więc nie nazwałabym tego miejsca utraconym rajem dzieciństwa. – Upiła kolejny łyk. – I to tyle jeżeli chodzi o miejsce akcji.
Odwróciła się od okna i postawiła pustą filiżankę na stoliku. Usiadła i pochylając się ku mężczyźnie, nagle chwyciła go za rękę. Dłoń miała przyjemnie chłodną i niewiarygodnie delikatną.
– Werner – szepnęła, a on poczuł, że dreszcz przechodzi mu po całym ciele. – Wysłuchaj mnie, proszę. Tylko tyle.
Oddał jej uścisk i powiedział cicho:
– Wiesz, że ci nie odmówię.
Miał wrażenie, że delikatnie się zarumieniła.
– To było wiosną osiemdziesiątego szóstego – zaczęła, wysuwając delikatnie palce z jego dłoni. – Ja miałam wtedy dziesięć lat, ale znam tę historię z opowieści i z milicyjnych akt, przynajmniej tego, co po nich przetrwało. Obok ośrodka wypoczynkowego, który powstał chyba w latach sześćdziesiątych, komuniści mniej więcej w tym samym czasie wybudowali willę, gdzie wypoczywali co ważniejsi towarzysze z rodzinami. Zwyczajni ludzie nie mieli tam wstępu, dlatego nazywaliśmy ten dom „pałacem”. I tam właśnie, pod tym pałacem, zaginęła Justyna, piętnastoletnia dziewczyna z Dobrowoli, wiosną osiemdziesiątego szóstego. Któregoś dnia pojechała do willi i zniknęła. Jedyne, co po niej zostało, to rower oparty o ogrodzenie. Przepadła. Nikt jej potem nie widział.
– Po co tam pojechała? Sama mówisz, że mieszkańcy wsi nie mieli tam wstępu. A co dopiero dzieci.
– Nie wiem. Akta sprawy nic o tym nie mówią, a i z opowieści ludzi nigdy to nie wynikało.
– Czy w tym pałacu ktoś wtedy mieszkał?
– Ludzie mówili o jakimś panu Włodzimierzu, ale oprócz imienia nic o nim nie wiadomo.
– Co on na to?
– W tym rzecz. Kiedy rozpoczęto poszukiwania, okazało się, że w pałacu nie ma już nikogo. Zniknął pan Włodzimierz, willę zamknięto i od tej pory nikt już się tam nie pojawił. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Zresztą wkrótce zawalił się system i cały ośrodek, wraz z willą, przeszedł w prywatne ręce.
– To znaczy?
– Cóż… Stał się własnością mego wuja, Wojciecha Sobczyka, wówczas radnego w gminie i chyba najbardziej wpływowego człowieka w okolicy.
– Tego, który później utopił się w jeziorze?
– Tego samego.
Werner milczał. Nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Zauważyła to.
– No tak – powiedziała szybko. – Po co tu jestem… I czego chcę. Wyobraź sobie, że parę dni temu przyszedł do mnie list. Nie list właściwie, ale to… – Sięgnęła do leżącej obok torebki i wyjęła z niej złożoną na czworo białą kartkę, na której ktoś wykaligrafował pięknym charakterem pisma: „Jeżeli nic nie zrobicie, ludzie zaczną ginąć”. I jeszcze: „Justyna Dobrowolska, lat 15, 19 kwietnia 1986”.
– Wygląda jak nekrolog – stwierdził. – Tylko te zawijasy dookoła… Dobrze rozumiem? – Uśmiechnął się, odkładając kartkę na stół. – Próbujesz mnie namówić na wizytę w swoich rodzinnych stronach? Mam tam wjechać niczym Clint Eastwood i rozwalić miejscowych rzezimieszków, wywrzeć zemstę na nikczemnikach, którzy skrzywdzili nieznaną mi dziewczynkę dwadzieścia lat temu, i zapobiec rzezi zapowiadanej przez niewiadomego pochodzenia demoniczne siły?
– Właściwie… No, cóż. Na początek może wystarczy. – Gdy nie odpowiedział, postanowiła przyjąć postawę w stylu: „o, jaka ze mnie idiotka, co ja głupia zrobiłam”. – Werner, wiem, że to jest beznadziejne, ale…
Uciszył ją gestem ręki.
– Poczekaj – rzekł. – Czyj to teren? Mają tam jakiegoś szeryfa?
– Normalnie. Gminny komisariat. Czterech chłopa.
– Podległych?
– Podinspektorowi Nikiforowi Poradeckiemu, oczywiście. O to pytasz?
Przytaknął.
– On, rzecz jasna, nic nie wie o twojej misji?
– A jak sądzisz?
– Czyli miałbym do tego twojego uzdrowiska jechać jako kto? Zwyczajny turysta, tak?
Zrozumiała, że już go ma.
– Okolica jest naprawdę ładna. – Ponownie chwyciła go za rękę. – Nic się nie wydarzy! Tydzień, dobrze? Tyle wystarczy. Muszę mieć świadomość, że zrobiłam, co było można.
Werner wiedział, że chyba pierwszy raz w życiu zrobi coś tak absolutnie irracjonalnego. Bez zastanowienia, bez planu, na podstawie decyzji podjętej w środku nocy, po przemierzeniu połowy Europy, na totalnym zmęczeniu, pod wpływem emocji, jakie wywołało w nim pojawienie się tej kobiety, o której tak naprawdę niewiele wie. No, może poza tym, że bardzo mu się podoba.
Tym razem to on wstał i wbił wzrok w światła wielkiego miasta. Oczami wyobraźni ujrzał marszczoną wiatrem, szarawą toń jeziora i bielejące w oddali żagle jachtów.
– W porządku – powiedział. – I tak nie mam innych planów na urlop. Dobrze się składa.
Odwrócił się, a ona zarzuciła mu ręce na szyję i przylgnęła do niego całym ciałem. Objął ją i stali tak, nic nie mówiąc, kilka dobrych minut.
Jakiś czas później z wysokości siódmego piętra obserwował białe seicento odjeżdżające z parkingu przed blokiem. Na stoliku pod oknem w foliowej koszulce leżała cienka szara teczka milicyjnych akt z numerem sprawy i nazwiskiem niedbale wypisanym na pierwszej stronie: „Justyna Dobrowolska, lat 15”. Krew pulsowała mu w skroniach, a serce tłukło się w piersi. Idealny porządek świata, który przez tyle lat próbował sobie stworzyć, został właśnie bezpowrotnie zburzony.
Dziewczyna piszczała histerycznie, wpatrzona w ludzki kształt leżący przed nią na betonowym tarasie. Pozostałe maluchy stały przestraszone przy ogrodzeniu, z paluszkami wczepionymi w zardzewiałą siatkę, bardziej poruszone reakcją siostry niż widokiem leżącego pod murem ciała. Zanim Werner zdążył zareagować, matka wpadła do ogrodu, podbiegła do córki, objęła ją i wyprowadziła poza krąg zbierających się przed bramą mieszkańców kempingu.
Werner przystanął w furtce, ciałem zasłaniając przejście. Jednym spojrzeniem omiótł to, co mógł z tego miejsca dostrzec, notując w pamięci niezbędne szczegóły. Ścieżkę wyłożoną starymi chodnikowymi płytami, poprzerastaną teraz mchem i chwastami, zarośnięty ogród, krzaki dzikiego bzu od strony lasu, trawę i pokrzywy przed wejściem do masywnego piętrowego budynku, ni to willi, ni to dworku, z okapem wspartym na dwóch kolumnach i obszernym betonowym tarasem, na którym leżał teraz nieforemny kształt martwego ciała.
Usłyszał za sobą podniecone głosy napierających wczasowiczów.
– Panie, niech pan się odsunie, trzeba człowieka ratować, dzwońcie po pogotowie.
– Po policję raczej – odparł tuż za nim niski męski głos.
Werner spojrzał. Brodacz z namiotu, ten od ładnej studentki.
– Proszę mnie przepuścić – powiedział. – Jestem lekarzem.
Rzeczywiście trzymał w dłoni małą lekarską walizeczkę.
Werner nie miał żadnego prawa zatrzymywać człowieka, który wyraził chęć niesienia pomocy medycznej. Przepuścił go, po czym ponownie zasłonił przejście pozostałym urlopowiczom niczym ochroniarz. Pani Tereska, stanąwszy na palcach, próbowała coś dostrzec ponad głowami innych, aż w końcu bezceremonialnie przepchnęła się do przodu.
– Kto to jest? – spytała Wernera podnieconym szeptem, ale zaraz zdała sobie sprawę z bezsensowności pytania. Machnęła ręką: – Skąd pan może to wiedzieć.
– Proszę zadzwonić na policję – odparł Werner nieznoszącym sprzeciwu głosem – i powiedzieć, że mamy tu trupa.
– Jezusie słodki, co pan mówi, panie Piotrusiu? Trupa? Myślałam, że to jakiś pijak leży pod pałacem, jak zwykle. Skąd wiadomo, że trup?
– Niech pani dzwoni – powtórzył Werner stanowczo. – Policjanci będą wiedzieli, co robić. Przyjadą i zrobią tu porządek. Nie ma czasu.
– Już, już, Matko Przenajświętsza. – Spojrzała jeszcze w kierunku pałacu. Przeżegnała się pospiesznie i odeszła, kołysząc biodrami niczym ogromna gęś.
Tymczasem wrócił brodacz.
– Kobieta – stwierdził. – Około czterdziestki. Może nawet młodsza. Nie żyje.
– Spadła? – spytał cicho Werner.
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Na to wygląda.
Werner mechanicznie spojrzał w górę. Wszystkie okna wyglądały na zamknięte. Żadnej wybitej szyby.
– Cholera, spokój miał być – mruknął jeszcze brodacz i przepraszając, przecisnął się między zebranymi ludźmi, po drodze powtarzając to, co właśnie zobaczył. – Kobieta. Spadła z dachu. Nie żyje…
Szepty zebranych przerodziły się nagle w burzliwą dyskusję. Z rozmów, które do niego docierały, Werner wywnioskował, że ofiara nie mieszkała na polu namiotowym. Podszedł do niego ksiądz, ten, który wczoraj przyjechał tu z grupką młodzieży.
– Wiadomo coś? – spytał, wskazując ogród za siatką.
Werner pokręcił przecząco głową.
– Proszę mnie przepuścić. – Ksiądz nerwowo przestępował z nogi na nogę. Był sporo niższy od Wernera i aby patrzeć mu w oczy, musiał zadzierać głowę, przymykając przy tym jedno oko. Wyglądało, jakby mrugał do niego znacząco. – Pomodlę się nad ciałem i popatrzę, czy nie rozpoznam.
– Ksiądz jest tutejszy?
– Pracowałem w Dobrowoli jako wikary, zaraz po seminarium. A wcześniej mieszkałem i chodziłem tu do podstawówki. Rodzice mieli we wsi dom. Nie żyją już. Ale znam ludzi. Teraz przyjechałem ze scholą, chciałem pokazać im rodzinne strony, a tu taki numer.
Duchowny przystanął nad ciałem, uczynił nad nim znak krzyża i zaczął odmawiać modlitwę, bezgłośnie poruszając ustami. Werner mógłby przysiąc, że w pierwszej chwili po twarzy przebiegł mu grymas wyrażający coś na kształt zaskoczenia. Wyglądało, jakby ksiądz nie tylko tę kobietę poznał, ale i zupełnie nie spodziewał się jej tu zobaczyć.
A jednak, kiedy wracając, przechodził obok niego, mruknął tylko:
– Niestety nie wiem, kto to. Leży twarzą do ziemi. – Po czym dodał: – Niewiarygodne.
I odszedł zabawnym krokiem. Za bramą kempingu czekało na niego kilkoro młodych ludzi. Kiedy wszedł między nich, obstąpili go i zaczęli zadawać pytania, ale ksiądz rzucił jedynie parę zdawkowych słów i zniknął w swoim namiocie.
Werner nie znał żadnego z trzech policjantów, którzy przyjechali ogrodzić i zabezpieczyć teren. Domyślił się, że to ekipa z miejscowego komisariatu, panowie zrobią swoje i zaczekają na kogoś z rejonowej oraz na ekipy techniczne. A później jeszcze patolog i prokurator. Cały długi dzień.
Wątpił, aby podinspektor Poradecki sam pofatygował się do takiej sprawy. Miał od tego ludzi. Sobotka, Malicki, Morawiec. Prawdopodobnie jeden z nich. Wstał. W żadnym razie nie mógł tu dłużej zostać.
Wszedł do namiotu i opuścił go po kilku minutach, ubrany w sportowy strój. Wyszedł z ośrodka przez nikogo niezatrzymywany. Miejscowi policjanci nie byli, jak widać, ekspertami w dziedzinie zabezpieczania miejsca zbrodni. Przeszedł kilkadziesiąt metrów od nich beztroskim krokiem, uśmiechnięty, z niedużym plecakiem przerzuconym przez ramię. Mógł w nim wynieść wszystko, z zakrwawionym narzędziem zbrodni włącznie. Westchnął raz jeszcze i poszedł w stronę parkingu, na którym od czterech dni stał jego samochód.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej