Vortex. Miłość, która jest początkiem - Anna Benning - ebook

Vortex. Miłość, która jest początkiem ebook

Benning Anna

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zapierający dech w piersi finałowy tom porywającej trylogii!

Gdy Elaine traci nie tylko zdolności, ale również Bale’a, wszystko zaczyna się walić. Siły Czerwonej Burzy odnoszą kolejne zwycięstwa, a wizja wymarzonego świata Ellie, gdzie wszyscy żyją w pokoju, coraz bardziej się oddala. Kiedy dziewczyna staje w São Paulo twarzą w twarz z Bale’em, w jej sercu pojawia się iskierka nadziei: może nie wszystko stracone? Może nadal jest w stanie uratować miłość swojego życia? I świat?

Bo jednego jest pewna: w pojedynkę nie będzie w stanie ochronić pravortexu. Tylko wspólnie z Bale’em może wrócić do przeszłości – tam, gdzie wszystko się zaczęło…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 627

Oceny
4,5 (88 ocen)
57
22
9
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Iris12

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobre zakończenie trylogii. Ilość szczegółów i wątków, które się tu przeplatają, jest przeogromna. Nawet drobna uwaga wypowiedziana przez bohaterów może za kilka rozdziałów okazać się kolejnym przełomowym odkryciem. Polecam.
10
Julusia011

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsze zakończenie całej trylogii. Jest to jedna z najlepszych książkach o podróżach w czasie .
10
Beatrycze11

Nie oderwiesz się od lektury

super
10
Wi_Iz

Dobrze spędzony czas

hmmm...
00
STerlicka

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra kontynuacja a jednocześnie finał trylogii. Czytało się to niezwykle szybko. Dla mnie trochę za cukierkowe zakończenie ale kto co lubi. Polecam
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału VOR­TEX. DIE LIEBE, DIE DEN AN­FANG BRACHTE
Co­py­ri­ght © 2021 by Fi­scher Kin­der- und Ju­gend­bu­chver­lag, Frank­furt am Main Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. All ri­ghts re­se­rved.
Pro­jekt okładki Max Me­in­zold
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki, skład i ła­ma­nie Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-8265-546-9
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać książki.
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24 61-657 Po­znańtel. 61 827 08 50www.me­dia­ro­dzina.plme­dia­ro­dzina@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Los nie od­biera ni­czego,czego wcze­śniej by nie dał.

SE­NEKA

NI­GDY JESZ­CZE NIE WI­DZIA­ŁAM PO­DOB­NEGO VOR­TEXU.

Łą­czył w so­bie nie­skoń­czoną liczbę świa­tów. Każdy ze stru­mieni ener­gii, które wo­kół mnie wi­ro­wały, zda­wał się pro­wa­dzić w inne miej­sce. Każdy szum niósł z sobą obce echo: wy­cie ark­tycz­nego wia­tru, od­głosy wie­lo­ry­bów, za­pach li­ści, gwar wiel­kiego mia­sta. Ema­nu­jąca z vor­texu ener­gia za­pie­rała mi dech w pier­siach. Przy­cią­gała mnie z taką mocą, że mu­sia­łam mocno wbić ob­casy w zie­mię, by nie dać się we­ssać.

Mimo ogrom­nej nisz­czy­ciel­skiej mocy vor­tex miał w so­bie coś pięk­nego. Ni­gdy w ży­ciu nie wi­dzia­łam ni­czego rów­nie po­tęż­nego. I przy­zy­wał mnie, bo tylko ja mo­głam nad nim za­pa­no­wać.

Na­raz ktoś mnie schwy­cił. Jak za­wsze był szybki. Tak bar­dzo, że nie za­uwa­ży­łam, kiedy się zbli­żył.

– Nie – po­wie­dział i zde­cy­do­wa­nie sta­nął mię­dzy mną a vor­te­xem.

Jedno słowo, lecz w nim za­wie­rało się wszystko. Wszystko, co spra­wiło, że on i ja sta­li­śmy dziś w tym miej­scu. Spoj­rzał mi pro­sto w oczy. Ota­cza­jące nas drże­nie sta­wało się co­raz sil­niej­sze.

Tak wiele mia­łam mu jesz­cze do po­wie­dze­nia. Tak wiele. Ale nie mie­li­śmy już czasu.

Nie­spo­dzie­wa­nie ogar­nął mnie ogromny spo­kój. Wszystko, co stra­ci­li­śmy, stało się od­le­głe. Ustą­pił strach, który pa­ra­li­żo­wał mnie przez ostat­nich kilka go­dzin. Uję­łam jego twarz w dło­nie i go po­ca­ło­wa­łam. Cie­pły od­dech mu­snął skórę. Za­ci­snął palce na ma­te­riale mo­jego mun­duru w ostat­niej roz­pacz­li­wej pró­bie za­trzy­ma­nia mnie przy so­bie. Wszystko, co do niego czu­łam, zmie­ści­łam w tym po­ca­łunku. Le­d­wie ode­rwa­łam od niego usta, nie wa­ha­łam się ani chwili.

Mi­nę­łam go tak szybko, że nie zdą­żył mnie po­wstrzy­mać. A po­tem wzię­łam roz­bieg i sko­czy­łam.

Jedno wie­dzia­łam na pewno.

To od po­czątku było nie­unik­nione.

.

ZA­SZY­FRO­WANA WIA­DO­MOŚĆ

Nadawca: Ju­liana Canto, sze­fowa na­wi­ga­to­rów w São Paulo

Od­biorca: roz­dziel­nik sze­fo­wej na­wi­ga­to­rów

Moi wierni przy­ja­ciele!

Sy­tu­acja jest tak nie­pewna, że nie od­ważę się zga­dy­wać, kto od­bie­rze ni­niej­szą wia­do­mość. Zmu­to­wani za­jęli już To­kio, Mek­syk, Nowy Lon­dyn, Syd­ney, Kapsz­tad i Kair. Za parę chwil przejmą też São Paulo i nic już nie mo­żemy zro­bić, by im prze­szko­dzić. Wiem, że ciężko jest za­ak­cep­to­wać fakty, ale nie mamy wyj­ścia: Va­rus Haw­thorne przez całe lata okła­my­wał nas i wszyst­kich po­zo­sta­łych człon­ków Ku­ra­to­rium. Nasz naj­wyż­szy zwierzch­nik nie jest czło­wie­kiem – jest mu­tan­tem – i je­śli nie po­dej­miemy żad­nych kro­ków, jego nie­na­wiść nas znisz­czy.

To on roz­nie­cił wojnę w na­szych mia­stach. Ale znacz­nie więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo czai się zu­peł­nie gdzie in­dziej. Wczo­raj z za­ufa­nego źró­dła do­tarła do nas wia­do­mość, że po­dróż­nik w cza­sie pod roz­ka­zami Haw­thorne’a jest bli­ski od­na­le­zie­nia drogi do 2020 roku.

Bar­dzo mało wiemy o fe­no­me­nie po­dróży w cza­sie, co czyni to zja­wi­sko wy­jąt­kowo nie­bez­piecz­nym. Po­zwala ono nie tylko na po­wrót do prze­szło­ści dzięki wła­snym wspo­mnie­niom, ale rów­nież na skok znacz­nie da­lej wstecz. Zaj­mo­wa­łam się ba­da­niem szcze­lin, które umoż­li­wiały skocz­kom Haw­thorne’a po­dróże głę­biej i głę­biej. Je­śli uda mu się cof­nąć do cza­sów pra­vor­texu, bę­dzie już dla nas za późno.

Pod­kre­ślam to raz jesz­cze: Haw­thorne pla­nuje wzmoc­nić od­dzia­ły­wa­nie pra­vor­texu tak, by do­pro­wa­dzić do peł­nej mu­ta­cji na­szej pla­nety. W ten spo­sób wy­maże z hi­sto­rii całe stu­le­cie i jed­nym po­su­nię­ciem znisz­czy ludz­kość, a zmu­to­wani przejmą wła­dzę nad świa­tem.

Przy­ja­ciele! Je­śli prze­czy­ta­cie ni­niej­szą wia­do­mość, wiedz­cie, że na­szą ostat­nią szansą jest po­wstrzy­ma­nie skoczka Haw­thorne’a.

Od­najdź­cie Ba­liana Tra­versa! Za­bij­cie go! In­nego spo­sobu nie ma.

In­for­ma­cje po­trzebne do wy­ko­na­nia tego za­da­nia już za mo­ment znaj­dzie­cie w sieci Ku­ra­to­rium.

Wszystko się po­ru­sza, wszystko do­kądś zmie­rza i ma swój cel.

Oby­śmy się jesz­cze zo­ba­czyli.

Za­łącz­nik 1: 1 za­szy­fro­wany plik

Upload: 93% – trans­fer prze­rwany.Za­łącz­nik nie zo­stał wy­słany. Chcesz spró­bo­wać po­now­nie?

JESZ­CZE PRZED PO­DEJ­ŚCIEM DO LĄ­DO­WA­NIA USŁY­SZE­LI­ŚMY BĘBNY. Dud­niły w nie­kon­tro­lo­wa­nym ryt­mie, nie­mal dziko. Żadne ude­rze­nie nie było po­dobne do po­przed­niego; jedne brzmiały sła­biej, inne moc­niej, nie­które szyb­ciej, inne wol­niej. Ra­zem two­rzyły hip­no­ty­zu­jącą me­lo­dię, któ­rej trudno było się oprzeć.

Od­wró­ci­łam głowę w stronę okna trans­por­tera je­dy­nie na chwilę, ale Su­sie na­tych­miast to za­uwa­żyła i skar­ciła mnie su­ro­wym chrząk­nię­ciem.

– El­lie! Je­śli za­raz się nie uspo­ko­isz, będę mu­siała za­czy­nać od po­czątku!

Bła­gam, tylko nie to.

Su­sie od pół go­dziny pra­co­wała cier­pli­wie nad moją twa­rzą. Nie­wiele dłu­żej by­łam w sta­nie wy­trzy­mać.

Wes­tchnę­łam głę­boko i spró­bo­wa­łam prze­stać się ru­szać.

– Wy­bacz.

– Cier­pli­wo­ści, to już ostat­nie szlify – za­pew­niła mnie i wy­jęła z torby sło­iczek z pu­drem.

– Ostat­nie szlify? – po­wtó­rzy­łam po­dejrz­li­wie.

Prze­krzy­wiła głowę.

– No wiesz... jesz­cze nie wy­glą­dasz... hmm, prze­ko­nu­jąco.

– Su­sie pró­buje ci po­wie­dzieć, że twoje zmu­to­wa­nie może wzbu­dzać po­dej­rze­nia – wy­ja­śnił Luka i uśmiech­nął się sze­roko, kiedy za­ry­zy­ko­wa­łam prze­chy­le­nie się w jego stronę i skar­ce­nie go ostrym spoj­rze­niem.

Sie­dzieli z Fa­gu­sem na ławce na­prze­ciwko i choć wie­dzieli, co nas czeka, spra­wiali wra­że­nie, jakby świet­nie się ba­wili. Na szczę­ście byli je­dyną wi­dow­nią, bo, z wy­jąt­kiem pi­lotki, na po­kła­dzie znaj­do­wała się tylko na­sza czwórka.

– Ostroż­no­ści ni­gdy nie za wiele. – Su­sie oparła mi pa­lec na bro­dzie i de­li­kat­nym, choć zde­cy­do­wa­nym ru­chem od­wró­ciła mnie twa­rzą z po­wro­tem do sie­bie. Wie­dzia­łam, o jaką stawkę to­czy się gra, więc by­łam jej po­słuszna.

Kiedy na­kła­dała mi na po­liczki ta­kie ilo­ści zie­lo­nego pu­dru, że bez trudu mo­gła­bym za­cząć uda­wać cho­inkę, prze­nio­słam wzrok na okno.

Nasz trans­por­ter od do­brej go­dziny po­ru­szał się nad ob­sza­rem São Paulo. Niebo było błę­kitne, bez jed­nej chmurki. Za­po­wia­dał się ko­lejny upalny dzień.

Pod nami prze­su­wał się dy­wan wie­żow­ców. São Paulo było gi­gan­tyczne i cze­kał nas jesz­cze ka­wa­łek drogi, za­nim do­trzemy do strefy, która przed włą­cze­niem do ob­szaru me­ga­mia­sta no­siła na­zwę Rio de Ja­ne­iro.

Prze­wa­żały bloki miesz­kalne i wie­żowce, w któ­rych mie­ściły się farmy pro­du­ku­jące żyw­ność. Dziel­nice i okręgi roz­dzie­lone były pło­tami. Do­piero tam, gdzie pła­ski te­ren prze­cho­dził w ła­godne wzgó­rza, za­bu­dowa sta­wała się bar­dziej roz­pro­szona, dzięki czemu tu i ów­dzie po­ja­wiały się plamy na­tu­ral­nej zie­leni. Poza tym ca­łość wy­glą­dała iden­tycz­nie jak we wszyst­kich dzie­się­ciu mia­stach za­rzą­dza­nych przez Ku­ra­to­rium.

A ra­czej nie­gdyś za­rzą­dza­nych przez Ku­ra­to­rium, po­pra­wi­łam się w du­chu, bo kon­trolę nad więk­szo­ścią z nich prze­jął ktoś inny.

Te­raz wła­dzę spra­wo­wali tu­taj zmu­to­wani.

Ile dni mi­nęło od ka­pi­tu­la­cji São Paulo? Ty­dzień? Dwa? Tak wiele wy­da­rzyło się przez ten czas, że moja pa­mięć nie na­dą­żała.

– No! – głos Su­sie wy­rwał mnie z za­my­śle­nia. – Te­raz naj­lep­sza część! – Znów się­gnęła do torby, uśmiech­nęła się do mnie ra­do­śnie, po czym wy­jęła kilka ga­łą­zek, li­ści i ró­żo­wych kwiat­ków.

– Su­sie... – pró­bu­jąc nad sobą pa­no­wać, przy­glą­da­łam się, jak do opa­ski na głowę przy­mo­co­wuje flo­ry­styczne do­datki. W końcu po­de­szła do mnie z bły­skiem pew­no­ści w oczach.

– Nie wy­star­czy ci, że za­plo­tłaś mi włosy? – za­py­ta­łam, ale ona po­trzą­snęła głową.

– Zro­bi­łam to tylko po to, żeby te wszyst­kie frag­menty ro­ślin le­piej się trzy­mały. A te­raz nie ru­szaj się przez chwilę, bo mam już po­mysł, jak po­wi­nien wy­glą­dać efekt koń­cowy.

Spoj­rza­łam na Lukę, szu­ka­jąc u niego po­mocy, lecz on był tak za­jęty uśmie­cha­niem się do Su­sie, że w ogóle nie za­uwa­żył, co wła­śnie prze­ży­wam.

Le­d­wie zna­lazł so­bie dziew­czynę na stałe, za­raz o mnie za­po­mniał. Zdrajca.

Pięć mi­nut póź­niej Su­sie przy­su­nęła mi do twa­rzy lu­sterko.

– Wy­glą­dasz cu­dow­nie!

W jej gło­sie wy­brzmiało tyle dumy, że nie mia­łam serca jej po­wie­dzieć, iż le­d­wie za­cznę biec, po­gu­bię te wszyst­kie kwiatki. Chcąc spra­wić jej przy­jem­ność, z uzna­niem przyj­rza­łam się drob­nym pą­kom, które mi­ster­nie wplo­tła w moje blond włosy. Bez koń­skiego ogona czu­łam się, jak­bym nie była sobą, ale Su­sie wło­żyła w tę ma­ska­radę ogrom wy­siłku. Po­wieki po­ma­lo­wała mi na zie­lono w taki spo­sób, by przy­po­mi­nały po­kryte mchem brwi Fa­gusa, a rzęsy jesz­cze przed wy­lo­tem okle­iła drob­nymi piór­kami, które wy­glą­dały jak listki. Na­wet zie­lony pu­der, który na­ło­żyła tak, żeby wy­glą­dał jak kora, pre­zen­to­wał się na­prawdę ślicz­nie i – wbrew moim oba­wom – ten wi­dok nie wy­wo­ły­wał we mnie mdło­ści.

– Dzięki – po­wie­dzia­łam, a błysk w oczach Su­sie stał się jesz­cze odro­binę ja­śniej­szy. Za­do­wo­lona ze­brała swoje przy­bory do ma­ki­jażu i usia­dła na wol­nym miej­scu obok mnie.

Ona z ko­lei po­sta­wiła na ja­sne błę­kity. Dzięki temu jej skóra pły­wańca, która i bez pu­dru miała nie­bie­ski od­cień, jesz­cze moc­niej rzu­cała się w oczy. Wło­żyła sa­ty­nową spód­niczkę, a dłu­gie czarne włosy, które za­zwy­czaj no­siła sple­cione z boku głowy, roz­pu­ściła i po­zwo­liła im ła­god­nymi fa­lami spły­wać na ra­miona. Skórę wo­kół mig­da­ło­wych oczu przy­ozdo­biła błysz­czą­cymi ce­ki­nami.

Luka i Fa­gus wło­żyli znacz­nie mniej wy­siłku w przy­go­to­wa­nie się do ak­cji. Luka miał na so­bie ma­te­ria­łowe spodnie w ogni­ście czer­wo­nym ko­lo­rze i białą lnianą ko­szulę, a mocno rude włosy na­stro­szył w taki spo­sób, że przy­po­mi­nały grzywę z pło­mieni, co do­sko­nale pod­kre­ślało jego cha­rak­ter za­rzewcy.

Spodnie i ko­szula Fa­gusa miały ten sam zie­lon­kawy od­cień co moje ubra­nie. Róż­nica po­le­gała na tym, że ja tylko uda­wa­łam grun­terkę, a u niego mech, kora i li­ście wy­ra­sta­jące z wło­sów były praw­dziwe.

Wy­bór gar­de­roby był za­le­ce­niem na­szych na­wi­ga­to­rów. Po­cząt­kowo my­śla­łam, że się prze­sły­sza­łam, kiedy Gil­bert oznaj­mił nam swoją de­cy­zję. Dla­czego ru­sza­jąc na tak ważną mi­sję, mie­li­by­śmy ubie­rać się jak na przy­ję­cie? Szybko jed­nak zro­zu­mia­łam, ja­kie ar­gu­menty za tym prze­ma­wiały.

Tego piątku każdy ze zmu­to­wa­nych miał się za­pre­zen­to­wać w ubra­niu w ko­lo­rze jed­nego z czte­rech ży­wio­łów. Po raz pierw­szy w ży­ciu nie mu­sieli ukry­wać swo­ich mocy i nikt nie bro­nił im ma­ni­fe­sto­wa­nia praw­dzi­wej na­tury. A barwy... one stały się jed­nym z sym­boli od­zy­ska­nej wol­no­ści.

Nie prze­trwa­ła­bym ani mi­nuty, gdy­bym tam, na dole, po­ja­wiła się jako ja. São Paulo na­le­żało do Czer­wo­nej Bu­rzy, ar­mii zmu­to­wa­nych, któ­rzy pa­łali nie­na­wi­ścią do lu­dzi za to, co wy­cier­pieli przez całe lata pod ich rzą­dami. Poj­ma­liby mnie, le­d­wie wy­szła­bym z trans­por­tera. A po­tem... no cóż, to za­leży. Gdy­bym przy odro­bi­nie szczę­ścia nie zo­stała roz­po­znana od razu, tra­fi­ła­bym do jed­nego z nowo otwar­tych re­zer­wa­tów dla lu­dzi. Je­śliby jed­nak od­kryli, że mają przed sobą łow­czy­nię Ela­ine Col­lins, mo­men­tal­nie do­star­czy­liby mnie swemu przy­wódcy, Haw­thorne’owi. A wów­czas stra­ci­li­by­śmy ja­kie­kol­wiek szanse.

Oczy­wi­ście, że mu­sia­łam za­cho­wać ostroż­ność.

Tylko czy to na­prawdę wy­ma­gało wkła­da­nia spód­niczki, która le­d­wie za­kry­wała mi ty­łek? Se­rio? Szcze­rze mó­wiąc, mia­łam wąt­pli­wo­ści, czy to było ko­nieczne.

Kiedy ode­rwa­łam wzrok od okna, za­uwa­ży­łam spoj­rze­nie Fa­gusa. Po­dob­nie jak my wszy­scy był spięty, ale usi­ło­wał tego nie oka­zy­wać, więc tylko uśmiech­nął się roz­ba­wiony.

– Co znowu? – wark­nę­łam.

– Nic ta­kiego. – Jego uśmiech jesz­cze się po­sze­rzył. – Po­my­śla­łem je­dy­nie, że cał­kiem nie­zła z cie­bie grun­terka. Bar­dzo w moim gu­ście.

– Prze­cież ty nie masz gu­stu – za­kpił Luka. – Zda­jesz so­bie sprawę, że do­bry smak wy­ra­bia się la­tami i to nie ma nic wspól­nego z tym, że lu­bisz ba­zy­lię z ogródka, prawda?

Fa­gus uniósł rękę, lecz ani na chwilę nie od­ry­wał ode mnie wzroku. Za­trzy­mał dłoń przed twa­rzą Luki, a z jego środ­ko­wego palca po­woli, bar­dzo po­woli za­czął wy­ra­stać ko­rzeń z de­li­kat­nymi list­kami na czubku.

Luka za­chi­cho­tał ci­cho, na co Fa­gus do­dał:

– Po­do­ba­łem się dziew­czy­nom. Tylko ni­gdy nic z tego nie wy­szło. A po­tem przy­szedł czas, że prze­stały się mną in­te­re­so­wać, bo wszyst­kie były za­jęte uga­nia­niem się za Bale’em... – Fa­gus po fak­cie się zo­rien­to­wał, jaki po­peł­nił nie­takt, i nie do­koń­czył zda­nia. Po­woli, jakby w zwol­nio­nym tem­pie uniósł głowę i spoj­rzał mi w oczy. – Ela­ine... prze­pra­szam...

– Nie ma o czym mó­wić – od­po­wie­dzia­łam od­ru­chowo, jak za każ­dym ra­zem, kiedy w ja­kiejś roz­mo­wie po­ru­szano te­mat Bale’a. Zdo­ła­łam na­wet prze­słać Fa­gu­sowi słaby uśmiech, ale i tak było już za późno. Wnę­trze trans­por­tera wy­peł­niła przy­tła­cza­jąca ci­sza, któ­rej na­wet Luka nie pró­bo­wał roz­pro­szyć swo­imi ko­men­ta­rzami. Znów było sły­chać głu­che dud­nie­nie z ze­wnątrz i mo­no­tonny szum na­szych sil­ni­ków.

Szybko wyj­rza­łam przez okno, by nie wi­dzieć ich spoj­rzeń. Tych spoj­rzeń. Bo naj­gor­sze wcale nie było to, że inni wspo­mi­nali Bale’a. Ja prze­cież też o nim nie­ustan­nie my­śla­łam. Każ­dego dnia. W każ­dej mi­nu­cie i każ­dej se­kun­dzie.

Nie, naj­gor­sze było współ­czu­cie w ich oczach.

Po omacku prze­su­nę­łam dło­nią wzdłuż kra­wę­dzi sie­dze­nia i da­lej, odro­binę w dół, gdzie na­tra­fi­łam pal­cami na miękką sierść. Usły­sza­łam za­do­wo­lony po­mruk. U mo­ich stóp drze­mał spo­koj­nie po­tężny pies. Do­piero czu­jąc mój do­tyk na po­kry­tych mchem uszach, otwo­rzył błysz­czące oczy i prze­cią­gnął się roz­kosz­nie.

Atlas uwiel­biał, kiedy go dra­pa­łam po gło­wie. Sam na­wet nad­sta­wiał głowę w taki spo­sób, by moja dłoń wę­dro­wała w naj­wła­ściw­sze miej­sca na jego czole i karku.

W pew­nej chwili ziew­nął za­chwy­cony i spoj­rzał na mnie, jakby chciał po­wie­dzieć: „Dzię­kuję, na ra­zie wy­star­czy”. Za­raz po­tem zwi­nął się z po­wro­tem u mo­ich stóp.

Czu­łam, jak się do mnie przy­tula. Przez ostat­nie mie­siące stał mi się bliż­szy niż kie­dy­kol­wiek. Nie są­dzi­łam, że mo­żemy się tak zwią­zać. Nie od­stę­po­wał mnie na krok i co noc spał obok mo­jego łóżka, jakby chciał mnie bro­nić. Luka i Su­sie byli mo­imi naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi, ale z Atla­sem łą­czyło mnie coś in­nego.

Atlas był czę­ścią Bale’a. Jego psem. Jego naj­wier­niej­szym kom­pa­nem. Za każ­dym ra­zem, gdy go dra­pa­łam, za­stę­po­wa­łam ja­kieś złe wspo­mnie­nie do­brym.

Za­miast roz­pa­mię­ty­wać wi­dok za­rzew­ców Czer­wo­nej Bu­rzy wlo­ką­cych Bale’a ze sobą, wo­la­łam wra­cać do chwili, gdy pa­trzył na mnie i z kpią­cym uśmie­chem wcią­gał do swo­jego vor­texu.

Po­woli ga­sło rów­nież wspo­mnie­nie pu­stej twa­rzy Bale’a, kiedy Haw­thorne po­dał mu ten prze­klęty śro­dek ha­lu­cy­no­genny. Jego miej­sce za­jął od­blask mo­rza w ja­sno­nie­bie­skich oczach w chwili, gdy po raz pierw­szy wy­znał, że mnie ko­cha.

Co­raz mniej wy­raźne były rów­nież echa pro­pa­gan­do­wych fil­mów Haw­thorne’a. Nie wi­dzia­łam już Bale’a, jak w trak­cie walki z łow­cami Ku­ra­to­rium po­ry­wał ich vor­te­xami, wy­rzu­cał wy­soko w po­wie­trze i bez cie­nia współ­czu­cia pa­trzył, jak spa­dają na zie­mię. Nie. Pa­mię­ta­łam za to, jak Bale obej­mo­wał Atlasa albo szedł z Su­sie nad je­zioro w Sank­tum, gdzie ra­zem tre­no­wali pły­wa­nie. Czu­łam na so­bie jego cie­płe spoj­rze­nie i sły­sza­łam jego głos...

...i od razu by­łam nieco mniej za­gu­biona i od­naj­dy­wa­łam w so­bie troszkę wię­cej na­dziei.

Gdyby Bale po­zo­stał choć w czę­ści sobą i miał odro­binę świa­do­mo­ści, co się z nim dzieje... toby go znisz­czyło. Va­rus Haw­thorne zro­bił z niego swoją ma­rio­netkę. Po­da­jąc mu ten śro­dek, prze­jął nad nim cał­ko­wi­cie kon­trolę. W ten spo­sób Bale bez wa­ha­nia wy­ko­ny­wał każde jego po­le­ce­nie.

Mia­łam pew­ność, że Bale wo­lałby umrzeć, niż stać się bez­wol­nym na­rzę­dziem w rę­kach Haw­thorne’a. Zo­stał jed­nak po­zba­wiony moż­li­wo­ści pod­ję­cia ta­kiej de­cy­zji.

Tak wy­glą­dała prawda: mo­jego Bale’a już nie było. Chło­pak, w któ­rym za­ko­cha­łam się bez pa­mięci, któ­rego mi tak bra­ko­wało, że każ­dej nocy bu­dzi­łam się, nie mo­gąc na­brać od­de­chu, już nie ist­niał. I sza­leń­czo ba­łam się spo­tka­nia z jego no­wym wcie­le­niem twa­rzą w twarz.

– Jesz­cze tylko pięt­na­ście mi­nut – roz­legł się głos z kok­pitu. Na­szą pi­lotką była grun­terka, któ­rej po­prze­pla­tane li­śćmi włosy pra­wie nie mie­ściły się pod heł­mem i ster­czały spod niego na wszyst­kie strony. Się­gnę­łam do słu­chawki w uchu.

– Test sys­temu ko­mu­ni­ka­cyj­nego – usły­sza­łam głos Gil­berta. W tej sa­mej chwili wszy­scy unie­śli­śmy ręce i spraw­dzi­li­śmy dzia­ła­nie de­tek­to­rów.

Team drugi. Taki na­pis wid­niał na ekra­nie okrą­głego urzą­dze­nia przy­po­mi­na­ją­cego ze­ga­rek. Pod spodem wi­dać było imiona i na­zwi­ska wszyst­kich człon­ków ze­społu. Luka Wo­odrow, Su­sana Al­bri­ght, Fa­gus Had­kin, Ela­ine Col­lins. A zu­peł­nie na dole znaj­do­wało się na­zwi­sko na­szego na­wi­ga­tora: Gil­bert Wo­odrow.

To mnie nieco uspo­ko­iło. Na­sza mi­sja była bar­dzo nie­bez­pieczna. Mie­li­śmy wy­lą­do­wać w sa­mym sercu twier­dzy opa­no­wa­nej przez Czer­woną Bu­rzę – ar­mię, która roz­pę­tała tę wojnę. Ale nie było lep­szego na­wi­ga­tora niż Gil­bert. Wy­pro­wa­dził już z trud­nych sy­tu­acji setki łow­ców. Po­tra­fił wy­cza­ro­wy­wać drogi ucieczki i ana­li­zo­wać nie­bez­pie­czeń­stwa z pręd­ko­ścią nie­osią­galną dla in­nych. Jego wspar­cie dzi­siaj da­wało mi po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Prze­pro­wa­dzi nas przez tę mi­sję, a za­da­nie, które mamy wy­ko­nać, musi się po­wieść.

Po raz ko­lejny otwo­rzy­łam na de­tek­to­rze dane ko­biety, którą mie­li­śmy ewa­ku­ować z mia­sta. Ju­liana Canto, sze­fowa na­wi­ga­to­rów w In­sty­tu­cie pod­le­głym Ku­ra­to­rium w São Paulo.

Drobna i szczu­pła, lekko po­si­wiałe krę­cone włosy i oku­lary.

Ko­bieta, która mo­gła wszystko zmie­nić.

Pod wa­run­kiem że jesz­cze żyła.

– Po­łą­cze­nie jest sta­bilne – oznaj­mił Fa­gus. Su­sie, Luka i ja rów­nież po­twier­dzi­li­śmy.

– Świet­nie. – Gil­bert kiw­nął głową. – Po lą­do­wa­niu ko­lejna kon­trola, a po­tem jesz­cze jedna, gdy już do­trze­cie do miej­sca prze­ję­cia. Ma­cie in­for­mo­wać mnie na bie­żąco o wszyst­kim, co wi­dzi­cie. I nie za­po­mi­naj­cie o jed­nej spra­wie: to nie jest mi­sja bo­jowa, tylko ra­tun­kowa. Wcho­dzi­cie, ewa­ku­uje­cie się. To wszystko. W przy­padku star­cia nie ma­cie żad­nych szans.

– Aye, aye, sir – po­tak­nął Luka. – Mamy nie rzu­cać się w oczy. Zro­zu­mia­łem.

Od­po­wie­dzią na jego słowa była ogłu­sza­jąca wręcz ci­sza. Gil­bert w ta­kich sy­tu­acjach był na wskroś pro­fe­sjo­nalny i nie re­ago­wał na za­czepki swo­jego ad­op­to­wa­nego syna.

– Je­śli nie znaj­dzie­cie Ju­liany... – cią­gnął.

– Na­tych­miast się wy­co­fu­jemy i wra­camy – obie­ca­łam. – Żad­nych spon­ta­nicz­nych dzia­łań.

Tym ra­zem jego mil­cze­nie ozna­czało za­do­wo­le­nie. W od­po­wie­dzi przy­słał nam lo­ka­li­za­cje dwóch po­zo­sta­łych ze­spo­łów. One rów­nież zbli­żały się do miej­sca lą­do­wa­nia w tej sa­mej dziel­nicy, do któ­rej zmie­rza­li­śmy. Choć wy­star­to­wa­li­śmy wszy­scy ra­zem, każdy z trans­por­te­rów nad­le­ciał z in­nej strony, by nie wzbu­dzać po­dej­rzeń. Do­piero na miej­scu mie­li­śmy się spo­tkać.

Opar­łam się i spró­bo­wa­łam uspo­koić, jed­nak na­pię­cie mnie nie opusz­czało. Co chwilę po­pra­wia­łam pal­cami de­li­katną sa­tynę, która le­d­wie za­kry­wała część mo­ich ud. Ta szmatka nie gwa­ran­to­wała mi żad­nej osłony, gdyby ktoś nas zde­ma­sko­wał. A buty... tu sy­tu­acja wy­glą­dała jesz­cze go­rzej, bo na sto­pach mia­łam je­dy­nie po­ły­sku­jące zie­le­nią san­dały na rze­my­kach!

Nie­sa­mo­wite, jak bar­dzo bra­ko­wało mi bez­piecz­nego mun­duru z bar­dzo trwa­łego ma­te­riału, który chro­nił mnie od stóp do głów, obu­wia przy­sto­so­wa­nego do bie­ga­nia i koń­skiego ogona, który nie gro­ził jak moja obecna fry­zura, że przy gwał­tow­niej­szym ru­chu głową wy­pad­nie mi z niej pół bu­kietu!

Czu­łam się bez­bronna i wy­sta­wiona na za­gro­że­nie. W głębi serca zda­wa­łam so­bie jed­nak sprawę z tego, że ten stan miał nie­wiele wspól­nego z moim wy­glą­dem.

Przy­zwy­cza­iłam się po pro­stu, że z każ­dej sy­tu­acji mogę uciec w mgnie­niu oka, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba. Wy­star­czyło otwo­rzyć vor­tex i już mnie nie było. Krótki ruch dłoni i ener­gia przede mną za­gęsz­czała się i two­rzyła wir, który w ułamku se­kundy mógł prze­nieść mnie w inne miej­sce – albo też w inny czas – za­pew­nia­jąc mi bez­pie­czeń­stwo.

Ten luk­sus na­le­żał do prze­szło­ści. Gdyby dzi­siaj coś miało pójść nie tak, nie zdo­łam otwo­rzyć vor­texu, żeby nas ura­to­wać. Stra­ci­łam tę umie­jęt­ność. Je­dyne, co mi po­zo­sta­nie, to ucie­kać, jak wszyst­kim in­nym. Albo wal­czyć.

– Pa­trz­cie! – za­wo­łała na­gle Su­sie.

Wszy­scy ze­rwa­li­śmy się z miejsc i pod­bie­gli­śmy do okna. Na­wet Atlas wstał z pod­łogi i do nas do­łą­czył. Jego po­prze­ra­stane ro­śli­nami fu­tro ła­sko­tało mnie w nogi.

Przez ostat­nie dzie­sięć mi­nut mocno zbli­ży­li­śmy się do roz­cią­ga­ją­cego się po­ni­żej mo­rza wie­żow­ców. Su­sie wska­zy­wała na coś pal­cem. Tak, rze­czy­wi­ście! W ośle­pia­ją­cych pro­mie­niach słońca po­ja­wiła się fi­gura z roz­ło­żo­nymi na boki ra­mio­nami, od prze­szło stu lat chro­niąca mia­sto. Zba­wi­ciel. U stóp góry, na któ­rej stał, roz­pa­lono ogień. Jego pło­mie­nie wspi­nały się wiele me­trów w górę, a bryza zno­siła chmury czar­nego dymu w stronę ulicy.

– Świę­tują zwy­cię­stwo – ostrzegł mnie Gil­bert, za­nim wsia­dłam za in­nymi do trans­por­tera. Po­ło­żył mi dło­nie na ra­mio­nach i po­pa­trzył prze­ni­kli­wie w oczy. – Po wy­lą­do­wa­niu ani na chwilę o tym nie za­po­mi­naj. Oni świę­tują zwy­cię­stwo nad ludźmi. Są szczę­śliwi, że nie mu­szą wię­cej po­wstrzy­my­wać swo­ich mocy. Mimo że nie je­ste­śmy ich wro­gami, a oni na­szymi, mu­si­cie bar­dzo na sie­bie uwa­żać. Zwłasz­cza ty.

Im ni­żej le­cie­li­śmy, tym wy­raź­niej wi­dzia­łam tłumy za­le­wa­jące prze­strzeń mię­dzy bu­dyn­kami, a rytm bęb­nów sta­wał się in­ten­syw­niej­szy.

Nie wie­dzia­łam, czego w za­sa­dzie się spo­dzie­wa­łam. Mia­sta ob­ró­co­nego w ru­inę? Znisz­czo­nych bu­dyn­ków i spa­lo­nych par­ków? Może. W São Paulo, jak we wszyst­kich me­ga­mia­stach, to­czyły się za­cięte walki mię­dzy Ku­ra­to­rium i zmu­to­wa­nymi. Opór tu­taj trwał nie­mal trzy mie­siące dłu­żej niż w No­wym Lon­dy­nie czy Sid­ney. My­śla­łam, że bę­dzie wi­dać ja­kieś ślady tego, co się tu działo.

Tym­cza­sem São Paulo to­nęło w peł­nych ży­cia bar­wach. Wie­żowce spo­wi­jały ob­sy­pane ko­lo­ro­wymi kwia­tami ro­śliny. Na co dru­gim da­chu pło­nęły ogni­ska, któ­rych dym uno­sił się ele­ganc­kimi ko­lum­nami w niebo, jakby nad ich es­te­tyką czu­wali wir­ble­rzy. W od­dali do­strze­głam syl­wetkę wul­kanu, który od czasu Wiel­kiej Mu­ta­cji gra­ni­czył z Rio. Gil­bert twier­dził, że od wielu dni bez­u­stan­nie pluł ogniem, jed­nak oszczę­dzał mia­sto – do­my­śla­łam się, że za­rzewcy za­dbali, by erup­cja nie była zbyt gwał­towna.

Jaki prze­cudny wi­dok, po­my­śla­łam. Jed­no­cze­śnie po­czu­łam kłu­jący ból w piersi. Wszystko to mo­głoby być na­szym udzia­łem, gdy­by­śmy zdo­łali zjed­no­czyć lu­dzi i zmu­to­wa­nych, nim Va­rus Haw­thorne pod­bu­rzył ich do wojny.

– Wy­daje się, że tam na dole mają nie­złą im­prezkę – mruk­nął Luka.

– Nie przy­łą­czymy się – przy­po­mnia­łam mu. – Mamy coś do za­ła­twie­nia.

Luka oparł dłoń na moim ra­mie­niu.

– Rany, dzięki za cenną in­for­ma­cję, El­lie. – Po­ca­ło­wał mnie w skroń i uśmiech­nął się sze­roko. – Ale je­śli choć tro­chę mnie znasz, to po­win­naś wie­dzieć, że umiem pra­co­wać i jed­no­cze­śnie do­brze się ba­wić.

Prze­wró­ci­łam oczyma i usia­dłam obok niego. Fa­gus oparł dłoń na moim dru­gim ra­mie­niu, a Su­sie uśmiech­nęła się do mnie w od­bi­ciu w szy­bie trans­por­tera.

W tej chwili bez słów zło­ży­li­śmy so­bie obiet­nicę.

Wy­cią­gniemy stąd Ju­lianę Canto. A jak już to za­ła­twimy...

...z jej po­mocą od­naj­dziemy Bale’a.

UPAŁ WPRA­WIAŁ PO­WIE­TRZE W DRŻE­NIE, a moją skórę mo­men­tal­nie okle­iły dro­binki bro­katu, pył i pa­ski ko­lo­ro­wego pa­pieru. Wy­star­czyło kilka se­kund, bym w fa­lu­ją­cym tłu­mie stra­ciła kon­takt wzro­kowy z po­zo­sta­łymi. Zo­sta­łam sama po­środku sze­ro­kiej ulicy w São Paulo. Ze­wsząd na­pie­rali na mnie świę­tu­jący zmu­to­wani, a ja ro­bi­łam, co mo­głam, żeby nie wpaść w pa­nikę.

Wie­dzia­łam, że tylko dzi­siaj mie­li­śmy szansę do­stać się tu­taj bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. Do wszyst­kich me­ga­miast licz­nie ścią­gali zmu­to­wani ze wszyst­kich te­ry­to­riów na uro­czy­ste ob­chody zwy­cię­stwa, dzięki czemu mo­gli­śmy roz­pły­nąć się w co­raz więk­szym tłu­mie. Nie spo­dzie­wa­łam się je­dy­nie, że bę­dzie on tak liczny!

Wszy­scy mieli na so­bie ubra­nia wy­szy­wane ce­ki­nami i pió­rami. A naj­bar­dziej rzu­cało się w oczy to, że skąpe odzie­nie wy­sta­wiało na wi­dok pu­bliczny jak naj­więk­sze frag­menty ich zmu­to­wa­nej skóry.

Przede mną tań­czyła grun­terka z wło­sami z ko­rzeni zwią­za­nymi w pio­nową wieżę. Jej ra­miona i nogi upstrzone były czer­wo­nymi kwiat­kami, a plecy po­kry­wała kora.

Mu­siała mnie za­uwa­żyć, wi­ru­jąc wo­kół wła­snej osi, bo w pew­nej chwili wy­raź­nie się mną za­in­te­re­so­wała. Przy­glą­dała mi się uważ­nie po­ły­sku­ją­cymi zie­lono oczyma, ale w końcu na jej twa­rzy po­ja­wił się sze­roki uśmiech. Prze­bra­nie przy­go­to­wane przez Su­sie naj­wy­raź­niej speł­niło swoje za­da­nie i to chyba na­wet le­piej, niż­bym chciała, bo grun­terka chwy­ciła mnie w ta­lii i po­rwała do tańca. Czu­łam, jak jej palce zmie­niają się w ko­rze­nie; ła­sko­tały mnie, wę­dru­jąc w górę, wzdłuż mo­jego krę­go­słupa.

– Ja... – za­czę­łam, jed­nak grun­terka jakby w tran­sie za­mknęła oczy. Ko­ły­sała się na boki w rytm gło­śnych bęb­nów, na któ­rych grupka zmu­to­wa­nych grała przy ulicy. Nie­za­leż­nie od tego, co bym po­wie­działa, do­okoła pa­no­wał taki gwar, że i tak by mnie nie usły­szała.

Przy­ci­snę­łam dłoń do pra­wego ucha. Czy w ta­kich wa­run­kach mi­kro­słu­chawka miała prawo dzia­łać?

– Gdzie je­ste­ście? – syk­nę­łam, jed­nak nie do­sta­łam od­po­wie­dzi.

Nasz trans­por­ter wy­lą­do­wał kilka mi­nut wcze­śniej na te­re­nie jed­nego z cen­tral­nych par­ków. Kilku za­rzew­ców spraw­dziło, czy nie mamy przy so­bie broni, a kiedy się o tym prze­ko­nali, po­zwo­lili nam iść da­lej i zro­bić miej­sce dla ko­lej­nych cze­ka­ją­cych na re­wi­zję.

Zgod­nie z wy­li­cze­niami Gil­berta lą­do­wi­sko w parku od kom­pleksu miesz­kal­nego na­le­żą­cego do Ku­ra­to­rium dzie­liło około trzech ki­lo­me­trów, które mu­sie­li­śmy po­ko­nać pie­chotą. To tam po raz ostatni udało się zlo­ka­li­zo­wać sy­gnał Ju­liany Canto. Oka­zało się, że nie­mal na­tych­miast stra­ci­li­śmy się z oczu, jesz­cze za­nim udało nam się wy­my­ślić, jak omi­nąć masy świę­tu­ją­cych. W jed­nej se­kun­dzie mia­łam obok sie­bie Su­sie, Fa­gusa i Lukę, a w na­stęp­nej tłum za­fa­lo­wał, ja się po­tknę­łam i za­nim od­zy­ska­łam rów­no­wagę, ich już nie było. W ten spo­sób zo­sta­łam sama w świe­cie ko­lo­ro­wych wstą­żek, gir­land, sy­pią­cego się ob­fi­cie kon­fetti i roz­tań­czo­nych zmu­to­wa­nych.

Na szczę­ście nie by­łam cał­ko­wi­cie osa­mot­niona, bo wciąż mia­łam przy so­bie Atlasa. Pies trzy­mał się bli­sko mnie i ob­ser­wo­wał grun­terkę w taki spo­sób, jakby za­sta­na­wiał się, czy nie po­wi­nien ugryźć jej w łydkę.

Na­raz tuż obok mnie prze­mknął słup ognia. Za­drża­łam ze stra­chu i obej­rza­łam się aku­rat na czas, by zo­ba­czyć, jak je­den z za­rzew­ców wy­syła w niebo ko­lejne słupy pło­mieni pro­sto ze swo­ich ust!

Sza­leń­stwo. Kom­pletne wa­riac­two!

Mimo po­wszech­nego prze­ko­na­nia o aniel­skiej cier­pli­wo­ści grun­te­rów moja part­nerka szybko miała dość. Sta­łam jak kłoda i na­wet nie uda­wa­łam, że z nią tań­czę, więc od­su­nęła ręce i po­rwała do za­bawy wir­blerkę, którą do­strze­gła obok mnie. Jej ja­sne włosy fa­lo­wały ła­god­nie w po­wie­trzu, a biała, nie­mal cał­ko­wi­cie przej­rzy­sta su­kienka spo­wi­jała ją ni­czym mgła. Twarz za­sła­niała ma­ską z piór i bro­katu.

Wielu ze zmu­to­wa­nych miało za­kryte twa­rze – ich ma­ski mie­niły się ko­lo­rami do­pa­so­wa­nymi do ubrań czer­wo­nych, nie­bie­skich, zie­lo­nych albo bia­łych, które rze­czy­wi­ście pod­kre­ślały do­mi­nu­jący w nich ży­wioł. Nie mia­łam po­ję­cia, czy cho­dziło im o za­cho­wa­nie ano­ni­mo­wo­ści, czy ra­czej uwa­żali, że w ten spo­sób po­dą­żają za modą. Swoim za­cho­wa­niem po­twier­dzali jed­nak słowa Gil­berta: wszy­scy byli dumni z tego, kim są i ja­kie moce po­sia­dają.

– Czy ktoś mnie sły­szy? – spró­bo­wa­łam po­now­nie, tym ra­zem nieco gło­śniej. Obie ręce przy­ci­snę­łam do uszu i wspię­łam się na czubki pal­ców, by co­kol­wiek zo­ba­czyć nad gło­wami świę­tu­ją­cych.

Ulica, na któ­rej się zna­la­złam, wy­glą­dała jak wą­ski ka­nion mię­dzy wy­so­kimi bu­dyn­kami. Dziel­nica Nowe Rio była chyba naj­bar­dziej luk­su­sową czę­ścią São Paulo. Po Wiel­kiej Mu­ta­cji w 2020 roku mia­sto w znacz­nej czę­ści zrów­nano z zie­mią, ale póź­niej pięk­nie je od­bu­do­wano. Jesz­cze cał­kiem nie­dawno dzia­łały tu­taj sie­dziby naj­więk­szych ban­ków na te­ry­to­riach po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich. Sta­lowe belki i ogromne ilo­ści szkła nada­wały fa­sa­dom bu­dyn­ków ele­gancki wy­gląd, jed­nak grun­te­rzy już za­częli wpro­wa­dzać zmiany na swoją mo­dłę. Po więk­szo­ści ścian pięła się bujna ro­ślin­ność. Wie­żo­wiec na­prze­ciwko od chod­nika aż po dach spo­wi­jały liany, pa­pro­cie i opa­li­zu­jące kwiaty. Czu­łam się, jak­bym zna­la­zła się w dżun­gli, tym bar­dziej że po­wie­trze prze­sy­cone było słodko-ży­wicz­nym aro­ma­tem.

W mo­ich uszach roz­legł się ja­kiś szum, więc się­gnę­łam do ko­mu­ni­ka­tora, żeby go moc­niej przy­ci­snąć.

– Od­biór! – wrza­snę­łam, nie ma­jąc pew­no­ści, czy mam łącz­ność z kim­kol­wiek po dru­giej stro­nie.

– Je­ste­ście już na po­zy­cjach? – usły­sza­łam py­ta­nie Gil­berta, tym ra­zem zu­peł­nie wy­raź­nie. Bez­rad­nie spoj­rza­łam na de­tek­tor. Znów po­czu­łam czy­jeś ręce na bio­drach i ktoś spró­bo­wał przy­cią­gnąć mnie do sie­bie w tańcu.

W tej sa­mej chwili roz­le­gło się groźne war­cze­nie. Atlas od­wró­cił głowę i ob­na­żył kły. Nie mi­nęła na­wet se­kunda, a znów by­łam wolna. Od­nio­słam też wra­że­nie, że do­okoła mnie zro­biło się jakby luź­niej.

Do­bry pie­sek – po­chwa­li­łam go w my­ślach i się­gnę­łam do ucha.

– Jesz­cze nie! Po­zo­stali są...

– Tu­taj! – ode­zwał się ktoś z le­wej strony.

Fa­gus oparł mi dłoń na ra­mie­niu i uśmiech­nął się do mnie.

– No, w końcu cię zna­la­złem, mała grun­terko! – Przy­tu­lił mnie, zła­pał za rękę, splótł na­sze palce i za­czął się ko­ły­sać. – Tańcz!

Za­mru­ga­łam zdzi­wiona.

– Co? Ale...

– Se­rio, Ela­ine. Tańcz. Już – po­wie­dział z na­ci­skiem i dys­kret­nym ru­chem głowy wska­zał na prawo. W końcu po­ję­łam, o co mu cho­dziło. Nie­da­leko nas, na brzegu chod­nika, stało trzech za­rzew­ców. Mieli na so­bie czarne mun­dury z em­ble­ma­tami czer­wo­nego pło­mie­nia, które nie po­zo­sta­wiały wąt­pli­wo­ści, że są bo­jow­ni­kami Czer­wo­nej Bu­rzy, czyli zbroj­nego ra­mie­nia Haw­thorne’a. A naj­gor­sze, że ich czer­wone oczy były skie­ro­wane pro­sto na mnie.

W jed­nej chwili po­ża­ło­wa­łam, że nie za­ło­ży­li­śmy ma­sek.

– Mu­sisz po­ka­zy­wać, że się świet­nie ba­wisz – tłu­ma­czył mi Fa­gus pro­sto do ucha, a po­tem od­su­nął mnie ka­wa­łek i zmu­sił do zro­bie­nia pi­ru­etu.

– Ja... – Ja nie chcę się do­brze ba­wić, mia­łam już na końcu ję­zyka, ale nic nie po­wie­dzia­łam, bo Fa­gus miał oczy­wi­ście ra­cję. Nie mo­gli­śmy zwra­cać na sie­bie uwagi. Dla­tego nie pro­te­sto­wa­łam przy ko­lej­nych pi­ru­etach i z uśmie­chem na ustach wi­ro­wa­łam w rytm bi­ją­cych bęb­nów.

– Na każ­dym rogu ho­lo­ściany wy­świe­tlają li­sty goń­cze za nami – szep­nął mi do ucha i od­su­nął się w taki spo­sób, że­bym mo­gła spoj­rzeć na ob­ro­śnięty zie­lo­no­ścią bu­dy­nek nie­opo­dal. Mię­dzy wi­ją­cymi się po ścia­nie ko­rze­niami mi­go­tało ja­kieś na­gra­nie. Na po­czątku roz­po­zna­łam twarz Luki, a po­tem Su­sie, Fa­gusa, Hol­dena i w końcu swoją wła­sną.

Niech to szlag. Na­prawdę po­win­ni­śmy byli za­brać ze sobą ma­ski!

Nie­spo­dzie­wa­nie do­łą­czyli do nas Luka i Su­sie. Rów­nież jej włosy upstrzone były wie­lo­barw­nym kon­fetti. Luka stał przy niej, a kiedy ja­kaś za­rzew­czyni nie­opo­dal otwo­rzyła dłoń i po­słała w niebo ob­łok ognia, on za­śmiał się ra­do­śnie i za­raz zro­bił to samo.

Su­sie wci­snęła się mię­dzy mnie i Fa­gusa, by z nami tań­czyć.

– Szybko! – szep­nęła, po czym dys­kret­nie wy­jęła opa­ko­wa­nie pu­dru i gą­beczką po­pra­wiła mi ma­ki­jaż na po­liczku. – Nie­stety, przez ten upał trzeba bę­dzie czę­ściej uzu­peł­niać braki.

Luka spoj­rzał po­nad gło­wami roz­tań­czo­nego tłumu, a po­tem prze­niósł wzrok na de­tek­tor.

– Wszy­scy zmie­rzają w tym sa­mym kie­runku. Do Ku­ra­to­rium.

Za­klę­łam w my­ślach. Spo­dzie­wa­li­śmy się tu­taj cha­osu. Wła­śnie dla­tego dzi­siaj tu tra­fi­li­śmy, by ukryć się w roz­en­tu­zja­zmo­wa­nym tłu­mie. Jed­nak Gil­bert za­kła­dał, że fie­sta bę­dzie się od­by­wać w ca­łym mie­ście. Nikt nie brał pod uwagę moż­li­wo­ści, że całe masy zmu­to­wa­nych za­pra­gną do­stać się do miej­sca, w któ­rym mie­li­śmy prze­pro­wa­dzić ewa­ku­ację.

Nie mie­li­śmy wy­boru. Miesz­ka­nie Ju­liany Canto, skąd ode­bra­li­śmy we­zwa­nie po­mocy, znaj­do­wało się w apar­ta­men­towcu są­sia­du­ją­cym z bu­dyn­kiem In­sty­tutu pod­le­głego Ku­ra­to­rium. Po­dob­nie jak wszy­scy urzęd­nicy wyż­szej rangi Ju­liana miesz­kała w luk­su­so­wym miesz­ka­niu w sa­mym cen­trum me­ga­mia­sta. I to wła­śnie tam mu­sie­li­śmy się te­raz nie­po­strze­że­nie do­stać.

– Do­bra, naj­pierw pój­dziemy na miej­sce i tam oce­nimy sy­tu­ację – za­pro­po­no­wała Su­sie.

Luka ski­nął głową i spoj­rzał na de­tek­tor.

– Team je­den i team trzy są już na po­zy­cjach – oznaj­mił. – Bra­kuje tylko nas.

Fa­gus po­tak­nął.

– No do­bra, dzie­ciaki. Ru­szamy. Tylko tym ra­zem pro­szę usta­wić się pa­rami, żeby nikt się nie zgu­bił!

Nie­mal go­dzinę za­jęło nam do­sta­nie się w po­bliże sie­dziby Ku­ra­to­rium. Przez ten czas ktoś za­rzu­cił mi na szyję dwa wieńce z kwia­tów, a Su­sie trzy­krot­nie po­pra­wiała mi ma­ki­jaż, bo go­rąco spra­wiało, że pu­der i cie­nie spły­wały mi z twa­rzy.

Jesz­cze za­nim zna­leź­li­śmy się na miej­scu, czu­łam się jak po ła­ma­niu ko­łem. Mun­dur łow­czyni, który za­zwy­czaj mia­łam na so­bie w po­dob­nych oko­licz­no­ściach, w upale za­pew­niał przy­jemny chłód. Nie­mal zdą­ży­łam już za­po­mnieć, ja­kie to uczu­cie, gdy słońce pada pro­sto na skórę, a wil­gotne, roz­grzane po­wie­trze wręcz pa­rzy płuca. Nie pa­mię­ta­łam, jak to jest, gdy czło­wiek mie­rzy się z na­turą.

Jed­nego by­łam za to pewna: po tej ak­cji będę miała skórę spa­loną słoń­cem na czer­wono.

Gil­bert pro­wa­dził nas przez la­bi­rynt krzy­żu­ją­cych się przejść. Nie szli­śmy ra­zem z tłu­mem, wy­bie­rał boczne uliczki. Nie umia­łam zgad­nąć, w jaki spo­sób, bę­dąc tak da­leko, uda­wało mu się wy­brać naj­szyb­szą trasę. On i po­zo­stali na­wi­ga­to­rzy prze­by­wali w trans­por­te­rach poza gra­ni­cami São Paulo.

Wcze­śniej, w In­sty­tu­tach, dys­po­no­wali bar­dzo za­awan­so­wa­nymi sys­te­mami śle­dzą­cymi, dzięki któ­rym mo­gli ob­ser­wo­wać swo­ich łow­ców. Dziś po­zo­stały im je­dy­nie resztki dro­nów, stare zdję­cia sa­te­li­tarne i dane prze­sy­łane przez na­sze de­tek­tory. A jed­nak mimo tych ogra­ni­czeń Gil­bert na­wi­go­wał nas tak pew­nie, jakby wciąż miał do­stęp do tam­tych na­rzę­dzi.

Gę­stwina bu­dyn­ków za­częła się prze­rze­dzać, aż w końcu zo­ba­czy­li­śmy przed sobą roz­le­gły plac wy­ło­żony mie­nią­cym się złoto bru­kiem. Z pra­wej i le­wej strony wy­ra­stały ściany dra­pa­czy chmur. Da­lej, z tyłu, po­ły­ski­wały błę­kitne wody za­toki Gu­ana­bara, zaś po­środku wol­nej prze­strzeni wzno­siła się po­tężna bu­dowla.

Gmach In­sty­tutu w São Paulo.

Tech­nicz­nie rzecz bio­rąc, ca­łość skła­dała się z trzech bu­dyn­ków. Każda z wy­so­kich prze­szklo­nych wież miała spi­ralny kształt, po­dob­nie jak wie­żo­wiec Ku­ra­to­rium w No­wym Lon­dy­nie, były jed­nak od niego o po­łowę niż­sze.

Oczy­wi­ście wy­gląd In­sty­tutu w São Paulo był mi znany z ho­lo­gra­mów i sy­mu­la­cji. Na żywo jed­nak gmach ro­bił znacz­nie więk­sze wra­że­nie. Wieże łą­czyły się w coś na kształt ol­brzy­miej rzeźby oto­czo­nej plą­ta­niną tu­neli i tań­czą­cych pło­mieni. Dzięki słońcu, któ­rego pro­mie­nie prze­ni­kały przez zło­to­żółte szkło fa­sad, wy­da­wało się, że bu­dynki świecą.

– Sza­leń­stwo – mruk­nął Fa­gus, jed­nak ja nie od­ry­wa­łam wzroku od Su­sie.

– Hej, jak się czu­jesz? Wszystko w po­rządku?

Su­sie po­pa­trzyła na mnie i po­tak­nęła.

– Tak, nic mi nie jest.

Wie­dzia­łam, że naj­niż­sza z trzech wież mie­ściła się w Cen­trum Wie­dzy. To w nim do­tych­czas pro­wa­dzone były wszyst­kie ba­da­nia Ku­ra­to­rium, działo się tu także wiele złego. Do­kład­nie w tym miej­scu Su­sie spę­dziła po­łowę dzie­ciń­stwa. Zo­stała odło­wiona na zle­ce­nie Ku­ra­to­rium, po­dob­nie jak wielu in­nych zmu­to­wa­nych, a po­tem za­mknięta w la­bo­ra­to­rium, gdzie prze­pro­wa­dzano na niej eks­pe­ry­menty tak długo, aż jej ciało prze­stało ak­cep­to­wać wodę. Od tam­tego czasu nie mo­gła żyć w mo­rzu jak inni pły­wańcy.

Do­piero nie­dawno, wiele lat po tam­tych wy­da­rze­niach, na­uczyła się spę­dzać pod wodą przy­naj­mniej ja­kiś czas bez cięż­kiego, nie­po­ręcz­nego apa­ratu od­de­cho­wego. Uży­wała tylko nie­wiel­kiego urzą­dze­nia ukry­tego te­raz pod jej luźną ko­szulą, które wspo­ma­gało jej od­dech pod wodą. Tre­no­wała, by w opty­malny spo­sób wy­ko­rzy­sty­wać po­zo­stałe w niej za­soby wody i w ten spo­sób od­zy­skać część ze swo­ich mocy.

Droga do tego celu była bar­dzo długa, oku­piona wie­loma błę­dami, fru­stra­cją i bó­lem. Trudno było się za­tem spo­dzie­wać, że Su­sie ze­chce nam to­wa­rzy­szyć, ale ona nie wy­obra­żała so­bie, że mo­głaby pu­ścić nas sa­mych.

Prze­cież to tylko bu­dy­nek, nie będę się bo bała. Do­kład­nie tak po­wie­działa.

Tłum niósł nas co­raz da­lej i da­lej. Ze wszyst­kich stron do­łą­czali do nas ko­lejni zmu­to­wani, a ja szłam, trzy­ma­jąc dłoń na gło­wie Atlasa, by go nie zgu­bić w tłoku.

Mi­nę­li­śmy ja­kiś me­ga­sklep, który miał po­wy­bi­jane wi­tryny, a po­tem prze­szli­śmy pod ka­mien­nym łu­kiem. Wtedy do­piero do­strze­głam przed sobą bu­dy­nek Ku­ra­to­rium i opla­ta­jące go ko­rze­nie, które za­sła­niały fa­sadę i wszyst­kie boczne ściany. To mu­siała być ro­bota grun­te­rów. Mię­dzy wie­żami roz­cią­gnęli na­wet kładki, z nich zaś – nie mo­głam uwie­rzyć wła­snym oczom – zwi­sały liany, na któ­rych ko­ły­sały się setki i ty­siące zmu­to­wa­nych.

– Co oni ro­bią? – za­py­ta­łam z nie­do­wie­rza­niem i ka­merę de­tek­tora wy­ce­lo­wa­łam w tamtą stronę.

– Wy­gląda, jakby na coś cze­kali – mruk­nął Luka.

Zmu­to­wani w mun­du­rach kie­ro­wali od­wie­dza­ją­cych tam, gdzie na lia­nach i kład­kach z ko­rzeni były jesz­cze wolne miej­sca sie­dzące. Grun­te­rzy za­jęli sta­no­wi­ska na róż­nych pię­trach i stam­tąd wy­pusz­czali ko­rze­nie, by mo­gły one uno­sić ko­lej­nych go­ści. Spore po­ru­sze­nie pa­no­wało rów­nież przy brzegu za­toki, gdzie w wiel­kiej licz­bie gro­ma­dzili się pły­wańcy. Oni też zda­wali się na coś cze­kać.

– Nie za­trzy­muj­cie się – usły­sza­łam po­le­ce­nie Gil­berta. – Pod żad­nym po­zo­rem nie mo­że­cie się za­trzy­my­wać. W ten spo­sób ścią­gnię­cie na sie­bie za­in­te­re­so­wa­nie. Miesz­ka­nie Ju­liany jest trzy­sta me­trów od was, po wa­szej le­wej stro­nie, na go­dzi­nie je­de­na­stej. Do dzieła.

Spraw­dzi­łam, czy mój de­tek­tor wska­zuje od­po­wiedni kie­ru­nek. Nasz cel mu­siał się znaj­do­wać w jed­nym z bu­dyn­ków oka­la­ją­cych plac. Idąc, nie mo­głam prze­stać pa­trzeć na miej­sce, do któ­rego zmie­rzali świę­tu­jący.

Mię­dzy wie­żami do­strze­głam coś w ro­dzaju pod­jazdu wio­dą­cego do cen­tral­nego, nie­za­bu­do­wa­nego punktu placu. Wznie­siono tu­taj tym­cza­sową scenę, na któ­rej tań­czyli za­rzewcy, żon­glu­jąc ku­lami ognia.

Czyżby pla­no­wano ja­kieś przed­sta­wie­nie, by uczcić wy­zwo­le­nie? A może ktoś miał stam­tąd prze­ma­wiać?

Prze­su­nę­łam tro­chę ka­merę i za­uwa­ży­łam, że spora część wi­dzów no­siła na ubra­niu sym­bol czer­wo­nego pło­mie­nia. Nie do­ty­czyło to je­dy­nie za­rzew­ców, ale rów­nież przed­sta­wi­cieli po­zo­sta­łych grup zmu­to­wa­nych. Znak roz­po­znaw­czy Czer­wo­nej Bu­rzy. Mimo upału po­czu­łam zimny dreszcz.

Gil­bert miał ra­cję. Gdy­by­śmy się za­trzy­mali, nie mie­li­by­śmy szans.

Na­gle na moim de­tek­to­rze po­ja­wił się sy­gnał lo­ka­li­za­cyjny – mały czer­wony punkt na­nie­siony na mapę mia­sta. Unio­słam ka­merę, bo znaj­do­wał się on do­kład­nie na bu­dynku, do któ­rego zmie­rza­li­śmy. Trwało to tylko chwilę, ale na jed­nym z bal­ko­nów udało mi się za­uwa­żyć cztery barw­nie ubrane po­staci.

Nie mie­li­śmy z nimi kon­taktu gło­so­wego przez mi­kro­fony, bo każdy z ze­spo­łów miał kon­cen­tro­wać się na współ­pracy ze swoim na­wi­ga­to­rem, ale jed­nego by­łam pewna: to mu­siał być pierw­szy team.

Albo Team Ba­dass, jak na­zwał ich Luka. Dwoje z nich było wcze­śniej wy­soko po­sta­wio­nymi i do­świad­czo­nymi łow­cami, któ­rzy prze­brali się za zmu­to­wa­nych. Przez całe lata słu­żyli z Gil­ber­tem w No­wym Lon­dy­nie, dla­tego da­rzył ich bez­gra­nicz­nym za­ufa­niem. Na mi­sję po­le­cieli z nimi je­den grun­ter i je­den wir­bler – dwójka zmu­to­wa­nych o po­tęż­nych mo­cach, któ­rzy do­łą­czyli do nas przed kil­koma ty­go­dniami w To­kio. Od lat włó­czyli się ra­zem po świe­cie, dzięki czemu do­sko­nale się ro­zu­mieli. W ostat­nim mie­siącu dość czę­sto wi­dzia­łam ich w cza­sie tre­nin­gów w Sank­tum, na­szej ba­zie. Moc wy­zwa­lana przez po­łą­cze­nie ich ży­wio­łów bu­dziła wręcz strach.

Team Ba­dass kie­ro­wali na­szą mi­sją. To oni mieli uwol­nić Ju­lianę Canto i spro­wa­dzić ją na dół. My słu­ży­li­śmy je­dy­nie jako za­bez­pie­cze­nie, jak wy­ja­śnił nam Gil­bert. Mie­li­śmy od­cią­żyć po­zo­sta­łych, osła­niać ich i pro­wa­dzić dla nich roz­po­zna­nie.

Drę­czyła mnie myśl, że nie będę oso­bi­ście uczest­ni­czyć w naj­waż­niej­szej czę­ści mi­sji, jed­nak świa­do­mość wagi na­szego za­da­nia spra­wiała, że nie pro­te­sto­wa­łam. Ju­liana Canto po­zo­stała moją ostat­nią na­dzieją. Po pro­stu mu­sie­li­śmy ją uwol­nić. Mu­sie­li­śmy.

Omio­tłam ka­merą ota­cza­jące nas domy. Gil­bert prze­słał nam rów­nież po­zy­cję trze­ciego te­amu – także za­bez­pie­cza­jące ak­cję – więc mo­gli­śmy zna­leźć ich na na­szych de­tek­to­rach i zlo­ka­li­zo­wać na żywo. Cze­kali na da­chu jed­nego z bu­dyn­ków sto­ją­cych po są­siedzku. Z po­ziomu ulicy mo­głam do­strzec je­dy­nie ich torsy przy ba­lu­stra­dzie. Ten ze­spół skła­dał się z dwójki grun­te­rów, dwóch łow­czyń prze­bra­nych za za­rzew­czy­nie, oraz...

Wy­ostrzy­łam ob­raz z ka­mery na po­staci po pra­wej stro­nie. Wy­soki chło­pak miał na so­bie białą ko­szulę. Jego blond włosy mie­niły się ja­sno w ostrym świe­tle słońca, a kiedy w końcu uniósł głowę, by­łam prze­ko­nana, że w jego oczach do­strze­głam złoty błysk.

Hol­den.

Luka obok mnie rów­nież wpa­try­wał się w ekran de­tek­tora. W końcu prych­nął.

– Pew­nie cią­gle jest zły, że nie mógł do­łą­czyć do na­szego ze­społu – po­wie­dział, a z jego tonu wy­wnio­sko­wa­łam, że jest z sie­bie bar­dzo za­do­wo­lony. Kiedy rano Gil­bert za­py­tał, kogo wo­la­ła­bym mieć w swoim ze­spole – Hol­dena czy Fa­gusa, bez wa­ha­nia zde­cy­do­wa­łam się na tego dru­giego.

– Sta­ram się po pro­stu scho­dzić mu z drogi – mruk­nę­łam i opu­ści­łam ka­merę. – Tak jest le­piej dla nas obojga.

– Mo­żesz mi wie­rzyć, że on to wi­dzi zu­peł­nie ina­czej. – Luka da­lej sze­roko się uśmie­chał. – Ale masz moje bło­go­sła­wień­stwo. Niech so­bie tro­chę po­cierpi w spo­koju. Każdy dzień zły dla Hol­dena Haw­thorne’a to do­bry dzień.

Opu­ści­łam de­tek­tor.

– Nie za­le­żało mi, żeby cier­piał – po­wie­dzia­łam. – Ja po pro­stu nie chcę go wię­cej wi­dzieć.

Bo mimo ko­lej­nych mie­sięcy – do­kład­nie czte­rech mie­sięcy i szes­na­stu dni, gwoli ści­sło­ści – nie mo­głam wy­ba­czyć Hol­de­nowi tego, co zro­bił. I nie in­te­re­so­wało mnie, że wszy­scy do­okoła za­pew­niali, że po­stą­pił wła­ści­wie w tej sy­tu­acji. Nie chcia­łam tego słu­chać.

Żeby mnie ura­to­wać, wy­sta­wił Bale’a Va­ru­sowi Haw­thorne’owi. Do­słow­nie we­pchnął go w ra­miona swo­jego ojca, w do­datku w taki spo­sób, żeby Haw­thorne na pewno go nie wy­pu­ścił.

Hol­den po­no­sił winę za to, że od tam­tego spo­tka­nia nie mie­li­śmy żad­nego kon­taktu z Bale’em. Wi­dy­wa­li­śmy go je­dy­nie na fil­mach pro­pa­gan­do­wych, które Haw­thorne wy­pusz­czał od czasu do czasu w świat.

Ile­kroć pró­bo­wa­łam się prze­ła­mać i po­roz­ma­wiać z Hol­de­nem, wzbie­rała we mnie złość na niego i ból, który no­si­łam w so­bie.

– Ja tam uwa­żam, że to cał­kiem przy­jemny gość – oznaj­miła Su­sie i uśmiech­nęła się sze­roko na wi­dok za­sko­czo­nego spoj­rze­nia Luki. – Nie zna­łam go wcze­śniej, więc sami wie­cie – do­dała. – Ale wi­dać, że bar­dzo się stara. Chce po­móc. A poza tym jego moce są na­prawdę im­po­nu­jące. – Spoj­rzała na Lukę. – Aku­rat ty mógł­byś bar­dzo wiele zy­skać na współ­pracy z nim. Za­rzewcy i wir­ble­rzy są w pa­rze bar­dzo po­tężni.

Luka uśmiech­nął się do niej z po­bła­ża­niem.

– Wiesz, że bar­dzo cię ko­cham, ale prę­dzej pie­kło za­mar­z­nie, niż na­wiążę współ­pracę z Hol­de­nem Haw­thorne’em.

Dziew­czyna prych­nęła.

– Ja cię nie na­ma­wiam, tylko zwra­cam uwagę, że wir­bler bar­dzo by się nam przy­dał. Je­ste­śmy zbyt po­wolni.

Za­ci­snę­łam usta.

– Przy­kro mi.

Su­sie ze stra­chu otwo­rzyła sze­roko oczy.

– O nie, El­lie! Nie o to mi cho­dziło!

– Na­wet je­śli, to taka jest prawda. – Rze­czy­wi­ście, by­li­śmy sta­now­czo zbyt wolni. Ostat­nie ty­go­dnie bar­dzo wy­raź­nie to una­ocz­niły. To, że nie mo­głam już otwie­rać vor­te­xów, mocno utrud­niało nam pracę i spo­wal­niało każdą mi­sję. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo się sta­ra­łam i ile wy­siłku wkła­da­łam w próby, w opusz­kach mo­ich pal­ców nie gro­ma­dziła się na­wet iskierka ener­gii. A ile­kroć ska­ka­li­śmy zna­le­zio­nym uprzed­nio przez Gil­berta vor­te­xem, jego ener­gia nie łą­czyła się jak daw­niej z moją, tylko od­py­chała mnie, jak wszyst­kich in­nych.

– Twoje moce jesz­cze wrócą – za­pew­niła mnie Su­sie, kiedy zna­leź­li­śmy się przed bu­dyn­kiem, z któ­rego kilka dni wcze­śniej Ju­liana Canto wy­słała sy­gnał ra­tun­kowy. Przy­ja­ciółka po­ło­żyła mi dłoń na ra­mie­niu. Nie pro­te­sto­wa­łam, ale nie od­wza­jem­ni­łam się tym sa­mym.

Cztery mie­siące. Szes­na­ście dni. Tyle czasu mi­nęło od chwili, kiedy znisz­czy­łam dzie­siątki szcze­lin – od­ga­łę­zień pra­vor­texu i jed­no­cze­śnie dróg po­dróży w cza­sie – i wchło­nę­łam w sie­bie ich ener­gię. Ich moc mu­siała mnie prze­ro­snąć, bo w tym sa­mym ułamku se­kundy stra­ci­łam swoje do­tych­cza­sowe moce.

Od tam­tego czasu nie mo­głam już po­dró­żo­wać w cza­sie, choć nie­wiele osób o tym wie­działo, bo Gil­bert pil­no­wał, by ta wia­do­mość nie opu­ściła na­szego ści­słego kręgu. Za­le­żało mu, by we wszyst­kich z ze­wnątrz pod­trzy­mać na­dzieję, że pa­nu­jemy nad sy­tu­acją. I że na­prawdę je­stem w sta­nie w końcu po­wstrzy­mać Bale’a, za­nim uda mu się do­trzeć do pra­vor­texu.

Zdol­ność po­dróży w cza­sie była naj­po­tęż­niej­szą bro­nią, jaką można so­bie wy­obra­zić. I je­dy­nie Haw­thorne nią dys­po­no­wał – w oso­bie Bale’a, który mógł się prze­miesz­czać za­równo w prze­strzeni, jak i w cza­sie. A my... no cóż. My mie­li­śmy tylko mnie.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki