Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zapierający dech w piersi finałowy tom porywającej trylogii!
Gdy Elaine traci nie tylko zdolności, ale również Bale’a, wszystko zaczyna się walić. Siły Czerwonej Burzy odnoszą kolejne zwycięstwa, a wizja wymarzonego świata Ellie, gdzie wszyscy żyją w pokoju, coraz bardziej się oddala. Kiedy dziewczyna staje w São Paulo twarzą w twarz z Bale’em, w jej sercu pojawia się iskierka nadziei: może nie wszystko stracone? Może nadal jest w stanie uratować miłość swojego życia? I świat?
Bo jednego jest pewna: w pojedynkę nie będzie w stanie ochronić pravortexu. Tylko wspólnie z Bale’em może wrócić do przeszłości – tam, gdzie wszystko się zaczęło…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 627
Los nie odbiera niczego,czego wcześniej by nie dał.
SENEKA
NIGDY JESZCZE NIE WIDZIAŁAM PODOBNEGO VORTEXU.
Łączył w sobie nieskończoną liczbę światów. Każdy ze strumieni energii, które wokół mnie wirowały, zdawał się prowadzić w inne miejsce. Każdy szum niósł z sobą obce echo: wycie arktycznego wiatru, odgłosy wielorybów, zapach liści, gwar wielkiego miasta. Emanująca z vortexu energia zapierała mi dech w piersiach. Przyciągała mnie z taką mocą, że musiałam mocno wbić obcasy w ziemię, by nie dać się wessać.
Mimo ogromnej niszczycielskiej mocy vortex miał w sobie coś pięknego. Nigdy w życiu nie widziałam niczego równie potężnego. I przyzywał mnie, bo tylko ja mogłam nad nim zapanować.
Naraz ktoś mnie schwycił. Jak zawsze był szybki. Tak bardzo, że nie zauważyłam, kiedy się zbliżył.
– Nie – powiedział i zdecydowanie stanął między mną a vortexem.
Jedno słowo, lecz w nim zawierało się wszystko. Wszystko, co sprawiło, że on i ja staliśmy dziś w tym miejscu. Spojrzał mi prosto w oczy. Otaczające nas drżenie stawało się coraz silniejsze.
Tak wiele miałam mu jeszcze do powiedzenia. Tak wiele. Ale nie mieliśmy już czasu.
Niespodziewanie ogarnął mnie ogromny spokój. Wszystko, co straciliśmy, stało się odległe. Ustąpił strach, który paraliżował mnie przez ostatnich kilka godzin. Ujęłam jego twarz w dłonie i go pocałowałam. Ciepły oddech musnął skórę. Zacisnął palce na materiale mojego munduru w ostatniej rozpaczliwej próbie zatrzymania mnie przy sobie. Wszystko, co do niego czułam, zmieściłam w tym pocałunku. Ledwie oderwałam od niego usta, nie wahałam się ani chwili.
Minęłam go tak szybko, że nie zdążył mnie powstrzymać. A potem wzięłam rozbieg i skoczyłam.
Jedno wiedziałam na pewno.
To od początku było nieuniknione.
ZASZYFROWANA WIADOMOŚĆ
Nadawca: Juliana Canto, szefowa nawigatorów w São Paulo
Odbiorca: rozdzielnik szefowej nawigatorów
Moi wierni przyjaciele!
Sytuacja jest tak niepewna, że nie odważę się zgadywać, kto odbierze niniejszą wiadomość. Zmutowani zajęli już Tokio, Meksyk, Nowy Londyn, Sydney, Kapsztad i Kair. Za parę chwil przejmą też São Paulo i nic już nie możemy zrobić, by im przeszkodzić. Wiem, że ciężko jest zaakceptować fakty, ale nie mamy wyjścia: Varus Hawthorne przez całe lata okłamywał nas i wszystkich pozostałych członków Kuratorium. Nasz najwyższy zwierzchnik nie jest człowiekiem – jest mutantem – i jeśli nie podejmiemy żadnych kroków, jego nienawiść nas zniszczy.
To on rozniecił wojnę w naszych miastach. Ale znacznie większe niebezpieczeństwo czai się zupełnie gdzie indziej. Wczoraj z zaufanego źródła dotarła do nas wiadomość, że podróżnik w czasie pod rozkazami Hawthorne’a jest bliski odnalezienia drogi do 2020 roku.
Bardzo mało wiemy o fenomenie podróży w czasie, co czyni to zjawisko wyjątkowo niebezpiecznym. Pozwala ono nie tylko na powrót do przeszłości dzięki własnym wspomnieniom, ale również na skok znacznie dalej wstecz. Zajmowałam się badaniem szczelin, które umożliwiały skoczkom Hawthorne’a podróże głębiej i głębiej. Jeśli uda mu się cofnąć do czasów pravortexu, będzie już dla nas za późno.
Podkreślam to raz jeszcze: Hawthorne planuje wzmocnić oddziaływanie pravortexu tak, by doprowadzić do pełnej mutacji naszej planety. W ten sposób wymaże z historii całe stulecie i jednym posunięciem zniszczy ludzkość, a zmutowani przejmą władzę nad światem.
Przyjaciele! Jeśli przeczytacie niniejszą wiadomość, wiedzcie, że naszą ostatnią szansą jest powstrzymanie skoczka Hawthorne’a.
Odnajdźcie Baliana Traversa! Zabijcie go! Innego sposobu nie ma.
Informacje potrzebne do wykonania tego zadania już za moment znajdziecie w sieci Kuratorium.
Wszystko się porusza, wszystko dokądś zmierza i ma swój cel.
Obyśmy się jeszcze zobaczyli.
Załącznik 1: 1 zaszyfrowany plik
Upload: 93% – transfer przerwany.Załącznik nie został wysłany. Chcesz spróbować ponownie?
JESZCZE PRZED PODEJŚCIEM DO LĄDOWANIA USŁYSZELIŚMY BĘBNY. Dudniły w niekontrolowanym rytmie, niemal dziko. Żadne uderzenie nie było podobne do poprzedniego; jedne brzmiały słabiej, inne mocniej, niektóre szybciej, inne wolniej. Razem tworzyły hipnotyzującą melodię, której trudno było się oprzeć.
Odwróciłam głowę w stronę okna transportera jedynie na chwilę, ale Susie natychmiast to zauważyła i skarciła mnie surowym chrząknięciem.
– Ellie! Jeśli zaraz się nie uspokoisz, będę musiała zaczynać od początku!
Błagam, tylko nie to.
Susie od pół godziny pracowała cierpliwie nad moją twarzą. Niewiele dłużej byłam w stanie wytrzymać.
Westchnęłam głęboko i spróbowałam przestać się ruszać.
– Wybacz.
– Cierpliwości, to już ostatnie szlify – zapewniła mnie i wyjęła z torby słoiczek z pudrem.
– Ostatnie szlify? – powtórzyłam podejrzliwie.
Przekrzywiła głowę.
– No wiesz... jeszcze nie wyglądasz... hmm, przekonująco.
– Susie próbuje ci powiedzieć, że twoje zmutowanie może wzbudzać podejrzenia – wyjaśnił Luka i uśmiechnął się szeroko, kiedy zaryzykowałam przechylenie się w jego stronę i skarcenie go ostrym spojrzeniem.
Siedzieli z Fagusem na ławce naprzeciwko i choć wiedzieli, co nas czeka, sprawiali wrażenie, jakby świetnie się bawili. Na szczęście byli jedyną widownią, bo, z wyjątkiem pilotki, na pokładzie znajdowała się tylko nasza czwórka.
– Ostrożności nigdy nie za wiele. – Susie oparła mi palec na brodzie i delikatnym, choć zdecydowanym ruchem odwróciła mnie twarzą z powrotem do siebie. Wiedziałam, o jaką stawkę toczy się gra, więc byłam jej posłuszna.
Kiedy nakładała mi na policzki takie ilości zielonego pudru, że bez trudu mogłabym zacząć udawać choinkę, przeniosłam wzrok na okno.
Nasz transporter od dobrej godziny poruszał się nad obszarem São Paulo. Niebo było błękitne, bez jednej chmurki. Zapowiadał się kolejny upalny dzień.
Pod nami przesuwał się dywan wieżowców. São Paulo było gigantyczne i czekał nas jeszcze kawałek drogi, zanim dotrzemy do strefy, która przed włączeniem do obszaru megamiasta nosiła nazwę Rio de Janeiro.
Przeważały bloki mieszkalne i wieżowce, w których mieściły się farmy produkujące żywność. Dzielnice i okręgi rozdzielone były płotami. Dopiero tam, gdzie płaski teren przechodził w łagodne wzgórza, zabudowa stawała się bardziej rozproszona, dzięki czemu tu i ówdzie pojawiały się plamy naturalnej zieleni. Poza tym całość wyglądała identycznie jak we wszystkich dziesięciu miastach zarządzanych przez Kuratorium.
A raczej niegdyś zarządzanych przez Kuratorium, poprawiłam się w duchu, bo kontrolę nad większością z nich przejął ktoś inny.
Teraz władzę sprawowali tutaj zmutowani.
Ile dni minęło od kapitulacji São Paulo? Tydzień? Dwa? Tak wiele wydarzyło się przez ten czas, że moja pamięć nie nadążała.
– No! – głos Susie wyrwał mnie z zamyślenia. – Teraz najlepsza część! – Znów sięgnęła do torby, uśmiechnęła się do mnie radośnie, po czym wyjęła kilka gałązek, liści i różowych kwiatków.
– Susie... – próbując nad sobą panować, przyglądałam się, jak do opaski na głowę przymocowuje florystyczne dodatki. W końcu podeszła do mnie z błyskiem pewności w oczach.
– Nie wystarczy ci, że zaplotłaś mi włosy? – zapytałam, ale ona potrząsnęła głową.
– Zrobiłam to tylko po to, żeby te wszystkie fragmenty roślin lepiej się trzymały. A teraz nie ruszaj się przez chwilę, bo mam już pomysł, jak powinien wyglądać efekt końcowy.
Spojrzałam na Lukę, szukając u niego pomocy, lecz on był tak zajęty uśmiechaniem się do Susie, że w ogóle nie zauważył, co właśnie przeżywam.
Ledwie znalazł sobie dziewczynę na stałe, zaraz o mnie zapomniał. Zdrajca.
Pięć minut później Susie przysunęła mi do twarzy lusterko.
– Wyglądasz cudownie!
W jej głosie wybrzmiało tyle dumy, że nie miałam serca jej powiedzieć, iż ledwie zacznę biec, pogubię te wszystkie kwiatki. Chcąc sprawić jej przyjemność, z uznaniem przyjrzałam się drobnym pąkom, które misternie wplotła w moje blond włosy. Bez końskiego ogona czułam się, jakbym nie była sobą, ale Susie włożyła w tę maskaradę ogrom wysiłku. Powieki pomalowała mi na zielono w taki sposób, by przypominały pokryte mchem brwi Fagusa, a rzęsy jeszcze przed wylotem okleiła drobnymi piórkami, które wyglądały jak listki. Nawet zielony puder, który nałożyła tak, żeby wyglądał jak kora, prezentował się naprawdę ślicznie i – wbrew moim obawom – ten widok nie wywoływał we mnie mdłości.
– Dzięki – powiedziałam, a błysk w oczach Susie stał się jeszcze odrobinę jaśniejszy. Zadowolona zebrała swoje przybory do makijażu i usiadła na wolnym miejscu obok mnie.
Ona z kolei postawiła na jasne błękity. Dzięki temu jej skóra pływańca, która i bez pudru miała niebieski odcień, jeszcze mocniej rzucała się w oczy. Włożyła satynową spódniczkę, a długie czarne włosy, które zazwyczaj nosiła splecione z boku głowy, rozpuściła i pozwoliła im łagodnymi falami spływać na ramiona. Skórę wokół migdałowych oczu przyozdobiła błyszczącymi cekinami.
Luka i Fagus włożyli znacznie mniej wysiłku w przygotowanie się do akcji. Luka miał na sobie materiałowe spodnie w ogniście czerwonym kolorze i białą lnianą koszulę, a mocno rude włosy nastroszył w taki sposób, że przypominały grzywę z płomieni, co doskonale podkreślało jego charakter zarzewcy.
Spodnie i koszula Fagusa miały ten sam zielonkawy odcień co moje ubranie. Różnica polegała na tym, że ja tylko udawałam grunterkę, a u niego mech, kora i liście wyrastające z włosów były prawdziwe.
Wybór garderoby był zaleceniem naszych nawigatorów. Początkowo myślałam, że się przesłyszałam, kiedy Gilbert oznajmił nam swoją decyzję. Dlaczego ruszając na tak ważną misję, mielibyśmy ubierać się jak na przyjęcie? Szybko jednak zrozumiałam, jakie argumenty za tym przemawiały.
Tego piątku każdy ze zmutowanych miał się zaprezentować w ubraniu w kolorze jednego z czterech żywiołów. Po raz pierwszy w życiu nie musieli ukrywać swoich mocy i nikt nie bronił im manifestowania prawdziwej natury. A barwy... one stały się jednym z symboli odzyskanej wolności.
Nie przetrwałabym ani minuty, gdybym tam, na dole, pojawiła się jako ja. São Paulo należało do Czerwonej Burzy, armii zmutowanych, którzy pałali nienawiścią do ludzi za to, co wycierpieli przez całe lata pod ich rządami. Pojmaliby mnie, ledwie wyszłabym z transportera. A potem... no cóż, to zależy. Gdybym przy odrobinie szczęścia nie została rozpoznana od razu, trafiłabym do jednego z nowo otwartych rezerwatów dla ludzi. Jeśliby jednak odkryli, że mają przed sobą łowczynię Elaine Collins, momentalnie dostarczyliby mnie swemu przywódcy, Hawthorne’owi. A wówczas stracilibyśmy jakiekolwiek szanse.
Oczywiście, że musiałam zachować ostrożność.
Tylko czy to naprawdę wymagało wkładania spódniczki, która ledwie zakrywała mi tyłek? Serio? Szczerze mówiąc, miałam wątpliwości, czy to było konieczne.
Kiedy oderwałam wzrok od okna, zauważyłam spojrzenie Fagusa. Podobnie jak my wszyscy był spięty, ale usiłował tego nie okazywać, więc tylko uśmiechnął się rozbawiony.
– Co znowu? – warknęłam.
– Nic takiego. – Jego uśmiech jeszcze się poszerzył. – Pomyślałem jedynie, że całkiem niezła z ciebie grunterka. Bardzo w moim guście.
– Przecież ty nie masz gustu – zakpił Luka. – Zdajesz sobie sprawę, że dobry smak wyrabia się latami i to nie ma nic wspólnego z tym, że lubisz bazylię z ogródka, prawda?
Fagus uniósł rękę, lecz ani na chwilę nie odrywał ode mnie wzroku. Zatrzymał dłoń przed twarzą Luki, a z jego środkowego palca powoli, bardzo powoli zaczął wyrastać korzeń z delikatnymi listkami na czubku.
Luka zachichotał cicho, na co Fagus dodał:
– Podobałem się dziewczynom. Tylko nigdy nic z tego nie wyszło. A potem przyszedł czas, że przestały się mną interesować, bo wszystkie były zajęte uganianiem się za Bale’em... – Fagus po fakcie się zorientował, jaki popełnił nietakt, i nie dokończył zdania. Powoli, jakby w zwolnionym tempie uniósł głowę i spojrzał mi w oczy. – Elaine... przepraszam...
– Nie ma o czym mówić – odpowiedziałam odruchowo, jak za każdym razem, kiedy w jakiejś rozmowie poruszano temat Bale’a. Zdołałam nawet przesłać Fagusowi słaby uśmiech, ale i tak było już za późno. Wnętrze transportera wypełniła przytłaczająca cisza, której nawet Luka nie próbował rozproszyć swoimi komentarzami. Znów było słychać głuche dudnienie z zewnątrz i monotonny szum naszych silników.
Szybko wyjrzałam przez okno, by nie widzieć ich spojrzeń. Tych spojrzeń. Bo najgorsze wcale nie było to, że inni wspominali Bale’a. Ja przecież też o nim nieustannie myślałam. Każdego dnia. W każdej minucie i każdej sekundzie.
Nie, najgorsze było współczucie w ich oczach.
Po omacku przesunęłam dłonią wzdłuż krawędzi siedzenia i dalej, odrobinę w dół, gdzie natrafiłam palcami na miękką sierść. Usłyszałam zadowolony pomruk. U moich stóp drzemał spokojnie potężny pies. Dopiero czując mój dotyk na pokrytych mchem uszach, otworzył błyszczące oczy i przeciągnął się rozkosznie.
Atlas uwielbiał, kiedy go drapałam po głowie. Sam nawet nadstawiał głowę w taki sposób, by moja dłoń wędrowała w najwłaściwsze miejsca na jego czole i karku.
W pewnej chwili ziewnął zachwycony i spojrzał na mnie, jakby chciał powiedzieć: „Dziękuję, na razie wystarczy”. Zaraz potem zwinął się z powrotem u moich stóp.
Czułam, jak się do mnie przytula. Przez ostatnie miesiące stał mi się bliższy niż kiedykolwiek. Nie sądziłam, że możemy się tak związać. Nie odstępował mnie na krok i co noc spał obok mojego łóżka, jakby chciał mnie bronić. Luka i Susie byli moimi najlepszymi przyjaciółmi, ale z Atlasem łączyło mnie coś innego.
Atlas był częścią Bale’a. Jego psem. Jego najwierniejszym kompanem. Za każdym razem, gdy go drapałam, zastępowałam jakieś złe wspomnienie dobrym.
Zamiast rozpamiętywać widok zarzewców Czerwonej Burzy wlokących Bale’a ze sobą, wolałam wracać do chwili, gdy patrzył na mnie i z kpiącym uśmiechem wciągał do swojego vortexu.
Powoli gasło również wspomnienie pustej twarzy Bale’a, kiedy Hawthorne podał mu ten przeklęty środek halucynogenny. Jego miejsce zajął odblask morza w jasnoniebieskich oczach w chwili, gdy po raz pierwszy wyznał, że mnie kocha.
Coraz mniej wyraźne były również echa propagandowych filmów Hawthorne’a. Nie widziałam już Bale’a, jak w trakcie walki z łowcami Kuratorium porywał ich vortexami, wyrzucał wysoko w powietrze i bez cienia współczucia patrzył, jak spadają na ziemię. Nie. Pamiętałam za to, jak Bale obejmował Atlasa albo szedł z Susie nad jezioro w Sanktum, gdzie razem trenowali pływanie. Czułam na sobie jego ciepłe spojrzenie i słyszałam jego głos...
...i od razu byłam nieco mniej zagubiona i odnajdywałam w sobie troszkę więcej nadziei.
Gdyby Bale pozostał choć w części sobą i miał odrobinę świadomości, co się z nim dzieje... toby go zniszczyło. Varus Hawthorne zrobił z niego swoją marionetkę. Podając mu ten środek, przejął nad nim całkowicie kontrolę. W ten sposób Bale bez wahania wykonywał każde jego polecenie.
Miałam pewność, że Bale wolałby umrzeć, niż stać się bezwolnym narzędziem w rękach Hawthorne’a. Został jednak pozbawiony możliwości podjęcia takiej decyzji.
Tak wyglądała prawda: mojego Bale’a już nie było. Chłopak, w którym zakochałam się bez pamięci, którego mi tak brakowało, że każdej nocy budziłam się, nie mogąc nabrać oddechu, już nie istniał. I szaleńczo bałam się spotkania z jego nowym wcieleniem twarzą w twarz.
– Jeszcze tylko piętnaście minut – rozległ się głos z kokpitu. Naszą pilotką była grunterka, której poprzeplatane liśćmi włosy prawie nie mieściły się pod hełmem i sterczały spod niego na wszystkie strony. Sięgnęłam do słuchawki w uchu.
– Test systemu komunikacyjnego – usłyszałam głos Gilberta. W tej samej chwili wszyscy unieśliśmy ręce i sprawdziliśmy działanie detektorów.
Team drugi. Taki napis widniał na ekranie okrągłego urządzenia przypominającego zegarek. Pod spodem widać było imiona i nazwiska wszystkich członków zespołu. Luka Woodrow, Susana Albright, Fagus Hadkin, Elaine Collins. A zupełnie na dole znajdowało się nazwisko naszego nawigatora: Gilbert Woodrow.
To mnie nieco uspokoiło. Nasza misja była bardzo niebezpieczna. Mieliśmy wylądować w samym sercu twierdzy opanowanej przez Czerwoną Burzę – armię, która rozpętała tę wojnę. Ale nie było lepszego nawigatora niż Gilbert. Wyprowadził już z trudnych sytuacji setki łowców. Potrafił wyczarowywać drogi ucieczki i analizować niebezpieczeństwa z prędkością nieosiągalną dla innych. Jego wsparcie dzisiaj dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Przeprowadzi nas przez tę misję, a zadanie, które mamy wykonać, musi się powieść.
Po raz kolejny otworzyłam na detektorze dane kobiety, którą mieliśmy ewakuować z miasta. Juliana Canto, szefowa nawigatorów w Instytucie podległym Kuratorium w São Paulo.
Drobna i szczupła, lekko posiwiałe kręcone włosy i okulary.
Kobieta, która mogła wszystko zmienić.
Pod warunkiem że jeszcze żyła.
– Połączenie jest stabilne – oznajmił Fagus. Susie, Luka i ja również potwierdziliśmy.
– Świetnie. – Gilbert kiwnął głową. – Po lądowaniu kolejna kontrola, a potem jeszcze jedna, gdy już dotrzecie do miejsca przejęcia. Macie informować mnie na bieżąco o wszystkim, co widzicie. I nie zapominajcie o jednej sprawie: to nie jest misja bojowa, tylko ratunkowa. Wchodzicie, ewakuujecie się. To wszystko. W przypadku starcia nie macie żadnych szans.
– Aye, aye, sir – potaknął Luka. – Mamy nie rzucać się w oczy. Zrozumiałem.
Odpowiedzią na jego słowa była ogłuszająca wręcz cisza. Gilbert w takich sytuacjach był na wskroś profesjonalny i nie reagował na zaczepki swojego adoptowanego syna.
– Jeśli nie znajdziecie Juliany... – ciągnął.
– Natychmiast się wycofujemy i wracamy – obiecałam. – Żadnych spontanicznych działań.
Tym razem jego milczenie oznaczało zadowolenie. W odpowiedzi przysłał nam lokalizacje dwóch pozostałych zespołów. One również zbliżały się do miejsca lądowania w tej samej dzielnicy, do której zmierzaliśmy. Choć wystartowaliśmy wszyscy razem, każdy z transporterów nadleciał z innej strony, by nie wzbudzać podejrzeń. Dopiero na miejscu mieliśmy się spotkać.
Oparłam się i spróbowałam uspokoić, jednak napięcie mnie nie opuszczało. Co chwilę poprawiałam palcami delikatną satynę, która ledwie zakrywała część moich ud. Ta szmatka nie gwarantowała mi żadnej osłony, gdyby ktoś nas zdemaskował. A buty... tu sytuacja wyglądała jeszcze gorzej, bo na stopach miałam jedynie połyskujące zielenią sandały na rzemykach!
Niesamowite, jak bardzo brakowało mi bezpiecznego munduru z bardzo trwałego materiału, który chronił mnie od stóp do głów, obuwia przystosowanego do biegania i końskiego ogona, który nie groził jak moja obecna fryzura, że przy gwałtowniejszym ruchu głową wypadnie mi z niej pół bukietu!
Czułam się bezbronna i wystawiona na zagrożenie. W głębi serca zdawałam sobie jednak sprawę z tego, że ten stan miał niewiele wspólnego z moim wyglądem.
Przyzwyczaiłam się po prostu, że z każdej sytuacji mogę uciec w mgnieniu oka, jeśli zajdzie taka potrzeba. Wystarczyło otworzyć vortex i już mnie nie było. Krótki ruch dłoni i energia przede mną zagęszczała się i tworzyła wir, który w ułamku sekundy mógł przenieść mnie w inne miejsce – albo też w inny czas – zapewniając mi bezpieczeństwo.
Ten luksus należał do przeszłości. Gdyby dzisiaj coś miało pójść nie tak, nie zdołam otworzyć vortexu, żeby nas uratować. Straciłam tę umiejętność. Jedyne, co mi pozostanie, to uciekać, jak wszystkim innym. Albo walczyć.
– Patrzcie! – zawołała nagle Susie.
Wszyscy zerwaliśmy się z miejsc i podbiegliśmy do okna. Nawet Atlas wstał z podłogi i do nas dołączył. Jego poprzerastane roślinami futro łaskotało mnie w nogi.
Przez ostatnie dziesięć minut mocno zbliżyliśmy się do rozciągającego się poniżej morza wieżowców. Susie wskazywała na coś palcem. Tak, rzeczywiście! W oślepiających promieniach słońca pojawiła się figura z rozłożonymi na boki ramionami, od przeszło stu lat chroniąca miasto. Zbawiciel. U stóp góry, na której stał, rozpalono ogień. Jego płomienie wspinały się wiele metrów w górę, a bryza znosiła chmury czarnego dymu w stronę ulicy.
– Świętują zwycięstwo – ostrzegł mnie Gilbert, zanim wsiadłam za innymi do transportera. Położył mi dłonie na ramionach i popatrzył przenikliwie w oczy. – Po wylądowaniu ani na chwilę o tym nie zapominaj. Oni świętują zwycięstwo nad ludźmi. Są szczęśliwi, że nie muszą więcej powstrzymywać swoich mocy. Mimo że nie jesteśmy ich wrogami, a oni naszymi, musicie bardzo na siebie uważać. Zwłaszcza ty.
Im niżej lecieliśmy, tym wyraźniej widziałam tłumy zalewające przestrzeń między budynkami, a rytm bębnów stawał się intensywniejszy.
Nie wiedziałam, czego w zasadzie się spodziewałam. Miasta obróconego w ruinę? Zniszczonych budynków i spalonych parków? Może. W São Paulo, jak we wszystkich megamiastach, toczyły się zacięte walki między Kuratorium i zmutowanymi. Opór tutaj trwał niemal trzy miesiące dłużej niż w Nowym Londynie czy Sidney. Myślałam, że będzie widać jakieś ślady tego, co się tu działo.
Tymczasem São Paulo tonęło w pełnych życia barwach. Wieżowce spowijały obsypane kolorowymi kwiatami rośliny. Na co drugim dachu płonęły ogniska, których dym unosił się eleganckimi kolumnami w niebo, jakby nad ich estetyką czuwali wirblerzy. W oddali dostrzegłam sylwetkę wulkanu, który od czasu Wielkiej Mutacji graniczył z Rio. Gilbert twierdził, że od wielu dni bezustannie pluł ogniem, jednak oszczędzał miasto – domyślałam się, że zarzewcy zadbali, by erupcja nie była zbyt gwałtowna.
Jaki przecudny widok, pomyślałam. Jednocześnie poczułam kłujący ból w piersi. Wszystko to mogłoby być naszym udziałem, gdybyśmy zdołali zjednoczyć ludzi i zmutowanych, nim Varus Hawthorne podburzył ich do wojny.
– Wydaje się, że tam na dole mają niezłą imprezkę – mruknął Luka.
– Nie przyłączymy się – przypomniałam mu. – Mamy coś do załatwienia.
Luka oparł dłoń na moim ramieniu.
– Rany, dzięki za cenną informację, Ellie. – Pocałował mnie w skroń i uśmiechnął się szeroko. – Ale jeśli choć trochę mnie znasz, to powinnaś wiedzieć, że umiem pracować i jednocześnie dobrze się bawić.
Przewróciłam oczyma i usiadłam obok niego. Fagus oparł dłoń na moim drugim ramieniu, a Susie uśmiechnęła się do mnie w odbiciu w szybie transportera.
W tej chwili bez słów złożyliśmy sobie obietnicę.
Wyciągniemy stąd Julianę Canto. A jak już to załatwimy...
...z jej pomocą odnajdziemy Bale’a.
UPAŁ WPRAWIAŁ POWIETRZE W DRŻENIE, a moją skórę momentalnie okleiły drobinki brokatu, pył i paski kolorowego papieru. Wystarczyło kilka sekund, bym w falującym tłumie straciła kontakt wzrokowy z pozostałymi. Zostałam sama pośrodku szerokiej ulicy w São Paulo. Zewsząd napierali na mnie świętujący zmutowani, a ja robiłam, co mogłam, żeby nie wpaść w panikę.
Wiedziałam, że tylko dzisiaj mieliśmy szansę dostać się tutaj bez zwracania na siebie uwagi. Do wszystkich megamiast licznie ściągali zmutowani ze wszystkich terytoriów na uroczyste obchody zwycięstwa, dzięki czemu mogliśmy rozpłynąć się w coraz większym tłumie. Nie spodziewałam się jedynie, że będzie on tak liczny!
Wszyscy mieli na sobie ubrania wyszywane cekinami i piórami. A najbardziej rzucało się w oczy to, że skąpe odzienie wystawiało na widok publiczny jak największe fragmenty ich zmutowanej skóry.
Przede mną tańczyła grunterka z włosami z korzeni związanymi w pionową wieżę. Jej ramiona i nogi upstrzone były czerwonymi kwiatkami, a plecy pokrywała kora.
Musiała mnie zauważyć, wirując wokół własnej osi, bo w pewnej chwili wyraźnie się mną zainteresowała. Przyglądała mi się uważnie połyskującymi zielono oczyma, ale w końcu na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Przebranie przygotowane przez Susie najwyraźniej spełniło swoje zadanie i to chyba nawet lepiej, niżbym chciała, bo grunterka chwyciła mnie w talii i porwała do tańca. Czułam, jak jej palce zmieniają się w korzenie; łaskotały mnie, wędrując w górę, wzdłuż mojego kręgosłupa.
– Ja... – zaczęłam, jednak grunterka jakby w transie zamknęła oczy. Kołysała się na boki w rytm głośnych bębnów, na których grupka zmutowanych grała przy ulicy. Niezależnie od tego, co bym powiedziała, dookoła panował taki gwar, że i tak by mnie nie usłyszała.
Przycisnęłam dłoń do prawego ucha. Czy w takich warunkach mikrosłuchawka miała prawo działać?
– Gdzie jesteście? – syknęłam, jednak nie dostałam odpowiedzi.
Nasz transporter wylądował kilka minut wcześniej na terenie jednego z centralnych parków. Kilku zarzewców sprawdziło, czy nie mamy przy sobie broni, a kiedy się o tym przekonali, pozwolili nam iść dalej i zrobić miejsce dla kolejnych czekających na rewizję.
Zgodnie z wyliczeniami Gilberta lądowisko w parku od kompleksu mieszkalnego należącego do Kuratorium dzieliło około trzech kilometrów, które musieliśmy pokonać piechotą. To tam po raz ostatni udało się zlokalizować sygnał Juliany Canto. Okazało się, że niemal natychmiast straciliśmy się z oczu, jeszcze zanim udało nam się wymyślić, jak ominąć masy świętujących. W jednej sekundzie miałam obok siebie Susie, Fagusa i Lukę, a w następnej tłum zafalował, ja się potknęłam i zanim odzyskałam równowagę, ich już nie było. W ten sposób zostałam sama w świecie kolorowych wstążek, girland, sypiącego się obficie konfetti i roztańczonych zmutowanych.
Na szczęście nie byłam całkowicie osamotniona, bo wciąż miałam przy sobie Atlasa. Pies trzymał się blisko mnie i obserwował grunterkę w taki sposób, jakby zastanawiał się, czy nie powinien ugryźć jej w łydkę.
Naraz tuż obok mnie przemknął słup ognia. Zadrżałam ze strachu i obejrzałam się akurat na czas, by zobaczyć, jak jeden z zarzewców wysyła w niebo kolejne słupy płomieni prosto ze swoich ust!
Szaleństwo. Kompletne wariactwo!
Mimo powszechnego przekonania o anielskiej cierpliwości grunterów moja partnerka szybko miała dość. Stałam jak kłoda i nawet nie udawałam, że z nią tańczę, więc odsunęła ręce i porwała do zabawy wirblerkę, którą dostrzegła obok mnie. Jej jasne włosy falowały łagodnie w powietrzu, a biała, niemal całkowicie przejrzysta sukienka spowijała ją niczym mgła. Twarz zasłaniała maską z piór i brokatu.
Wielu ze zmutowanych miało zakryte twarze – ich maski mieniły się kolorami dopasowanymi do ubrań czerwonych, niebieskich, zielonych albo białych, które rzeczywiście podkreślały dominujący w nich żywioł. Nie miałam pojęcia, czy chodziło im o zachowanie anonimowości, czy raczej uważali, że w ten sposób podążają za modą. Swoim zachowaniem potwierdzali jednak słowa Gilberta: wszyscy byli dumni z tego, kim są i jakie moce posiadają.
– Czy ktoś mnie słyszy? – spróbowałam ponownie, tym razem nieco głośniej. Obie ręce przycisnęłam do uszu i wspięłam się na czubki palców, by cokolwiek zobaczyć nad głowami świętujących.
Ulica, na której się znalazłam, wyglądała jak wąski kanion między wysokimi budynkami. Dzielnica Nowe Rio była chyba najbardziej luksusową częścią São Paulo. Po Wielkiej Mutacji w 2020 roku miasto w znacznej części zrównano z ziemią, ale później pięknie je odbudowano. Jeszcze całkiem niedawno działały tutaj siedziby największych banków na terytoriach południowoamerykańskich. Stalowe belki i ogromne ilości szkła nadawały fasadom budynków elegancki wygląd, jednak grunterzy już zaczęli wprowadzać zmiany na swoją modłę. Po większości ścian pięła się bujna roślinność. Wieżowiec naprzeciwko od chodnika aż po dach spowijały liany, paprocie i opalizujące kwiaty. Czułam się, jakbym znalazła się w dżungli, tym bardziej że powietrze przesycone było słodko-żywicznym aromatem.
W moich uszach rozległ się jakiś szum, więc sięgnęłam do komunikatora, żeby go mocniej przycisnąć.
– Odbiór! – wrzasnęłam, nie mając pewności, czy mam łączność z kimkolwiek po drugiej stronie.
– Jesteście już na pozycjach? – usłyszałam pytanie Gilberta, tym razem zupełnie wyraźnie. Bezradnie spojrzałam na detektor. Znów poczułam czyjeś ręce na biodrach i ktoś spróbował przyciągnąć mnie do siebie w tańcu.
W tej samej chwili rozległo się groźne warczenie. Atlas odwrócił głowę i obnażył kły. Nie minęła nawet sekunda, a znów byłam wolna. Odniosłam też wrażenie, że dookoła mnie zrobiło się jakby luźniej.
Dobry piesek – pochwaliłam go w myślach i sięgnęłam do ucha.
– Jeszcze nie! Pozostali są...
– Tutaj! – odezwał się ktoś z lewej strony.
Fagus oparł mi dłoń na ramieniu i uśmiechnął się do mnie.
– No, w końcu cię znalazłem, mała grunterko! – Przytulił mnie, złapał za rękę, splótł nasze palce i zaczął się kołysać. – Tańcz!
Zamrugałam zdziwiona.
– Co? Ale...
– Serio, Elaine. Tańcz. Już – powiedział z naciskiem i dyskretnym ruchem głowy wskazał na prawo. W końcu pojęłam, o co mu chodziło. Niedaleko nas, na brzegu chodnika, stało trzech zarzewców. Mieli na sobie czarne mundury z emblematami czerwonego płomienia, które nie pozostawiały wątpliwości, że są bojownikami Czerwonej Burzy, czyli zbrojnego ramienia Hawthorne’a. A najgorsze, że ich czerwone oczy były skierowane prosto na mnie.
W jednej chwili pożałowałam, że nie założyliśmy masek.
– Musisz pokazywać, że się świetnie bawisz – tłumaczył mi Fagus prosto do ucha, a potem odsunął mnie kawałek i zmusił do zrobienia piruetu.
– Ja... – Ja nie chcę się dobrze bawić, miałam już na końcu języka, ale nic nie powiedziałam, bo Fagus miał oczywiście rację. Nie mogliśmy zwracać na siebie uwagi. Dlatego nie protestowałam przy kolejnych piruetach i z uśmiechem na ustach wirowałam w rytm bijących bębnów.
– Na każdym rogu holościany wyświetlają listy gończe za nami – szepnął mi do ucha i odsunął się w taki sposób, żebym mogła spojrzeć na obrośnięty zielonością budynek nieopodal. Między wijącymi się po ścianie korzeniami migotało jakieś nagranie. Na początku rozpoznałam twarz Luki, a potem Susie, Fagusa, Holdena i w końcu swoją własną.
Niech to szlag. Naprawdę powinniśmy byli zabrać ze sobą maski!
Niespodziewanie dołączyli do nas Luka i Susie. Również jej włosy upstrzone były wielobarwnym konfetti. Luka stał przy niej, a kiedy jakaś zarzewczyni nieopodal otworzyła dłoń i posłała w niebo obłok ognia, on zaśmiał się radośnie i zaraz zrobił to samo.
Susie wcisnęła się między mnie i Fagusa, by z nami tańczyć.
– Szybko! – szepnęła, po czym dyskretnie wyjęła opakowanie pudru i gąbeczką poprawiła mi makijaż na policzku. – Niestety, przez ten upał trzeba będzie częściej uzupełniać braki.
Luka spojrzał ponad głowami roztańczonego tłumu, a potem przeniósł wzrok na detektor.
– Wszyscy zmierzają w tym samym kierunku. Do Kuratorium.
Zaklęłam w myślach. Spodziewaliśmy się tutaj chaosu. Właśnie dlatego dzisiaj tu trafiliśmy, by ukryć się w rozentuzjazmowanym tłumie. Jednak Gilbert zakładał, że fiesta będzie się odbywać w całym mieście. Nikt nie brał pod uwagę możliwości, że całe masy zmutowanych zapragną dostać się do miejsca, w którym mieliśmy przeprowadzić ewakuację.
Nie mieliśmy wyboru. Mieszkanie Juliany Canto, skąd odebraliśmy wezwanie pomocy, znajdowało się w apartamentowcu sąsiadującym z budynkiem Instytutu podległego Kuratorium. Podobnie jak wszyscy urzędnicy wyższej rangi Juliana mieszkała w luksusowym mieszkaniu w samym centrum megamiasta. I to właśnie tam musieliśmy się teraz niepostrzeżenie dostać.
– Dobra, najpierw pójdziemy na miejsce i tam ocenimy sytuację – zaproponowała Susie.
Luka skinął głową i spojrzał na detektor.
– Team jeden i team trzy są już na pozycjach – oznajmił. – Brakuje tylko nas.
Fagus potaknął.
– No dobra, dzieciaki. Ruszamy. Tylko tym razem proszę ustawić się parami, żeby nikt się nie zgubił!
Niemal godzinę zajęło nam dostanie się w pobliże siedziby Kuratorium. Przez ten czas ktoś zarzucił mi na szyję dwa wieńce z kwiatów, a Susie trzykrotnie poprawiała mi makijaż, bo gorąco sprawiało, że puder i cienie spływały mi z twarzy.
Jeszcze zanim znaleźliśmy się na miejscu, czułam się jak po łamaniu kołem. Mundur łowczyni, który zazwyczaj miałam na sobie w podobnych okolicznościach, w upale zapewniał przyjemny chłód. Niemal zdążyłam już zapomnieć, jakie to uczucie, gdy słońce pada prosto na skórę, a wilgotne, rozgrzane powietrze wręcz parzy płuca. Nie pamiętałam, jak to jest, gdy człowiek mierzy się z naturą.
Jednego byłam za to pewna: po tej akcji będę miała skórę spaloną słońcem na czerwono.
Gilbert prowadził nas przez labirynt krzyżujących się przejść. Nie szliśmy razem z tłumem, wybierał boczne uliczki. Nie umiałam zgadnąć, w jaki sposób, będąc tak daleko, udawało mu się wybrać najszybszą trasę. On i pozostali nawigatorzy przebywali w transporterach poza granicami São Paulo.
Wcześniej, w Instytutach, dysponowali bardzo zaawansowanymi systemami śledzącymi, dzięki którym mogli obserwować swoich łowców. Dziś pozostały im jedynie resztki dronów, stare zdjęcia satelitarne i dane przesyłane przez nasze detektory. A jednak mimo tych ograniczeń Gilbert nawigował nas tak pewnie, jakby wciąż miał dostęp do tamtych narzędzi.
Gęstwina budynków zaczęła się przerzedzać, aż w końcu zobaczyliśmy przed sobą rozległy plac wyłożony mieniącym się złoto brukiem. Z prawej i lewej strony wyrastały ściany drapaczy chmur. Dalej, z tyłu, połyskiwały błękitne wody zatoki Guanabara, zaś pośrodku wolnej przestrzeni wznosiła się potężna budowla.
Gmach Instytutu w São Paulo.
Technicznie rzecz biorąc, całość składała się z trzech budynków. Każda z wysokich przeszklonych wież miała spiralny kształt, podobnie jak wieżowiec Kuratorium w Nowym Londynie, były jednak od niego o połowę niższe.
Oczywiście wygląd Instytutu w São Paulo był mi znany z hologramów i symulacji. Na żywo jednak gmach robił znacznie większe wrażenie. Wieże łączyły się w coś na kształt olbrzymiej rzeźby otoczonej plątaniną tuneli i tańczących płomieni. Dzięki słońcu, którego promienie przenikały przez złotożółte szkło fasad, wydawało się, że budynki świecą.
– Szaleństwo – mruknął Fagus, jednak ja nie odrywałam wzroku od Susie.
– Hej, jak się czujesz? Wszystko w porządku?
Susie popatrzyła na mnie i potaknęła.
– Tak, nic mi nie jest.
Wiedziałam, że najniższa z trzech wież mieściła się w Centrum Wiedzy. To w nim dotychczas prowadzone były wszystkie badania Kuratorium, działo się tu także wiele złego. Dokładnie w tym miejscu Susie spędziła połowę dzieciństwa. Została odłowiona na zlecenie Kuratorium, podobnie jak wielu innych zmutowanych, a potem zamknięta w laboratorium, gdzie przeprowadzano na niej eksperymenty tak długo, aż jej ciało przestało akceptować wodę. Od tamtego czasu nie mogła żyć w morzu jak inni pływańcy.
Dopiero niedawno, wiele lat po tamtych wydarzeniach, nauczyła się spędzać pod wodą przynajmniej jakiś czas bez ciężkiego, nieporęcznego aparatu oddechowego. Używała tylko niewielkiego urządzenia ukrytego teraz pod jej luźną koszulą, które wspomagało jej oddech pod wodą. Trenowała, by w optymalny sposób wykorzystywać pozostałe w niej zasoby wody i w ten sposób odzyskać część ze swoich mocy.
Droga do tego celu była bardzo długa, okupiona wieloma błędami, frustracją i bólem. Trudno było się zatem spodziewać, że Susie zechce nam towarzyszyć, ale ona nie wyobrażała sobie, że mogłaby puścić nas samych.
Przecież to tylko budynek, nie będę się bo bała. Dokładnie tak powiedziała.
Tłum niósł nas coraz dalej i dalej. Ze wszystkich stron dołączali do nas kolejni zmutowani, a ja szłam, trzymając dłoń na głowie Atlasa, by go nie zgubić w tłoku.
Minęliśmy jakiś megasklep, który miał powybijane witryny, a potem przeszliśmy pod kamiennym łukiem. Wtedy dopiero dostrzegłam przed sobą budynek Kuratorium i oplatające go korzenie, które zasłaniały fasadę i wszystkie boczne ściany. To musiała być robota grunterów. Między wieżami rozciągnęli nawet kładki, z nich zaś – nie mogłam uwierzyć własnym oczom – zwisały liany, na których kołysały się setki i tysiące zmutowanych.
– Co oni robią? – zapytałam z niedowierzaniem i kamerę detektora wycelowałam w tamtą stronę.
– Wygląda, jakby na coś czekali – mruknął Luka.
Zmutowani w mundurach kierowali odwiedzających tam, gdzie na lianach i kładkach z korzeni były jeszcze wolne miejsca siedzące. Grunterzy zajęli stanowiska na różnych piętrach i stamtąd wypuszczali korzenie, by mogły one unosić kolejnych gości. Spore poruszenie panowało również przy brzegu zatoki, gdzie w wielkiej liczbie gromadzili się pływańcy. Oni też zdawali się na coś czekać.
– Nie zatrzymujcie się – usłyszałam polecenie Gilberta. – Pod żadnym pozorem nie możecie się zatrzymywać. W ten sposób ściągnięcie na siebie zainteresowanie. Mieszkanie Juliany jest trzysta metrów od was, po waszej lewej stronie, na godzinie jedenastej. Do dzieła.
Sprawdziłam, czy mój detektor wskazuje odpowiedni kierunek. Nasz cel musiał się znajdować w jednym z budynków okalających plac. Idąc, nie mogłam przestać patrzeć na miejsce, do którego zmierzali świętujący.
Między wieżami dostrzegłam coś w rodzaju podjazdu wiodącego do centralnego, niezabudowanego punktu placu. Wzniesiono tutaj tymczasową scenę, na której tańczyli zarzewcy, żonglując kulami ognia.
Czyżby planowano jakieś przedstawienie, by uczcić wyzwolenie? A może ktoś miał stamtąd przemawiać?
Przesunęłam trochę kamerę i zauważyłam, że spora część widzów nosiła na ubraniu symbol czerwonego płomienia. Nie dotyczyło to jedynie zarzewców, ale również przedstawicieli pozostałych grup zmutowanych. Znak rozpoznawczy Czerwonej Burzy. Mimo upału poczułam zimny dreszcz.
Gilbert miał rację. Gdybyśmy się zatrzymali, nie mielibyśmy szans.
Nagle na moim detektorze pojawił się sygnał lokalizacyjny – mały czerwony punkt naniesiony na mapę miasta. Uniosłam kamerę, bo znajdował się on dokładnie na budynku, do którego zmierzaliśmy. Trwało to tylko chwilę, ale na jednym z balkonów udało mi się zauważyć cztery barwnie ubrane postaci.
Nie mieliśmy z nimi kontaktu głosowego przez mikrofony, bo każdy z zespołów miał koncentrować się na współpracy ze swoim nawigatorem, ale jednego byłam pewna: to musiał być pierwszy team.
Albo Team Badass, jak nazwał ich Luka. Dwoje z nich było wcześniej wysoko postawionymi i doświadczonymi łowcami, którzy przebrali się za zmutowanych. Przez całe lata służyli z Gilbertem w Nowym Londynie, dlatego darzył ich bezgranicznym zaufaniem. Na misję polecieli z nimi jeden grunter i jeden wirbler – dwójka zmutowanych o potężnych mocach, którzy dołączyli do nas przed kilkoma tygodniami w Tokio. Od lat włóczyli się razem po świecie, dzięki czemu doskonale się rozumieli. W ostatnim miesiącu dość często widziałam ich w czasie treningów w Sanktum, naszej bazie. Moc wyzwalana przez połączenie ich żywiołów budziła wręcz strach.
Team Badass kierowali naszą misją. To oni mieli uwolnić Julianę Canto i sprowadzić ją na dół. My służyliśmy jedynie jako zabezpieczenie, jak wyjaśnił nam Gilbert. Mieliśmy odciążyć pozostałych, osłaniać ich i prowadzić dla nich rozpoznanie.
Dręczyła mnie myśl, że nie będę osobiście uczestniczyć w najważniejszej części misji, jednak świadomość wagi naszego zadania sprawiała, że nie protestowałam. Juliana Canto pozostała moją ostatnią nadzieją. Po prostu musieliśmy ją uwolnić. Musieliśmy.
Omiotłam kamerą otaczające nas domy. Gilbert przesłał nam również pozycję trzeciego teamu – także zabezpieczające akcję – więc mogliśmy znaleźć ich na naszych detektorach i zlokalizować na żywo. Czekali na dachu jednego z budynków stojących po sąsiedzku. Z poziomu ulicy mogłam dostrzec jedynie ich torsy przy balustradzie. Ten zespół składał się z dwójki grunterów, dwóch łowczyń przebranych za zarzewczynie, oraz...
Wyostrzyłam obraz z kamery na postaci po prawej stronie. Wysoki chłopak miał na sobie białą koszulę. Jego blond włosy mieniły się jasno w ostrym świetle słońca, a kiedy w końcu uniósł głowę, byłam przekonana, że w jego oczach dostrzegłam złoty błysk.
Holden.
Luka obok mnie również wpatrywał się w ekran detektora. W końcu prychnął.
– Pewnie ciągle jest zły, że nie mógł dołączyć do naszego zespołu – powiedział, a z jego tonu wywnioskowałam, że jest z siebie bardzo zadowolony. Kiedy rano Gilbert zapytał, kogo wolałabym mieć w swoim zespole – Holdena czy Fagusa, bez wahania zdecydowałam się na tego drugiego.
– Staram się po prostu schodzić mu z drogi – mruknęłam i opuściłam kamerę. – Tak jest lepiej dla nas obojga.
– Możesz mi wierzyć, że on to widzi zupełnie inaczej. – Luka dalej szeroko się uśmiechał. – Ale masz moje błogosławieństwo. Niech sobie trochę pocierpi w spokoju. Każdy dzień zły dla Holdena Hawthorne’a to dobry dzień.
Opuściłam detektor.
– Nie zależało mi, żeby cierpiał – powiedziałam. – Ja po prostu nie chcę go więcej widzieć.
Bo mimo kolejnych miesięcy – dokładnie czterech miesięcy i szesnastu dni, gwoli ścisłości – nie mogłam wybaczyć Holdenowi tego, co zrobił. I nie interesowało mnie, że wszyscy dookoła zapewniali, że postąpił właściwie w tej sytuacji. Nie chciałam tego słuchać.
Żeby mnie uratować, wystawił Bale’a Varusowi Hawthorne’owi. Dosłownie wepchnął go w ramiona swojego ojca, w dodatku w taki sposób, żeby Hawthorne na pewno go nie wypuścił.
Holden ponosił winę za to, że od tamtego spotkania nie mieliśmy żadnego kontaktu z Bale’em. Widywaliśmy go jedynie na filmach propagandowych, które Hawthorne wypuszczał od czasu do czasu w świat.
Ilekroć próbowałam się przełamać i porozmawiać z Holdenem, wzbierała we mnie złość na niego i ból, który nosiłam w sobie.
– Ja tam uważam, że to całkiem przyjemny gość – oznajmiła Susie i uśmiechnęła się szeroko na widok zaskoczonego spojrzenia Luki. – Nie znałam go wcześniej, więc sami wiecie – dodała. – Ale widać, że bardzo się stara. Chce pomóc. A poza tym jego moce są naprawdę imponujące. – Spojrzała na Lukę. – Akurat ty mógłbyś bardzo wiele zyskać na współpracy z nim. Zarzewcy i wirblerzy są w parze bardzo potężni.
Luka uśmiechnął się do niej z pobłażaniem.
– Wiesz, że bardzo cię kocham, ale prędzej piekło zamarznie, niż nawiążę współpracę z Holdenem Hawthorne’em.
Dziewczyna prychnęła.
– Ja cię nie namawiam, tylko zwracam uwagę, że wirbler bardzo by się nam przydał. Jesteśmy zbyt powolni.
Zacisnęłam usta.
– Przykro mi.
Susie ze strachu otworzyła szeroko oczy.
– O nie, Ellie! Nie o to mi chodziło!
– Nawet jeśli, to taka jest prawda. – Rzeczywiście, byliśmy stanowczo zbyt wolni. Ostatnie tygodnie bardzo wyraźnie to unaoczniły. To, że nie mogłam już otwierać vortexów, mocno utrudniało nam pracę i spowalniało każdą misję. Niezależnie od tego, jak bardzo się starałam i ile wysiłku wkładałam w próby, w opuszkach moich palców nie gromadziła się nawet iskierka energii. A ilekroć skakaliśmy znalezionym uprzednio przez Gilberta vortexem, jego energia nie łączyła się jak dawniej z moją, tylko odpychała mnie, jak wszystkich innych.
– Twoje moce jeszcze wrócą – zapewniła mnie Susie, kiedy znaleźliśmy się przed budynkiem, z którego kilka dni wcześniej Juliana Canto wysłała sygnał ratunkowy. Przyjaciółka położyła mi dłoń na ramieniu. Nie protestowałam, ale nie odwzajemniłam się tym samym.
Cztery miesiące. Szesnaście dni. Tyle czasu minęło od chwili, kiedy zniszczyłam dziesiątki szczelin – odgałęzień pravortexu i jednocześnie dróg podróży w czasie – i wchłonęłam w siebie ich energię. Ich moc musiała mnie przerosnąć, bo w tym samym ułamku sekundy straciłam swoje dotychczasowe moce.
Od tamtego czasu nie mogłam już podróżować w czasie, choć niewiele osób o tym wiedziało, bo Gilbert pilnował, by ta wiadomość nie opuściła naszego ścisłego kręgu. Zależało mu, by we wszystkich z zewnątrz podtrzymać nadzieję, że panujemy nad sytuacją. I że naprawdę jestem w stanie w końcu powstrzymać Bale’a, zanim uda mu się dotrzeć do pravortexu.
Zdolność podróży w czasie była najpotężniejszą bronią, jaką można sobie wyobrazić. I jedynie Hawthorne nią dysponował – w osobie Bale’a, który mógł się przemieszczać zarówno w przestrzeni, jak i w czasie. A my... no cóż. My mieliśmy tylko mnie.