Zło w cmentarnej górze - Chęciński Konrad - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Zło w cmentarnej górze ebook i audiobook

Chęciński Konrad

4,1

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Niektóre tajemnice powinny zostać pogrzebane. Na zawsze.

Porywający kryminalny debiut Konrada Chęcińskiego.

W Cmentarnej Górze, niewielkiej wsi ukrytej pośród lasów, dwa dni przed świętami Bożego Narodzenia wychodzi z domu starszy mężczyzna – Antoni Pietrasik. Kiedy nie wraca na noc, zaniepokojona córka, Mariola Kacprzyk, kontaktuje się z lokalnym posterunkiem policji.

Szef posterunku, podinspektor Nikifor Poradecki, postanawia osobiście zająć się tą sprawą. Pochodzący z Cmentarnej Góry policjant wie, że wieś skrywa wiele tajemnic. Nikifor wkracza w sam środek zimowej zawieruchy i nie spodziewa się, że jest tu więcej trupów, niż ktokolwiek chciałby przyznać.

Czy wszystkie samobójstwa i zniknięcia to tylko nieszczęśliwe zbiegi okoliczności, czy niekończąca się seria zbrodni doskonałych? Co wspólnego ma z tym wiejski głupek, lokalna piękność, a także tajemniczy kult, który rozwinął się pod nosem mieszkańców?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 606

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 56 min

Lektor: Czyta: Janusz Zadura
Oceny
4,1 (278 ocen)
122
79
56
16
5
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iwaniuk

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się wręcz luksusowo, te 500 stron szybko się kończy. Jak na debiut autora to uważam, że wystrzelił bardzo wysoko!
20
Boguslawa-55

Z braku laku…

Za dużo sentymentalnych rozważań o niczym oraz długich, całkowicie zbędnych opisów. Do tego fatalne zakończenie, które niewiele wyjaśnia. Całość ratuje znakomity lektor.
10
JusiaPe

Z braku laku…

taka sobie, bez szału, spodziewałam się czegoś lepszego
10
grazyna2525

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy dobrze spędzony czas,lektor dodaje kolejne plusy ponieważ profesjonalnie ciekawie pomaga wejść w klimat kryminału. pozdrawiam serdecznie autora czekam na dalsze książki.
10
olamusialowicz

Nie oderwiesz się od lektury

Fantastyczny debiut. Polecam wszystkim wielbicielom dobrego kryminału. Gratuluje autorowi.. dobry nauczyciel i dobry pisarz.
10

Popularność




Mojej żonie i dzieciom

Prolog

Zauważył ich, kiedy wyszli z sali.

Dwóch mężczyzn i ona.

Biała królowa.

Gdy schodzili po schodach, starszy obejmował ją wpół, a młodszy szedł obok, pociągając raz za razem z wysmukłej butelki.

– Daj trochę winka, Norbercik – powiedziała kobieta, odpychając starszego. Delikatnie ujęła podaną butelkę i przytknęła do ust. Piła długo, tak długo, aż kropla czerwonego trunku spłynęła jej z kącika warg. Roześmiała się, ocierając ją rękawem białego kożuszka, poklepała młodego po policzku, chwyciła go za szyję i przylgnęła do niej karminowymi ustami. Ten odepchnął ją gwałtownie, gdy poczuł, jak płyn cienką strużką spływa mu za koszulę.

– Co ty, kurwa, robisz? Odbiło ci czy jak?

Kobieta wygięła plecy i wycelowała w niego krwistoczerwone paznokcie, po czym zaśmiała się histerycznie i lubieżnie wysunęła język.

– Jestem wampirzyca. Spijam krew chłopców w bezksiężycowe noce. Nie zadzieraj ze mną, maleńki, bo zginiesz.

Starszy mężczyzna rechotał.

– Uważaj, Norbercik. Nie przeklinaj przy damie. Panuj nad swoimi wieśniackimi nawykami, bo jesteś w zacnym towarzystwie. Chcesz posmakować wiedźmy? Robiłeś to kiedyś z córką szatana, mały?

Młody dopił resztkę wina i cisnął butelką o ziemię.

– Oboje jesteście zdrowo pojebani.

– Czyli nie chcesz?

Kobieta znów go objęła, ale tym razem delikatnie, przyciągnęła do siebie i lekko ugryzła w ucho.

– Jaki chłopczyk drażliwy. Jaki słodki. Chodź z nami, maleńki, nie pożałujesz.

Jakby tak do niego skierowała te słowa. Stał tak i patrzył. Jaka biała, jaka czysta, jaka piękna.

Za plecami orkiestra znów zaczynała grać, wzywając do zabawy, bo niewiele już nocy zostało.

A tamci wsiedli do samochodu i odjechali.

Pobiegł po śladach doskonale widocznych na świeżym śniegu. Bał się. Nagle otoczyła go ciemność i ogarnął chłód. Chłód zimowej nocy. Ale to nie tego chłodu się bał, nie tej ciemności. Biegł coraz szybciej wzdłuż dwóch równoległych kolein wytłoczonych w nieskazitelnej bieli. Pot zalewał mu plecy. Strach, że je zgubi, że się rozpłyną, że nagle zniknie ta podwójna wstęga prowadząca do niej. Do jego królowej z baśni, królowej śniegu. Że stary diabeł uwiezie ją na zawsze w wieczystą otchłań.

Ale ślady nie zniknęły. Wbiegł w las. Zza omszałych pni śledziły go świetliste oczy leśnych zjaw. Widział je, oczywiście, czuł jak zwykle, słyszał szelest ich szat ocierających się o gałęzie jeżyn i dzikiego bzu. Jednak tym razem nie zwracał na nie uwagi, nie pozdrawiał, nie rozmawiał z nimi, jak to zwykle robił. Jego cel był tam – za zakrętem drogi, gdzie urywała się podwójna linia, jak ślad płóz ogromnych sań, sań, którymi mroźna królowa uwozi w dal młodych niewinnych chłopców. A on przecież jest młody i niewinny.

Biegł coraz szybciej. Biegł, ile sił w płucach, dyszał ciężko, czuł ból, jakby coś, robak jakiś, wygryzało mu wnętrzności. Mocno nacisnął lewy bok. Zgniecie robaka, nie pozwoli mu wyjść. Nie mógłby się tak przed nią pokazać, z robakiem na twarzy, o nie!

I nagle zrozumiał. Jakby lodowaty demon w jego mózgu zmroził wszystko śmiertelnym oddechem. Oni gnają do miasta! Wyjadą na szosę, urwie się ślad i uciekną. Duchy, ratujcie! Matko pradawna! Matko wszystkich matek, zlituj się, nie pozwól jej odjechać!

Spojrzał przed siebie. Już niedaleko! Las prześwituje, jeszcze tylko kawałeczek. Tyle co od drogi do stawu Szczepaniaków. Biegiem! Ale tam jest szosa! Tam ślad się urwie i zniknie na zawsze. Chyba że… Nie, to niemożliwe. Jeszcze bardziej przyspieszył. Kątem oka dostrzegł przyczajonego za drzewem złośliwego karła, z twarzą wykrzywioną w ohydnym grymasie. Na czole miał głęboką krwistoczerwoną szramę, która pulsowała ognistym światłem.

Otrząsnął się. Nie dzisiaj! Nie tej nocy! Jeszcze tylko kilka kroków. I jeszcze. I już…

Wybiegł na szosę. Tutaj ślad się urywał. Spojrzał w lewo. Droga na Marianów. W prawo. Do miasta. I wiele podwójnych kolein wyjeżdżonych przez samochody w świeżym śniegu. W końcu spojrzał przed siebie. Odetchnął. Dzięki ci, Matko Przedwieczna!

Ślad znów się pojawił, po drugiej stronie drogi. Tam, gdzie stał ten stary, opuszczony dom. Przerażający. Przed domem samochód. W oknie świeca. A u drzwi jeszcze coś. Wysmukły, chudy cień. Nieruchomy. U szyi wisiał mu sznur. Kościstą dłonią cień wskazywał okno.

Podszedł ostrożnie, powoli, aby niczego nie zepsuć. Chciał ją zobaczyć jeszcze raz, jak wtedy. Świetlistą i promienną. Pradawną świętą matkę. Zobaczył. Białą w świetle świecy. I młodego mężczyznę, który stał za nią i trzymał ręce na jej rozświetlonych biodrach. Mężczyzna spoglądał w górę, jakby się modlił. Brakuje drugiego. Gdzie drugi? Stary diabeł. I nagle poczuł okropny ból, jakby sztywne, stalowe palce chwyciły go za ramiona. Krzyknął bezwiednie.

– Patrzcie no, ptaszka. Nasz przygłupek. Popatrzeć przyszedłeś, szczeniaku? W końcu ci się udało. A może i ty byś tak chciał, co? Kurduplu jeden?

Próbował się wyrywać, ale wiedział, że to nic nie da. Stary diabeł miał przecież nadludzką siłę. Nikt by mu nie dał rady. Czuł ten uścisk, jakby ramiona palił mu ktoś gorącym żelazem, rozgrzanym do czerwoności prętem. Stalowe dłonie przycisnęły mu twarz do szyby. Oczy zaszły łzami w bezsilnej złości.

– Patrz, mały. Podoba ci się? Czujesz go? – Poczuł gruzłowatą dłoń starego czarta w okolicy rozporka. A potem przyszedł kolejny, jeszcze potworniejszy atak bólu.

Oddychał ciężko, z nosem rozpłaszczonym na szybie. Nie chciał już patrzeć, ale teraz nie miał wyboru. Diabeł rechotał obleśnie, szarpiąc go za krocze, a młody mężczyzna za oknem poruszał się coraz gwałtowniej, coraz szybciej i szybciej. Złapał kobietę za włosy i kilka razy mocno szarpnął do tyłu. Nagle zaczął ją bić po głowie. Dobiegł go stłumiony krzyk. I jeszcze jeden, a potem przeciągły jęk. Nieznośny, spazmatyczny jęk.

Zabije ją, zabije! – chciał krzyczeć, ale nie mógł. Żelazna dłoń przyciskała mu głowę do szyby, a cuchnący alkoholem oddech tuż przy uchu szeptał:

– Podoba ci się? Podoba? To przyszedłeś zobaczyć?

Chciał zaprzeczyć, wykrzyczeć swój sprzeciw, ale nie mógł nawet poruszyć głową. Czuł, że traci oddech. I wtedy, nagle, w rogu łóżka dostrzegł znajomą postać. W połatanej kufajce i futrzanej czapie zsuniętej na czoło siedział stary Grzela. Z grubą fioletową pręgą na szyi.

On tam siedzi – chciał zawołać – siedzi na łóżku! A przecież sam widziałem, jak wisi na sznurze, na gruszy za domem! Co on tam robi? Dlaczego wrócił?

Ale nic nie powiedział. Głos uwiązł mu w gardle, zdołał wydobyć z siebie tylko niezrozumiały bełkot, zanim zapadł w nieskończoną ciemność.

Dniało już, kiedy się ocknął. Leżał twarzą w śniegu i dygotał z zimna. Przytomność wracała powoli, a gdy wreszcie przypomniał sobie, gdzie jest, wstał i jeszcze raz przytknął twarz do okna. Jęknął. Zbudzony ze snu lodowaty demon zareagował natychmiast. Poczuł łzy napływające do oczu. Nie chciał płakać, ale nie miał nad tym kontroli.

Szlochał, zanosząc się jak dziecko, którego mama po raz pierwszy zostawiła pośród obcych ludzi.

Biała królowa leżała na łóżku. Z głową odrzuconą do tyłu. Ubrana w biały kożuszek. Na jego nieskazitelnej bieli dostrzegł ogromną karminową plamę, ciężkie krople gęstego płynu skapywały na podłogę, tworząc rozległą jak jezioro kałużę.

1

To stało się nagle, bez uprzedzenia.

Uniósł głowę i zobaczył wszystko w jednej chwili. Resztki włosów, zakola gładkie i lśniące od potu, przebarwienia na skórze, podkrążone oczy, niedogolony zarost, a nade wszystko ten haniebny zwał skóry rozlany pod brodą, okalający ją jak bandaż, jak jakiś żałosny temblak.

Zazwyczaj nie oglądał się w lustrze. Poranne rytuały ograniczył do niezbędnego minimum – maszynka do golenia, zęby, resztki włosów – czynności wykonywane automatycznie. Przelotne spojrzenie, by upewnić się, że wciąż tu jest. I właśnie tego dnia, może po raz pierwszy w życiu, Nikifor Poradecki dostrzegł tam coś, co już od jakiegoś czasu przeczuwał – nieuchronną, nieuniknioną, kroczącą ku niemu starość.

Od dawna czuł, że nadchodzi. Ale tego czwartkowego przedświątecznego poranka wyraźnie to zobaczył. Za ułożoną i wypielęgnowaną fasadą krył się potwór. Quasimodo. Jak będzie wyglądał za dziesięć lat? Niedogolony, pomarszczony staruch, straszący dzieci w autobusie. Stoczy się powoli i zdziadzieje w samotności. „Stary dziwak” – tak będą go nazywać w okolicy. Może gdyby się ożenił, gdyby choć do ludzi wyszedł, ale tak…

Starł z twarzy resztki piany i pocierając dłonią policzek, po raz pierwszy docenił wartość świątecznego prezentu. Przechodząc do kuchni, omiótł wzrokiem leżącą w przedpokoju choinkę, ściśniętą plastikową siatką, rzuconą tu przed dwoma dniami, zapomnianą i właściwie nikomu niepotrzebną. Poprzedniego roku nawet jej nie rozwinął. Leżała tak do wiosny, aż wreszcie, któregoś wieczoru, zabrał pożółkłego sypiącego się kikuta i cisnął do kontenera na śmieci przed komisariatem. Przeczuwał, że tę czeka podobny los. Przesunął pakunek nogą, aby nie blokował przejścia.

Za oknem dostrzegł pierwsze płatki śniegu. Puszyste, nieskalane, opadały powoli, jak w szklanej zabawce z widokiem Kremla, którą pamiętał z pokoju ojca. Lubił nią potrząsać, by obserwować, jak chaos maleńkich kryształków stopniowo zmienia się w nieuchronny porządek opadających swobodnie płatków błyszczącego śniegu. Prognozy zapowiadały obfite opady w pierwszych dniach świąt i gwałtowną odwilż w okolicach Nowego Roku. Nad ranem zetnie mróz i znów przybędzie ofiar sylwestrowego szaleństwa.

Dopił chłodną kawę. Śnieg sypał coraz mocniej, należało zacząć działać.

Zadzwonił telefon.

– Szefie, chyba mamy problem. – Ton komisarza Sobotki zdradzał, że tym razem to nie świąteczne życzenia. Marian lubił przesadzać.

– Mów.

– Niby nic się nie stało, panie inspektorze, może to fałszywy alarm, ale biorąc pod uwagę, że są święta i że trzeba coś z tym zrobić…

– Rozumiem, że chcesz zwalić na mnie jakąś robotę. Oszczędź sobie tych wstępów i mów, o co chodzi.

– Nie dlatego, panie inspektorze, to nie jest tak, że ja…

– Powiesz w końcu?

– Mieliśmy zgłoszenie o zaginięciu. Starszy facet. Antoni… chwilę… Antoni Pietrasik. Dzwoniła córka. Nie ma go w domu od wczoraj, nie ma go też u sąsiadów. Podobno znikał już wcześniej, ale od dawna mu się to nie zdarzało, a biorąc pod uwagę, że jest zimno, coś śmierdzącego może z tego wyniknąć. Wpadł chłop do rowu, zamarzł, zapił się, cholera go wie. Albo siedzi gdzieś i święta opija tym swoim wiejskim bimbrem. Różnie może być, ale trzeba by sprawdzić. Pojechać chociaż, protokół spisać. Dla świętego spokoju. I kto to zrobi?

– Kto ma dyżur?

– Ja z Romkiem, z aspirantem Malickim znaczy. Ale on pobiegł choinkę dzieciakom kupić, bo kobieta z ziemią chciała go zrównać po tej naszej wczorajszej libacji, że święta za pasem, a nic w domu nie zrobione. Nie mam sumienia.

– Jak nazwisko, jeszcze raz powiedz?

– Pietrasik. Antoni Pietrasik.

– Cmentarna Góra, tak?

– Dzięki, szefie. Wiedziałem, że na panu można polegać. Tak, Cmentarna Góra. Numer domu czterdzieści sześć „a”.

Odłożył słuchawkę i stał przez chwilę bez ruchu. Zaginął starszy facet. Znajdzie się pewnie u sąsiadów, nie tu, to tam. Zaniepokoiło go coś innego. Cmentarna Góra. Zaczyna coraz bardziej zasługiwać na swoją ponurą nazwę. Podpalenie kilka lat temu, gwałt zbiorowy na siedemnastolatce w dziewięćdziesiątym siódmym, martwy facet w lesie niedługo później. No i ta rodzina. Trzech wisielców na przestrzeni paru lat. Cholerna dziura na końcu świata, w której się urodził i wychował. Przedpiekle ukryte wśród lasów. Pojedzie, oczywiście, że tak. A nawet zrobi to z pewnego rodzaju perwersyjną przyjemnością.

Zarzucił płaszcz i zszedł na parter. Zgrzyt otwieranej kraty kojarzył mu się nierozerwalnie z zapachem świeżo parzonej kawy, który zawsze go tu witał. Wszyscy znali jego przyzwyczajenia. Gdy wszedł, Sobotka właśnie zalewał ją wrzątkiem. Był niedużym, krępym typem prowincjonalnego policjanta o dobrodusznych rysach i łagodnym spojrzeniu. Na pewno nie został stworzony do służby na pierwszej linii, ale w dyżurce wyglądał przepisowo. Zawsze nienagannie wywiązany krawat, czysta koszula, czapka ułożona na brzegu stołu i – dla wtajemniczonych – charakter pisma dziecka z podstawówki: niedokształtne, okrągłe litery, które sprawiały, że policyjny raport wyglądał jak szkolna ankieta.

– Kawy, szefie? – zapytał retorycznie, wlewając jednocześnie wodę do drugiej filiżanki. – Na dobry początek dnia. Świątka jak malowanie, śnieg, mróz! Ma się tak utrzymać do sylwestra.

Usłyszeli głośne szuranie na schodach, po czym drzwi zaskrzypiały przeciągle i do środka wjechała choinka. Za nią wszedł starszy aspirant Malicki, zwany przez wszystkich Romanem. Przy swoim wzroście i tuszy oraz skandynawskiej urodzie brodatego wikinga bez charakteryzacji mógłby uchodzić za policyjną wersję świętego mikołaja.

Oparł drzewko o ścianę, dając przy tym upust przedświątecznej frustracji:

– Szlag by trafił, panie inspektorze, te cholerne święta. Spokoju za grosz, szał ludzi ogarnia, jak Boga kocham. Moja stara wytrząsa się na mnie, że choinki nie ma, prezentów dla teściów, karp jeszcze w stawie, któregoś dnia naprawdę przyjdzie się wyprowadzić przez tę całą nerwówkę. Stało się coś – bardziej stwierdził, niż spytał. – Pan inspektor tutaj z rana.

– Było wezwanie – wtrącił Sobotka, zalewając trzecią z kolei kawę. – Zaginięcie. Antoni Pietrasik, Cmentarna Góra, Polska.

– Stary Antoni? Zaginięcie? Włóczy się pewnie po wsi albo trzeźwieje gdzieś w stodole. To do nich podobne.

– Znasz człowieka?

Malicki rzucił czapkę na stół i rozsiadł się w fotelu.

– Pobicie – stwierdził krótko. – Rok temu, też gdzieś tak przed świętami.

– No proszę… – Poradecki upił łyk kawy. – Jakieś szczegóły?

Roman też pociągnął długi łyk, siorbiąc głośno, na co Sobotka pokręcił głową z dezaprobatą.

– Zgłoszono, że u Pietrasików się biją. Ojciec i syn. To znaczy stary Antoni i niejaki Mateusz P.

– Czekaj, czekaj. – Podinspektor Sobotka zastygł z filiżanką w pół drogi do ust. – Mateusz Pietrasik? Ten radny badylarz? Parę hektarów szklarni, rzodkiewka, pomidory…

– Ekologiczna produkcja. Ten sam. Brzmiało mało wiarygodnie, ale pojechaliśmy tam ze Staśkiem. Oczywiście wyszło, że to jakaś rodzinna sprzeczka. Kiedy dotarliśmy na miejsce, wszyscy zgodnie stwierdzili, że nic się nie stało, a wezwanie to pomyłka.

– Kto dzwonił?

– Sąsiadka. Adamusowa się nazywa, z tego, co pamiętam. Stara dewotka. Mieszka w chałupie po drugiej stronie drogi. Nienawidzi sąsiadów, a o radnym opowiada jak o wcieleniu Antychrysta. To jest zwyczajna zazdrość, panie inspektorze. Przez całe życie kobiecina patrzy, jak sąsiedzi się bogacą. Coraz większy dom, coraz lepszy samochód. Żona Pietrasika odstrzelona niczym cesarzowa, futra, skóra, ciężko na to wszystko patrzeć babinie, która mieszka z synem niemotą w dwuizbowej chałupie.

– Rozmawialiście z nią?

– Leszek rozmawiał. Mnie to zaraz nerwy biorą na takich ludzi. Sam nie zje i drugiemu nie da. Ale Leszek rozmawiał. Jej zeznanie nie weszło do oficjalnego protokołu. Nie nadawało się. Zrobiliśmy z tego skrót i zamknęliśmy sprawę.

– Widziała, jak radny bił ojca?

– Nie było żadnej bójki, panie inspektorze. To porządni ludzie, dziani, fakt, ale dorobili się wszystkiego własną pracą. On przynajmniej. A ojciec rzeczywiście jest nieco postrzelony. Starość, wie pan.

– To znaczy?

– Ma szajbę na punkcie swojego bohaterstwa. Akowiec. Cholera go tam wie zresztą. Na komunę strasznie cięty. Wszyscy, którzy do czegoś w życiu doszli, to komuniści, żydzi albo złodzieje. A najlepiej wszystko naraz. A Mateusz jest przecież radnym w gminie i dość ważną figurą. W lokalnym tego słowa znaczeniu oczywiście.

Poradecki zwrócił się do Sobotki:

– Wspominałeś coś, że to nie pierwsze zniknięcie starego?

– Na to wygląda. Trzeba by z córką porozmawiać. To ona dzwoniła, już mówiłem. Nigdy wcześniej tego nie zgłaszali, bo zwykle sam wracał po jednym, góra dwóch dniach.

– To czemu zadzwoniła teraz?

– A bo ja wiem? Może chcą dziadka policją nastraszyć?

Poradecki nie odpowiedział. Ze zdziwieniem zdał sobie sprawę, że w pewnym sensie cieszy go perspektywa wycieczki do Cmentarnej Góry. I to akurat teraz, przed świętami. Odwiedzi grób ojca, złoży życzenia Robertowi i jego długowiecznej babce. Sentymentalna podróż w czasy dzieciństwa. A wszystko pod pozorem wypełniania obowiązków służbowych.

Dopił resztę kawy i postawił filiżankę na stole.

– Jadę. Czy siostra mieszka z bratem radnym?

Sobotka znów zerknął w swoje notatki.

– Nie. Tam jest inny adres. Cmentarna czterdzieści sześć „a”. Już mówiłem. Ma na imię Mariola. Mariola Kacprzyk. Po mężu.

– Cholera, nie mam pojęcia, gdzie to jest… Może spytam po drodze. Brat wie, że dzwoniła?

Sobotka wzruszył ramionami.

– Nie pytałem o to. Nie sądziłem, że to ważne.

– Nie wiem, czy ważne. Tak tylko pytam. – Poradecki zapiął płaszcz i postawił kołnierz. Dopiero wtedy zorientował się, że nie wziął czapki z mieszkania na górze. – Na razie, panowie.

Wyszedł. Śnieg padał coraz mocniej. Był bezwietrzny, przedświąteczny poranek. Bajkowy. Odetchnął głęboko i ruszył do samochodu. Nie mógł wiedzieć, że właśnie jedzie na spotkanie czegoś, co w niedalekiej Cmentarnej Górze, wsi pośród pól i lasów, wsi jego dzieciństwa, czai się niezauważone.

Od dawna.

2

Zatrzymał się w szczerym polu. Wokół nie było nic, jeśli nie liczyć starej, zapadniętej chałupy, która, ukryta między drzewami, ledwie widoczna z okien samochodu, straszyła ponurym kształtem za zasłoną padającego śniegu. Przeżarta rdzą, przygięta do ziemi stalowa rura przystanku autobusowego i to zapuszczone domostwo witały przybysza w Cmentarnej Górze. Autobus dociera tu trzy razy na dzień. A stąd już tylko pół godziny drogi piechotą, by znaleźć się w zapomnianym przez Boga zakątku, pośród wszechobecnego lasu.

Wysiadł z samochodu, by zaczekać na furmankę, którą minął kilkanaście sekund wcześniej. Wóz wlókł się pod górę wzdłuż pobocza, a leniwy rytm podków rozbrzmiewał monotonnie w ciszy przedświątecznego poranka. Woźnica siedział na przełożonym w poprzek samochodowym fotelu, mamrocząc coś pod nosem. Ubrany w kurtkę na wacie i kolorową wełnianą czapkę z wyleniałym pomponem wyglądał jak menel, brakowało mu tylko zwisającego z kącika warg papierosa. Był lekko zawiany, lejce trzymał luźno, najwyraźniej koń sam dobrze wiedział, dokąd iść. Poradecki podszedł i mimowolnie zerknął na wóz. Chłop wiózł choinki, prawdopodobnie świeżo ścięte w pobliskiej szkółce leśnej. Wśród choinek leżał jeszcze jeden mężczyzna. Chyba spał, przywalony grubą wojskową derką nieokreślonego koloru.

– Pijany jak bela, łachudra – rzucił woźnica, widząc spojrzenie inspektora. – Mietek. Kolega, ale łachudra. Zgarnąłem go po drodze, bo jeszcze chłop zamarznie gdzieś w rowie. Przewróci się i tak już zostanie. Samochód nawalił? – Ruchem głowy wskazał na forda. – Znam tu takiego jednego. Sadowski. Walek. Złota rączka. Papierów nie ma, ale wszystko naprawi za parę złotych. Dłubek taki, ale uczciwy. Tu mieszka zaraz, na nowej wsi. Mogę podrzucić.

– Kacprzyków szukam. Marioli Kacprzyk właściwie. Panowie z Cmentarnej?

– Z Marianowa. Ale znam młodego Kacprzyka, co za nim jest ta Pietrasikowa. Ładna dziewczyna. Ale za uczciwa, do niczego w życiu nie dojdzie. Nie to co brat. Patrz pan, niby z jednego gniazda, a ogień i woda, jak Boga kocham.

– Jak tam trafię?

– Pojedzie pan w lewo, przez las do wsi i za sklepem w prawo. Taki duży, piętrowy dom. Nieotynkowany. Numeru nie pamiętam.

– Dziękuję. – Chciał odejść, ale woźnica nie dał za wygraną.

– A tu to facet się powiesił, z pół roku temu będzie. – Wskazał na ruderę, gdy Nikifor przystanął w pół kroku. – Na klamce. Jakby mało drzew było dookoła. Odwiązaliśmy go rano w niedzielę. Trochę nie bardzo by to było, ludzie do kościoła z dzieciakami, a tu nieboszczyk. W niedzielę, widzisz pan, jadę z mlekiem trochę wcześniej. O wpół do szóstej. Piękny poranek, panie, ptaszki śpiewają, a ten tu wisi. Łeb mu spuchł. Nasrane mają ludzie we łbach, żeby się wieszać w taką pogodę. Mówią, że o babę. Głupota, panie. Rozumiem, że można ten tam, bo coś, ale żeby o kobitę życie sobie odbierać? Jakby mało tego na świecie było.

– Kto to był, ten, co się powiesił? – Poradecki coś sobie przypominał, ale bez szczegółów. Leszek z Romanem chyba w tym robili. Spyta po powrocie. Z ciekawości.

– Stąd to ja ludzi aż tak nie znam. Nie po nazwisku. A ten był młody, koło trzydziestki. W marynarce, panie, i w koszuli, wystroił się do tego wieszania jak na pogrzeb. Patrz pan, co to ludziom w tych łbach siedzi. Nie pójdzie to do lasu, na drzewo jakie, żeby nikt nie widział, tylko tak na oczach wszystkich, baby, nie baby…

– Pewnie pijany. Wracał z zabawy albo coś.

– Może i pijany. To przeklęta wieś, panie. Co chwila coś. Przecie ten pożar, będzie ze dwa lata wprzód. Wszystkie budy, panie. I mówią, że pewnie ktoś musiał specjalnie, bo zajęło się w trzech miejscach naraz. Nie było co zbierać. Zanim straż przyjechała, spłonęło wszystko, do gruntu. Same gnaty zostały.

– Nikt nie zginął?

– Mówią, że nikt, ale mówią też, że tam często jakieś męty sypiały. To opuszczona chałupa była. Tego niemowy, Piotrowskiego, zna pan?

– To Piotrowski żyje jeszcze?

– Nie, no umarł, ze dwa lata będzie. Nie, więcej chyba niż dwa… Znaleźli go w lesie. Mówią, że po tygodniu, bo śmierdział już. Na grzyby pewnie poszedł i szlag go trafił. Dobry był chłop, ale niemowa. Przeklęta wieś, jak Boga kocham.

Czas gonił.

– To w lewo, mówi pan, tak?

– Co? A tak, do Kacprzyków. W lewo, w lewo. A później w prawo. Wesołych świąt! – rzucił woźnica, gdy Poradecki otwierał drzwi samochodu.

– Wszystkiego dobrego.

Przez chwilę obserwował chłopa w lusterku wstecznym. Tamten odwrócił się i krzyknął coś w kierunku swojego śpiącego towarzysza, po czym wskazał ręką na forda i chlasnął lejcami w parujący koński zad.

Nikifor odczekał chwilę, odpalił i wyjechał na szosę.

Przez cały ten czas nie minął go żaden samochód.

– Koniec świata, jak Boga kocham – mruknął.

Ostrożnie skręcił w lewo i oniemiał. Długa leśna droga, przyprószona świeżym śniegiem, ginęła za ażurową zasłoną spadających płatków jak za trójwymiarową firanką. Bezlistne korony drzew wytyczały długi korytarz, jakby otoczony plątaniną sczerniałych naczyń krwionośnych. W oddali dwa szpalery drzew zlewały się w jedną ciemną ścianę lasu. Tam droga skręcała ku wsi.

– Jak w bajce, cholera…

Zwolnił, chcąc nacieszyć oczy widokiem. Z jakiegoś powodu nigdy nie przyszło mu na myśl, żeby przyjechać tu zimą, w czasie świąt. Jego wizyty w Cmentarnej Górze to zwykle półgodzinne jesienne wypady na grób ojca w Dzień Zaduszny. Przejeżdżał wtedy drogą przez nową wieś, bo tak było szybciej i wygodniej. Świeczka lub dwie, kwiaty, krótka modlitwa odklepana nad grobem, byle tylko nie rzucać się w oczy. Nie poznawali go już tutaj. Dawni koledzy powyjeżdżali lub zdziadzieli, on sam opuścił wieś, gdy szedł do liceum, potem zmarł ojciec, starą chałupę brat sprzedał wraz z tymi dwoma hektarami ziemi, które zostały z gospodarstwa, i już nie było do czego wracać. To, że szefował w rejonowym komisariacie, wcale nie pomagało – na interwencje w Cmentarnej zwykle wysyłał podwładnych. I w ten sposób minęło te dwadzieścia z górą lat.

Wieś pamiętał z perspektywy dojrzewającego chłopaka. Właściwie żadnych konkretnych wspomnień, raczej pojedyncze obrazy, wyrwane z kontekstu fragmenty, jak stare fotografie zatrzymujące pojedyncze chwile. Jak bardzo się zmienił. Jak bardzo zmienił się świat wokół niego. Czterdziestka już prawie. Głupi wiek.

Przygniótł go ten bajkowy korytarz swoim zaskakującym spokojem. W ślimaczym tempie dowlókł się do skraju lasu, by nagle wyjechać na niespodziewanie rozległą przestrzeń. Jej ogrom tak go zaskoczył, że postanowił zatrzymać samochód.

I wtedy poczuł coś przedziwnego. Prawie już zapomniał, jak to jest. Od wewnątrz, bezwolnie, zalała go fala wspomnień. Napłynęły wszystkie naraz. Zobaczył ojca pochylonego nad stołem w oświetlonym lichą lampką pokoju, poczuł zapach palonego torfu, który wypełniał dom, zawsze gdy brakowało węgla w środku zimy. Ujrzał spowity wieczorną mgłą dom, gdy wracał przez pola ze szkoły, wyłaniający się z zimowego krajobrazu, oczekujący, buchający ciepłem czajnika na szamotowej kuchence. Usłyszał swój głos, gdy pochylony nad książeczką do nabożeństwa wyśpiewywał wielkopostne pieśni i próbował spamiętać czternaście zwrotek Te Deum Laudamus.

Boże, co się ze mną dzieje, pomyślał.

Wiedział, że to skutek uboczny wypitego wczoraj alkoholu, atak popijackiej nostalgii, który dopadł go tu znienacka. A może po prostu z wiekiem stawał się coraz bardziej sentymentalny…

Wysiadł z samochodu, by owiał go wiatr znad ośnieżonych pól. Stał przez chwilę na skraju drogi, z rękami w kieszeniach, z odkrytą głową, wdychając mroźne, zimowe powietrze. W oddali majaczyły zabudowania starej wsi, jak pudełka zapałek poustawiane wzdłuż niewidzialnej linii. Jeszcze dalej, tam, gdzie kończył się las, swymi nieokreślonymi kształtami straszyły ruiny dawnej fabryki pasz, nieczynnej od końca lat osiemdziesiątych. Szyderczy pomnik minionej epoki, czasów, gdy cała wieś szła do pracy, po której panowie zasiadali w barze Pod Gruszą, wśród zapachu przypalonych kotletów i kiszonej kapusty, raz do roku deptanej ostrupiałymi stopami cycatej żony karczmarza, zwanego przez wszystkich Hiszpanem. Padła fabryka, później padł system, na koniec padł biznes. Hiszpana szlag trafił, jego cycata baba puszczała się, z kim popadło, aż i ją gdzieś poniosło, a dawni dumni przedstawiciele klasy robotniczo-chłopskiej przepijali teraz społeczne pieniądze pod sklepem, z rozrzewnieniem wspominając czasy dobrobytu.

Od fabrycznej bramy do pierwszych zabudowań było około dwóch kilometrów. Kiedyś prowadziła tamtędy wąska szutrowa droga. Teraz wszystko zarosło chwastami, a dawny dojazd do fabryki miejscowi rozorali i w ten sposób budynki, do których można było tylko dojechać traktorem lub dojść piechotą, niszczały pośród łąk. Oparte o ścianę lasu, stanowiły idealną przystań dla wszelkiego rodzaju mętów, pijaków, a od czasu do czasu także dla przygodnych kochanków.

Jeszcze raz odetchnął głęboko rześkim powietrzem. Załatwi szybko tego Pietrasika i odwiedzi Roberta. Jak wracać, to wracać.

Wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku zabudowań. Ze zdziwieniem stwierdził, że na całej długości położono nowy asfalt i choć droga nie była szeroka, jechało się nią wygodnie, a co najważniejsze, nie stanowiła niebezpieczeństwa dla i tak mocno już wyeksploatowanego zawieszenia starego forda.

Sklep spożywczy wyglądał tak jak ćwierć wieku temu. Nieduża drewniana buda pomalowana na ciemny granat, z ogromnym szyldem, na którym wykaligrafowano informację o towarach, które można tu nabyć. „Wina/wódki/piwa” – głosił dumnie napis. Stolik i murek przed sklepem przysypane były świeżym śniegiem, ale nie przeszkadzało to samotnemu amatorowi złocistego trunku raczyć się nim w skupieniu z rozanieloną miną.

Szybko przeszedł obok, udając, że nie widzi, i otworzył drzwi. Ze środka buchnęło cuchnącym ciepłem gazowego piecyka. Sklep wydawał się pusty. Dopiero po chwili dostrzegł siedzącą za ladą szczupłą postać. Spojrzała na niego znad kolorowego pisma. Nie poznała go, więc podszedł bliżej. I wtedy na twarz wypłynął jej szczery, promienny uśmiech.

– Niki, jak Boga kocham! To ty? Naprawdę? Co ty tu robisz?

– Cześć. Uwierzysz, kiedy powiem, że przyjechałem w odwiedziny?

– Nigdy. Takie cuda nie zdarzają się nawet w święta.

– No tak, chyba masz rację. Przejeżdżałem. Zobaczyłem sklep i coś mnie tknęło. Nostalgia. Jesteś sama? – spytał zupełnie bez sensu.

– Chcesz pogadać? Nie przyjechałeś chyba na zakupy?

– Nie przyjechałem. Jakiś taki sentymentalny dzień mam od samego rana. Podejrzewam, że to starość. Uwierz lub nie, ale nagle zdałem sobie sprawę, że bardzo chciałbym cię zobaczyć. Wpaść do domu byłoby niezręcznie. A tutaj? – Rozejrzał się. – Zawsze mogę coś kupić, nie?

W tej chwili drzwi otworzyły się z hukiem i do sklepu wparował niski, krępy typ, ubrany w ortalionowy skafander i sportowe buty.

– Aniutka, złoto! Wesołych świąt, skarbie – zacharczał, wyciągając ogromne łapska, by objąć kobietę i przyciągnąć do siebie ponad ladą.

Anka odskoczyła, ale bez złości.

– Co pan dziś taki wylewny, panie Kociniak? Ładnie tak po cudze żony ręce wyciągać? I to przy ludziach? Co Danusia na to?

Kociniak niecierpliwie machnął ręką. Był już trochę wstawiony.

– A co mi tam Danusia. To jest, widzisz, przechodzony model. O, gdyby tak można sobie nową żonkę, młodą, taką… Oj, Aneczka, gdybym ja ciebie miał, tobym na rękach nosił, ostatnie pieniądze… – Westchnął ciężko. – I pić bym przestał, jak Boga! – Walnął w piersi potężną włochatą pięścią.

– Bo jeszcze uwierzę. Niech pan wraca do domu, panie Kociniak. Święta idą, może by pan żonie coś pomógł.

– Wygoni mnie i tak. Patrzeć na mnie nie może. Tak jak ja na nią. Zabiłaby, gdyby mogła.

– Niech pan nie gada głupot. Co potrzeba?

Kociniak sięgnął do kieszeni i wyjął dwuzłotówkę.

– Winko, Ania. Najtańsze. Resztę zapłacę po świętach, słowo. – Położył monetę na ladzie z takim namaszczeniem, jakby składał ofiarę. – Wiesz, że zawsze oddaję.

– Nie pan, panie Kociniak, tylko żona. Znowu przyjdzie do mnie z awanturą.

– Nie dowie się. Spokojna głowa. – Szybko schował butelkę pod kurtkę. – Bóg ci zapłać, Aniutka. Zdrówka i pomyślności na święta. Dla ciebie i dla mamy.

– Dobrze już, dobrze. Niech pan idzie. Wesołych świąt.

Mężczyzna wyszedł, trzaskając drzwiami. Anka odprowadziła go wzrokiem z wyrazem obrzydzenia na twarzy.

– No i masz – mruknęła. – Lokalny folklor. Zapijaczone gęby nawet Bożego Narodzenia nie uszanują.

Poradecki obserwował ją. Zmieniła się od ostatniego razu. Kiedy to było? Pięć–sześć lat temu, na komunii jej starszej córki Ernestyny. Wyglądała wtedy kwitnąco. Szczęśliwa mężatka, zakochana w swoim tępawym kierowcy. Później spotykał ją już tylko w Dzień Zaduszny, nad grobem ojca, ale ograniczali się do kilku zdawkowych słów, uścisku dłoni, zawsze w obecności męża. Dopiero teraz dostrzegł, że schudła. Jej śliczna niegdyś, szlachetnie pociągła twarz wydawała się zbyt sucha, co uwydatniało orli nos, aż nadto klasyczny. Mimo uśmiechu przebijał z niej smutek. Gdyby miał ją opisać jednym słowem, byłoby to właśnie to słowo – „smutek”.

Uśmiechnęła się.

– Co u ciebie tak w ogóle? Nie pokazujesz się…

Nikifor usiadł na stołku i oparł plecy o ścianę.

– Nie ma o czym mówić – rzekł. – Bez zmian. Pracuję.

Spojrzała na niego z niepokojem.

– Stało się coś?

– Zaginął stary Pietrasik. Antoni. Córka zgłosiła, że nie ma go od wczoraj. Rutynowa robota, mam nadzieję. Ale fakt jest faktem. Zaginął.

Nie odpowiedziała. Zmarszczyła czoło, jakby coś ją zastanowiło.

– Był wczoraj w sklepie. Po południu, między pierwszą a drugą. Kupił flaszkę i poszedł.

– Wódki?

– Tak, pół litra. Zdziwiłam się nawet, bo on wódki nigdy nie kupuje. Piwo tylko albo z tych droższych win na niedzielę. Zresztą rzadko przychodzi. Narozrabiał w zeszłym miesiącu, to mnie od tamtej pory unikał.

– O co poszło?

– Nic takiego. W niedzielę po andrzejkach to było. Ludzie z kościoła wracali i jak zwykle parę osób przystanęło na piwko. Przyczepił się do kogoś, że adwent, żal za grzechy, takie tam, a ci libację urządzają i do czego to podobne.

– Fanatyk?

Anka wzruszyła ramionami.

– Mnie też się dostało i paru nerwowych panów chciało Antoniemu spuścić manto. Na szczęście dla wszystkich nadeszła na to córka i zażegnała zamieszanie.

– Znasz dobrze Mariolę Kacprzyk?

– Znam, oczywiście, ale czy dobrze… Mieszka parę domów stąd. U męża. Przychodzi regularnie. Zamknięta w sobie, trochę nie pasuje do całego tego towarzystwa.

– Dziwna?

– Nie, raczej zwyczajna. Ale inteligentna, nie miele jęzorem jak inne baby. Nie ma tu chyba zbyt wielu przyjaciół.

– A mąż?

– Chyba im też nie układa się najlepiej…

– Też? – spytał Nikifor odruchowo i natychmiast tego pożałował. Ledwie dostrzegalny cień przebiegł po jej twarzy.

Od kilku chwil próbował zrozumieć, po co tu wszedł. Aby ją zobaczyć, to jasne. Impuls. Ale po co mu było to spotkanie? Co chciał przez nie osiągnąć? Nawet nie pomyślał, że w sklepie najłatwiej zdobyć informacje na temat mieszkańców, chociażby zaginionego Antoniego Pietrasika. Po co siedzi tu z kobietą, która już dawno przestała być dla niego wszystkim, tym idealnym uosobieniem piękna, jakie kiedyś w niej widział. Kobietą, z którą spacerował wśród łąk, ręka w rękę, prowadząc dyskusje bez końca, naprawiając świat – i ten realny, i ten nadprzyrodzony. I którą kochał pierwszą, młodzieńczą miłością. Teraz nie mieli już sobie nic do powiedzenia. Nic nowego. Wszystko już było. To, co miało się zdarzyć między nimi, już się zdarzyło. Dawno temu. Odpowiedzi na pytania, które mógł zadać, nie interesowały go, a pytań naprawdę interesujących zadać już nie mógł.

Nagle pomyślał o Marcie. Przyszła mu do głowy zupełnie znikąd. Spłynęła obrazem, który trzymał ukryty w zakamarkach pamięci. Ich pierwsze spotkanie. Burza blond włosów zwiniętych w niesforny kok. Nogi po dziewczęcemu podwinięte pod krzesło. Rozprawiająca o czymś zawzięcie na policyjnym szkoleniu. Pełna młodzieńczej złości, eksplodująca ideałami i potrzebą naprawy świata. A oni tylko gapili się jak oniemiali, rzucając od czasu do czasu nieprzyzwoite docinki, aby w ten sposób ukryć swoją fascynację. Żałosne typy.

Wyrosła. Okrzepła. Teraz to już poważna pani psycholog w służbie sprawiedliwości. Ale wciąż tak samo piękna jak za pierwszym razem. Delikatna, a przecież nieugięta w swoich zasadach.

Jak Anka. Wtedy.

I naraz miał je tu obie. Dwa odległe wyobrażenia.

Wstał.

– Idę – rzucił. – Wracam do pracy.

Nie zaprotestowała.

– Wesołych świąt. – Wyciągnął rękę. – Pewnie jeszcze zajrzę. Choć mam nadzieję, że ta sprawa szybko się wyjaśni.

Machnął jeszcze na pożegnanie i wyszedł.

Padało coraz mocniej. Od razu poczuł, że pozostawienie w domu czapki to duży błąd. Zdał sobie też sprawę, że nie spytał Anki, gdzie mieszka pani Mariola Kacprzyk. Duży, piętrowy dom, nieotynkowany. Znajdzie.

Wsiadł do samochodu i powoli wyjechał na drogę. W bramie minął opatuloną starszą kobietę, ale nie rozpoznał jej. Szła skulona, przytrzymując ręką wełnianą chustę, spod której bystre oczy strzelały w jego kierunku. Przystanęła i długo patrzyła za nim.

Cholerna wiejska ciekawość.

3

Przed domem Marioli Kacprzyk gromada dzieciaków obrzucała się śnieżkami, wrzeszcząc przy tym wniebogłosy. Starsi zza płotu ciskali gałkami świeżego śniegu w stronę pędraków pochowanych za drzewami w ogrodzie po drugiej stronie drogi. Krzyczeli jedni i drudzy. Dziewczynki piszczały za każdym razem, kiedy śnieżka wpadała za futrzany kołnierz. Chłopcy lepili kule i układali je w stosy, by z większą skutecznością natrzeć na ukrytych za płotem przeciwników. Najmłodsze dziecko, najmniej zainteresowane zabawą, siedziało pośrodku drogi, próbując utoczyć własny pocisk. Śnieg lepił mu się jednak do wełnianych rękawic i kula raz za razem spadała na ziemię, wzmagając tylko determinację w dążeniu do celu.

Kiedy na drogę wyjechał ford, jedna z dziewczynek złapała dzieciaka za kaptur i przeciągnęła po śniegu jak worek, na co mały zareagował atakiem histerycznego płaczu.

– Zośka, co ty wyprawiasz z tym dzieciakiem? – dobiegł ich skrzekliwy głos zza płotu. Starsza kobieta wyjrzała i pomachała groźnie kawałkiem sękatego kostura, którym wcześniej się podpierała.

– Samochód, pani Kacprzykowa. Samochód jedzie drogą.

– To nie możesz go wziąć na rękę, tylko szarpiesz jak psa?

– Nie widzi babka, że samochód jedzie? – wtrącił blondynek zza płotu. – Chce babka, żeby małego rozjechał?

– Jak ty do mnie mówisz? – Pogroziła mu kijem. – Babka? Czekaj, niech no ja tylko matce powiem!

Blondynek nie zdążył odpowiedzieć, bo samochód zaparkował właśnie wzdłuż płotu, odgradzając oba walczące szeregi.

Poradecki wysiadł, przebiegł wzrokiem po twarzach dzieci, stwierdził, że blondynek wygląda na najstarszego, i zwrócił się do niego:

– Czy tu mieszka pani Mariola Kacprzyk?

Chłopak skinął niepewnie, ale odpowiedź dobiegła z zupełnie innej strony:

– Mieszka. A o co chodzi?

Dopiero teraz dostrzegł starszą kobietę. Stała wsparta na kiju, opatulona chustką, ubrana w znoszone, robocze łachmany oraz staromodne kozaki na grubym obcasie. Podszedł bliżej, a jej poorana twarz zmarszczyła się jeszcze bardziej, nastroszyła, przygotowana na odparcie ataku. Była dużo niższa od Nikifora, więc patrzyła na niego, zadzierając głowę, co upodabniało ją do ogromnej starej kury.

– Jestem umówiony.

Bruzdy na czole pogłębiły się.

– A kto pan jesteś w ogóle?

Poradecki odruchowo wsunął rękę do kieszeni płaszcza i wyszukał policyjną odznakę, kontemplując przez chwilę jej uspokajający ciężar.

– Chciałbym rozmawiać z panią Mariolą Kacprzyk. Zastałem ją?

Kobieta nie zamierzała ustąpić.

– Niech się pan najpierw przedstawi, proszę pana. – Potrząsnęła kijem dla podkreślenia swoich słów. – Tak nakazuje kultura. Przecież nie wiem, kto pan jesteś. W dzisiejszych czasach nikomu nie można ufać.

Poradecki westchnął i wyjął z kieszeni odznakę.

– Jestem z policji. Nazywam się Nikifor Poradecki. Podinspektor. Czy coś chciałaby pani jeszcze wiedzieć, zanim zostanę zaproszony do środka?

Uwielbiał to. Próżne uczucie satysfakcji, gdy ludziom zamykały się usta w przeświadczeniu, że oto za chwilę zostaną aresztowani i bez sądu osadzeni w ciemnej celi wśród szczurów i robactwa. W końcu każdy ma coś na sumieniu.

W pierwszym odruchu kobieta otworzyła szeroko usta, by po chwili zakryć je dłonią w starej wełnianej rękawiczce.

– Co ona znowu… – Urwała. – To moja synowa – wyjaśniła, jakby to wszystko tłumaczyło, po czym ruszyła ku furtce, kołysząc się na boki. – Pan idzie za mną. Boziu, co ona znowu nawywijała…

Przechodząc obok blondynka, Nikifor dostrzegł, że i tamten patrzy na niego otwartymi szeroko ze zdumienia oczami.

Reszta dzieciaków obstąpiła gościa, zadzierając ku niemu zaciekawione twarzyczki. Kiedy poszedł za starą, ruszyły za nim, przekonane, że szykuje się coś niezwykłego. Dreptały w pewnej odległości, niezdecydowane, czy podejść bliżej, ale kobieta odgoniła je jak natrętne kurczęta.

– Jest na górze. – Wskazała, kiedy byli już na podwórku. – Niech pan sam wejdzie, ja nie mogę chodzić po schodach. Z sionki do korytarza i na lewo. A można wiedzieć, o co chodzi? Zbroiła coś, nie? Doigrała się w końcu… – Miała skrzekliwy, gderliwy głos, który jeszcze bardziej upodabniał ją do starej kwoki.

– Nic się nie stało, niech pani wraca do swoich zajęć – odparł podinspektor. – Będę chciał porozmawiać, to przyjdę.

Odeszła, kiwając głową. Pochylona do przodu, jakby stawiała czoło silnemu podmuchowi wiatru.

Zanim wszedł na schody, rozejrzał się. Bardzo schludne podwórko, żadnych gratów, złomu, porozrzucanych zabawek, żadnych maszyn rolniczych niszczejących pod gołym niebem. Duża murowana stodoła, obora z przybudówkami, obowiązkowa grusza na środku i leniwy burek na łańcuchu, wystawiający teraz łeb z porządnej, drewnianej budy w stylu góralskim. A jednak sam dom z tej strony wyglądał dużo mniej okazale. Stare okna, odpadający tynk, odrapane drzwi do sutereny, a przede wszystkim kruszejące schody z przerdzewiałymi resztkami barierki. Najwyraźniej gospodarzom bardziej zależało na tym, jak dom wygląda od frontu.

Na szczycie schodów, przed drzwiami wejściowymi, zatrzymały go podniesione głosy dwojga ludzi – mężczyzny i kobiety. Mężczyzna krzyczał, rzucał pojedyncze frazy jak krótkie serie z automatu. Kobieta reagowała spokojniejszym, choć też stanowczym tonem. Kłócili się, nie było co do tego wątpliwości.

Nagle coś zaszurało w ganku. Poradecki w ostatniej chwili mocno zapukał w szybę drzwi wejściowych.

– Kogo tam diabli… Otwarte… – usłyszał.

Otworzył i wszedł prosto na potężnego, dwumetrowego mężczyznę, który zajmował trzy czwarte niezbyt przestronnej sieni. Z wnętrza buchnęło ciepłe powietrze, przesycone zapachem starych skórzanych butów i mokrego filcu. Mężczyzna, prawdopodobnie mąż Marioli Kacprzyk, spojrzał na niego wyzywająco.

– O co chodzi?

– Zgłoszono zaginięcie niejakiego Antoniego Pietrasika. Jestem z policji. – Nikifor niedbale machnął odznaką, czym pewnie powstrzymał atak. Kątem oka dostrzegł ogromne zaciskające się pięści. Facet poczerwieniał. W tej samej chwili w drzwiach stanęła kobieta. Z podkrążonymi oczami, śladami łez na zaróżowionych policzkach, bez śladu makijażu, wyglądała raczej pospolicie. Na bluzkę opadał długi warkocz. Naturalna blondynka.

– Wezwałaś policję – warknął mężczyzna.

– Tak, dzwoniłam. Najwyższy czas, żeby ktoś się tym zainteresował. Proszę wejść. – Kobieta przepuściła inspektora i wskazała kuchnię po lewej stronie. – Proszę usiąść, tu będzie najwygodniej. – Wyciągnęła rękę w stronę masywnego owalnego stołu, nakrytego ceratą w różowo-fioletowe kwiaty.

Pomieszczenie nie przypominało typowej wiejskiej kuchni. Ascetycznie proste meble, piecyk, stół, szeroki chromowany zlew z podwójną komorą – wszystko lśniło czystością. A jednak czegoś tu brakowało. Dopiero po dłuższej chwili Nikifor skojarzył czego. Jutro Wigilia. W domu, gdzie mieszkała cała rodzina, powinno pachnieć bigosem, sernikiem, świeżo ukręconym makiem. A tu było jak w opuszczonym biurze. Nic nie rozgrzewało chłodu, który panował w tym wnętrzu.

Na stole położył teczkę, którą przyniósł z samochodu, i wyjął z niej potrzebne papiery, cały czas obserwując gospodarzy. Ona przysiadła na skraju krzesła, jej mąż, oparty o framugę drzwi, śledził każdy ruch policjanta. Milczeli.

Gdy Poradecki pstryknął długopisem, jak na umówiony sygnał Mariola Kacprzyk zaczęła mówić:

– Wyszedł wczoraj w południe. Powiedział, że musi się przejść. Nigdy nie mówił, dokąd idzie. Znamy jego przyzwyczajenia. Mniej więcej. Zwykle odwiedza kogoś we wsi. Siedzi tam kilka godzin, wypija parę kieliszków i wraca. Śpi na kozetce pod oborą. Rzadko przychodzi na górę. Lubi prostotę. – Uśmiechnęła się smętnie. – Zawsze, kiedy wraca ze wsi na rauszu, wspomina wojsko i woli się wtedy przespać w warunkach polowych, jak to nazywa…

– Powiedz lepiej, że zwykle jest zbyt pijany, żeby wejść po schodach – wtrącił mężczyzna.

– Nieprawda. Ojciec nie pije dużo. Nigdy nie był typem pijaka. To honorowy człowiek. – Po raz pierwszy Mariola spojrzała Poradeckiemu w twarz. Nie wytrzymał i spuścił wzrok, udając, że coś zapisuje. Jak nieprawdopodobnie smutne miała oczy. Nie, nie smutne. Głębokie. Jakby patrzyła w głąb. W otchłań głębi. – Nie pozwala sobie na okazywanie słabości – ciągnęła. – Oczywiście czasami organizm odmawia mu posłuszeństwa, to starszy człowiek. Wiele przeszedł. Ale nikt go nigdy nie widział leżącego w rowie czy pod sklepem. Zawsze wraca. Wcześniej czy później. Ale teraz…

Poradecki podniósł rękę. Urwała w pół zdania.

– Po kolei. Spiszemy protokół. Później opowie pani o wszystkim. – Dostrzegł na jej twarzy cień zniechęcenia. – Procedury – dorzucił, zły na siebie, że tłumaczy się jak szczeniak. Głowa bolała go coraz bardziej. W cieple organizm zaczął odmarzać. Czuł, że powoli nadchodzi syndrom dnia następnego. Jego najtrudniejszy moment.

Zaczął pisać.

– Imię i nazwisko?

– Mariola Kacprzyk – westchnęła.

– Zaginionego.

– A, tak, przepraszam. Antoni Pietrasik.

– Urodzony?

– Szesnastego października tysiąc dziewięćset dwudziestego ósmego roku we Lwowie.

Zadawał kolejne rutynowe pytania monotonnym głosem, zapisując odpowiedzi dłużej niż zwykle. Stopień pokrewieństwa, karalność, data i okoliczności zdarzenia. Mechanicznie notował wypowiadane zdania, w krótkich, zwięzłych słowach starał się ująć to, co pani Mariola Kacprzyk powiedziała już wcześniej. Ojciec wyszedł w południe. Wie, że poszedł do sklepu, kupił tam flaszkę wódki, po czym ruszył w kierunku wsi. Gdzie dotarł, u kogo się zatrzymał, tego nie ustalono. Nie wrócił do domu na noc.

– Oficer dyżurny wspomniał, że fakt zniknięcia pani ojca nie był, że tak powiem, odosobniony.

Kobieta spuściła wzrok. Zauważył, że jej długie palce zaczynają bezwiednie zwijać końcówkę warkocza.

– To stara historia.

– To było zaraz po naszym ślubie – wtrącił mężczyzna. Odkleił się od futryny, zdecydowanym ruchem przysunął sobie krzesło i usiadł na nim okrakiem. – Mój teść nigdy nie krył, że nie akceptuje wyboru swojej córki. Chciał, żeby poszła na prawo, była oczkiem w jego głowie. A ona wyszła za chłopa. Była już wtedy w ciąży z Błażejem. – Blondynek, pomyślał Poradecki. Ile lat temu? Jedenaście? Dwanaście? Na wspomnienie o ciąży Mariola Kacprzyk odwróciła głowę. Jej mąż mówił dalej: – Nigdy nie udawał, że zamierza przyjąć to do wiadomości. Jego ambicje sięgały dużo dalej. Widział Mariolkę w Warszawie, w kancelarii adwokackiej albo w czymś takim. Tymczasem ona została matką. No to wyprawił wesele i zniknął dzień później.

– Daj spokój… – szepnęła.

– Co daj spokój? – warknął. – A może nie było tak? Zawsze stawia na swoim, zawsze musi być tak jak on chce, zawsze znajdzie sposób, żeby nas zmusić do spełnienia swoich zachcianek. Teraz też czegoś chce. – Skierował palec w stronę Nikifora oskarżycielskim gestem, jakby to on był odpowiedzialny za decyzje teścia. – To uparty stary człowiek, zaprawiony w bojach. Wie, że wcześniej czy później córka i tak mu ustąpi. I znów będzie po jego myśli… – Przerwał, ale po chwili przypomniał sobie, co chciał powiedzieć. – Nie było go prawie tydzień. Myśleliśmy, że wyjechał na dobre. W ramach protestu. Ale wrócił. Do tej pory nie wiemy, gdzie był.

– Nie powiedział?

– Powiedział, ale wciąż zmieniał wersje. Wreszcie zwątpiliśmy, czy cokolwiek z tego, co mówi, jest prawdą.

– Nie próbowaliście się sami rozejrzeć?

– A po co? Wrócił przecież w końcu. Byłem wściekły. Nie odzywałem się do niego przez rok. Wie pan, jak trudno jest żyć pod jednym dachem z człowiekiem, który traktuje cię jak powietrze?

– Daj spokój, Tadek – jęknęła Mariola. – To nie ma nic do rzeczy.

A więc Tadeusz. Jakżeby inaczej. Pan Tadeusz.

– A oficjalna wersja? – spytał Poradecki. – Taka, którą przyjęła tutejsza społeczność, że tak się wyrażę.

Cisza. Nie patrzyli na siebie, ale z pewnością myśleli o tym samym. Jakby nagle jakaś więź odbudowała się między nimi na tych parę chwil. Poradecki spojrzał na Mariolę i stwierdził, że jest to jedna z tych kobiet, które zyskują przy bliższym poznaniu. Było w niej coś nieuchwytnego. Jakiś magnetyzm. Kiedy mówiła, po prostu człowiek musiał jej słuchać.

– Ojciec służył w wojsku. To bohater wojenny i ofiara systemu – powiedziała, tymczasem Kacprzyk wstał, podszedł do okna i energicznym ruchem sięgnął po papierosy. Jakby chciał w ten sposób zagłuszyć płynący potoczyście głos swojej żony. – Niedoceniony wtedy, a i teraz zresztą też. Człowiek honoru. Przeżył swoje.

– Żeż kurwa go mać! – Po kilku nieudanych próbach Tadeusz cisnął zapalniczką o podłogę. Wyszedł na korytarz. Po chwili trzasnęły drzwi gdzieś w głębi domu.

Żona jakby tego nie zauważyła. Ciągnęła tym samym tonem:

– Jedyne, czego się na tej wojnie dorobił, to reumatyzm na starość i te powykręcane od mrozu paluchy. Po wojnie jeszcze długo siedział w ukryciu, na szczęście w końcu trafił tutaj, poznał naszą matkę, ożenił się i tak już zostało. Ale gdzieś tam została jego rodzina. Nigdy o tym nie chciał mówić, twierdził, że nie warto, że i tak już pewnie wszyscy zginęli, że czasy były trudne i tak dalej… – Umilkła. Siedziała dłuższą chwilę pogrążona we własnych myślach, po czym spojrzała na Nikifora, jakby przypominając sobie o jego istnieniu. – Herbaty się pan może napije? – zaproponowała. Najwyraźniej opowieść sprawiła, że znów była panią we własnym domu.

Wstała od stołu, podniosła z pieca ogromny czajnik i nalała do niego wody, kontynuując:

– Coś go gryzło. Nie mówił co, ale zrzędził coraz bardziej. Kiedy zmarła matka, stracił wszelkie hamulce. Był jak nabity pistolet. Baliśmy się jego i tych jego wyskoków. Wstyd przyznać, ale kiedy wyjechał, odetchnęliśmy z ulgą. To był nasz miodowy tydzień. Tak jakby zrobił to specjalnie… – I znów na chwilę zastygła w bezruchu, pochłonięta wspomnieniem. Dopiero kiedy kilka kropel z przepełnionego naczynia zaskwierczało na rozgrzanej blasze, ocknęła się. – To co, herbaty? – Odsunęła fajerki, przegrzebała węgiel i postawiła czajnik na piecu.

– Kawy, jeżeli można – odparł Poradecki.

Bez słowa otworzyła szafkę i wyjęła z niej pudełko z pięknym, kolorowym rysunkiem na wieczku. Zapewne ilustracja jakiejś rosyjskiej legendy.

– Wcześniej był nie do wytrzymania. Nie płakaliśmy specjalnie, kiedy zniknął na kilka dni. Wieś też trochę odetchnęła. Dlatego nikt nie pytał, co z ojcem było. Powiedzieliśmy, że wyjechał do rodziny. Na kresy. Wiedzieliśmy, że na ten temat nikt z niego nic nie wyciągnie. I tak już zostało. Być może to prawda. Sami nie wiemy. W każdym razie nie sądzę, żeby tamto miało jakieś znaczenie. To było dwanaście lat temu. – Odmierzyła dwie łyżki kawy i wsypała je do porcelanowej filiżanki.

Wrócił Kacprzyk. Z tą samą ponurą miną i odpalonym papierosem w ustach. Stanął przy oknie, plecami do nich, nerwowo bębniąc palcami w parapet. Awantura wisiała w powietrzu.

– Czy pani brat wie o całej sprawie?

Mariola postawiła parującą filiżankę na stole i usiadła naprzeciwko Poradeckiego.

– Dzwoniłam do niego wczoraj. Pytałam, czy wie, gdzie jest ojciec. Powiedział, że nie wie.

– A ojciec nie mógł po prostu pójść w odwiedziny do syna i zostać tam na noc?

Kacprzyk zaśmiał się nieszczerze. Po twarzy jego żony też przemknął cień rozbawienia.

– Nie wiem, co musiałoby się stać, żeby ojciec poszedł z wizytą do mojego brata. A z drugiej strony, pewnie i tak przepędziliby go ci jego ochroniarze od siedmiu boleści.

– Są święta – zauważył inspektor. – Każdy jest tylko człowiekiem. Może ojciec nagle poczuł potrzebę odnowienia rodzinnych więzi? W końcu kupił pół litra.

– Szwagier nie pija takich trunków, a już na pewno nie z rodziną – mruknął Tadeusz.

– To niemożliwe – dodała Mariola. – Zresztą, cokolwiek by powiedzieć o moim bracie i jego układach z ojcem, na pewno zadzwoniłby, gdyby coś wiedział.

Poradecki pociągnął łyk kawy i stwierdził, że smakuje jak parzone siano.

– Więc kogo, czysto teoretycznie, mógł wczoraj odwiedzić pan Antoni?

– Kilka osób. W sumie niewiele. Właściwie to ma ze wszystkimi na pieńku. Choć z drugiej strony, jak pan mówi, mógł nagle zapragnąć się z kimś pogodzić. Tak naprawdę to dopiero teraz uświadamiam sobie, jak mało o nim wiem.

Kątem oka Poradecki dostrzegł, jak Kacprzyk kręci głową.

– Większość traktuje go jak nieszkodliwego dziwaka. – Kobieta uśmiechnęła się. – Ale ma paru znajomych z kościoła. Odwiedzają się z naszym weteranem, panem Kowalskim. To na drugiej wsi, przy cmentarzu. Stary dziwak, jak ojciec. Łączą ich chyba wspólne tematy, choć tamten przez długi czas był w partii. Kłócą się o to przy każdym spotkaniu. Ale Kowalski ma osiemdziesiąt lat i do niego by ojciec z wódką nie szedł. Może Witek? Organista? – Zastanowiła się. – To trochę nieudacznik, ale niegłupi i ojciec ceni go za to. I wypić lubi. Jest jeszcze Robert Guź, przyjaciel wszystkich, no i pani Zofia Adamusowa, sąsiadka mojego brata, z którą ojciec zwalcza czerwoną zarazę. Tyle. Nikt inny nie przychodzi mi do głowy.

– Nie zapominajmy o księdzu dobrodzieju. – Kacprzyk wciąż stał odwrócony do okna. I do tego okna mówił. – Naszym kochanym księżulku, który też za kołnierz nie wylewa. To by wcale nie było takie głupie. – Jakby nagle coś sobie przypomniał, podszedł do kredensu, otworzył drzwi i zajrzał do środka. – Która to godzina? Nie widziałaś gdzieś mojego telefonu? Miałem wyjść do sklepu, Anka zamyka wcześniej… – Otworzył szufladę. – Nie widziałaś gdzieś mojej komórki, pytam?

Mariola pokręciła głową, Tadeusz wyszedł, a Poradecki próbował poukładać sobie to wszystko, pijąc lurę ze stęchłego siana. Trzeba będzie popytać tych ludzi dla świętego spokoju. Cały dzień żmudnej roboty po nic. Co dalej? Kto następny? Plebania? Organista? Kościelny? A może ta cholerna zołza Adamusowa, o której opowiadał Malicki? Ma syna niedojdę. W sam raz partner do butelki na przedświąteczny wieczór.

Dał Kacprzykowej protokół do podpisania, po czym wepchnął go do teczki, dopił resztkę kawy, wstał i zaczął zapinać płaszcz.

– Wciąż mam nadzieję, że sprawa sama się wyjaśni – rzekł. – Porozmawiam z tymi osobami. Być może pani ojciec odwiedził kogoś wczoraj lub chociaż wspomniał o swoich planach na wieczór. Dam znać, kiedy tylko czegoś się dowiem. Do widzenia. – Wyciągnął dłoń na pożegnanie.

Miała długie i chłodne palce. Delikatny, ale stanowczy kobiecy uścisk.

Kiedy odwrócił się ku drzwiom, zobaczył w nich dwumetrową postać Tadeusza Kacprzyka. W ręku trzymał telefon komórkowy. Z grobową miną, nic nie mówiąc, podał go żonie.

– Czytaj.

Poradecki zamarł.

Mariola Kacprzyk odczytała SMS-a i podała mu telefon.

– „Nic mi nie będzie. Wrócę niedługo. Ojciec” – przeczytał na głos.

Sprawdził godzinę wysłania wiadomości. Dwie minuty temu.

– Zgadza się. – Oddał jej telefon. Ogarnęło go przedziwne uczucie. Niby poczuł ulgę, ale nie bardzo wiedział, co w tej sytuacji powiedzieć. – Cóż, skoro sam zaginiony pisze, że jest bezpieczny, to znaczy, że nie mam tu nic więcej do roboty – stwierdził.

Nie mógł zadzwonić? – przemknęło mu przez głowę, ale szybko odsunął od siebie tę myśl. Najwidoczniej nie chciał. Unikał w ten sposób niewygodnych pytań.

Mariola Kacprzyk z niewzruszoną miną patrzyła w okno. W ciszy, jaka nagle zapadła, słychać było krzyki dzieci z podwórka. Po dłuższej chwili głębokie błękitne oczy posłały mu pożegnalne spojrzenie.

– Niepotrzebnie pana fatygowaliśmy w taką pogodę. – Ledwie ją usłyszał.

Machnął ręką. Bolała go głowa, chciał jak najszybciej stąd wyjść.

– Taki zawód – rzekł. – I całe szczęście, że na tym stanęło. Cóż, wesołych świąt, jak to mówią.

Pożegnał się i wyszedł.

Stara kwoka stała u stóp schodów, tak jak ją zostawił, wsparta na lasce. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jaki dziwaczny układ sił wytworzyły okoliczności w tym domu. Kobieta z mężem tyranem, jędza teściowa i stetryczały ojciec pod jednym dachem. Poradecki pobłogosławił w myślach swoje starokawalerstwo. I natychmiast pomyślał o innym starym kawalerze, który też nie zamierzał zmieniać stanu cywilnego w najbliższym czasie. Odwiedzi Roberta. Po raz pierwszy od kilku lat. Jak święta, to święta.

Padał coraz gęstszy śnieg. Nadciągał wieczór. Kiedy Nikifor wsiadał do samochodu, czuł na sobie spojrzenia dzieciaków, którym po raz drugi przerwał zabawę. A kiedy, już uspokojony, jechał w stronę lasu, nagle w rozegranej przed chwilą scenie uchwycił niespodziewanie fałszywą nutę. Jakiś dziwny niepokój. Czuł to, choć nie potrafił zlokalizować źródła owego dziwnego, podskórnego wrażenia.

4

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Prolog
Rozdział
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Adam Osiński (KorektArt)

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © guillermo_celano / Shutterstock.com

Wyklejka: © petrozza / Stock.Adobe.com

Copyright © 2021 by Konrad Chęciński

Copyright © 2021, Mova an imprint of Wydawnictwo Kobiece Łukasz Kierus

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2021

ISBN 978-83-67069-33-5

Bądź na bieżąco i śledź nasze wydawnictwo na Facebooku:

www.facebook.com/kobiece

Wydawnictwo Kobiece

E-mail: [email protected]

Pełna oferta wydawnictwa jest dostępna na stronie

www.wydawnictwokobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek