Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom elektryzującej trylogii Anny Benning.
Rzeczywistość Elaine to świat tajemnic, tuneli energetycznych oraz ludzi zmutowanych z ogniem, powietrzem, wodą i ziemią. Elaine jeszcze do niedawna była przekonana, że uratowała ten świat. Jednak to, co zdawało się zwycięstwem na rzecz wolności, teraz grozi wybuchem wojny, która pochłonie wszystkich. Kiedy Varus Hawthorne wysyła w przeszłość swoich łowców, Elaine i Bale nie mają wyboru – muszą podążyć za nimi. Tyle że miejsce, do którego dotrą, odsłoni przed nimi nowe sekrety, a Elaine dowie się czegoś, co poważnie nadszarpnie jej zaufanie do Bale’a i uświadomi jej, że los wszystkich zależy od miłości ich dwojga…
Oszałamiająca kontynuacja, porywająca i oryginalna. Ellie i Bale to bohaterowie o wielkiej sile, niezwykłej wytrwałości i determinacji, którzy muszą zawalczyć o przyszłość, przeszłość i miłość...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 519
Nie ma nic ponad mądrość czasu,bowiem z jego upływem wszystkie sekretyujrzą w końcu światło dzienne.
TALES Z MILETU
ATKUALIZACJA PODRĘCZNIKA DLA NAWIGATORÓW
Nadzór i zapewnienie bezpieczeństwa
Stan zagrożenia atakami terrorystycznymi ze strony zmutowanych wciąż obejmuje cały świat. Po ostatnich wydarzeniach wzmożono działania mające podnieść poziom bezpieczeństwa na pozostałych terytoriach (patrz podrozdział 4.1. Tereny objęte ochroną). Wszyscy nawigatorzy są zobowiązani do sprawowania nadzoru nad powierzonym odcinkiem granicy przy udziale podległych sobie łowców. Należy z całą stanowczością tłumić każdą próbę ataku ze strony zmutowanych zajmujących pozycje pod murami miast.
NEON WZBUDZONY ENERGIĄ NASZEGO VORTEXU ZAMIGOTAŁ. Raz, drugi, aż wreszcie za trzecim razem nazwa lokalu nad metalowymi drzwiami wejściowymi zapłonęła w całości – The Merge. Z wnętrza budynku dochodziło głębokie dudnienie basów.
– Mam złe przeczucie – mruknęłam i rzuciłam Bale’owi zmartwione spojrzenie.
– Ty zawsze masz złe przeczucie, jeśli chodzi o moje plany – zwrócił się do mnie.
– Nieprawda – skłamałam i przygryzłam dolną wargę.
Powstrzymałam się, żeby znów się nie obejrzeć, by sprawdzić, czy na pewno nikt nie zauważył naszego przybycia. Ulice były opustoszałe. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić. Przez wiele godzin aż do północy lustrowaliśmy okolicę z dachu wieżowca.
Ani jednego łowcy.
Było bezpiecznie.
Bale zbliżył się do mnie i rzucił mi uśmiech z rodzaju tych, które jeszcze parę tygodni temu budziły moją wściekłość. Pochylił się tak, że nasze usta dzieliły jedynie milimetry.
– Wszystko będzie dobrze, Barbie. Trochę optymizmu. Nie ufasz mi?
– Zaufanie nie ma nic wspólnego z faktem, że plan jest do bani.
– Ten plan jest genialny – sprzeciwił się Bale, po czym ujął mnie za rękę i pociągnął w stronę wejścia. – Po prostu nie chcesz tego przyznać.
Westchnęłam.
– A jeśli to pułapka? – zapytałam po raz setny.
– Wtedy natychmiast stąd spadamy – zapewnił. – Jeśli nie będziemy stuprocentowo pewni, że to on, wychodzimy.
Poczułam, że się uspokajam.
– Słowo?
Uśmiechnął się łagodnie.
– Słowo.
Westchnęłam po raz ostatni i pozwoliłam mu się zaprowadzić do The Merge. Bo w głębi duszy wiedziałam, że Bale ma rację – prędzej czy później musieliśmy opuścić Sanktum. Tylko tak mieliśmy jakiekolwiek szanse na realizację planu. Z drugiej strony... Miałam świadomość, jak bardzo zmieniło się życie w pozostałych megamiastach. Wiedziałam, że w ciągu ostatnich dwóch miesięcy wzmocniono zewnętrzne granice i dokładnie kontrolowano każdą dzielnicę. I nie wątpiłam ani przez chwilę, że Bale i ja jesteśmy poszukiwani przez Kuratorium na całym świecie.
Powrót do Nowego Jorku akurat teraz to czyste szaleństwo. Ale dla Baliana Traversa szalone akcje były codziennością.
Zaraz za drzwiami wejściowymi znajdowały się schody wiodące do pomieszczenia z przytłumionym światłem. Już na pierwszy rzut oka stwierdziłam, że to nie jest klub. Po klubie spodziewałam się czegoś innego. Właściwie znaleźliśmy się w pubie – niewielkim, nieszczególnie spektakularnym i dość obskurnym. Ani przy barze, ani przy żadnym z tanich stolików ze sklejki nie było żywej duszy, ale wciąż słyszałam słabe dudnienie basów, na które zwróciłam uwagę już na zewnątrz.
Barman – mężczyzna z postępującą łysiną i w fartuchu – zaszczycił nas jedynie przelotnym spojrzeniem. Powinnam była odetchnąć z ulgą, że nas nie rozpoznał, ale natychmiast nabrałam podejrzeń – a co, jeśli jedynie udawał? Nasze twarze, czy może raczej ich podobizny, można było zobaczyć we wszystkich miastach – na billboardach, citylightach, w mediach... w każdym wagonie i w każdym pociągu umieszczono nasze hologramy!
Mimo to gospodarz wydawał się traktować nas jak zwykłych klientów, którzy wpadli na codzienne wieczorne piwko.
– Jak leci, John – rzucił Bale, zmierzając w kierunku drzwi, na których widniał symbol złożony z cylindra i laski, a pod nim napisano: „Panowie”.
– Czy mam... zaczekać? – zapytałam zbita z tropu i zatrzymałam się, ale Bale pociągnął mnie za sobą.
– Nie, chodź.
No więc, chcąc nie chcąc, weszłam za nim do męskiej toalety, która okazała się... po prostu męską toaletą. Po jednej stronie znajdowało się sześć kabin, a po przeciwnej wisiał rząd starych umywalek.
Bale podszedł do ostatniej kabiny, a ja niepewnie podreptałam jego śladem. Zanim zdążyłam się zorientować, co robi, zastukał w jedną z płytek za spłuczką. Parę sekund później ze ściany po lewej stronie wydobył się dziwny dźwięk.
Zadrżałam, kiedy jej fragment poruszył się z chrobotem. Drzwi przesuwne! Bale nacisnął osłonę z płytki, a następnie lekko przesunął w prawo. Wtedy naszym oczom ukazały się schody i w jednej chwili zalały nas basy i ogłuszająca muzyka.
Powoli docierało do mnie, na co patrzę. Pomieszczenie na górze było jedynie przykrywką. The Merge to wcale nie był stary, zapyziały pub.
Właściwy lokal znajdował się piętro niżej.
Bale uśmiechnął się krzywo i wskazał na schody prowadzące w dół.
– Musisz teraz być silna.
– Nie sądzę, by jeszcze cokolwiek mogło mnie zaskoczyć.
Przecież od paru tygodni przebywałam w tajnym, nielegalnym mieście zamieszkiwanym w większości przez zmutowane istoty. Nie tylko grunterów, ale również wirblerów, przedstawicielkę pływańców oraz jednego półzawrzewcę. Niezależnie od tego, co mnie tam na dole czekało, nie spodziewałam się niczego spektakularnego.
Bale wzruszył ramionami i uśmiechnął się w ten specyficzny dla siebie sposób, którym natychmiast dawał mi do zrozumienia, że wie więcej niż ja – co niezmiernie go cieszy.
– Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Im głębiej schodziliśmy, tym muzyka stawała się głośniejsza. Niskie tony przeplatały się z elektronicznymi dźwiękami; nigdy dotąd takich nie słyszałam. Wydawały mi się melancholijne i niemal niebezpieczne. Z każdym uderzeniem basów mrok panujący na klatce schodowej rozświetlały szalone kolory, rzucając rytmicznie migoczące błyski na ściany. Czerwień, zieleń, błękit i żółć – oraz mieszaninę tych wszystkich barw.
Powoli dostrzegałam coraz więcej: otynkowane i pomalowane na czarno ściany i czarne podłogi, a wszystko tak lśniące, że idealnie odbijało kolorowe światła. Osłonięte kurtyną hologramu nisze dla gości okalały parkiet, na którym poruszały się w rytm muzyki splecione w tańcu ciała zmutowanych.
Nagle drogę zagrodziła mi rosła, korpulentna kobieta. Po krótkich rudych włosach, mięsistych uszach i płonących oczach zgadywałam, że była zarzewcą. I do tego, sądząc po muskulaturze, pracowała tu w charakterze bramkarza.
Gdy Bale ją mijał, lekko musnęła jego ramię. Kiedy jednak i ja spróbowałam się przy niej przemknąć, założyła ręce na piersi.
– Łowcom wstęp wzbroniony – szczeknęła i wskazała na mój mundur.
W miejscu, w którym wcześniej widniało logo Convectum – symbol Kuratorium – znajdowała się inna naszywka: błyskawica na tle liścia, symbol Zielonego Drżenia, pokojowej rebelii Sanktum. Ale to najwyraźniej nie wystarczyło, by zapewnić mi przychylność kobiety-zarzewcy.
– Ona już nie jest łowczynią – odezwał się Bale i ujął mnie za rękę. – I jest tu ze mną.
Kobieta odwróciła się i zgromiła Bale’a spojrzeniem, po czym niechętnie pozwoliła mi przejść.
– W takim razie lepiej jej pilnuj – syknęła. – Inaczej narobi sobie kłopotów, jeśli zacznie się tu kręcić w pojedynkę.
Przełknęłam ślinę, pozwalając, by Bale pociągnął mnie za sobą do głównego pomieszczenia.
To oczywiste, że ufała Bale’owi, jak wszyscy zmutowani. Dla nich był bohaterem. Gościem, który odwrócił się od Kuratorium i wielu z nich wyzwolił ze stref bezpieczeństwa. Za to jeśli chodzi o mnie... mnie kojarzyli najwyżej z chwili, kiedy Kuratorium zaprzysięgło mnie na łowczynię.
– To był beznadziejny pomysł, żeby włożyć mundury – mruknęłam, czując, że przyciągamy spojrzenia.
– Wbijamy się do klubu pełnego zmutowanych, którzy cię nie znają – odparł Bale. – Mam gdzieś, czy wezmą cię za łowczynię czy nie. Jakby co, mundur uratuje ci tyłek.
Rozejrzałam się. To tutaj... to był jednoznacznie klub tylko dla zmutowanych. Przy długiej ladzie, gdzie wszystkie miejsca co do jednego były zajęte, barman – naturalnie grunter – dłońmi z korzeni żonglował właśnie szklankami, shakerami i jakimiś innymi pojemnikami, a witki wysuwające się z jego palców bez trudu chwytały każde naczynie, by ponownie wyrzucić je w powietrze, równocześnie mieszając niezliczone drinki.
Ruchom wirblerów na parkiecie towarzyszyły delikatne podmuchy wiatru. Poły ich ubrań i ich włosy falowały rytmicznie w powietrzu wokół nich. Dostrzegłam także kilkoro zarzewców. Trzymali się w pobliżu baru albo na skraju parkietu. Nawet w półmroku było doskonale widać ich płonące czerwienią włosy, a ja, spoglądając na każdego z nich po kolei, zadawałam sobie pytanie, ile czasu potrzeba, żeby nas zauważyli i podpalili tę budę.
Bale pociągnął mnie za sobą, prowadząc wzdłuż parkietu w głąb klubu. Moje spojrzenie przyciągnęła ściana po lewej stronie. W pierwszej chwili pomyślałam, że jest po prostu skąpana w padającym na nią błękitnym świetle, ale szybko dotarło do mnie, że to wcale nie ściana, tylko ogromne akwarium. Woda w nim była przejrzysta i połyskiwała kolorami laserów i reflektorów.
W akwarium nie widziałam ani ryb, ani roślin. Dopiero kiedy czyjeś dłonie dotknęły szyby od środka, zrozumiałam, jaką funkcję pełnił ten zbiornik. W wodzie wirowali pływańcy, poruszając się w rytm muzyki, a ich ciała rozmywały mi się przed oczyma, jakby miejscami były przejrzyste i pochłaniały wodę.
Patrzyłam na nich jak zahipnotyzowana. Wprawdzie widziałam w Kuratorium zdjęcia i nagrania pływańców pod powierzchnią, ale nigdy żadnego nie widziałam na żywo – dosłownie i w przenośni w ich żywiole.
Pływańcy w akwarium musieli być kimś w rodzaju klubowych tancerzy. Tańczyli niemal nadzy, odziani jedynie w bieliznę z delikatnego, cienkiego materiału, który poruszał się w rytm ich ruchów.
– Mmm... – mruknęłam, kiedy pływaniec płci męskiej podpłynął do mnie, uśmiechając się zalotnie, po czym elegancko zawirował wokół własnej osi. – Mówiłeś, że co to za klub?! – spróbowałam przekrzyczeć głośną muzykę.
– Taki, który jest tak doskonale ukryty, że Kuratorium nigdy go nie znajdzie – odparł Bale, podążając za moim wzrokiem, którego wciąż nie mogłam oderwać od skąpo odzianego pływańca. – Jeśli chciałabyś dać mu napiwek, tam z tyłu jest konsola, z którą możesz się połączyć detektorem i...
– Bardzo zabawne – rzuciłam i spiorunowałam go spojrzeniem, na co jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
Czyli to właśnie miał na myśli, mówiąc, że w The Merge zmutowani znajdują odskocznię od dnia codziennego.
– Jak pływańcy mogą się stąd wydostać na zewnątrz? – zapytałam.
Z tego, co wiedziałam, nie byli w stanie długo wytrzymać bez powietrza.
– Zbiorniki mają połączenie z rzeką Hudson – odparł Bale i pociągnął mnie dalej.
Z rzeką Hudson? Szaleństwo! Kuratorium na pewno kontrolowało każdy załom rzeki. A nawet jeśli udało im się znaleźć w miarę bezpieczne miejsce, to jakie mogli wieść tam życie?
– Zaczekaj tutaj, dobrze? – powiedział, kiedy dotarliśmy do niszy, w której można usiąść. – Muszę coś załatwić.
Chciałam poprosić, żeby nie zostawiał mnie samej, ale przełknęłam te słowa. Nie mogłam okazać onieśmielenia na widok odrobiny nagości i kilkorga seksownych splitów.
Nie splitów, natychmiast poprawiłam się w myślach. Zmutowanych istot.
Bo ludzie, którzy w roku 2020 za sprawą Wielkiej Mutacji zmieszali się z żywiołami – powietrzem, wodą, ogniem lub ziemią – to nie byli splitowie, ludzie rozdarci, ludzie jedynie w połowie. Słowo split było obelgą. W zasadzie już się oduczyłam go używać.
Spojrzałam na Bale’a, który podszedł do baru, żeby porozmawiać z barmanem. Następnie przycupnęłam na skraju ławki skrytej w niszy, żeby stąd śledzić taniec na parkiecie.
Wszyscy obecni byli podobnej postury i w zbliżonym wieku. Młodzi, wysportowani i nieszczególnie mocno zmutowani; wydawali się niemal całkiem ludzcy. Szybko sobie uświadomiłam dlaczego – gdyby byli starsi i nie tak silni, mniej fit i mniej ludzcy, nigdy nie przetrwaliby w takim mieście jak Nowy Jork. Łowcy Kuratorium już dawno by ich schwytali.
Odkąd Bale i ja dwa miesiące temu otworzyliśmy większość stref bezpieczeństwa, w których od kilkudziesięciu lat siłą przetrzymywano zmutowanych, megamiasta stały się jeszcze lepiej strzeżone niż przedtem. Wiele dni zajęły nam przygotowania, żeby bezpiecznie dostać się tutaj koleją transportową, bo nie było to już możliwe za pomocą nawet idealnie wycelowanego vortexu. Kuratorium całkowicie zamknęło zewnętrzne granice miasta i uczyniło je prawdziwą twierdzą. Pozostałe megamiasta postąpiły tak samo – z wyjątkiem Tokio i Meksyku. Tokio sprzeciwiło się Kuratorium i kilka dni temu otworzyło swoje bramy dla pierwszych zmutowanych. A Meksyk krótko po otwarciu stref bezpieczeństwa został zaatakowany przez hordy zarzewców Czerwonej Burzy i odtąd uznawano go za teren utracony.
Wiadomość o upadku pierwszego megamiasta była dla świata niczym trzęsienie ziemi. Zasiała w ludziach strach i przerażenie. A zmutowani pomimo zagrożenia udali się pod mury pozostałych miast. Gromadzili się tam tłumnie, pchani nadzieją, że wkrótce ich bramy się otworzą.
Cały świat wstrzymał oddech, jakby wszyscy tylko czekali, aż druga strona wykona kolejny ruch.
I właśnie dlatego plan Bale’a musiał się udać niezależnie od tego, jak bardzo był ryzykowny.
ODETCHNĘŁAM Z ULGĄ, WIDZĄC, ŻE BALE WRACA.
– I? – zapytałam.
Uniósł kartę z czipem. Była czarna, a lśniący czerwony napis głosił: „Red Room”.
– Zaczekamy w pokoju.
Nie mogłam inaczej; znów musiałam westchnąć.
– To jest bardzo...
– To wcale nie jest zły plan. – Bale przewrócił oczyma i znów pociągnął mnie za sobą.
A jednak. To był najstraszniejszy, najbardziej lekkomyślny plan, jaki kiedykolwiek wymyślono. Bo plan ten zakładał, że spotykamy się w klubie z jednym z nawigatorów. Jednym z tych, którzy nas tropią po całym świecie.
Nawiązał z nami kontakt całkiem niespodziewanie. Zaproponował spotkanie. A Bale zgodził się szybciej, niż zdążyłam wypowiedzieć słowo ZASADZKA.
– Jak się tu dostanie? – zapytałam, idąc. – Skoro nam ledwo udało się namówić panią bramkarz, to nie...
– Zapowiedziałem go – odparł Bale.
No tak.
Parka obściskujących się wirblerów minęła nas, by po chwili zniknąć za drzwiami z żółtym napisem „Yellow Room”.
– Chodź. – Bale wskazał na drzwi nieopodal. Zbliżył kartę z czipem do konsoli przy drzwiach, otworzył je i wszedł do środka. Podążyłam za nim i pospiesznie zamknęłam drzwi, czując, że płoną mi policzki.
Nietrudno było zgadnąć, jakim celom służył ten pokój. Mieściło się w nim jedynie łóżko na giętym metalowym stelażu. Całość była utrzymana w barwach czerwieni – satynowa pościel i fotel z aksamitną tapicerką również były tego koloru. Kilka metalowych stoliczków zastawiono niezliczoną liczbą aromatycznych świec, a na ścianach wyświetlały się hologramy ognia w kominku.
Na metalowym stelażu u wezgłowia łóżka zauważyłam zapięte kajdanki.
– To najpewniej apartament dla zarzewców. – Bale potarł kark.
Mogłabym przysiąc, że się zaczerwienił, ale może to był tylko efekt oświetlenia.
– Jak słowo daję, nie wierzę, że wybrałeś akurat to miejsce na spotkanie – mruknęłam, postanawiając nie dotykać tu niczego. Absolutnie niczego.
Bale westchnął.
– Tu jest bezpiecznie, no i... nie planuję długo tu zostawać. Poza tym wielokrotnie nocowałem w jednym z tutejszych pokoi, kiedy musiałem się ukrywać. Zaręczam, że gruntownie tu sprzątają. Poza tym naprawdę najczęściej tu się po prostu sypia.
– Najczęściej – powtórzyłam i uniosłam brwi.
Prychnął.
– Nic ci tu nie grozi, Barbie – powiedział z przekąsem. – Uszanuję twoją cnotę.
– Cha, cha. – Pokazałam mu język, usiłując zwalczyć rumieniec. Sądząc po uśmieszku Bale’a, niezbyt dobrze mi poszło.
– No, chyba że wcale sobie tego nie życzysz – dodał, mocno objął mnie w talii i przyciągnął do siebie.
Sztuczny ogień opromienił jego twarz ciepłym światłem, a ja ze wszystkich sił starałam się zachować poważną minę.
– Chciałbyś – rzuciłam wreszcie mało wyszukaną odpowiedź, ale przymknęłam oczy, kiedy nachylił się, żeby mnie pocałować.
Gdy się poznaliśmy, uważałam Bale’a za najbardziej nieznośnego, aroganckiego i zapatrzonego w siebie gościa na świecie.
Dobra, nieznośny, arogancki i narcystyczny był nadal, ale... teraz z trudem byłam w stanie oderwać od niego wzrok. Jego niebieskie oczy przypominały mi bezdenne jeziora przykryte taflą lodu. A w chwilach takich jak ta dawał mi poczucie, że jestem jedyną osobą, która potrafiłaby poznać ich głębię.
Problem z Bale’em nie polegał jedynie na tym, że miał zachwycające kości policzkowe, świetną fryzurę i apetyczne ciało. Z tym byłabym sobie w stanie poradzić. Większy kłopot miałam z tym, że w wyjątkowy sposób unosił kącik ust, kiedy był skupiony. Albo wtedy, gdy rzucał kąśliwe komentarze, które doprowadzały mnie do śmiechu częściej, niżby wypadało. Albo kiedy nieustannie straszył swojego psa Atlasa, że go gdzieś porzuci, jeśli nie zacznie się odpowiednio zachowywać, ale głaskał go przy tym z taką miłością, że każdy doskonale wiedział, że to były jedynie czcze pogróżki.
Problem z Bale’em polegał również na tym, że za każdym razem, kiedy byłam pewna, że do niego przywykłam i jestem odporna na jego urok, wystarczyło, że się uśmiechnął, a zapominałam, co chciałam powiedzieć.
Byłam zgubiona.
Znacznie bardziej, niż byłam gotowa się do tego przyznać.
Dłonie Bale’a rozpoczęły wędrówkę w górę moich pleców, by przyciągnąć mnie jeszcze mocniej, ale wtedy rozległo się pukanie do drzwi. Odskoczyliśmy od siebie, a Bale popatrzył na mnie. Skinęłam głową, przygotowując się psychicznie na to, że lada moment wleje się do środka kilkunastu uzbrojonych łowców, którzy zaaresztują nas na rozkaz swojego zwierzchnika.
Ale kiedy Bale uchylił drzwi, naszym oczom ukazał się jedynie starszy pan w garniturze, w okularach i z bródką, który mierzył nas wyraźnie nerwowym spojrzeniem.
– Czy wy... jesteście... moim kontaktem od Zielonego Drżenia? – zapytał, usiłując dojrzeć cokolwiek poza nami w pokoju.
On także się boi, że wpadnie w pułapkę, uświadomiłam sobie, a uczucie niepokoju, które towarzyszyło mi cały dzień, nagle się ulotniło.
Bale wpuścił go do środka. Mężczyzna najpierw odetchnął z ulgą, że opuścił pomieszczenie pełne zmutowanych, po czym sapnął w proteście, bo Bale popchnął go na zamknięte drzwi.
– O c-co ch-chodzi? – wyjąkał, ale Bale, niczego mu nie tłumacząc, uniósł dłoń i zeskanował jego sylwetkę detektorem.
Kiedy ekran zaświecił się na zielono, ujął dłoń mężczyzny, odsłonił jego detektor i zaczął przeklikiwać się przez menu. Kiedy upewnił się, że wszystkie funkcje, dzięki którym można by zlokalizować nasze położenie, są nieaktywne, odsunął się nieco od gościa i wyciągnął dłoń do powitania.
– Balian Travers – przedstawił się.
Mężczyzna szybko doszedł do siebie, a kiedy skinął głową, jego oczy zabłysły.
– Oczywiście, oczywiście, że wiem, kim pan jest. Jakby nie było, pan to... pan. To dla mnie ogromny zaszczyt poznać najbardziej utalentowanego łowcę wszech czasów, panie Travers. – Przesunął wzrok na mnie. – I panią również, panno Collins. Spotkaliśmy się kilkakrotnie podczas pani edukacji w Kuratorium, ale pewnie sobie pani mnie nie przypomina.
Przyjrzałam mu się dokładniej. Wiadomość, którą otrzymał Nathaniel, przywódca Zielonego Drżenia, była dosyć krótka. Brakowało podpisu i jedyne, co wiedzieliśmy, to że nadawca pracował przez lata w Kuratorium w Nowym Londynie jako nawigator i podwładny Gilberta, męża mojej ciotki. Twierdził, że asystował przy setkach misji łowców i podobno był w stałym bezpośrednim kontakcie z centrum badawczym Kuratorium. Tym samym zgromadził informacje, które podobno niezmiernie nam się przydadzą. W zamian domagał się azylu w Sanktum.
Po tym, jak Nathaniel pokazał nam wiadomość, nie było jasne, czy możemy temu facetowi ufać. Twierdził, że uwielbiał mojego wuja, ale równie dobrze mogło to być zaplanowane z wyrachowaniem.
– Robert Pullman – przedstawił się wreszcie, a ja uścisnęłam mu dłoń. – Cieszę się, że mogę panią poznać, panno Collins. To straszne, co się stało z panem Woodrowem.
– Widział go pan? – wymknęło mi się. – Spotkał się pan z moim wujem w Kuratorium?
– Niestety nie. – Pullman zaprzeczył ruchem głowy i popatrzył na mnie tak, jakby naprawdę było mu przykro. – Po ponownym otwarciu Instytutu w Nowym Londynie tydzień temu wszyscy pracownicy z Nowego Jorku dostali rozkaz powrotu do siebie. Pan Woodrow musiał być w tej grupie, a ja ewakuowałem się jeszcze przed transportem. Wiem tylko tyle, że nadal jest wśród zatrzymanych za zdradę stanu.
– To znaczy, że jeszcze nie postawiono mu oskarżeń? – upewnił się Bale.
Pullman się skrzywił.
– Obawiam się, że to nie nastąpi prędko. Zakładam, że pan Hawthorne... – Znów popatrzył na nas przepraszająco.
– ...będzie grał na zwłokę – dokończyłam za niego, zaciskając dłonie w pięści.
Najprawdopodobniej miał rację. Skazany wyrokiem sądu Gilbert na nic by się nie przydał Varusowi Hawthorne’owi. Był na to zbyt cenny, z całą posiadaną przez siebie wiedzą na temat Sanktum, zmutowanych, Bale’a i mnie.
Nawet nie próbowałam sobie wyobrażać, czego dopuszczał się Hawthorne, by wydobyć z Gilberta te cenne informacje.
Pullman przyjrzał mi się uważniej.
– Przybyłem tu właśnie z powodu pani wuja. Pan Hawthorne całkowicie się zagubił w nienawiści do zmutowanych. I nie jestem jedyną osobą w Kuratorium, która tak uważa. Pani wuj... – odchrząknął – jest powszechnie lubiany. To, co z nim się stało, mnie i wielu innym nawigatorom otworzyło oczy.
– I dlatego ryzykuje pan życiem? – zapytał Bale, lustrując Pullmana chłodnym spojrzeniem. – Bo panu przykro z powodu przełożonego?
Cieszyłam się, że Bale pozostaje sceptyczny, bo ja dłużej nie byłam w stanie. Oczyma wyobraźni ujrzałam, jak Gilbert siedzi samotnie w celi i martwi się o ciotkę Lis – kobietę, którą kocha ponad wszystko, o Lukę – swojego adoptowanego syna, i o mnie – dziewczynę, którą od pierwszej chwili traktował jak własną córkę.
Wyobraziłam sobie, jak się zastanawia, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy rodzinę.
– Nie tylko dlatego – odparł Pullman łamiącym się głosem. – To ja byłem odpowiedzialny za aresztowanie i transport setek zmutowanych. Myślałem, że robię dobrze, ale... – urwał i ciężko przełknął ślinę, jakby miał się lada moment rozpłakać – dopiero kiedy potwierdzono istnienie podróżników w czasie... kiedy ujawniono, że pan żyje – mówił, przesuwając wzrokiem między mną a Balianem – i kiedy stało się jasne, że pan Hawthorne planuje posłużyć się wami do zgładzenia wszystkich zmutowanych naraz, wtedy uświadomiłem sobie, że nie mogę dłużej służyć Kuratorium.
Bale się zawahał, co zdarzało mu się niezwykle rzadko. Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Wydawało się, że Pullman mówi prawdę. Poza tym nawet jeśli to była pułapka, to przecież nie mieliśmy wyjścia i musieliśmy zaryzykować.
Odchrząknęłam.
– Powiedział pan, że coś dla nas ma.
– Tak, w rzeczy samej. – Odpiął dwa guziki marynarki i sięgnął do wewnętrznej kieszeni.
Wstrzymałam oddech i Bale chyba też. Pullman jednak zatrzymał się w pół ruchu.
– Jaką mam gwarancję, że dotrzymacie słowa i zabierzecie mnie do tego miasta, żeby zapewnić mi bezpieczeństwo? Macie świadomość, co się ze mną stanie, jeśli Kuratorium się o tym dowie?
– Dotrzymamy słowa – obiecałam, choć Bale i ja mieliśmy na ten temat odmienne zdanie.
Pokłóciliśmy się o to już w pociągu do Nowego Jorku. Gdyby to zależało od Bale’a, wycisnęlibyśmy z Pullmana wszystkie informacje, a samego informatora – który jego zdaniem był zbyt dużym ryzykiem dla Sanktum – po prostu tu zostawili.
Ostatecznie dopięłam swego, ale Bale nie był z tego powodu szczęśliwy.
Na szczęście Pullman nie miał pojęcia o naszych rozterkach.
Bale wyciągnął dłoń, ale nawigator zwrócił się w moją stronę. Wyjął z kieszeni marynarki czip z danymi i podał go mnie.
– Nagranie jest zakodowane – wyjaśnił. – Konferencje zwierzchników Kuratorium są ściśle tajne, odkodowanie zajmuje czas, którego mi zabrakło. Ale oczywiście natychmiast zabiorę się do pracy, kiedy tylko znajdę się w bezpiecznym miejscu.
Było to bardzo sprytne zagranie ze strony Pullmana, choć ani trochę mnie nie zaskoczyło. Zadbał o to, żebyśmy go dalej potrzebowali.
Wyjęta z marynarki karta pamięci była naturalnie ciepła. Podjęliśmy dla niej ogromne ryzyko. Miałam nadzieję, że było warto, pomyślałam, przekazując przedmiot Bale’owi. On wsunął kartę w szczelinę swojego detektora, po czym po niecałej minucie skinął głową.
– Wygląda na autentyczną – powiedział. – Przynajmniej na tyle, na ile jestem w stanie to w tej chwili ocenić ocenić. Wysyłam dane do Sanktum, Robur sprawdzi, czy na nagraniu naprawdę jest Hawthorne.
– Jasne, że tak! – oburzył się Pullman. – Zaryzykowałem wszystko, żeby wam dostarczyć ten materiał. Jeśli Kuratorium się dowie, że nagrałem konferencję dyrektorów, to...
– Dobrze, już dobrze – przerwałam mu. – Jesteśmy panu wdzięczni. Ale proszę zrozumieć, zanim zabierzemy pana ze sobą do Sanktum, musimy najpierw zweryfikować te dane.
– Oczywiście, rozumiem – zapewnił Pullman. Następnie znów sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. – Mam dla was coś jeszcze. – Uśmiechnął się wymuszenie. – To dowód, że możecie mi ufać.
Wyjął kulkę wielkości paznokcia kciuka i uniósł ją pod światło.
Grawisensor. Jego gładka kulista powierzchnia była ciemna, niemal czarna. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak każdy inny grawisensor, który – aktywowany – świecił niebieskim światłem. Jednak kiedy blask ściennych hologramów padł na kulkę, było widać, że nie świeci na niebiesko, tylko na pomarańczowo.
– Sensor generacji zero – powiedziałam zdezorientowana. Jeden z pierwszych grawisensorów, które od dziesiątków lat były zakazane ze względu na swoje niszczycielskie działanie. One nie powstrzymywały tymczasowo energii vortexu, a ją rozbijały.
Odpowiednia liczba takich pocisków wystarczyła, by zabić zmutowaną osobę.
Co prawda Bale’owi i mnie udało się za pomocą tych właśnie sensorów zadać srogą klęskę Kuratorium. Wystarczyło nam ledwie kilka takich pocisków, aby droga w przeszłość przestała istnieć. Teraz nie można już było cofnąć się do roku 2020, kiedy pojawił się pierwszy vortex. Zniweczyliśmy plan Varusa Hawthorne’a, aby zniszczyć pravortex, a tym samym wymazać nie tylko ostatnie osiemdziesiąt lat, ale także istnienie wszystkich zmutowanych stworzeń.
– No i? – zapytałam, nie rozumiejąc, co stara się nam powiedzieć.
– Panno Collins. – Pullman ujął moją dłoń w swoją, czym tak mnie zaskoczył, że nie zdążyłam zaprotestować, podczas gdy on zamknął moje palce na sensorze. – To, co trzyma pani w dłoni, to niedawno wyprodukowany sensor generacji zero. – Mężczyzna był wyraźnie poruszony. – Sam ten fakt to granda. Jak doskonale pani wie, zaprzestano korzystania z tych grawisensorów dekady temu. Są zbyt niebezpieczne, zbyt niszczycielskie. Plany ich budowy muszą pochodzić z lat pięćdziesiątych. Ale ten sensor – i kilkaset kolejnych – skierowano do produkcji w dniu konferencji dyrektorów Kuratorium. Co więcej, zmieniono je. Udoskonalono.
Bale prychnął.
– I co to, pana zdaniem, oznacza?
– Nie mam pojęcia. – Pullman zacisnął wargi. – Nie wiem, dlaczego nagle postanowiono pracować nad grawisensorami generacji zero, ale wiem, że w planach konstrukcyjnych zamieszczono protokół zmian. A ten protokół zmian dotyczył projektu Eol.
Rzuciłam Bale’owi pytające spojrzenie, ale ponieważ on jedynie wzruszył ramionami, zwróciłam się z powrotem do Pullmana:
– A co to takiego ten projekt Eol?
Pullman popatrzył na mnie bezradnie.
– Nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, ale zakładam, że istnieje bliski związek między konferencją dyrektorów Kuratorium a zmianami w grawisensorach.
– W porządku. – Wsunęłam sensor do bocznej kieszeni munduru. – Być może to cenna wskazówka. Na pewno...
Wtem hologramy wyświetlane na ścianach zgasły. Przez dwie, trzy sekundy staliśmy w ciemności, by w następnej chwili osłonić oczy od oślepiająco białego światła.
– Co, u licha? – jęknęłam.
Bale ruszył do drzwi, zza których dochodziły przytłumione krzyki i nawoływania.
– Twierdziłeś, że to niemożliwe, żeby ktokolwiek nas tu namierzył! – zawołałam.
– Bo to jest niemożliwe! – Bale uchylił drzwi Red Roomu.
Przez szparę zauważyłam rozbiegających się w popłochu klientów klubu. W wejściu stali łowcy z bronią gotową do strzału. Kiedy po chwili rozległy się pierwsze strzały, wybuchła panika. Dopiero teraz zauważyłam, że nie używali zwyczajowej niebieskiej amunicji. Zamiast zwykłych grawisensorów wszędzie połyskiwał kolor pomarańczowy.
Poczułam, jak po moim ciele rozchodzi się dziwne uczucie ciężkości. Pullman mówił prawdę – Kuratorium strzelało do zmutowanych nie po to, by ich pojmać. Nie, w użyciu były sensory generacji zero. A one służyły po to, by zniszczyć energię vortexu w zmutowanych na zawsze.
BALE ZATRZASNĄŁ DRZWI I ZAMKNĄŁ JE NA ZAMEK.
– Zdradziłeś nas! – warknął do Roberta Pullmana.
– Nie! To nie ja ich tu ściągnąłem! – Sądząc po tym, jak pobladł, nie kłamał.
– Musimy uciekać – wyszeptałam. Dochodziły do nas kolejne krzyki – i kolejne strzały.
Zrobiło mi się zimno na myśl, że łowcy spędzali wszystkich, którzy jeszcze chwilę temu bawili się w najlepsze, niczym bydło.
– Bez niego – rzucił Bale.
Chyba nie mówił poważnie.
– A właśnie że z nim!
Bale energicznie zaprzeczył.
– Nie, dopóki nie wiemy na pewno, czy nie zdradził. Być może namierzono jego detektor.
Chwyciłam rękaw marynarki Pullmana i błyskawicznie ściągnęłam mu z nadgarstka przypominające zegarek urządzenie. W pierwszym odruchu nawigator usiłował zaprotestować, ale zmienił zdanie i z zaciśniętymi ustami patrzył, jak ciskam go na podłogę i miażdżę obcasem.
– Teraz nie stanowi już zagrożenia dla Sanktum – oświadczyłam. – Później przyjdzie czas na dochodzenie, czy doprowadził tu łowców czy nie. Tak czy siak ma dla nas przydatne informacje.
Bale nie wyglądał na zachwyconego, ale wiedziałam, że pozbawiłam go argumentów. Zamiast odpowiedzi wyciągnął rękę i wywołał vortex. Niebieskie drganie powietrza narastało w błyskawicznym tempie, a vortex układał się w koło, które po chwili sięgało już sufitu. Ukazał się przed nami w całej okazałości – wir, który wszystko ze sobą mieszał: sufit, podłogę, jasne światło. Czułam trzaski energii, która przyciągała mnie jak magnes.
– Idziemy – nakazałam Pullmanowi, który z przerażenia wytrzeszczył oczy.
– Ja... ja nie mogę podróżować vortexami. Nigdy nie byłem łowcą. Zawsze... zawsze chciałem zostać nawigatorem.
Westchnęłam. Ile pecha przypadało na jednego człowieka? Niewielu było nawigatorów, którzy nie liznęli choćby podstaw kształcenia łowców. Nie byli w tym świetni, ale w obecności doświadczonego łowcy zwykle dawali radę przemieścić się vortexem, kiedy zaszła taka potrzeba.
Coś huknęło o drzwi. Z zewnątrz doszły nas krzyki, ktoś szarpnął za klamkę.
– C-co teraz zrobimy? – Pullman drżał jak osika. – Jeśli mnie tu znajdą, już po mnie!
– Coś wymyślimy – spróbowałam uspokoić i jego, i siebie. – Czy nie możemy go po prostu za sobą pociągnąć? – szepnęłam do Bale’a. Czasem tak właśnie robił z psem Atlasem. Tyle że Atlas był zmutowanym zwierzęciem, a energia vortexu była jego częścią. Tak samo jak grunterzy, pływańcy, wirblerzy czy zarzewcy mógł podróżować vortexami, podczas gdy ludzie tacy jak ja musieli się tego uczyć.
Wystarczył mi jeden rzut oka na Bale’a, żeby wiedzieć, co na ten temat myśli.
Zapomnij.
– Albo moglibyśmy odwrócić ich uwagę – dodałam pospiesznie. – Wyjdziemy równocześnie. W szybkich przeskokach jestem już prawie tak dobra jak ty. – Oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo. – Podczas gdy łowcy ruszą za nami, on wymknie się niezauważenie.
– To zbyt niebezpieczne – Bale odrzucił moją propozycję. – Wystarczy, że trafią nas jednym grawisensorem, i jesteśmy uziemieni. Nie otworzymy żadnego vortexu i wylądujemy w więzieniu.
Krzyki zza drzwi przybrały na sile. Znów coś huknęło o drzwi, jeszcze raz i jeszcze. Następnie na moment zaległa cisza, po czym coś zafurkotało, a zamek w drzwiach odskoczył.
– Idziemy! – wrzasnęłam do Pullmana i wyciągnęłam ku niemu dłoń. – Musi pan z nami skoczyć. Nie ma innej opcji!
Pullman się zawahał, a w jego oczach zabłysły strach i niepewność.
– Nie dam rady – jęknął i zdjęty paniką potrząsnął przecząco głową.
Bale chwycił moją dłoń i pociągnął mnie za sobą. Zaparłam się, a w każdym razie spróbowałam.
– Elaine! – Głos Bale’a wydawał się dobiegać z daleka. – Nie ma już czasu!
Popatrzyłam na Pullmana. Wciąż stał pośrodku pokoju jak wrośnięty w ziemię i kręcił głową. Chciałam do niego podejść, ale w tym momencie drzwi się otworzyły, a Bale chwycił mnie mocniej i pociągnął za sobą do wirującego tunelu. Gdy do pokoju wlewał się potok łowców, mnie opłynęła surowa energia, a pomieszczenie rozpłynęło mi się przed oczyma. W jednej chwili Pullman stał przede mną, w garniturze, pod krawatem, z bródką i w okularach, a w następnej go nie było.
Chciałam nawrzeszczeć na Bale’a, zmusić go do powrotu i uratowania tego gościa, ale trzymał mnie w żelaznym uścisku. Energia opływała nas i porywała ze sobą, tak że nie byłam w stanie się jej przeciwstawić. Dopasowałam się do niej, żeby płynąć z prądem. Przez niebieskawe kłęby wiru dostrzegałam wieżowce Nowego Jorku. Czułam zapachy miasta, połyskującego morzem świateł. Nagle Bale szarpnął mną, a ja ujrzałam lecące w naszą stronę niebieskie grawisensory! Pociski wpadły w wir, zakręciły w nim i ruszyły ku nam. Omijając nas, wyrwały dziury w tunelu.
Łowcy z klubu! W przeciwieństwie do Pullmana wpadli za nami do vortexu, żeby nas zaatakować.
– Przygotuj się! – krzyknął Bale.
Vortex rozrzedził się, zakołysał, a ja pozwoliłam Bale’owi objąć się ramionami, kiedy opuściliśmy wir i przecięliśmy powietrze.
Wylądowaliśmy na środku szerokiej ulicy, ale szybko przeturlaliśmy się na bok. Zadarłam głowę i spojrzałam w górę. Nad nami na tle nocnego nieba wznosiły się wysokie, jasno oświetlone szklane wieże. Bez trudu rozpoznałam budynek – nowojorski południowy dworzec pociągów dalekobieżnych, gdzie przybyliśmy dziś rano. Szum pojazdów śmigających po szynach dochodził aż tutaj. Łączyły megamiasta z kilkoma pozostałymi, mniejszymi miejscowościami.
Vortex, z którego wyskoczyliśmy, migotał trzy metry ponad naszymi głowami. Bale pociągnął mnie za rękę. Potknęłam się o worki ze śmieciami i odzyskałam równowagę dopiero, kiedy Bale kopnięciem otworzył jakieś drzwi i wepchnął mnie do ciemnego pomieszczenia.
Była to hala magazynowa – wzdłuż wszystkich ścian znajdowały się sięgające sufitu regały.
Równocześnie wyciągnęliśmy ręce przed siebie. Między naszymi palcami zamigotało, energia vortexu zaczęła rosnąć – po czym zgasła.
– Cholera – zaklął Bale.
Rozejrzeliśmy się i w jednej chwili pojęliśmy, dlaczego nie możemy tutaj wywołać vortexu. Na podporze każdego regału umieszczono niebieskie grawisensory, których zadaniem było blokowanie jakiejkolwiek energii vortexu w pobliżu.
Rozejrzałam się. Obok jakichś pojemników składowano e-plakaty. Ponieważ wisiały na wprost nas, świeciły mi prosto w twarz. Przełknęłam ślinę, bo dziś widziałam je w całym mieście. Co kilka sekund wyświetlany obraz się zmieniał, ukazując naprzemiennie to Bale’a, to mnie z podpisem: POSZUKIWANY/POSZUKIWANA ZA ZDRADĘ STANU.
– To magazyn Kuratorium – sapnęłam, kiedy coś uderzyło w drzwi za naszymi plecami.
– Dalej! – Bale pociągnął mnie za rękę wzdłuż regałów, których rzędy ciągnęły się w nieskończoność.
Usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
– Stać! – zawołał jeden z łowców, a ciemność hali przeciął deszcz niebieskich kul, które mijały nas o centymetry. Tym razem to ja odepchnęłam Bale’a z linii strzału. Uniknęliśmy wprawdzie zranienia, ale za to wpadliśmy na jeden z plakatów.
– Szybciej! – Pochwyciłam dłoń Bale’a i pociągnęłam go za sobą wzdłuż regałów.
Wydawało mi się, że dostrzegam drzwi ewakuacyjne. Ruszyliśmy w tamtą stronę, kryjąc się przed ostrzałem, a ostatnie metry pokonaliśmy biegiem.
Proszę, bądźcie otwarte, proszę, bądźcie otwarte – błagałam w myślach, nastawiając się jednocześnie na najgorsze, poganiana okrzykami pędzących za nami nawigatorów. Na pewno zdążyli już przekazać przez centralę, żeby zdalnie pozamykać tu wszystkie wyjścia.
Tyle że my na szczęście byliśmy szybsi. I idealnie zgrani. Bale jednym pociągnięciem otworzył drzwi, ja przez nie przebiegłam i po drugiej stronie natychmiast otworzyłam vortex, nie czekając na zamknięcie drzwi. Pierwsza wskoczyłam do tunelu, patrząc, jak Bale ciska w klamkę skoncentrowaną między palcami energię vortexu. Następnie nasze palce splotły się, oddechy wyrównały i popłynęliśmy tunelem przez świat.